o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

środa, 28 września 2016

O sądach w Rzplitej - i w 3rp


RAPORT O STANIE SĄDOWNICTWA POLSKIEGO
czyli "SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH ORGANÓW SPRAWIEDLIWOŚCI"

Wstęp.
"Dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf" - ta zasada stalinowskiego prokuratora generalnego Andrieja Wyszyńskiego jeszcze w latach 80. była metodą pracy wielu prokuratorów w krajach realnego socjalizmu. Na tej zasadzie skazywano nie tylko politycznych dysydentów - w Rosji Josifa Brodskiego czy Anatolija Szczaranskiego, w Czechosłowacji Vaclava Havla czy Jiríego Niemca, a w Polsce Adama Michnika czy Leszka Moczulskiego. Z racji prowadzenia witryny prokuratora wszczęła, a raczej udaje że prowadzi, śledztwo o pomówienie przeciw właścicielowi wydawnictwa AFERY PRAWA Zdzisławowi Raczkowskiemu.
Czy będzie kolejnym dysydentem?
Był już bez wyroku, za głoszone poglądy, za demaskowanie korupcji "organów władzy" zastraszany przez prokuraturę, zatrzymywany w areszcie, internowany do zamkniętego zakładu psychiatrycznego. Prokuratura wszystko robi, żeby nie mógł wyrażać swoich poglądów w podobno demokratycznym Państwie. Czym jest więc Polska?
Zasadę Wyszyńskiego w wielu prokuraturach zastąpiło hasło: "Powiedzcie, jak ważny jest oskarżony, a dopasuję do tego sposób prowadzenia śledztwa". To wyjaśnia, dlaczego do prześladowania działalności dziennikarskiej Raczkowskiego wybrano "numer na doktora" i dlaczego w złym systemie nawet dobrzy prokuratorzy nie mogą zgodnie z procedura prawną pracować...
Czy wielka swoboda interpretacji przepisów jest przyczyną łamania prawa przez przedstawicieli państwa, czy tylko zasłoną dymną dla ich bezprawia? To, że instytucji przeznaczonych do ochrony obywatela używa się do rozboju i wymuszenia, pokazuje, jak daleko sięga choroba struktur państwa - mówi Roman Kluska z firmy Optimus.




Z tych ankiet jasno wynika, że publiczna debata nad sądami i sędziami, stała się koniecznością społeczną. Wynika to nawet ze starej rzymskiej zasady: Salus rei publicae suprema lex esto (Dobro państwa powinno być najwyższym prawem). Polscy sędziowie od dawna przekładają interes prywatny nad publicznym. Wiele nieprawidłowości w tym środowisku ma przyzwolenie autorytetów sędziowskich, nawet Włodzimierza Olszewskiego, przewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa. Rada nie jest już instytucją samorządową, ale przekształciła się w związek zawodowy broniący korporacyjnego interesu [co formułuje poseł Jan Maria Rokita]. Można nawet odnieść wrażenie, że samorząd sędziowski ma w Polsce większe uprawnienia niż minister sprawiedliwości, choć ten ponosi konstytucyjną odpowiedzialność za sądy. Jedną z najistotniejszych przeszkód w procesie integracji Polski z unią mogą się okazać zaniedbania w dziedzinie prawa - wynika z raportu Komisji Europejskiej. Kto za to odpowiada?

Kościół przez długi czas ukrywał pedofilię wśród księży i fatalnie na tym wyszedł. Ludzie stracili wiarę w role księży jako reprezentantów Boga na ziemi. Wielu straciło wiarę, a Kościół stracił poparcie społeczeństwa. Podobnie jest teraz z organami władzy. 75% społeczeństwa uważa, że urzędnicy organów sprawiedliwości nie wykonują należycie swych obowiązków. Polskie sądy podważają zaufanie do państwa prawa, a polscy sędziowie traktują niezawisłość jako parawan dla własnego lenistwa i nieudolności. Bez wątpienia, to większościowe społeczeństwo ma rację, a niezawisłość i immunitet sędziowski są przykrywką dla wszelkich pomyłek i stronniczego naruszania prawa. Jak długo jeszcze Krajowa Rada Sądownicza zamierza kryć skorumpowanych sędziów i prokuratorów? Kiedy zacznie poważnie traktować otrzymywane skargi od obywateli i medialne doniesienia? Czy "grupa trzymająca władze" [GTW] już dawno "zakupiła sobie?"najważniejszych sędziów RP?
Cechą istotną polskiego wymiaru sprawiedliwości jest swoisty dualizm [schizofrenia?] charakteryzujący się wielką liczbą sędziów pochodzenia żydowskiego. Dlatego Polak w starciu z Żydem nie ma szans wygrania sprawy. Istotne jest przejecie przez Żydów takich istotnych instytucji jak Rzecznik Praw Obywatelskich, czy Fundacja Helsińska. Działalność faktyczna tych instytucji nie ma nic wspólnego z nazwą - czy podobnie jak Fundacja Kwaśniewskiej "Porozumienie bez barier", Fundacja Batorego itp. służą do prywatnych interesów, czyli potocznie tzw. prania pieniędzy?

Postaramy się też odpowiedzieć, jak uzdrowić schorowane polskie sądownictwo.
Sędzia decyduje bowiem o najistotniejszych sprawach obywateli: o ich wolności, majątku, prawach rodzicielskich i wielu innych.
Dlatego jego decyzja powinna mieć rzetelną podstawę prawną, a nie zależeć od od pogody, humoru, uprzedzeń sędziego, wyglądu strony, czy "poparcia czynników zewnętrznych". Od prawidłowego funkcjonowania sądów zależy bardzo dużo, szczególnie w gospodarce, dlatego przewlekłe procedury często oznaczają bankructwa wielu firm, zwolnienia pracowników, tragedie rodzinne. Twórcom raportu chodzi o zwrócenie uwagi na społeczny charakter panujących nieprawidłowości. Spróbują też zasugerować metody wyjścia z choroby.
Jeden wirus komputerowy potrafi uszkodzić setki komputerów i zdezorganizować globalną sieć, jeden "zawiruszony" sędzia jest w stanie pogrążyć w bagnie nieproceduralnych postępowań wielu innych...
Podobno były minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk - powiedział w odpowiedzi dla premiera Leszka Millera - Moim szefem jest kodeks karny...
Z tego powinno wynikać, że sędziowie czy prokuratorzy nie powinni ulegać żadnym naciskom zewnętrznym [czyli tych niedotykalnych, ponad prawem, uzurpującym sobie boskie możliwości i właściwości]. Nie powinni też podlegać Prezydentowi, czy Premierowi aktualnie rządzącemu państwem. Jednak tego nie ustrzegł się sam minister sprawiedliwości.

W demokratycznym kraju, za który ma uchodzić Polska takie naiwne manipulowanie organami sprawiedliwości ośmiesza PAŃSTWO, KONSTYTUCJĘ, PRAWO - CAŁĄ IDEĘ DEMOKRACJI. Jest jasne, że w PAŃSTWIE PRAWA, każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje przewinienia, a odpowiedzialni za jego przestrzeganie urzędnicy państwowi [sędziowie i prokuratorzy] szczególnie wnikliwie powinni być kontrolowani przez społeczeństwo. Przyłapani na nadużyciach winni być surowiej karani finansowo [górny pułap kary], łącznie z konfiskatą majątków całej rodziny [jak w USA, a potem dopiero niech się 10 lat procesują], prawnym - kara aresztu zgodnie z kodeksem, [bez umorzenia, a apelacje rozpatrywane najprędzej po roku], jak też pozbawiani możliwości wykonywania tak odpowiedzialnego społecznie zawodu - raz skorumpowany sędzia nie ma szans na rehabilitację.
Żadna "grupa trzymająca władzę" nie może być ponad PRAWEM, żyć kosztem rzetelnych obywateli, oszukiwać społeczeństwo. Czym takie mataczenia się kończą, to mamy przykład z upadku aferzystów z rządu AWS, a aktualnie SLD. Społeczeństwo nie chce być dłużej oszukiwane, dlatego daje szanse osobom niezaangażowanym w układy polityczne.
Z wielu publikacji wiadomo, że dzisiaj prokuratorzy mają za zadanie tworzyć "parasol ochronny" dla różnego rodzaju aferzystów, grup władzy, itp. Mają skutecznie blokować wszelkie próby ujawniania tych faktów, zwłaszcza przez media, ponieważ tylko nagłaśnianie medialne pozwoliło na ujawnienie szereg afery działaczy SLD. Nadszedł czas rozliczeń...
Siedem grzechów głównych polskiego sądownictwa:. - Jak w różańcu, powiązane z sobą jedno ogniwo łączy się z drugim i jest niezbędne do kolejnego grzechu organów [nie]sprawiedliwości.
I - Grzech przewlekłości - wszystko po znajomościach?
II - Brak odpowiedzialności za wydane decyzje - po co ten immunitet?
III - Stronniczość w orzecznictwie - ignorancja stron -boski sędzia?
IV - Solidarność zawodowa - czyli towarzystwo przysług wzajemnych?
V - Fikcja kontroli i nadzoru - pozorowane sądy dyscyplinarne?
VI - Osłabianie nadrzędnej roli Konstytucji - tylko podwójna osobowość polsko-żydowska?
VII - Polityczne uzależnienie prokuratury i sądu - obiecanki przedwyborcze?
Grzech I. Przewlekłość
- czyli przeciąganie rozpatrzenia spraw pod wpływem różnych nacisków nieformalnych, często aż do ich przedawnienia, często na złość podpadniętej osobie poszkodowanej, lub typowego lenistwa intelektualnego itp. Usprawiedliwień każdy sędzia znajdzie co najmniej kilkadziesiąt...
Mamy około pięciu tysięcy prokuratorów i ponad osiem tysięcy sędziów - czyli tyle co całe Stany Zjednoczone, ale tam jakoś nikt latami nie czeka na wyrok. Dwa razy tyle co w Niemczech, chociaż tam jest dwa razy więcej ludności. W Polsce prokurator średnio pracuje cztery godziny dziennie, sędzia niewiele więcej. Jedynym miastem w Polsce, gdzie sądy pracują na dwie zmiany, jest Kraków. Czy tego naprawdę nie można zmienić. Sędziowie skarżą się na stres, przepracowanie, depresje. A może tu chodzi jedynie o ich umiejętności zorganizowania czasu i niewiedze? Czy faktycznie w tym zawodzie pracują odpowiedzialni i najzdolniejsi urzędnicy? Strona musi w siedem dni uzupełnić błędy formalne [ często te informacje są zawarte w aktach sprawy], tym czasem sędzia dysponuje nieograniczonym [co najmniej miesięcznym] czasem na wykonanie swoich obowiązków. Nie ma żadnej mobilizacji do efektywnego działania. Jak zmobilizować sędziów? - karą, czy nagrodą? "Bicie urzędników po kieszeni" to dobry sposób na poprawę funkcjonowania służb i lepsze zarządzanie publicznym groszem.
Twórcy raportu popierają plan, w którym stanowisko sędziego miałoby status ,,korony zawodów prawniczych". Mieliby do niego dostęp wyłącznie prawnicy, którzy ukończyli 35 lat i wcześniej pracowali jako prokuratorzy, adwokaci, radcy prawni lub notariusze bądź uzyskali wysoki stopień naukowy. Likwidacji uległaby aplikacji sędziowska i związane z jej uzyskaniem mataczenia . Stanowisko wiązało by się z odpowiednim wynagradzaniem sędziów: obok podstawowej pensji ich lista płac zostanie wzbogacona o tzw. stawki awansowe, min. 10 - 25 proc. - stosowane przy nienagannej służbie. Wskazana jest też możliwość obsadzania wolnych stanowisk sędziowskich w drodze otwartego konkursu - powszechne wybory sędziów, tak jak dzieje się to w Stanach Zjednoczonych.
Grzech II Brak odpowiedzialności osobistej za wydane decyzje
- wiąże się często z przewlekłością rozpatrywanych spraw. Wystarczyłoby sędziów obarczyć odpowiedzialnością osobistą za przedłużanie terminu rozpatrzenia, a już szybkość i efektywność pracy sędziów automatycznie wzrosła by - tak reaguje każdy pracownik o czym wie każdy pracodawca. Jednak istotniejszym problemem związanym z brakiem odpowiedzialności jest korupcja jaka opanowała ten stan - tylko jeszcze lekarze stoją wyżej w tej piramidzie, ale to tradycja polska. Za ten brak odpowiedzialności organów władzy koszty ponosi całe społeczeństwo [trzeba dać w łapę] i Państwo - brak wiarygodności u inwestorów zagranicznych. Ponadto, za wadliwe, krzywdzące ludzi wyroki płacą odszkodowania podatnicy, a nie sędziowie czy prokuratorzy.
W III RP mamy bardzo ciekawą sytuację. Człowiek dorosły odpowiada za swoje czyny i ponosi konsekwencje błędnych decyzji, ale im ktoś ma wyższe, odpowiedzialniejsze stanowisko, tym jego odpowiedzialność dziwnie zmniejsza się. Tak, że sędziowie, a nawet prezydent, jak dzieci - już za nic nie odpowiadają...
Wiadomo, że nie wszyscy sędziowie są skorumpowani, ale czy kilkudziesięciu prawych sędziów jest w stanie naprawić dziesiątki lokalnych warsztatów sądowo-prokuratorskich?
Czasami też, stronnicze lub naruszające prawo decyzje sędziowskie wynikają po prostu z niewiedzy i lenistwa.
Grzech III. Stronniczość
- ściśle powiązana z brakiem odpowiedzialności, często łączy się z ignorancją i lekceważeniem stron - sędzia władca, Pan i Bóg. Ten grzech urzędniczy można łatwo zlikwidować - wystarczy że będą osobiście odpowiadać za naruszenie prawa i procedury sądowej. Konieczna jest też możliwość zaskarżenia takiego działania do specjalnej komisji, która zajmie się badaniem tego typu przewinień.
Autorzy raportu zwracają uwagę na jeszcze jeden fakt. Wiele osób nie zna prawa, nie zna procedury sądowej. W jaki sposób mogli by się ustrzec stronniczości sędziego? - Strona czująca się zagrożona takim postępowaniem powinna mieć możliwość wniesienia np. o obecność podczas posiedzenia wizytatora sądowego. Ciekawą propozycją jest np. społecznie pełniona funkcja "męża zaufania" - osoby która na wniosek stron przysłuchiwała by się sprawie i mogła wnosić zastrzeżenia co do procedury prowadzenia posiedzenia przez sędziego . W ważniejszych sprawach [drugiej instancji, dyscyplinarnych] taką funkcję mogliby przejąć ławnicy, albo osoby społeczne niezależne, koniecznie spoza wymiaru sprawiedliwości.
Już teraz z budżetu wypływa kilka milionów rocznie na odszkodowania za różne błędy urzędnicze. Ale odszkodowania są naprawdę marne w porównaniu z przyznanymi przez sędziów amerykańskich. Ale już jesteśmy w Europie, liczba skarg na urzędników wzrasta w trybie potęgowym. Ludzie są inteligentniejsi, przestali się bać. Jak długo Państwo jeszcze będzie stać na odpowiedzialność za błędy urzędnicze i rosnąco potęgowo odszkodowania? Zwłaszcza w sytuacji gdy nie ma kasy dla służby zdrowia i na emerytury?
Sąd Najwyższy uznał, że wystarczy wydanie decyzji niezgodnej z przepisami, by można się starać o odszkodowanie.Obecnie pokrzywdzeni obywatele nie muszą wskazywać konkretnych winnych. Powinni tylko wykazać, że zostało naruszone prawo. Kodeks pracy wprawdzie ogranicza odpowiedzialność materialną pracownika (do wysokości trzech miesięcznych pensji), ale proponuje się, żeby niekompetentny, leniwy czy złośliwy urzędnik ponosił odpowiedzialność całym swoim majątkiem. Sejmowa komisja, która przygotowuje zmiany w prawie pracy, dostrzega to demoralizujące ograniczenie. W proponowanych poprawkach zakłada się więc pełną odpowiedzialność. Zobaczymy. Obywatelowi musi przysługiwać także prawo do dochodzenia utraconych korzyści. Powszechne zasady odszkodowawcze od czasów rzymskich stanowią, iż pokrzywdzeni mogą żądać zwrotu lucrum cessans, czyli utraconych korzyści. Koniec świętych krów?
Stronniczość organów ujawniła się wyraźnie w sprawie tzw. afery Rywina. Sejmowa komisja śledcza obnażyła kiepską jakość pracy najważniejszej w kraju Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Nawet dla laika widać brak koncepcji prowadzenia dochodzenia, zwlekanie z przesłuchaniem głównego podejrzanego, nie złożenie elementarnych wniosków dowodowych, umożliwienie podejrzanym mataczenia i zacierania śladów przestępstwa, a wreszcie prowadzenie przesłuchań w sposób naiwny, nielogiczny i powierzchowny. Prokuratura długo zachowywała się tak, jakby broniła oskarżonego Rywina, a nie zbierała dowody przeciwko niemu. Znacznie gorzej potraktowała Adama Michnika i kierownictwo Agory niż podejrzanego. Sposób pracy warszawskiej prokuratury nie jest żadnym wyjątkiem. Akurat gdy to pisze, dowiedziałem się, że jej szef Zygmunt Kapusta przestał rządzić, za matactwa w sprawie PZU-Życie Grzegorza Wieczerzaka. Gdy tylko w jakiejś sprawie pojawiają się wątki mogące wskazywać na przestępcze powiązania świata polityki, biznesu czy mediów, natychmiast trafia ona pod specjalny nadzór. W praktyce priorytet oznacza przewlekanie śledztwa i jego gmatwanie. Tak było w śledztwie przeciwko gangowi pruszkowskiemu, gdzie wszystkie wątki polityczno-biznesowe są wciąż na etapie wstępnym. Niczym zakończyło się dochodzenie w sprawie zawartości notesu Wariata, gdzie były zapiski sugerujące wręczanie łapówek prokuratorom. W sprawie zabójstwa gen. Marka Papały, byłego komendanta głównego policji, ogranicza się oskarżenie do dwóch wykonawców. W sprawie mafii paliwowej nie wyjaśniono, w jaki sposób do podejrzanych trafiały informacje o stanie śledztwa, w jaki sposób spółki uczestniczące w przestępstwie unikały kontroli skarbowej. Podobnie jest w sprawie pedofilskiej siatki zdemaskowanej przez dziennikarzy "Wprost" i telewizji Polsat - prokuratura unika przesłuchania znanych osób, których nazwiska pojawiają się w zeznaniach świadków.
Grzech IV - Wzajemnej solidarności zawodowej
- konieczny do ukrycia tych wszystkich wyszczególnionych wyżej matactw. Sędzia w sprawie odwoławczej ma obowiązek poprzeć orzeczenie kolegi po fachu, sędziego pierwszej instancji... smutne i przykre, że tak traktowane jest PRAWO i KONSTYTUCJA III RP przez niezależne? organy sprawiedliwości. Lekarstwem może być tylko odpowiedzialność osobista urzędników wydających decyzje.
Jeżeli ktoś się próbuje wyłamać z tego mafijnego powiązania, zostaje skasowany przez środowisko. Tak stało się z Blajerskim na polecenie którego wszczęto tajne śledztwo w sprawie przestępstw popełnionych przez przedstawicieli lubelskiego wymiaru sprawiedliwości, które prowadzi Prokuratura Okręgowa w Katowicach. Sprawą tą zajmuje się także Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Mimo że ABW zgromadziła świetnie udokumentowany materiał procesowy, od roku dochodzenie tkwi w martwym punkcie. Śledztwo rozkawałkowano na wiele części, doprowadzając do zamazania obrazu całości. Jeszcze przed jego zakończeniem awansowano prokuratorów, których objęło postępowanie sprawdzające. Osoba, która zdecydowała o awansach - Grzegorz Janicki, prokurator apelacyjny w Lublinie - do niedawna był pierwszym doradcą ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka (także pochodzi z Lublina). Układ oparty na szantażu i korupcji 15 maja 2002 r. prokurator krajowy Włodzimierz Blajerski napisał notatkę służbową do ministra sprawiedliwości Barbary Piwnik. Znalazło się tam m.in. zdanie: "W organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości istnieje nieformalny układ oparty na więziach szantażu i korupcji, który uzurpuje sobie prawo do wyręczania tych organów w ich konstytucyjnych i ustawowych uprawnieniach".
Czasem do zatuszowania sprawy wykorzystuje się policyjnych agentów, którzy przedstawiają inny przebieg zdarzeń niż w rzeczywistości, a nawet oskarżają niewinne osoby. Zanim te oskarżenia się zweryfikuje, sprawa ulega przedawnieniu lub rozmywa się w dziesiątkach wątków. Za ustawienie śledztwa policjanci mogą liczyć na awans, pomoc w kupnie taniej działki, przyjęcie dziecka do dobrej szkoły czy posadę po odejściu ze służby. Przykładem takich praktyk jest sprawa policjantów z Radomska: aż 11 funkcjonariuszy z komendantem na czele działało w sitwie czerpiącej korzyści ze świadczenia różnych usług.
Grzech V - Fikcja kontroli i nadzoru
- konieczna do ukrycia tych wszystkich przekrętów i nieproceduralnych postępowań i zachowań sędziów.
Jeżeli już wyjątkowo [np. wypadek po pijanemu] sędzia trafi do Sądu Dyscyplinarnego, to typowym zachowaniem sędziów jest gra na zwłokę, czyli "numer na przedawnienie", podczas gdy tego typu historie powinny być rozpatrywane jak najszybciej - właśnie przez wzgląd na dobre imię resortu, a także ze względu na dobro samych oskarżanych - mówi prof. Wiesław Chrzanowski, były minister sprawiedliwości. W tej sytuacji postuluje on zmiany w ustawodawstwie dotyczącym immunitetów chroniących przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. - Jeżeli prokuratorzy i sędziowie każdą próbę dociekania prawdy traktują jak atak na własne środowisko, to może w sądach dyscyplinarnych powinno się znaleźć miejsce dla ławników spoza wymiaru sprawiedliwości?. Nie może być tak, że sądy sędziów czy prokuratorów, zasłonięte parawanem tajemnicy, pozostają poza wszelką społeczną kontrolą - uważa prof. Chrzanowski.
O tym, że kontrola pracy prokuratorów jest pozorna, świadczy liczba spraw przeciwko prokuratorom popełniającym przestępstwa bądź łamiącym zasady etyki - jest ich zaledwie kilka rocznie. Do sądów trafiają praktycznie tylko sprawy opisane w mediach. Tak było w wypadku Jerzego Hopa, byłego prokuratora okręgowego w Katowicach, podejrzanego o przekroczenie uprawnień i wyłudzenie ponad 135 tys. zł. Tak było w wypadku prokuratora Mariana M. z Prokuratury Rejonowej w Bielsku-Białej, podejrzanego o współpracę z gangiem Krakowiaka. Sprawy o tuszowanie śledztw, jak w wypadku toruńskiego prokuratora Jacka T., są rzadkością, chociaż jest to najczęściej popełniane przez prokuratorów przestępstwo - tyle że w 99 proc. nie ma sprawcy. Prokuratorzy pracują po dwie, trzy godziny dziennie, po tym wysiada im mózg?
Zapaść prokuratury ma negatywny wpływ na cały wymiar sprawiedliwości: sprawy zepsute w prokuraturze często kończą się uniewinnieniem sprawców w sądzie. - Nieskuteczność i zawisłość prokuratury podważa poza tym zaufanie obywateli do państwa: skoro jego organy nie są w stanie wyjaśnić nawet największych afer kryminalnych, tym bardziej nie chronią przeciętnych obywateli - mówi Lech Kaczyński. Zapaść prokuratury oznacza też dodatkowe koszty dla podatnika: sprawy toczą się latami, wyroki są uchylane, więc wracają do prokuratur i sądów niższej instancji. Za to samo trzeba płacić kilkakrotnie.
Grzech VI. - Osłabienie nadrzędnej roli Konstytucji
- czyli zatratę praw obywatelskich. Państwo przestaje być demokratycznym państwem prawa. Nie wiadomo, kto faktycznie rządzi, jakie obowiązuje prawo.
Wyraźnie widać to zwłaszcza w neutralizacji zasady pomocy państwa. Decentralizacja oznacza nie tylko więcej urzędników, często niekompetentnych (wszak partyjni koledzy otrzymują etaty poza wszelkimi konkursami i mimo ustaw o korpusie służby cywilnej), nie tylko szersze prerogatywy, ale przede wszystkim więcej pieniędzy i narzędzi działania w postaci gęstej i nieczytelnej struktury prawa. Wszystko jest prawnie kryte, ale zarazem reguły są na tyle niejasne, że można je dowolnie interpretować, pozostawiając znaczną swobodę działania administracji. Prawo bywa przy tym nieustannie zmieniane pod wpływem grup nacisku, które podstawowy mechanizm zabezpieczania swoich interesów widzą w redagowaniu coraz to nowych przepisów prawnych. Nie obowiązuje dyscyplina finansowa. Nie ma więc po co oszczędzać. Dokapitalizować można dowolną firmę, swobodnie przesuwać środki. Brakuje rygorystycznej kontroli wydatków publicznych. Dotacje budżetowe bywają nie rozliczane. W tej sytuacji o tym, kto i co otrzyma, decydują układy, siła nacisku poszczególnych grup czy chęć kupienia jakichś środowisk. Zawsze można ustawić przetarg. Ten stan rzeczy wzmacnia element nieodpowiedzialności decyzyjnej, bo można na kogoś zwalić winę albo zasłonić się jakimś tajemnym rozporządzeniem. Ta sytuacja nie stawia wysokich wymagań kadrze urzędniczej i sprzyja nieformalnym układom.
Grzech VII. Polityczne uzależnienie sędziów i prokuratury od władzy
- pozostałość komunistycznych wpływów. Aktualnie wykorzystywana tylko w jednostkowych przypadkach przez wybieralne demokratycznie organa władzy. Jak się ostatnio okazało, pozaprawne naciski na sędziów i prokuratorów wywierają "wpływowe osoby" tzw. GTW - z grup trzymających władzę. Do tej patologii doprowadzają i umożliwiają ją poprzednie ogniwa łańcuszka z "grzechów sądownictwa".
Na tą patologię proponowane są różne rozwiązania. Sama konieczność braku przynależności urzędników do ugrupowania politycznego z wiadomych względów nie zdaje egzaminu. Odpolitycznienie - w formie proponowanej przez aktualnego ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka ma wiele zastrzeżeń opozycji. Wg. projektu, ma to być "nieusuwalny prokurator generalny", który w zakresie wykonywania swoich zadań podlega tylko ustawie . Ponadto mianuje on najważniejszych prokuratorów [apelacyjnych i okręgowych], którzy mianowani na okres sześcioletni byliby nieusuwalni. W projekcie prokurator generalny byłby mianowany przed początkiem kadencji, tak aby nie wywodził się z rządzącej opcji. Projekt nowelizacji ustawy o prokuraturze zakłada m.in., że prokurator generalny, powołany przez premiera na wniosek ministra sprawiedliwości, może stracić stanowisko tylko wtedy, jeśli sam zrezygnuje, będzie trwale niezdolny do pełnienia obowiązków, sprzeniewierzy się złożonemu ślubowaniu bądź zostanie skazany prawomocnym wyrokiem sądowym. Zaistnienie tych okoliczności jest bliskie zera. W opcji ministra Kurczuka miałoby to na celu ukrycie aferzystów z SLD, a jednocześnie skuteczne atakowanie ugrupowanie, które przyjmie władzę po następnych wyborach.
Twórcy raportu proponują kilkuosobowe "Kolegium Prokuratorów Generalnych", podobnie jak to jest np. w Holandii w której praktycznie nie ma korupcji i mataczenia prawem. O wiele trudniej grupie GTW byłoby uzależnić taki apolityczny zespół niż jedną osobę. że w wymiarze sprawiedliwości funkcjonuje źle pojmowana solidarność zawodowa.
Jak politycy i organy ścigania tuszują afery skompromitowanej SLD, zamiast je ujawniać, mamy przykład z afery starachowickiej. Liczą się mafijne układy - wszystko tam było postawione na głowie, bo to typowy przykład GTW, która dba o własne interesy i bezpieczeństwo, a gangsterzy są kompanami polityków - mówi Stanisław Iwanicki, minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. Podobną sprawę ujawniono w ubiegłym roku w Zielonej Górze. Tam do sitwy należeli policjanci z lubuskiego Centralnego Biura Śledczego oraz boss lokalnego gangu Wiesław Łapkowski. Tam przez kilka miesięcy opóźniano dochodzenie i próbowano tuszować sprawę.
Dopóki minister sprawiedliwości, a więc polityk, będzie kierował pracami prokuratur, nie da się uniknąć podejrzeń o ich upolitycznienie - przyznaje Karol Napierski, prokurator krajowy. W USA prokuratora generalnego powołuje wprawdzie prezydent, ale prokuratorzy okręgowi wybierani są w wyborach powszechnych. To sprawia, że są nie tylko bardziej efektywni, ale podlegają też większej kontroli.
Niezależność prokuratorów nie może wynikać z ich braku odpowiedzialności za produkowane przez nich buble prawnicze, ale na nie ingerowanie w ich decyzje zwierzchników.
Podsumowanie
Zwycięstwo Romana Kluski przed NSA może dowodzić, że praworządność w Polsce nie jest całkowitą fikcją. Tyle że jest to zwycięstwo wyjątkowej jednostki. Roman Kluska był osobą znaną, która nie dała się zaszczuć i zaszantażować. Inni skrzywdzeni przedsiębiorcy często nie mieli sił i pieniędzy na ciągnące się latami procesy. Z tych wielu przykładów widać, ze potrzebne jest wprowadzenie materialnej odpowiedzialności urzędników (nie ograniczonej żadną kwotą) za bezprawne decyzje. Za takimi regulacjami opowiada się wicepremier Jerzy Hausner, jednak skończyło się tylko na obiecankach, jak w całej SLD.
Potrzeba tak zmienić przepisy prawa, żeby urzędnicy nie mogli według własnego widzimisię nękać obywateli. Warto też wprowadzić przepisy ograniczające władzę prokuratorów nad życiem i bytem osób, które wzięli na celownik. Nie może tak być w praworządnym państwie, żeby decyzja jakiegoś urzędnika państwowego [skarbowego, banku, policji, sądu pierwszej instancji, gminnego itp.] miała tryb natychmiastowej wykonalności np. egzekucji komorniczej, zablokowana działalność gospodarczej, czy konta firmy. Nie może być tak, żeby poszkodowany swojej niewinności dochodził sądownie latami. Każda zaskarżona decyzja musi być obligatoryjnie wstrzymana przed egzekucją do czasu jej prawomocnego orzeczenia. Dwuinstancyjność sądu i odpowiedzialność osobowa wydających orzeczenia musi być egzekwowana, ponieważ w przeciwnym wypadku już niedługo egzekucja kosztów i odszkodowań za wyrządzone obywatelom straty przez państwowych urzędników przekroczą dochody państwa. A egzekucji ich społeczeństwo już niedługo się nauczy. Jesteśmy w Europie, a dążymy do Ameryki i milionowych odszkodowań.
W zwykłych ludzkich sprawach, w demokratycznym państwie, w codziennym życiu, każdy Polaka musi on mieć poczucie, że w kontakcie z sądem znajdzie prawo i sprawiedliwość, że to mu zapewni PAŃSTWO PRAWA.
W żaden sposób, nikt nie powinien czuć się oszukany zwłaszcza przez wymiar sprawiedliwości...
A jak to jest w sądach amerykańskich? - Jasne, że tam sędziowie dbają o etykę i nie sprzedają się za marne grosze...

Publikacja przygotowywana do dyskusji publicznej. Oparta na artykułach z tygodnika "Wprost" - cdn.
Autor Zdzisław Raczkowski

Wyjaśnienia:
GTW [grupa trzymająca władzę?]
- to struktura dużo mniejsza i sprawniejsza od oficjalnej administracji, bo skonsolidowana bardzo wyraźnymi osobistymi więzami. Nastawiona wyłącznie na załatwianie własnych interesów i klienteli. Wzajemne powiązania "ludzi władzy" dają im poczucie siły i bezkarności. Obowiązuje struktura typowo mafijna - wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, do tego stopnia, że członkowie wspólnoty skłonni są otwarcie występować w obronie kolegi [np. mataczenia prawem], nie bacząc na środki ostrożności. Nie obowiązuje ich PRAWO - ustalone dla plebsu. Dla osiągnięcia określonych wpływów stosowane są wszelkie środki nacisku typu KWR. Są to grupki wyrywające władzę konstytucyjnej władzy. Tak więc mamy więc do czynienia z prywatyzacją władzy publicznej - a to oznacza, że rządzący nie są zdolni do podejmowania istotnych decyzji strategicznych.
GTW lawirują więc między różnymi interesami grupowymi, naciskami oligarchów - różnej maści Rywinami czy apetytami baronów, lobbystami, ambasadorami regionów, itp. stworzyli wokół siebie silne dwory i dysponują znaczną, nie kontrolowaną przez liderów władzą. Ich siła jest na tyle duża, że szefowie partii mają na nich ograniczony wpływ. Władza co najwyżej załatwia jakieś publiczne sprawy pod presją strajków lub z lęku przed ich zaistnieniem, ale nie rozwiązuje problemów. Ulega sile, ale sama w kwestiach zasadniczych siły nie ma. Innymi słowy: władza ma coraz mniej władzy.
W grupie GTW arogancja łączy się tu ze skrajnym oportunizmem w dążeniu do zachowania pozycji, wpływów, pieniędzy. Są nastawieni wyłącznie na kariery i jedyne, z czym zdają się liczyć, to krytyka mediów. Dlatego chcieliby nad nią zapanować i ją wyciszyć. Dobrze opanowali sztukę skomplikowanych zagrywek personalno-instytucjonalnych, potrafią wykorzystywać "haki" na przeciwników. Mają wyjątkowe poczucie więzi z podobnymi sobie. Nawet jeśli konkurują o dobra, to z pewnością do swego grona nie dopuszczają osób z innych środowisk. Myślą wyłącznie w kategoriach "nasi", "nasze", a nie w kategoriach problemów społecznych. Tę postawę można nazwać filozofią "nasizmu". Obce jest im myślenie merytoryczne. Widać to choćby po głosowaniach w komisji śledczej. Obrona własnej grupy stoi ponad wszelkim rozsądkiem, nie wspominając o elementarnej sprawiedliwości czy przyzwoitości. Pobrali lekcję pragmatyzmu i siły, natomiast są doskonale głusi na takie pojęcia, jak zasady czy wartości moralne.
PS. Ciekawy jestem, co się stanie z GTW po wygranych wyborach przez Samoobronę. Przypuszczalnie Lepper nie bardzo jest dopuszczany do tej "tajnej władzy". Rozwali stare układy i stworzy nowe, czy sprzeda się?
Jak na razie bawi mnie ich strach przez nim i Samoobroną...
AKTUALNOŚCI:Prokurator sanocki Ryszard Sawicki w swojej impotencji umysłowej wymyślił kolejne prześladowanie działalności publicystycznej redaktora wydawnictwa AFERY PRAWA Zdzisława Raczkowskiego.
Poprzednie nachodzenie z art.212 [ pomówienie dziennikarskie] umorzono bez prawomocnego uzasadnienia i udowodnienia czegokolwiek autorowi. Była to tylko zabawa pijanego sędziego DZIEWULSKIEGO wykorzystującego swoje stanowisko?
Potwierdza to pośrednio fakt korupcji panującej w sądzie krośnieńskim. Udowodnił to pośrednio choćby sędzia - Piotr Wojtowicz. - chyba że przyjmiemy, że swój dyplom kupił gdzieś na bazarze. Ilu pracuje tam takich niedouczonych, po rodzinnych koneksjach sędziów? Z przysłanych mi przez czytelników informacji wiem ze sporo.
Teraz poszkodowany redaktor powinien zgodnie z prawem wystąpić z pozwem odszkodowawczym, tak np. o 1.000.000zł [słownie: milion zł], żeby nauczyć sędziów rozumu i odpowiedzialności?
Czy podstawą roszczeń może być: art. 77 Konstytucji: "Każdy ma prawo do wynagrodzenia szkody, jaka została mu wyrządzona przez niezgodne z prawem działanie organu władzy publicznej" i podobnie art. 417 k.c., a może art. 552.kpk § 1. Oskarżonemu, który w wyniku wznowienia postępowania, kasacji lub stwierdzenia nieważności orzeczenia został uniewinniony lub skazany na łagodniejszą karę, służy od Skarbu Państwa odszkodowanie za poniesioną szkodę oraz zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, wynikłe z wykonania względem niego w całości lub w części kary, której nie powinien był ponieść. § 2. Przepis § 1 stosuje się także, jeżeli po uchyleniu albo stwierdzeniu nieważności skazującego orzeczenia postępowanie umorzono wskutek okoliczności, których nie uwzględniono we wcześniejszym postępowaniu. § 3. Prawo do odszkodowania i zadośćuczynienia powstaje również w związku z zastosowaniem środka zabezpieczającego w warunkach określonych w § 1 i 2. § 4. Odszkodowanie i zadośćuczynienie przysługuje również w wypadku niewątpliwie niesłusznego tymczasowego aresztowania lub zatrzymania.
Tylko dlaczego za korupcje w sądach mają płacić uczciwi podatnicy? - czy w stanie ktoś to logicznie uzasadnić?"






Art.45 Konstytucji:
W artykule tym odnajdujemy ogólne prawo każdego znajdującego się pod jurysdykcją Rzeczpospolitej Polskiej do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd.
Aby proces sądowy był sprawiedliwy niezbędne jest zachowanie pewnych powszechnie przyjętych zasad, tj. zasada równości, domniemanie niewinności, nakaz humanitarnego traktowania, zasada niekarania bez podstawy prawnej czy choćby prawo każdego do obrony. Tylko ich przestrzeganie gwarantuje, że proces będzie rzeczywiście sprawiedliwy.
Co składa się na prawo do sądu?
Pierwszym elementem jest prawo do sądu właściwego (a więc kompetentnego do rozpatrzenia naszej sprawy – miejscowo, rzeczowo i instancyjnie). Sąd powinien być ponadto bezstronny (niezależny od stron i przedmiotu sporu), stąd funkcjonuje w polskich przepisach instytucja wyłączenia sędziego.



Wypowiedź sędziego (w stanie spoczynku) Trybunału Konstytucyjnego:
Wszystkie podstawowe dokumenty dotyczące praw człowieka traktują prawo do sądu jako najważniejszy instrument ochrony tych praw.
Proszę zajrzeć do Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych czy do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka – w każdym z tych aktów prawa międzynarodowego są zawarte zapisy o prawie człowieka do sprawiedliwego i publicznego rozpatrzenia jego sprawy przez niezawisły, bezstronny sąd.
Podobnie polska Konstytucja zapewnia każdemu sprawiedliwe i jawne rozpatrzenie jego sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny, niezawisły sąd.
Piękny to zapis, ale jak wygląda w praktyce? Ostatnio wymiar sprawiedliwości został poddany wyjątkowo surowej ocenie społecznej. Niestety, słusznie. Dlaczego niestety? Bo chciałbym, aby polskie sądy spełniały standardy demokratycznego państwa, ale w wielu wypadkach tak nie jest i ta krytyka jest w pełni uzasadniona.
Przypominam sobie takie powiedzenie jednego z peerelowskich sędziów: „My, sędziowie, nie od Boga, ale od władzy ludowej”. Dziś, gdy oddajemy należny hołd żołnierzom wyklętym, trudno nie wspomnieć o tych sędziach „nie od Boga”. Wydawali zbrodnicze wyroki i co? I nic! Późniejsi bohaterowie sal sądowych skazywali na wieloletnie więzienia działaczy opozycyjnych. I co? I nic! Wreszcie sędziowie stanu wojennego. Czy ktoś ich rozliczył za urągające elementarnej sprawiedliwości wyroki? Nikt!
Profesor Adam Strzembosz, pierwszy prezes Sądu Najwyższego, zapowiedział, że środowisko sędziowskie samo się oczyści. Taki mądry człowiek i taki naiwny. Nie miało znaczenia, że Trybunał Konstytucyjny uznał dekrety stanu wojennego za nielegalne, że większość wyroków w wyniku rewizji nadzwyczajnych (później kasacji) zostało uchylonych, a skazanych uniewinniono. Sędziowie ani się nie oczyścili, ani nie ponieśli żadnych konsekwencji za swoje „wojenne” orzecznictwo. Sądzili dalej i sądzą po dziś dzień.
A młodzi biorą przykład. Wystarczy przypomnieć występ Igora Tulei i jego słowa o stalinowskich metodach funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego wykonujących czynności operacyjne w sprawie doktora G. Czy ten młody sędzia miał jakąkolwiek wiedzę o działalności stalinowskich oprawców? Mam nadzieję, że specjalnej wiedzy nie miał, bo tych słów ocenić inaczej nie można jak kompromitacja. A do tego jeszcze te próby uruchomienia prokuratury, która miałaby wszcząć postępowanie przeciwko oficerom z CBA. No i komentarze przed telewizyjnymi kamerami dotyczące własnego wyroku. Beznadziejność!
Kolejny popis sędziowskiego rozumowania. Wyrok warszawskiego sądu apelacyjnego w sprawie Beaty Sawickiej. I znów się dostało funkcjonariuszom CBA. Zdaniem sędziego Pawła Rysińskiego, dowody obciążające Sawicką zebrano w sposób nielegalny. Pan sędzia chyba zapomniał, że na podsłuch rozmów telefonicznych i kontrolowane wręczenie łapówki CBA miało zgodę prokuratora generalnego i sądu. Nie przekonało pana sędziego postanowienie sądu w Lublinie, że dowody przeciwko Sawickiej zebrano zgodnie z obowiązującym prawem. No cóż, sędzia Rysiński jest niezawisły w swoim orzecznictwie i wydał wyrok taki, jaki chciał wydać.
Mam mnożyć te przykłady? Chyba nie ma potrzeby, ale na jednym incydencie chciałbym się zatrzymać. Zaatakowanie tortem sędziego. Obrazek z warszawskiego sądu pokazywały wszystkie telewizje. Grzmiały głosy oburzenia, mówiono o bezpieczeństwie sędziów, o bardziej wnikliwym sprawdzaniu osób wchodzących na salę sądową. Jakoś nie przypominam sobie podobnych ataków na sędziów.
O co właściwie poszło? Po ogłoszeniu postanowienia o zawieszeniu postępowania ze względu na zły stan zdrowia oskarżonego Kiszczaka jeden z dawnych działaczy „Solidarności” nie wytrzymał i rzucił w kierunku wychodzącej z sali sędzi tortem z bitą śmietaną. Rzut okazał się celny.
W najmniejszym stopniu nie zamierzam usprawiedliwiać takiego zachowania. Nie ulega wątpliwości, że nietykalność sędziego została naruszona i sprawca poniesie odpowiedzialność. Z drugiej jednak strony zdziwiło mnie zachowanie pani sędzi. Nie zdarzają się takie sytuacje, by sędzia w obecności publiczności zdejmowała łańcuch i togę. To tak jakby w tym momencie odkładała na bok majestat władzy sędziowskiej.
Jako prawnik i sędzia w stanie spoczynku oczywiście potępiam takie zachowanie. Natomiast staram się zrozumieć emocje tego człowieka. Może był w stanie silnego wzburzenia. Proszę zauważyć, jak błyskawicznie zadziałała policja – już tego samego dnia była w domu miotającego tortem. Wyjątkowa sprawność organów ścigania. Ile lat trzeba czekać, by sprawcy stanu wojennego zostali osądzeni! Obawiam się, że na Jaruzelskiego i Kiszczaka wyroków się nie doczekamy.
Sprawa organizatorów stanu wojennego – pomijając incydent z tortem – daje wiele do myślenia o kondycji polskiego wymiaru sprawiedliwości. Nie zamierzam kwestionować wyroków, od tego są instancje odwoławcze, pragnę zwrócić uwagę na podstawową bolączkę – przewlekłość postępowania. Na przykład przeciętna sprawa gospodarcza w Polsce trwa około 800 dni, we Francji niewiele ponad 70.
Pół biedy, gdy ciągnące się w nieskończoność sprawy dotyczą postępowań cywilnych, w sprawach karnych długotrwałość procesu prowadzi do przedawnienia karania i w konsekwencji do umorzenia postępowania. Wcale mnie nie dziwi, że ludzie skarżą Polskę do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. I tam nasz wymiar sprawiedliwości dostaje po łapach. Trzeba płacić skarżącym odszkodowania za naruszenie art. 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka (przepis nakazujący rozpoznanie sprawy w rozsądnym terminie).
Co w tym wszystkim jest interesujące? Brak konkretnej reakcji ze strony Krajowej Rady Sądownictwa, owszem, słychać głosy polemizujące z medialnymi doniesieniami, najczęściej wówczas, gdy krytykuje się sądy i sędziów. Może tak należy rozumieć konstytucyjny obowiązek Rady stania na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziowskiej.
Spotkałem się ostatnio z pytaniem, czy społeczeństwo, naród jako suweren, sprawujący zwierzchnią władzę w Rzeczypospolitej może mieć wpływ na działalność wymiaru sprawiedliwości. Nie bardzo. Nie ma takich prawnych instrumentów, które skutecznie wpływałyby na jakość pracy sądów. Nie wiem, co zamierza zrobić minister sprawiedliwości Marek Biernacki. Możliwości jest niewiele. Nie wiadomo, co dalej z reformą Jarosława Gowina. Trybunał Konstytucyjny w rozporządzeniu zmieniającym organizację sądów nie dostrzegł naruszenia Ustawy Zasadniczej.
Na pomysł Michała Ziembińskiego warto jednak zwrócić uwagę. W ubiegłym roku założył portal „Forum na rzecz naprawy wymiaru sprawiedliwości”. Pisze tam m.in.: „Nasz wymiar sprawiedliwości jest ciężko chory i od ponad dwudziestu lat nikt nie podjął skutecznej walki o jego naprawę. (…) Jego głównym problemem są kadry prokuratorów i sędziów, które pracują nieudolnie. (…) Aktualny stan wymiaru sprawiedliwości hamuje rozwój kraju. Potrzebna jest generalna naprawa”. Czy ta lub podobne inicjatywy społeczne mają szansę wpływu na wymiar sprawiedliwości? Prawdę mówiąc niewielkie, ale trzeba je wspierać. Przecież to nic innego jak realizacja jednej z podstawowych zasad ustrojowych Rzeczypospolitej – zasady społeczeństwa obywatelskiego, ściśle związanej z zasadą suwerenności Narodu.
Naród sprawuje władzę zwierzchnią za pośrednictwem swoich przedstawicieli – posłów i senatorów, których aktywność raczej koncentruje się na parlamentarnych potyczkach niż konkretnej dbałości o prawa i wolności obywatelskie.
A obywatele mogą skorzystać z zagwarantowanej przez Konstytucję inicjatywy ustawodawczej lub mogą też doprowadzić do referendum zmierzającego do zmian organizacyjnych w sądach.
Pojawiający się postulat pozbawienia sędziów i prokuratorów immunitetu ma w obecnym stanie prawnym małe możliwości realizacji. Niezbędna byłaby zmiana Konstytucji, a tej obywatele przeprowadzić nie mogą (zmiana Konstytucji jest zastrzeżona dla posłów, Senatu i prezydenta). Inny postulat – zmiana trybu powoływania sędziów – może mieć szansę na powodzenie właśnie w drodze nowelizacji ustawy o ustroju sądów powszechnych.
Czy można w inny sposób wpływać na działalność wymiaru sprawiedliwości? Widzę spore pole do działania dla Rzecznika Praw Obywatelskich, który ma ogromne możliwości: od zbadania indywidualnej sprawy, poprzez funkcje kontrolne, aż do wniesienia kasacji od prawomocnego wyroku włącznie. Ujawnione przez rzecznika nieprawidłowości mogą stanowić podstawę do rozwiązań legislacyjnych w parlamencie, któremu rzecznik składa corocznie informację o swoich działaniach.
Prawda jest taka: trzeba sprawy obywatelskie brać we własne ręce i nie oglądać się na działania rządu i parlamentu. Nieliczenie się ze społeczeństwem może władze drogo kosztować. Kilka rządów w Rzeczypospolitej się o tym przekonało. Najwyższy czas, aby Platforma Obywatelska o tym sobie przypomniała. Władza zwierzchnia należy do Narodu (art. 4 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej).




Ale czasami i polskich sądach zdażaja się chlubne wyjątki, bowiem oto w Warszawie (mimo żałosnej zawziętości prokuratury):















Poniedziałek, 22 lipca 2013 (02:00)

"Prokuratura odwołała się od decyzji sądu o oddaleniu aktu oskarżenia w sprawie oblania czerwoną farbą pomnika Polsko-Sowieckiego Braterstwa Broni na placu Wileńskim w Warszawie i Wdzięczności Armii Czerwonej w parku Skaryszewskim – dowiedział się „Nasz Dziennik”.
To jeszcze nie koniec sądowej batalii o „zniszczenie” sowieckich pomników w Warszawie.


– Stwierdziliśmy, że to orzeczenie jest prawnie niezasadne, więc złożyliśmy zażalenie – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” prok. Paweł Śledzicki, szef Prokuratury Rejonowej Warszawa Praga-Północ. – Sąd w postanowieniu umorzył sprawę, stwierdził, że brakuje znamion popełnienia tego występku, zniszczenia tego pomnika – zwraca uwagę.
– Zażalenie będzie miało swój dalszy bieg w sądzie okręgowym dla Warszawy-Pragi, ale zostało wniesione za pośrednictwem tegoż sądu rejonowego, tak wygląda procedura – wyjaśnia.
Wniosek prokuratury trafił już do sądu okręgowego. – Zażalenie zostało zarejestrowane pod sygn. VIKz 631/13, termin posiedzenia w przedmiocie rozpoznania zażalenia nie został jeszcze wyznaczony – mówi Joanna Adamowicz z Biura Informacyjnego Sądu Okręgowego Warszawa-Praga w Warszawie.
Po dochodzeniu przeprowadzonym przez policję prokuratura wniosła do sądu akt oskarżenia, w którym zarzuciła dwóm osobom znieważenie dwóch pomników przez oblanie czerwoną farbą i namalowanie napisu: „czerwona zaraza”.
W postanowieniu z 12 lipca br. sędzia Sądu Rejonowego Warszawy Pragi-Północ Ewa Grabowska uznała, że młodzi ludzie nie popełnili przestępstwa, mimo że są dowody na pomalowanie obu monumentów.
„Oba obiekty wzbudzają wiele kontrowersji i emocji zarówno wśród historyków, jak i mieszkańców Warszawy. Dla jednych są one symbolem komunizmu, dla innych zakłamanym świadectwem w historii dziejów Polski, kiedy to armia sowiecka nie udzieliła pomocy Powstaniu Warszawskiemu” – napisała Grabowska w uzasadnieniu, zwracając uwagę, że monument Braterstwa Broni jest otoczony z trzech stron przez budynki, w których „sowiecki aparat bezpieczeństwa dokonywał represji na obywatelach polskich związanych przede wszystkim z konspiracją niepodległościową”.
Sędzia zaznaczyła, że już dwukrotnie próbowano zdemontować pomnik określany mianem „Czterech Śpiących”.
Po dokonaniu analizy sąd stwierdził, że oba obiekty „nie mogą zostać uznane za pomniki” w rozumieniu prawa karnego. „Zdaniem Sądu obiekty te nie spełniają definicji pomnika, bowiem ochronie prawnej podlega obiekt wzniesiony dla upamiętnienia zdarzenia bądź uczczenia osoby, której ta cześć jest należna” – uzasadniała sędzia.
„Niestety te wymuszone pomniki, bo tak należy je nazwać, są jedynie symbolem komunizmu, zakłamanej historii Polski oraz – jak słusznie podkreślił obrońca oskarżonego L. – ’namacalnym symbolem przymusowej sowieckiej okupacji’”.
Sąd zwrócił uwagę, że ekspertyzy załączone przez obrońcę drugiego oskarżonego B. „dobitnie obrazują brak cech pomnika obu obiektów”. Są to opinie prof. Wojciecha Roszkowskiego i Instytutu Pamięci Narodowej.
Jak stwierdza sąd, w „obecnych realiach politycznych z krajobrazu naszego kraju zniknęło wiele pomników dokumentujących poprzednią epokę. Również obiekty ’Wdzięczności Armii Radzieckiej’ oraz ’Braterstwa Broni’ powinny ulec rozebraniu, tym bardziej iż takie wnioski były składane już dwukrotnie”. „Fakt, iż oba obiekty nadal istnieją, nie nobilituje ich do rangi pomnika i nie uzasadnia ochrony prawnokarnej” – uznała sędzia.
– To znakomite podejście od zupełnie innej strony. Kibicuję, żeby to się utrzymało i wtedy można by na tej zasadzie usunąć inne pomniki w całej Polsce, które ewidentnie upamiętniają Armię Czerwoną – podkreśla Jerzy Bukowski, rzecznik Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie. – Zwłaszcza że ustawa o dekomunizacji, którą przyjął Senat, nie obejmuje pomników, tylko ulice i place – dodaje.
– Całym sercem zgadzam się z tym, co napisała sędzia – mówi „Naszemu Dziennikowi” Tomasz Pisula, prezes Fundacji Wolność i Demokracja. Z inicjatywy fundacji powstał Komitet Społecznego Sprzeciwu „Nie dla Czterech Śpiących”. – Pani sędzia jasno powiedziała, co myśli o tych pomnikach. Można się pod tym podpisać obiema rękami. Mam nadzieję, że to zostanie utrzymane – dodaje. – Tego typu obiekty powinny się znaleźć w muzeum lub skansenie – uważa Bukowski.
Pomnik „Czterech Śpiących” zdemontowano z powodu budowy metra pod koniec listopada 2011 roku. Według planów miasta ma zostać ponownie postawiony po wcześniejszej renowacji, co będzie łącznie kosztowało ok. 2 mln złotych. Protestuje przeciwko temu Fundacja Wolność i Demokracja.
– Wydawanie publicznych pieniędzy na restytucję pomnika Braterstwa Broni, które było braterstwem fikcyjnym – monumentu stojącego w pobliżu przynajmniej pięciu udokumentowanych miejsc, gdzie mordowano żołnierzy Armii Krajowej i podziemia niepodległościowego – należy uznać za absurdalne – argumentuje jej prezes. Pisula informuje, że zebrano kilkanaście tysięcy podpisów pod protestem przeciwko powrotowi monumentu.
– Zakończyliśmy formalny tryb. Ale cały czas te podpisy do nas spływają – podkreśla. – Dostajemy podpisy od powstańców warszawskich. Są to osoby, które walczyły na Pradze, tym ludziom nie trzeba przypominać, czym była Armia Czerwona, i tutaj tłumaczenia, jak te pani Gronkiewicz-Waltz, że ta armia nas wyzwalała, są po prostu śmieszne – dodaje Pisula.
– Próbowaliśmy kwestię pomnika poruszyć na radzie miasta. Radni PO nam to uniemożliwili. Miasto stoi twardo na stanowisku, że ten pomnik powinien tam być – ubolewa. Chociaż pojawiły się pogłoski, że może ostatecznie zostanie przeniesiony na cmentarz żołnierzy sowieckich.
– Ale mam wrażenie, że te plotki są rozpuszczane, żeby uspokoić atmosferę – uważa Pisula."


II RP




"Sędziowie i jej obrońcy dostawali setki listów z pogróżkami. Dla niej szykowano stryczek, chciano dokonać samosądu, przepowiadano wieczne potępienie. Cała Polska żyła jej sądowym procesem. Jej nazwisko nie schodziło z nagłówków brukowej prasy. Nawet po wojnie często wracano do "sprawy Gorgonowej". I coraz głośniej mówiono o towarzyszących jej wątpliwościach.
Oskarżona Rita Gorgonowa podczas procesu. Za oskarżoną widoczny jej obrońca Maurycy Axer, fot. NAC

II RP. Z jednej strony radość z odzyskanej niepodległości, rozwijające się państwo i rodzący się kult przedsiębiorczości. Z drugiej - bieda mieszkańców, cudowne lata dla oszustów i spryciarzy. Kasiarze o międzynarodowej sławie i pospolici kieszonkowcy. Szopenfeldziarze i prostytutki.

Międzywojenna Polska lubiła sensację. Publika, umiejętnie karmiona kolejnymi doniesieniami brukowej prasy, okupowała sale rozpraw i z wypiekami na twarzy komentowała głośne procesy sądowe.
- "Sprawą Madzi przed wojną nikt by się raczej na taką skalę nie zainteresował. Przez całe międzywojnie znajdowano przecież na ulicach i w pociągach porzucone noworodki, czasem żywe, czasem zmasakrowane przez dzikie zwierzęta, a informacje o tym podawano w dziennikach najmniejszą czcionką. Co innego kobiety oskarżone o morderstwo, albo mężczyźni oskarżeni o zbrodnię z podpuszczenia kobiety. Takie sprawy przyciągały tłumy widzów i dziesiątki reporterów" - mówiła naszemu reporterowi Monika Piątkowska, autorka wydanego pod koniec ubiegłego roku "Życia przestępczego w przedwojennej Polsce".
Wystarczyło jednak, aby zapadł skazujący wyrok a reporterzy i ciekawska publiczność szybko zapominali o dawnym "bohaterze" i skupiali się na nowej aferze. Jednak, jak zauważa Piątkowska, "spośród kobiet rozpalających w przedwojniu ciekawość i emocję publiczności jedyną, która nigdy nie zniknęła z łamów prasy ani ze świadomości społecznej, była skazana za zabójstwo swojej pasierbicy pochodząca z Dalmacji Rita Gorgonowa".

Jej historia rozpalała wyobraźnie naszych pradziadków do tego stopnia, że sądowy proces Rity Gorgonowej do dziś uchodzi za najgłośniejszą sprawę międzywojennej Polski.
Kim była Rita Gorgonowa?
Nazywała się Emilia Margarita Ilić i kiedy miała zaledwie 15 lat wyszła za mąż za Erwina Gorgona, oficera cesarsko-królewskiej marynarki wojennej służącego na Bałkanach. Po wojnie małżonkowie z trzymiesięcznym synkiem przyjechali do Lwowa, rodzinnego miasta Erwina. Trudno mówić o sielance.
Erwin pracuje z dala od domu, Rita pomieszkuje kątem u rodziny męża. Erwin w 1921 roku wyjeżdża do Ameryki. Za Oceanem ma przede wszystkim wyleczyć się z choroby wenerycznej i trochę się dorobić, po to, by ściągnąć do siebie żonę. Nigdy do tego nie dojdzie.
- "Będąc w Ameryce Rita w każdym liście zapewniała mnie o swojej miłości. (...) W tym to czasie dostałem listy anonimowe o złem prowadzeniu się mojej żony. Byłem jak piorunem rażony, wierzyłem i nie wierzyłem i napisałem Jej list z wyrzutami. Na to otrzymałem odpowiedź, której sobie nie przypominam, a która mnie wtenczas do takiej wściekłości doprowadziła. Zdawało mi się wtenczas, że Rita mnie więcej nie kocha, że anonimowe listy prawdę mówią, że przyjadąc (pisownia oryginalna - red.) do Ameryki odwróci się ode mnie i pójdzie inną drogą" - pisze Erwin Gorgon do lwowskich sędziów w lutym 1932 roku. W liście, który publikuje m.in. przedwojenny "Express Ilustrowany" mężczyzna przyznaje, że nigdy nie przestał kochać swojej żony, choć zerwał z nią wszelkie kontakty.
Opuszczona Rita tuła się po Lwowie. Uczęszcza na kurs pielęgniarski, chwyta się dorywczych prac - a to jako kasjerka w sklepie ze słodyczami, a to jako bona. W końcu trafia na służbę do willi inżyniera Henryka Zaremby. Ma być guwernantką jego dwójki dzieci - Elżbiety i Stanisława. Jest rok 1924. Rita ma wtedy 23 lata. Jej syn już nie żyje.
Kim jest inżynier Zaremba?
W 1924 roku Henryk Zaremba ma 41 lat. Jest szanowanym inżynierem i architektem. W jego portfolio znajduje się m.in. Dom Robotniczy w Przemyślu, uznany za wybitne dzieło polskiego modernizmu i odbudowany Dworzec Lwowski. Inżynier to majętny człowiek. Stać go na mieszkanie w centrum Lwowa i dużą willę z pięknym ogrodem w Brzuchowicach, modnym letnisku pod miastem.
Inżynier jest jednak nieszczęśliwy. Jego żona od kilku lat przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Nie ma szans na jej wyleczenie. Dzieci potrzebują opieki. To właśnie nimi ma zajmować się Gorgonowa.
Romans i morderstwo
Między inżynierem a guwernantką rodzi się romans. Na początku skrywany, później już właściwie oficjalny, bo Zaremba w towarzystwie przedstawia Ritę jako "swoją panią". Para ma też wspólne dziecko. 1928 roku na świat przychodzi Ramona. Oczko w głowie tatusia.
Z biegiem lat między kochankami zaczyna się jednak psuć. Gorgonowa podejrzewa Zarembę o zdradę, śledzi go. Nie układają się też jej relację z Elżbietą, piętnastoletnią już córką inżyniera. Nastolatka czuje się panią domu i mówiąc krótko chce się pozbyć Rity. Zaremba też dojrzewa do myśli o rozstaniu z Chorwatką. Gdzieś w tle majaczy nowy romans inżyniera.
Para kłóci się o dziecko. Inżynier chce, żeby guwernantka wyprowadziła się, ale żeby zostawiła mu pod opieką ich wspólną córkę. Rita w końcu zgadza się na odejście, ale stawia warunki - chce zabrać dziecko. Żąda też pieniędzy. Na to z kolei nie zgadza się inżynier. Atmosfera gęstnieje, w domu dochodzi do coraz częstszych awantur i w końcu Zaremba postanawia - od Nowego Roku on i starsze dzieci zamieszkają we Lwowie. Rita z najmłodszą córką zostaną w Brzuchowicach. Taka separacja ma zapewnić względny spokój domownikom.
Nigdy do niej nie dochodzi. 30 grudnia 1931 roku w willi inżyniera ma miejsce tragedia. W nocy zamordowana zostaje Lusia (Elżbieta - red.). Młodej Zarembiance zadano kilka ciosów dżaganem do rąbania lodu. Lekarze stwierdzają, że przyczyną śmierci były rozległe pęknięcia sklepienia czaszki.
O popełnienie zbrodni szybko zostaje oskarżona Rita Gorgonowa. Wskazują na to poszlaki. Kobieta feralnej nocy ma na sobie futro z plamami krwi, w jej pokoju wybite jest okno, a ona sama ma rozciętą dłoń. Do tego na śniegu odcisnęły się ślady damskich stóp, a młodszy brat Lusi, choć plącze się w zeznaniach, to rozpoznaje w guwernantce postać, którą miał widzieć w nocy w pobliżu miejsca zbrodni. Rita konsekwentnie nie przyznaje się do popełnienia morderstwa, zostaje jednak aresztowana. Wkrótce rozpoczyna się jej proces, który zelektryzuje całą Polskę.
Wszyscy chcieli wieszać
- "Nie mieliśmy jeszcze w Polsce sprawy sądowej, która by w tak niezwykły sposób zajmowała opiniję (pisownia oryginalna - red.) publiczną, jak proces Gorgonowej. Roznamiętnienie, pełne gwałtownych nieraz dysput, przenika do wnętrza rodzin" - pisały przedwojenne gazety.
I rzeczywiście tak było. Polska oszalała za sprawą Gorgonowej. Proces relacjonowały dziesiątki reporterów, w brukowcach sprawie poświęcone były całe "rozkładówki". Gazety publikowały najdrobniejsze szczegóły, nawet zdjęcia zmasakrowanego i zakrwawionego ciała Lusi leżącej jeszcze w swoim łóżku.
Najbardziej gorąco było we Lwowie. Do willi, gdzie doszło do morderstwa, zaczęły przyjeżdżać autobusowe wycieczki, a w mieście powstała nawet wytwórnia wody gazowanej nazwana imieniem zamordowanej dziewczyny. Jej grób na miejscowym cmentarzu stał się miejscem pielgrzymek.
Społeczeństwo szybko wydało wyrok. Właściwie nikt nie miał wątpliwości, że to guwernantka zamordowała dziewczynę. Do sędziów i obrońców Chorwatki przychodziły setki listów z pogróżkami. Dla niej szykowano stryczek, przepowiadano wieczne potępienie, a nawet chciano dokonać samosądu. Jej nazwisko nie schodziło z nagłówków brukowej prasy, która informowała o licznych i rzekomych romansach Rity. Dziennikarze nie oszczędzili też inżyniera Zaremby, do którego przylgnęła łatka lubieżnika i erotomana.
Kobieta konsekwentnie nie przyznawała się do winy, a cały proces miał charakter poszlakowy (tak jak sprawa Katarzyny W. - red.). Mimo to, niemal jednogłośnie ławnicy lwowskiego sądu zdecydowali o winie Chorwatki. Rita Gorgonowa została skazana na karę śmierci. Do wykonania wyroku jednak nie doszło. Po pierwsze, kobieta była wtedy w ciąży, po drugie Sąd Najwyższy przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia ze względu na uchybienia w trakcie lwowskiego procesu.
- "Podczas skupionego na postaci Gorgonowej śledztwa policjanci pominęli wszystkie inne ścieżki dowodowe. Bardzo późno przesłuchano ogrodnika i jego żonę, nie zwrócono uwagi na fakt, iż podobne morderstwo zostało popełnione w okolicy i że do willi było wcześniej włamanie" - czytamy w "Życiu przestępczym w przedwojennej Polsce" Moniki Piątkowskiej.
Wojna i wolność
Proces zostaje przeniesiony do Krakowa, gdzie w 1933 roku Gorgonowa słyszy wiążący wyrok. Zostaje skazana na osiem lat bezwzględnego więzienia. Karę ma odbywać w Bydgoszczy.
Po procesie córka, którą kobieta urodziła w więzieniu trafiła do sierocińca. Henryk Zaremba popadł w depresje. Jego firma bankrutuje, on z rodziną przenosi się do Warszawy. Inżyniera dotyka też kolejna rodzinna tragedia - traci syna. Stanisław ginie przysypany śnieżną lawiną.
Rita Gorgonowa odsiaduje tylko część wyroku. Wybucha II wojna światowa i rząd polski ogłasza amnestię dla przestępców. Chorwatka wychodzi na wolność. Gdziekolwiek się nie pojawia wzbudza sensacje. Ludzie dobrze ją pamiętają.
- Morderczyni - syczą na jej widok.
Kobieta odszukuje w Warszawie inżyniera i ich wspólną córkę, ale ci nie chcą jej znać. Swojej drugiej córki, tej urodzonej w więzieniu, Rita w ogóle nie szuka.
Po wojnie widziano ją w Warszawie, Wrocławiu, Opolu, Polanicy. Ponoć w Krasnymstawie wyszła ponownie za mąż. Ponoć wyjechała do Ameryki Południowej.
Ponoć, bo co dokładnie stało się z Ritą Gorgonową nie wie nikt.

Przy pisaniu artykułu korzystałem z książki "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce" Moniki Piątkowskiej, wydanej nakładem PWN w 2012 roku, reportażu "Gorgonowa i Gorgonowa" Jakuba Kowalskiego, opublikowanego w 2007 roku w dzienniku "Rzeczpospolita", artykułu "Rita Gorgonowa: Nie ma litości dla dzieciobójczyni" Marcina Marczaka, opublikowanego w 2012 roku w "Newsweek Historia", artykułu "Sprawa Gorgonowej. Najgłośniejsze morderstwo II Rzeczpospolitej" opublikowanego w 2010 roku w "Nowej Trybunie Opolskiej", którego autorem jest Stanisław S. Nicieja oraz z archiwalnego wydania "Expressu Ilustrowanego" (nr 97 z 8 kwietnia 1933 roku)."

IRP




Bójka szlachty w kościele, grafika ze zbiorów Biblioteki Narodowej
Sądy grodzkie, zwane też starościńskimi, w przeciwieństwie do sądów ziemskich i podkomorskich były sądami królewskimi. Na czele zarówno sądu, jak i urzędu grodzkiego stał mianowany przez króla starosta grodowy. W procedurze jego powoływania sejmiki nie miały żadnego formalnego udziału (jak to było w wypadku sądów ziemskich i podkomorskich). Władzy starosty podlegał teren powiatu. W dawnej Rzeczypospolitej starostami nazywano także często posesorów (użytkowników, dzierżawców) większych i ważniejszych dóbr królewskich. Taki starosta niegrodowy nie stał jednak na czele sądu i urzędu obejmującego swym działaniem teren powiatu, a tytuł, którym się do niego zwracano, miał charakter w dużej mierze zwyczajowy i grzecznościowy.
Do kompetencji starosty grodowego i podległego mu sądu należały przede wszystkim sprawy kryminalne oraz sądownictwo nad szlachtą nieosiadłą (nieposiadającą ziemi). Najważniejszą kategorią spraw, którymi się zajmował starosta, były tzw. cztery artykuły grodzkie. Należały do nich: gwałt, rozbój na drodze publicznej, podpalenie i najazd na dom szlachecki. Przestępstwa te uznawano za największe i najgroźniejsze zbrodnie, które należało ścigać i tępić z całą bezwzględnością. Przyłapany na gorącym uczynku szlachcic, który popełnił którąś z tych zbrodni, pozbawiony był przysługującego mu prawa nietykalności osobistej – mógł zostać schwytany i osadzony w więzieniu.



Do kompetencji starosty należały też niektóre sprawy cywilne, zwłaszcza związane z transakcjami pieniężnymi i dobrami ruchomymi. W praktyce jednak z czasem uprawnienia sądów grodzkich uległy znacznemu rozszerzeniu. Wiązało się to z upadkiem znaczenia i nieefektywnością sądów ziemskich. W drugiej połowie XVII i w pierwszej połowie XVIII w. sądy i urzędy grodzkie przejęły szereg spraw, którymi powinny się zajmować inne lokalne sądy szlacheckie, które z kolei nie zbierały się całymi latami ze względu na zrywanie sejmików. Największe znaczenie miał fakt, że szlachta masowo rejestrowała w księgach grodzkich różne transakcje, akty prawne i dokumenty, których nie mogła uwierzytelnić w niedziałających lub trudno i nie zawsze dostępnych księgach ziemskich czy podkomorskich.


01/07/2014 Oto jakie sądy są w dzisiejszej Polsce: zamiast uwolnić wszystkich zatrzymanych spod zarzutów i wypłacić im odszkodowania za bezprawne zatrzymania, to sąd polki wlepia im drastyczne kary.
Zdjęcie Baumana aby jego starczą, ohydną, sowiecką gębę przyprawić sądowi z Wrocławia:




"Areszt dla siedmiu osób a dla 12 kara grzywny – taki wyrok orzekł sąd w sprawie mężczyzn, którzy protestowali przeciwko obecności na Uniwersytecie Wrocławskim prof. Zygmunta Baumana, byłego majora KBW.


Sprawa dotyczy zeszłorocznego wykładu Zygmunta Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim. Były major KBW – jednostki zwalczającej polskie podziemie antykomunistyczne – zjawił się na uczelni na zaproszenie prezydenta Wrocławia, Rafała Dutkiewicza.


Gdy Bauman pojawił się na uniwersyteckiej auli, by wygłosić wykład, grupka mężczyzn związana ze środowiskami narodowymi postanowiła zakłócić wystąpienie komunisty. Wznoszono okrzyki: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” czy „Na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”.


Protest młodych ludzi spotkał się z szybką reakcją policji, która wyprowadziła manifestujących. Sprawą zajął się prokurator. Okazało się, że protestującym przeciwko obecności byłego komunisty na polskiej wyższej uczelni grożą kary aresztu i grzywny.


Wyrok sądu zapadł w poniedziałek. Policja zarzucała obwinionym wykroczenie z art. 51 paragraf 1 kodeksu wykroczeń: „Kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny”. Kilka dni temu oskarżyciel z policji domagał się dla protestujących 500 zł grzywny i 30 dni aresztu.


Ostatecznie sąd z 23 oskarżonych osób siedmiu skazał na 20 do 30 dni aresztu, zaś 12 na karę grzywny od tysiąca nawet do 5 tys. zł (sic!).


Gdy ogłaszany był wyrok, przed budynkiem sądu trwał protest w obronie oskarżonych. Z kolei gdy sędzia orzekł o karze na sali rozległy się okrzyki „Hańba”, „Precz z komuną”, "Ten sąd to zdrada narodowa". Sąd nie dokończył czytania uzasadnienia wyroku.


Major Bauman, mimo iż obecnie jest przedstawiany jako mistrz słowa i badacz postmodernizmu o fizjonomii brytyjskiego dżentelmena, ma w swoim życiorysie działalność, którą żaden dżentelmen nie powinien się zajmować. W latach 1945–1953 był oficerem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Struktura, choć ubrana w mundury wojskowe, z wojskiem miała niewiele wspólnego. Była bowiem zbrojnym ramieniem partii komunistycznej utworzonym na wzór wojsk NKWD, służącym ujarzmianiu Polaków. W latach 1945–1948 Bauman był agentem (kategorie: informator i rezydent) Informacji Wojskowej pseudonim „Semjon”. Współpracę rozwiązano prawdopodobnie ze względu na przebieg kariery Baumana, który w 1948 r. był już majorem i członkiem kierownictwa Zarządu Politycznego KBW. Hipotezę taką jednoznacznie potwierdza sposób potraktowania dokumentacji agenta pseudonim „Semjon”. W dniu 6 sierpnia 1948 r. funkcjonariusze Informacji Wojskowej w jego obecności zniszczyli sporządzone przez niego w 1945 r. zobowiązanie do współpracy. Bauman wielokrotnie zwracał uwagę na swoje wieloletnie przywiązanie do ideałów komunizmu i socjalizmu.


Do najbardziej haniebnych wypowiedzi Baumana należą te, porównujące żołnierzy powojennego antykomunistycznego podziemia do terrorystów i w tych kategoriach przedstawiające walkę z nimi komunistycznych władz."


05/07/2014
"Prof. Leszek Balcerowicz w rozmowie z "Rz" zdradza swój pomysł na naprawienie polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Co Pana zdaniem jest największym problemem naszego wymiaru sprawiedliwości?
Prof. Leszek Balcerowicz: Mimo dużych nakładów, co najmniej na niektóre ogniwa tego procesu (patrząc na odsetek PKB) to przeciętnie postępowania są bardzo powolne. Kiedy człowiek jest oskarżony, latami przetrzymywany w aresztach wydobywczych to nawet jeśli po pewnym czasie okaże się , że zostanie uniewinniony to ma już zmarnowane życie nie tylko to zawodowe, ale często i rodzinne. A wiec dochodzi do niesprawiedliwości jeszcze przed wyrokiem sadowym. Bardzo razi mnie też to, że większość mediów słysząc o zatrzymaniu kogoś ważniejszego natychmiast dołącza do ataku na tę osobę. W ten sposób łamie zasadę domniemania niewinności. Proszę spojrzeć na to co się dzieje ostatnio. Wybuchła afera z taśmami. Niektórzy dziennikarze od razu rzucili się na kelnerów i pewnych biznesmenów.
Przewlekłość to jedyny problem?
Nie, powolność nakłada się na drugi problem. Myślę tu o przypadkach niesprawiedliwych ścigań i skazań. Jaki jest naprawdę ich odsetek tego nikt chyba systematycznie nie bada. Już to samo w sobie jest straszne. Próbujemy w FOR wypełnić tę lukę. Nie ma bardziej drastycznego naruszenia praworządności niż przypadki niesprawiedliwego ścigania lub skazywania. My już po fakcie dowiadujemy o najbardziej bulwersujących przypadkach ale pewnie o wielu nigdy się nie dowiemy. Takie przypadki trzeba badać, piętnować, informować opinię społeczną. Kwestia lepszego wymiaru sprawiedliwości: szybszego i bardziej sprawiedliwego jest jednym z dwóch priorytetów Forum Obywatelskiego Rozwoju, które założyłem siedem lat temu. Nie ma dobrego państwa przy niedobrym wymiarze sprawiedliwości. Mamy dwa pionierskie opracowania, w przygotowaniu są następne.
Czyli o pracy prokuratorów też nie ma Pan najlepszego zdania?
Ja mówię o tendencjach i drastycznych przypadkach naruszania sprawiedliwości w wymiarze sprawiedliwości. Jeśli prokuratorzy, którzy ścigali bez należytych dowodów wkrótce potem awansowali, to jest to rzecz skandaliczna. Uważam że należy domagać się od prokuratora generalnego ujawnienia wszystkich przypadków prokuratorów, którzy bez należytych dowodów ścigali ludzi, z wyodrębnieniem tych którzy potem awansowali i z podaniem nazwisk osób, które podpisały się pod ich awansem. Jeśli złe zachowanie nie jest karane to będzie potem powtarzane. Prokuratura powinna być niezależna od polityków, ale prokuratorzy powinni podlegać systemowi oceny, minimalizującemu naruszenia sprawiedliwości. I tylko nacisk opinii publicznej w demokratycznym państwie może doprowadzić do jej naprawy."


Autor: Adam Lipiński

sobota, 24 września 2016

Z Kresów dziś :: Wiktor Szałkiewicz


Dodane przez Lipinski
Opublikowano: Poniedziałek, 07 grudnia 2009 o godz. 13:01:39
TAGI: Mickiewicz, Mackiewicz, Sobieski, Szałkiewicz, Kuc, Niemiec, Orzeszkowa, Lem  
Wiktor Szałkiewicz - kresowy bard, mieszkający w Grodnie udzielił wywiadu portalowi Kresy.pl na temat swego życia, twórczości, oraz sytuacji Polaków i kultury polskiej na Kresach.



Kresy.pl: Porozmawiajmy o pana Twórczości. Śpiewa pan po białorusku i polsku. Dlaczego akurat w tych dwóch językach? Wiktor Szałkiewicz: Oba te języki nie są mi obce. Jest u nas taka fajna tradycja rodzinna - w Porzowie, skąd pochodzę, to wszyscy rozmawiali przynajmniej w dwóch językach. W tak zwanym języku prostym i po polsku. Byli też tacy, którzy umieli rozmawiać w jidysz, czy po niemiecku, ale wiadomo, tylko wtedy, kiedy było z kim rozmawiać.
A kiedy zaczął pan śpiewać?
Jeszcze w szkole średniej. Potem była taka historia, że rodzice podarowali mi gitarę, od czego wszystko się zaczęło. Zacząłem komponować, ale miałem taką trudną drogę, w szukaniu swojego stylu i języka. Oczywiście jak każdy młodzieniec w tym wieku pisałem po rosyjsku, a potem zacząłem pisać po polsku. Przez długi czas pisałem tylko po polsku, potem po białorusku, a następnie po polsku.
W jednym ze swych utworów śpiewa pan o Grodnie, o tym co dzieje się z tym miastem. Czy mógłby pan wypowiedzieć się na temat zachodzących tam procesów, które pana niepokoją, czy polska kultura jest w Grodnie nadal obecna?
Wyrażę swój punkt widzenia. Grodno miało kiedyś swoje czasy świetności, w czasach głębokiego średniowiecza, później za króla Batorego. Potem znany pisarz emigracyjny Józef Mackiewicz nazywa to miasto małym, brudnym, żydowskim miasteczkiem. Po dawnych czasach nic nie zostało, a Grodno nie było nawet miastem wojewódzkim. No coś było, mieszkała tam Orzeszkowa, Nałkowska, był teatr przed wojną w Grodnie. Ale to wszystko chyba zniknęło po tej fali emigracji, na ziemie czasowo odzyskane. Ludzie ratowali się ucieczką na Śląsk, na Pomorze. Poznali bolszewików już w 1939 r., więc niczego dobrego się od nich nie spodziewali. Kultura polska istniała, ale to było tak urywkowo. Znam pojedynczych ludzi, którzy naprawdę pielęgnowali zwyczaje polskie w domach, śpiewali polskie piosenki. Znam więcej takich osób z mojego rodzinnego Porzowa. Właśnie tam zebrałem bardzo dużo ciekawych piosenek, śpiewanych po polsku, z końca XIX stulecia i początku XX, z okresu niepodległości. W Grodnie nie było to organizowane na szerszą skalę. W latach 90., kiedy powstał Związek Polaków, niby były próby, aby reaktywować tę kulturę, ale to wszystko powinno się opierać na ludziach, którzy będą to robić. Wydaje mi się, że za dużo było politykowania, prób proszenia o więcej praw a mniej obowiązków. Niestety mamy to co mamy. To co się dzieje teraz w Grodnie, nie raduje mnie.
Jednak Grodno różni się od pozostałych miast na Białorusi. Zachowało część tego uroku…
Widzi pan, ja zawsze na swoich wystąpieniach mówię, że największą atrakcją miasta powinni być ludzie. Jeżeli nie ma ludzi, miasto okazuje się być zwykłą kupą kamieni. Znam paru takich fajnych ludzi, pokroju pana Bolesława Wołosewicza, który pracował u nas w teatrze dramatycznym, twardy facet, był akowcem. Poznałem też grono chórzystów przy kościele farnym, pan Stanisław Matusiewicz i inni, ale niestety oni odchodzą…
W miejscowościach takich jak Sopoćkine, gdzie większość mieszkańców rozmawia po polsku, można zaobserwować niepokojącą tendencję: dziadkowie i rodzice rozmawiają po polsku, ale już dzieci po rosyjsku, dlaczego wg pana mamy do czynienia z takim procesem zanikania języka polskiego, jako służącego do codziennej komunikacji?
Człowiek prosty się zawsze do sytuacji dostosowuje: w kościele mówi po polsku, z Rosjaninem po rosyjsku, po między sobą w jakiejś prostej gwarze. Myślę, że im za bardzo nie zależy na pielęgnacji tej tradycji i kultury, a bardziej na tym, aby znaleźć miejsce w życiu, wg mnie o to im chodzi przede wszystkim. Nasi rodzice byli wychowywani trochę inaczej, byli na pewno większymi patriotami. W II Rzeczpospolitej człowiek miał jakąś perspektywę, a nie wiem, czy teraz człowiek żyjący na Białorusi, obojętnie czy Polak, czy Białorusin, czy odczuwa on jakąś perspektywę…
W wielu piosenkach, używa pan bardzo wyrazistego języka, porusza pan trudne tematy, np. w utworze pt. chamskaja lada (хамская ўлада - chamska władza - przyp. aut.). Dlaczego śpiewa pan też takie piosenki?
Kieruje się jedynie poczuciem obowiązku, a poza tym, to bardzo ciekawy temat. Ten wójt Garbowski, był realną osobą i naprawdę, kiedy dawał żebrakowi pieniądze mówił: "Módl się żebracze, żeby cham nigdy nie był panem", to było i wielu ludzi pamiętało to. Tak samo z piosenką o dzieciach kucharek, to się dzieje, moja twórczość jest odzwierciedleniem rzeczywistości.
Którą ze swoich piosenek lubi pan najbardziej, albo uważa za najważniejszą?
Widzi pan, ja swoich utworów nie rozróżniam, one wszystkie są dla mnie jak dzieci, a wszystkie dzieci się kocha. Mam co prawda taki tryptyk wrocławski i bardzo mi się podoba piosenka o tym, że ostatnim podmiejskim pociągiem z Woroników, przyjechała do miasta Wrocławia noc. Na rynku nikogo nie ma, wszędzie pusto, a tylko hrabia Aleksander Fredro siedzi sam i czeka na dorożkę, która zawiezie go do Lwowa. Wydaje mi się, że pomnik Fredry został nieszczęśliwie wypędzony, ze Lwowa, tak jak Sobieski do Gdańska. Ja myślę, że to kiedyś wróci i wróci w takich łagodniejszych okolicznościach
Jak jest pan odbierany na Białorusi, gdy śpiewa pan po polsku?
Raczej normalnie. Śpiewamy też po białorusku. Ostatni koncert mieliśmy z panem Anatolem w Mińsku, sala była bardzo duża: 300 - 500 osób. Z 50 osób poszło do domu, bo nie było biletów. Nie należymy do żadnych ugrupowań politycznych. Jesteśmy artystami i reprezentujemy swój własny punkt widzenia na to, co się dzieje. Chyba za to nas lubią. Uważam, że taka postawa pozwala uniknąć wielu nieszczęść i niepowodzeń.
Słyszałem, że jest pan bardem Wielkiego Księstwa Litewskiego…
To stare określenie (śmiech), ale rzeczywiście, coś w tym jest. Bardzo lubię Józefa Mackiewicza. Zacząłem czytać parę lat temu i przeczytałem wszystkie jego prace. To był fajny kraj. Naprawdę, Rzeczpospolita była bardzo dobrym krajem. Teraz próbują zrobić w Europie tę Unię, to przecież unia już była i to prawdziwa. Dla mnie i Ukrainiec i Polak i Litwin i Białorusin jest bratem. Trzeba szukać czegoś wspólnego. Nie, że ten był Ukraińcem, a ten Białorusinem, a tamten jeszcze kimś innym, tylko, że oni byli nasi.
Czy jest jakikolwiek sposób na zachowanie kultury polskiej na Kresach?
Oczywiście. Ja mówię, że chodzi przede wszystkim o ludzi, o osoby silne i twórcze, które powinny podjąć się tego ciężkiego trudu pisania po polsku i spisywania tych wszystkich spraw, które się dzieją dookoła. Jest za dużo miernoty. Nie wystarczy nabazgrać paru slów po polsku, aby być poetą. Mickiewicz też był poetą, tylko dobrym poetą (śmiech). Trzeba poświęcenia. Praca na rzecz polskości na Wschodzie, jest misją, której trzeba się poświęcić i odczuwać ją.
Dziękuję bardzo za rozmowę
Rozmawiał: Albert Kwiatkowski

czwartek, 22 września 2016

To właśnie Polska

Beata Obertyńska, W domu niewoli



 Download: Obertyńska Beata - W domu niewoli.pdf
LINK

 ( )
" Im bliżej poznaję moje bezpośrednie sąsiadki, tym bardziej je lubię. Helena siedzi za zbrodnię „pomieszczykostwa”. Ma prócz tego jeszcze jakiś dodatkowy paragraf za „propagandę religijną”. Ratowała i żywiła księży po rozpędzeniu w jej powiatowym mieście klasztoru jezuitów. Z zawodu jest agronomem. Zarządzała majątkiem ojca, borykała się z gospodarstwem, użerała z trudnościami. Jej bezprzykładna, niedobita energia wyżywa się na razie w obowiązkach starosty celi, ale to wszystko mało. Bardzo ciężkie śledztwo i trzy miesiące ciemnicy o chlebie i wodzie nie złamało jej ani fizycznie, ani duchowo. Helena jest obecnie jak młody, szalony wicher zamknięty w ciasnej skrzyni. Bezrobocie i brak przestrzeni, do której od dziecka nawykła, to najgorsza kara, jaką jej mogli wymyślić. "
 ( )

"  zrywa się z krzykiem, że nasi pracują w lesie! Co żyje, rzuca się wtedy do okien i szpar. Wzdłuż toru, w ukośnych smugach dymu, ciągnącego się od gęsto porozrzucanych ognisk, pracują mężczyźni przy nasypie. Tu i tam miga nam czasem spłowiały, wymięty żołnierski płaszcz, czasem nasza wojskowa czapka. Twarzy nie widać. Wszystko ma nakomarniki z czarnej siatki. Zgarbieni, obdarci, oparci na łopatach, patrzą na sunący nad nimi pociąg. Niektórzy machają ku martwym, zaplombowanym wagonom. Takie same wagony przywiozły tu kiedyś ich samych. Te więc, sunące teraz powoli nasypem, mogą dziś równie dobrze wieźć znowu ludzi z Polski. Na wszelki wypadek kiwają do nas ręką, coś krzyczą, może się uśmiechają – tyle że każdy uśmiech zostaje w nakomarniku. "
 ( )

 Wstrząsająca lektura. To jedna z tych, które się czyta niemal na wdechu, która wywołuje tysiące myśli, o której wiedziałam, że muszę napisać, już kiedy zaczęłam ją czytać. Kiedy siadłam przed ekranem komputera ogarnęła mnie panika, bo napisać o niej nie potrafię, a przynajmniej nie tak, jakbym chciała, bo słowa utraciły swe znaczenie pojęciowe, wybladły, zużyły się, bo przecież niepodobna słowami odtworzyć upiornej grozy tamtych dni, jakie były udziałem autorki i milionowej rzeczy zesłanych i skazanych na powolne umieranie.

W domu niewoli to opis gehenny, jaką przeżyły miliony uwięzionych w Rosji Sowieckiej w latach 1939-1942 pisany z punktu widzenia osoby, która doświadczyła niespotykanego upodlenia w sowieckich więzieniach, łagrach i co najgorsze na sowieckiej wolności. 

Nałkowska pisała Ludzie ludziom zgotowali ten los, a ja zastanawiam się, czy to na pewno ludzie, czy to były istoty stworzone na obraz i podobieństwo … Czytając często nasuwała mi się myśl o zezwierzęceniu, ale przecież …Użycie słowa „zezwierzęcenie” ubliżałoby zwierzętom. Żadne zwierzę nie potrafi tak zbezcześcić swojej zwierzęcości, jak w tej otchłani plugastwa, ohydy i zbrodni zbeszczeszczone zostało człowieczeństwo….. Jesteśmy zewsząd objęte tym plugastwem, piekłem, zalane, zalepione śluzem chorobliwie wyuzdanych słów, utopione w czymś, co poniża, znieważa, kaleczy twoje - Bóg wie po co aż tu ze sobą przywleczone człowieczeństwa, a czemu bronisz się daremnie bezsilnym, w więzienny tobołek wgniecionym płaczem… (str. 87 książki* fragment ten dotyczył zachowania tzw. małolat w turmie, których niezaspokojony popęd fizyczny próbował zaspokoić żądze w wywrzaskiwanych z samcami z celi obok „dialogach”). 

Ale to właśnie słowo przychodziło mi się na myśl, kiedy czytałam opis pobytu w kolejnych więzieniach; zezwierzęcenie, upodlenie, bestialstwo. A potem już zabrakło tych słów, bo żadne nie było w stanie oddać wrażenia, jakie wywoływał opis pobytu w sowieckich tiurmach, gdzie procedura przyjmowania zaczynała się od łamania ludzi długotrwałym oczekiwaniem; godzinami, dniami stanie w upale bez jedzenia i picia w oczekiwaniu nie wiadomo na co, potem rewizje, podczas których odzierano wszystkich z resztek ubrania i resztek godności, badania służące wyłącznie upokorzeniu; na oczach pozostałych współwięźniów przy braku elementarnych zasad higieny, następnie wpychanie ludzi w zatłoczone do granic możliwości sale, gdzie nie było miejsca, aby postawić nogę, a co dopiero usiąść, czy się położyć. Potem następuje opis wegetacji; leżenie na mokrym betonie, w ścisku, głodzie, brudzie, smrodzie, wilgoci, w towarzystwie wszy i fekaliów. 

Więzienia we Lwowie, Kijowie, Charkowie, Chersaniu, Starobielsku niewiele się różnią między sobą. Kiedy zastanawiam się, jak można przetrwać takie upodlenie i co daje siły, aby czerpać się rękoma skrawków życia autorka pisze o uporze i nadziei:
 

Trzeba się głęboko zaciągnąć siłą i uporem i – wytrwać. Z podobnym uczuciem lęku i odrazy, przy gotowości zniesienia wszystkiego, co je czeka wchodzą - wyobrażam sobie- pokutujące dusze do czyśćca. Potępienie i rozpacz zaczyna się dopiero tam, gdzie nie ma nadziei. (str.80 książki)

Najgorszym doświadczeniem nie są upokarzające warunki wegetacji; rewizje, wszy, choroby, zmęczenie, duchota, brud, głód, przerzucanie ludzi z miejsca na miejsce, są nimi ludzie, na których towarzystwo autorka została skazana. Złodziejki, paserki, oszustki, prostytutki, najgorsze szumowiny zamknięte razem z „politycznymi”, „burżujkami” i przypadkowo zgarniętymi ludźmi potrafią tę codzienną egzystencję skutecznie zatruć wrzaskami, awanturami, bijatykami, wyszydzeniem. Tylko dzięki umiejętności wewnętrznej izolacji autorka potrafi przetrwać ten koszmar. 


… umiem ów obłędny, niegasnący wrzask, który z początku doprowadzał mnie do desperacji, czy choćby nucenie takich szablonowych kiczów pod bokiem - zamienić sobie w doskonałą ciszę. Niepodobna wytłumaczyć, jaka jest technika takiej przemiany, jak się ją przeprowadza, jak się do niej dochodzi. W przybliżeniu, opowiedziane, wyglądałoby to tak; w grząskiej jak galareta, opornej, rozłopotanej wrzawie celi drąży sobie człowiek- czy wytapia sobie – wnękę, trochę większą od niego samego, i wtedy znajduje się raptem jakby w hermetycznie zamkniętym jaju. W jaju tym jest już cicho, bezpiecznie i samotnie. Można sobie myśleć, można się modlić, można spać. Człowiek robi się jakiś dośrodkowy, wewnętrzny. (str. 60 książki)

Wyniszczone chorobami, wychudzone, wynędzniałe, w towarzystwie świerzbu, biegunki i wszy stłoczone w bydlęcych wagonach przemierzają ogromne połacie sowieckiego kolosa. W końcu ledwie żywe docierają do punktów przeznaczenia, do mieszczących się w najmroźniejszych obszarach koła podbiegunowego łagrów. Tutaj w zamian za garstkę pożywienia i kubek wrzątku mają odpracować swe niezawinione winy. Kiedy po kilku tygodniach morderczej pracy autorka chora i wygłodzona trafia do „szpitala” dowiaduje się o losie innych zesłańców, którzy nie mieli tyle „szczęścia” co ona.

Człowiek jest tak nieludzko zmęczony, że nie ma siły brnąć ku któremuś z ognisk, by ogrzać skostniałe ręce. Nie. Niepodobna odtworzyć słowami upiornej grozy takiej polarnej nocy w lesie. Bezdenne, mroźne piekło, szarpane od spodu czerwienią dalekiego ognia i to właśnie oślepiające znużenie, i silniejsze od znużenia, tępe, bezmyślne pragnienie śmierci. Palce od mrozu są tak zgrabiałe, tak sztywne i bolące, że kiedy przyjdzie oddać ziemi, co ziemskie, o rozpięciu pasa czy guzików-ani marzyć. Watowe briuki godzą się więc na wszystko, tylko sztywnieją potem lodową skorupą. Na skutek tych zamarzniętych kompresów, w których tkwić muszą pół doby, wszystkie chorują na pęcherz. I robi się błędne koło; mają chore pęcherze, bo pracują po pas zamarznięte, i są po pas zamarznięte, bo mają chore pęcherze. I gdybyż wróciwszy do baraku, mogły się ogrzać i oprać. Gdzie tam. W baraku nie ma światła, a jest w nim tak zimno, że śpiąc przymarzają do ścian…. (str. 231 książki) 

W końcu przychodzi zbawcza wiadomość. Na terenach sowieckich tworzone będzie wojsko polskie, które przyjmie w swe szeregi zesłańców i skazanych. Ogłoszona zostaje amnestia. Wczorajsi wrogowie stają się ludźmi wolnymi i sprzymierzeńcami. I wtedy okazuje się, iż być wolnym w Rosji jest o wiele ciężej niż być skazanym. Skazany może wegetować w ciasnym i brudnym zamknięciu, dostaje głodową porcję jedzenia i jeśli ma szczęście nie zachorować to nawet może uda mu się przeżyć, wolny musi sam martwić się o kąt do spania, jedzenie, łach na grzbiet.

Więzienie i łagier nie są w Rosji najgorsze. Daleko gorsza jest „wolność”! Ta jej ustawiczna pogoń za chlebem, ta wieczna niepewność jutra, borykanie się z każdym dniem o kęs bodaj jakiego pożywienia, walka z życiem nie o życie - bo to do życia jest wcale niepodobne- ale o to przytomne, powolne, rozłożone na lata konanie. (str. 302 książki)

I zaczyna się kolejna gehenna. Podróż w poszukiwaniu tworzącego się wojska. Podróż barżami (statkami), pociągami bydlęcymi, na wielbłądach, piechotą, w przerażającym zimnie, po pas w błocie, z przyrastającym do krzyża żołądkiem, w wycieczeniu, z kolejnymi chorobami, w łachach, które nie grzeją (mroźną zimą), w nieodłącznym towarzystwie wszy, z lejącym się na głowę deszczem, siekącym wiatrem, piaskiem, w brudzie i poczuciu beznadziei. Odsyłani z miejsca na miejsce, niepotrzebni, jak zadżumieni, których nikt nie chce przygarnąć „podróżują” wynędzniałe ludzkie strzępy, a wśród nich; dzieci, ciężarne kobiety, starcy, chorzy. 

To jedna z najbardziej przejmujących relacji, jakie przeczytałam. Nie jestem w stanie oddać całości grozy, ohydy, przerażenia, żalu, wszystkich uczuć, jakie budzi lektura. Jest to książka, którą powinno się przeczytać, pozwala ona lepiej zrozumieć przeszłość, ale może też być ostrzeżeniem dla przyszłości. 

Swoje relacje przeplata autorka spostrzeżeniami dotyczącymi sowieckiego systemu sprawowania władzy i opisu życia mieszkańców tego „sowieckiego raju”. 

I dopiero niebacznie-wierząc zapewne, że żywa noga już stąd nie wyjdzie pozwolono nam, Polakom, zobaczyć z bliska całą miażdżącą maszynerię ich ustroju i my już wiemy. Nie wiemy tylko, co zrobić, aby się dowiedział, aby uwierzył, aby na czas zrozumiał cały cywilizowany świat, że wszystko, co od nich wysyłane jest na zewnątrz, że wszystko, co od nich wie i słyszy się o Rosji, jest wytworem genialnie bezczelnej propagandy, jest bezprzykładnym kłamstwem i blagą, udrapowaną przewrotnie w szlachetne hasła i teorie. Tiurma dopiero - gdzie ma się sposobność usłyszenia szczerych nareszcie wypowiedzi i zeznań tysięcy przedstawicieli tej właśnie warstwy, o której prawa walczy rzekomo rosyjski komunizm - jest odkrywką, która unaocznia prawdziwe złoża i warstwice gigantycznej, przechodzącej ludzkie wyobrażenie tragedii, jaką przeżywa już trzeci dziesiątek lat ten wiecznie przez kogoś ciemiężony, uciskany, wyzyskiwany, czarno roboczy rosyjski naród! Biedny car Iwan Groźny. Jakże pobladł, jakże zmalał, jakże znaiwniał jego krwawy cień w historii tego strasznego kraju (str.122 książki)

 Opisując Kotłas - miasteczko przez które przejeżdżali pisze: 

… domy robią wrażenie umarłych. Nie widziałam w oknie, ani jednej twarzy, ani jednego wazonika. Czasem krzywo bądź jak zawieszona, pełna rudych zacieków szmata broni wglądu w głąb czyjegoś mieszkania. Nigdzie śladu jakiegokolwiek wysiłku ku ozdobie, zadbaniu, czystości. Nigdzie śladu przekwitłej już choćby grządki. Nędza, opuszczenie i jakby dążenie właśnie do wtopienia się bez reszty w ogólną popielatość, nijakość, żadność- strach przed zwróceniem na siebie czyjejkolwiek uwagi, czyich kol wiek oczu. Cieniste to wszystko, nasiąkłe wilgocią i smutkiem… Za to nad każdym- często blachą z puszek łatanym dachem sterczy na żerdzi antena!... W każdy …z tych martwych domków sączy się nieustannie jad propagandy, wpycha się w nie słowami i muzyką, nie daje odetchnąć, myśli zebrać, do głosu dojść- budzi i usypia… ogłupia i urabia. (str. 268-269 książki)


Książka napisana jest pięknym literackim językiem. Czasami napotykamy na zwroty, które dziś wyszły z użycia, ale których znaczenia z łatwością można się domyślić.

W całym tym opisie plugastwa, brzydoty i brudu autorka nie pozostała obojętna na piękno. Pomiędzy przejmującymi opisami bólu, nędzy i zdziczenia znajdują się niezwykłe opisy otaczającej przyrody, zjawisk natury czy okruchów ludzkiej dobroci. Bo poza ludźmi, którzy zgotowali innym taki los znaleźli się także i tacy, dzięki którym udało się przeżyć i ocalić wiarę w człowieczeństwo. Niezwykle wzruszające są te opisy ludzkiej uczynności, dobroci, miłosierdzia, one pozwalają zachować mimo wszystko nadzieję.

Tekst oryginalny ukazał się na blogu Moje podróże

niedziela, 11 września 2016

Bohaterowie 1944. Dzieje Grupy "Kampinos" AK







sierpień



wrzesień





Godzina "W" w VIII Rejonie Okr. Warsz. Armii Krajowej


SEE


Zadaniem powstańczym VIII Rejonu "Łęgów" VII Obwodu "Obroża" [powiat warszawski] Okr. Warsz. AK było uderzenie na lotnisko bielańskie oraz zamknięcie szosy Warszawa - Modlin, dla ochrony Warszawy od strony Modlina.


Rozkaz nakazujący godzinę "W", dowódca VIII Rejonu kpt. "Szymon" [Józef Krzyczkowski] otrzymał 1.VIII.1944 ok. godz. 15:00. Do rozpoczęcia działań pozostały więc zaledwie 2 godziny...


Kpt. "Szymon" pamiętał jednak, że, jak uczono w konspiracji, podstawowym warunkiem powodzenia Powstania miało być jednoczesne uderzenie. Podjął więc decyzję uderzenia o wyznaczonej godzinie zmobilizowanymi już wcześniej oddziałami VIII Rejonu, które stacjonowały w lasach opaleńskich. Do por. "Góry" - dowódcy oddziałów nalibockich stacjonujących w głębi Puszczy Kampinoskiej, wysłał rozkaz nakazujący bezzwłoczny marsz w rejon wzgórza 103 na Łużach. Jednocześnie rozkazał, aby szwadron kawalerii zamknął szosę Warszawa - Modlin na wysokości Pieńkowa.







Dokładnie o godz. 17:00 na lotnisko bielańskie uderzył I batalion por. "Janusza", składający się z trzech niepełnych kompanii: por. "Zetesa", por. "Olszy" i por. "Czarnego". Łącznie 190 żołnierzy.


Nie były to siły wystarczające do zdobycia silnie umocnionego obiektu. Por. "Janusz" otrzymał więc rozkaz wiązania nieprzyjaciela ogniem, dla odciążenia wykonujących swoje zadania oddziałów Żoliborza i Bielan. Początkowo zaskoczeni Niemcy cofali się przed nacierającymi, ponosząc straty. Wkrótce jednak dała się odczuć ich przewaga ogniowa. Naszym oddziałom wyczerpywały się skąpe zapasy amunicji. Po dwóch godzinach walki, por. "Janusz" uznając, że wyznaczone mu zadanie wykonał, wycofał oddziały w rejon wzgórza 103.


W tej walce poległo 5 naszych żołnierzy i 12 zostało rannych. Straty Niemców szacowano na 6 zabitych i 10 rannych.










W nocy 1/2.VIII.1944 do miejsca koncentracji dotarły oddziały stołpecko-nalibockie: dwa bataliony piechoty, dywizjon kawalerii oraz szwadron ckm, łącznie 984 żołnierzy [ZH 2/3 s. 37-39]. Wczesnym rankiem, połączone siły VIII Rejonu i oddziałów nalibockich, w składzie: batalion por. "Janusza", batalion por. "Dźwiga" i szwadron ckm por. "Jara", ruszyły do natarcia, z zadaniem zdobycia lotniska. Natarcie prowadził dowódca VIII Rejonu kpt. "Szymon".
Poprzednia walka wykluczyła niestety możliwość zaskoczenia. Tym razem Niemcy byli dobrze przygotowani do obrony. Pomimo brawurowego natarcia polskich oddziałów, siła ognia nieprzyjaciela przytłoczyła atakujących; padli zabici i ranni. Zginął dowódca I batalionu por. "Janusz" oraz dowódcy kompanii: kpt. "Karaś" i por. "Helski". Ranny został kpt. "Szymon", który dalsze dowodzenie przekazał por. "Górze". Walka trwała, ale nasze oddziały natrafiały na coraz silniejszy opór, a ponadto Niemcy wprowadzili do akcji broń pancerną i samoloty. Siła ognia nieprzyjaciela wzrastała, a naszym oddziałom wyczerpywała się amunicja. Nie widząc możliwości przełamania obrony, por. "Góra" wycofał oddziały w rejon Łuży. Straty nasze były znaczne: poległo 31 żołnierzy, w tym wielu z kadry dowódczej, wśród 45 rannych był dowódca VIII Rejonu kpt. "Szymon". Straty Niemców oszacowano na 20 zabitych i 30 rannych.











W tym czasie kiedy walczono o lotnisko, III szwadron kawalerii pod dowództwem wachm. pchor. "Narcyza" zamykający szosę od strony Modlina, zatrzymał kolumnę Niemców pod Pieńkowem, niszcząc w walce kilkanaście samochodów ciężarowych i zabijając 26 nieprzyjaciół. Straty własne: 1 zabity i 2 rannych. Zdobyto: 16 karabinów, 3 pistolety i sporo amunicji. Bielańskiego lotniska wprawdzie nie zdobyto, ale straty zadane Niemcom, spowodowały, że praktycznie lotnisko to nie mogło być już przez Niemców wykorzystywane.








Powstanie Grupy "Kampinos"





Po walkach o Bielany oddziały VIII Rejonu wycofały się w głąb Puszczy Kampinoskiej. Już 3.VIII.1944 stoczono zwycięską bitwę pod Truskawką, rozgramiając kompanię Wehrmachtu maszerującą z Leszna do Modlina. Zabito 70 Niemców, 19 raniono i 15 wzięto do niewoli. Zwycięstwo to podniosło na duchu żołnierzy. Duża ilość niemieckich trupów zalegających pole bitwy, przywołała wspomnienia historii i teren tej potyczki zaczęto nazywać "Psim Polem".


Po przybyciu oddziałów w głąb puszczy nastąpiła reorganizacja, powstał zalążek przyszłego pułku "Palmiry-Młociny" [nazwa pojawiła się dopiero we wrześniu]. Dowódca pułku, kpt. "Szymon", ranny w czasie walki o lotnisko, w rozkazie z dnia 3.08.1944 r. bezpośrednie dowodzenie w czasie akcji bojowych przekazał por. "Górze", który przyjął teraz pseudonim "Dolina" [ZH 2/3 s. 27-31].






Do oddziałów por. "Doliny", dołączyła większość żołnierzy miejscowego batalionu, rozwiązanego samowolnie przez jego dowódcę kpt. Stanisława Nowosada "Dulkę".


Pismem z dnia 08.08.1944 r., kpt. "Szymon" przekazał por. "Dolinie", otrzymane rozkazem Dowództwa AK, z dnia 07.08.1944 r., dowodzenie bojowe wszystkimi oddziałami na terenie Puszczy Kampinoskiej [ZH 2/3, s. 25-27].


Obecność w Puszczy Kampinoskiej liczącego ponad 1,4 tys. żołnierzy pułku "Palmiry-Młociny" spowodowała napływ oddziałów z innych rejonów, które z różnych powodów nie mogły kontynuować swoich zadań powstańczych, a szukały możliwości i warunków do dalszej walki. Zaczęli też dołączać pojedynczy żołnierze.
Zgrupowanie przyjmuje nazwę Grupa "Kampinos".
Organizacyjnie podlegało ono rozkazom płk. Karola Ziemskiego ps. "Wachnowski", dowódcy utworzonej 7.VIII.1944 grupy "Północ". Z chwilą powołania, rozkazem gen. "Bora" z dnia 20 września 1944 roku, Warszawskiego Korpusu Armii Krajowej, Grupa "Kampinos" weszła w skład 8. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta, jako 13. pułk piechoty.
Według dostępnych danych, w połowie sierpnia 1944 roku, zgrupowanie liczyło już 2.751 ludzi. Szczegółowy stan poszczególnych oddziałów przedstawia poniższa tabela.






Jednostka

Oddziały

Oficerów

Podoficerów
Szeregowych

Razem


"Palmiry-Młociny"

dowództwo i poczet

6

64

70


dywizjon kawalerii
4 szwadrony kawalerii
1 szwadron ckm

6

579

585


batalion piechoty
4 kompanie
zwiad konny
pluton zrzutu

24

740

764


RAZEM

36

1383

1419



oddziały
nie wchodzące
w skład
pułku "Palmiry - Młociny",
które znalazły się
na terenie
Puszczy Kampinoskiej

batalion sochaczewski
mjr. Władysława Starzyka "Korwina"

30

451

481


kompania POS "Jerzyki"
por. Jerzego Strzałkowskiego "Jerzego"

6

119

125


batalion legionowski
por. Bolesława Szymkiewicza "Znicza"

15

170

185


1. kompania batalionu "Pięść"
por. Stefana Matuszczyka "Porawy"

6

115

121


pluton ppor. Tadeusza
Nowickiego "Orlika" z Pruszkowa

1

47

48


kompania lotnicza
por. Tadeusza Gaworskiego "Lawy"

1

63

64


kompania ppor. Franciszka
Wiszniowskiego "Jurka" z Wierszy

1

75

76


oddział por. Mariana Olszewskiego
"Marysia" z Woli

2

98

100


pluton ppor. Jerzego Dudzieca "Puchały" z Ożarowa

1

49

50


pluton saperów
ppor. Bolesława Janulisa "Jurewicza"

1

11

12


pluton z Pragi
por. Henryka Małowieckiego "Rana"

1

47

48


oddział AL ppor. Teodora Kufla "Teocha"

2

20

22


RAZEM

67

1265

1332


RAZEM Grupa "Kampinos"

103

2648

2751







Kadrę dowódczą pułku "Palmiry-Młociny" stanowili:
d-ca pułku por. Adolf Pilch "Dolina"
z-ca d-cy pułku por. Bohdan Jaworski "Wyrwa"
d-ca plutonu zrzutów por. Józef Karney "Drewno"
d-ca dywizjonu kawalerii chor. Zdzisław Nurkiewicz "Nieczaj"
z-ca d-cy dywizjonu kawalerii por. Zygmunt Koc "Dąbrowa"
d-ca I szwadronu wachm. Jan Jakubowski "Wołodyjowski"
d-ca II szwadronu wachm. Józef Niedźwiecki "Lawina"
d-ca III szwadronu wachm. pchor. Narcyz Kulikowski "Narcyz"
d-ca IV szwadronu ppor. Aleksander Pietrucki "Jawor"
d-ca szwadronu ckm por. Jarosław Gąsiewski "Jar"
z-ca d-cy szwadronu ckm por. Tomasz Lisowski "Tom"
d-ca batalionu piechoty do 15.08.1944 - por. Witold Pełczyński "Dźwig"
od 16.08.1944 - por. Witold Lenczewski "Strzała"
z-ca d-cy batalionu piechoty por. Zbigniew Luśniak "Gniew"
szef pocztu st. sierż. pchor. Mikołaj Gwiaździński
d-ca zwiadu konnego batalionu ppor. Józef Bazarowski "Lis"
d-ca I plutonu plut. Stanisław Baran "Wacław"
d-ca II plutonu plut. Józef Bylewski "Grom"
d-ca 1. kompanii por. Zygmunt Sokołowski "Zetes"
d-ca 2. kompanii por. Henryk Czerwiec "Jaskólski"
d-ca 3. kompanii plut. Walerian Żuchowicz "Opończa"
d-ca batalionowej komp. wsparcia ppor. Henryk Dobak "Olsza"
lekarz naczelny szpitala polowego w Krogulcu dr Antoni Banis "Kleszczyk"
kierownik szpitala w Laskach dr Kazimierz Cebertowicz "Świerk"
kwatermistrzostwo kpt. Wojciech Dwornicki "Wojtek", por. Aleksander Wolski "Jastrząb"
kapelani pułku ks. Jerzy Baszkiewicz "Radwan II", ks. Hilary Pracz-Praczyński "Gwardian"
kapelan szpitala w Laskach ks. Stefan Wyszyński "Radwan III"










Wobec niemożności bezpośredniego dowodzenia zgrupowaniem przez przebywającego w szpitalu w Laskach kpt. "Szymona", rozkazem dowództwa AK z dnia 9 sierpnia 1944 r., dowódcą wszystkich oddziałów przebywających na terenie Puszczy Kampinoskiej, zostaje mjr. Alfons Kotowski "Okoń", dotychczasowy d-ca baonu "Pięść". Mjr "Okoń" przybywa do Puszczy Kampinoskiej dopiero 16 sierpnia [już po wyjściu grupy ppłk. "Viktora"] i zgodnie z rozkazem d-cy Grupy "Północ" przejmuje dowodzenie oddziałami kampinoskimi. W puszczy powstaje obóz warowny obejmujący wsie: Ławy, Łubiec, Roztokę, Kiścienne, Krogulec, Wędziszew, Brzozówkę, Truskawkę, Janówek, Pociechę, Zaborów Leśny oraz Wiersze - gdzie znajdowało się m.p. dowództwa Grupy "Kampinos".
Był to teren całkowicie wolny od okupanta. Po tej stronie Wisły był obok Warszawy pierwszym wolnym terenem wyzwolonym przez oddziały Armii Krajowej.
Przez cały okres Powstania Warszawskiego teren ten był dla Niemców niedostępny i skutecznie blokował swobodę ruchów ich wojsk na ważnym odcinku zaplecza frontu, szczególnie swobodę komunikacji na najkrótszym dla nieprzyjaciela szlaku komunikacyjnym Leszno - Modlin.











Działania bojowe
Niezależnie od przeprowadzanych reorganizacji, oddziały Grupy "Kampinos" cały czas prowadziły działania bojowe. Stałe wypady na stacjonujące w okolicy oddziały nieprzyjaciela oraz bitwy i potyczki toczone z oddziałami wroga, które próbowały wkroczyć na teren zgrupowania, wiązały znaczne siły nieprzyjaciela, dzięki czemu nie mogły one być użyte przeciwko walczącej Warszawie.
Wyniki działań pułku "Palmiry-Młociny" i Grupy "Kampinos", to około 50 stoczonych bitew i potyczek. Wiele z nich było zwycięskich, w których nieprzyjaciel poniósł ciężkie straty. Poza już wymienionymi, do bardziej znaczących należy zaliczyć:
- bitwę pod Pieńkowem, gdzie 2.VIII.1944 padło 26 nieprzyjaciół, przy stratach własnych 1 zabity i 2 rannych.
- bitwę pod Lipkowem stoczoną 4.VIII.1944, w której pluton kawalerii dowodzony przez wachm. Józefa Niedźwieckiego "Lawinę" oraz kompania piechoty, zlikwidowały zmotoryzowany oddział niemiecki, który zmierzał do wsi celem rekwirowania żywności. Zginęło 10 Niemców, 5 zostało rannych. Strat własnych nie było. Zdobyto: ciężarówkę, 10 karabinów, 2 pistolety maszynowe oraz amunicję.
- w dniach 10 i 22.VIII.1944 oddziały kawalerii i piechoty, w bitwach pod Brzozówką, rozgromiły oddziały "własowców" [nazwa umowna, oddziały tzw. "armii Własowa" powstały dopiero po upadku Powstania Warszawskiego], które próbowały wtargnąć na teren kontrolowany przez Grupę "Kampinos". W tych dwóch starciach padło 28 żołnierzy nieprzyjaciela, a 30 raniono. Straty własne wyniosły 5 zabitych i 4 rannych.
- w starciu pod Krogulcem 13.VIII.1944 II szwadron zdobył półgąsienicowy samochód ciężarowy ze sprzętem telefonicznym, 1 pm i 1 kb oraz amunicję. Zabito 4 nieprzyjaciół i 1 raniono. Straty własne: 1 zabity i 1 ranny.
- 29.VIII.1944, pod Kiściennym, gdzie nieprzyjaciel zaatakował nasze placówki celem otwarcia sobie drogi do Kazunia, III szwadron kawalerii wachm. pchor. "Narcyza", okrążył i zlikwidował oddział wroga, zabijając 140 nieprzyjaciół. Straty własne: 1 zabity i 1 ranny. Zdobyto: 4 rkm, 20 pistoletów maszynowych, kilkadziesiąt karabinów oraz amunicję i granaty.
- 31.VIII.1944, nieprzyjaciel kilkakrotnie atakował południowy skraj puszczy, w kierunku Pociechy. Ataki odparto zabijając 31 Niemców, przy stratach własnych 3 poległych i 17 rannych. Zdobyto: 5 koni, 1 rkm, 5 karabinów oraz granaty.
- 1.IX.1944, 90-osobowy oddział Niemców natarł na nasze zachodnie placówki zajmując Roztokę. W brawurowym przeciwnatarciu nasze oddziały wyrzuciły nieprzyjaciela z Roztoki zabijając 23 Niemców, w tym 2 oficerów, 3 rannych wzięto do niewoli. Straty własne wyniosły 2 rannych. Zdobyto: 2 rkm, 3 pistolety maszynowe, 11 kb i ponad 2000 sztuk amunicji.
- w nocy z 2 na 3.IX.1944 dokonano uderzenia na wieś Truskaw. Stacjonowała tam przysłana z Warszawy brygada SS-RONA, znana z mordów, grabieży i gwałtów dokonywanych na ludności cywilnej Ochoty. Jednostka od pewnego czasu prowadziła ostrzał artyleryjski i atakowała nasze placówki. Postanowiono więc temu zapobiec [ZH 2/3, s. 76]. 80-osobowy oddział szturmowy, uzbrojony wyłącznie w broń maszynową, pod dowództwem por. "Doliny", obszedł Truskaw od zachodu i uderzył na tyły wroga. Liczące ponad 500 żołnierzy oddziały wroga, zaskoczone brawurowym uderzeniem, zostały całkowicie rozbite. Padło 250 rosyjskich żołnierzy, a ok. 100 zostało rannych. Straty własne: 10 poległych i 10 rannych. Zdobyto: działo artyleryjskie, 1 ckm, 13 rkm-ów, 2 ciężkie moździerze, kilkanaście pistoletów maszynowych, amunicję, granaty oraz radiostację.











- w nocy z 3 na 4.IX.1944 podobną akcję przeprowadzono na stacjonujące w Marianowie oddziały SS-RONA. Po rozpoznaniu przeprowadzonym przez ppor. Zygmunta Koca "Dąbrowę", oddział kawalerii liczący ok. 80 ułanów, pochodzących w większości z II szwadronu wachm. Józefa Niedźwieckiego "Lawiny", oraz pluton szwadronu ckm por. Tomasza Lisowskiego "Toma" po spieszeniu w Grabinie, uderzył na tyły nieprzyjaciela. Zaskoczenie było całkowite: w krótkiej walce nieprzyjaciel stracił ok. 100 zabitych i 20 rannych. Straty własne: 1 zabity i 5 rannych. Zdobyto: 2 rkm, 7 pistoletów maszynowych, kilkadziesiąt karabinów i kilka koni z siodłami.










- 6.IX.1944 w nocy, przeprowadzono akcję mającą na celu zniszczenie tartaku w Piaskach Królewskich, gdzie Niemcy przygotowywali materiał na budowę mostu przez Wisłę mającego powstać w okolicy Wyszogrodu. Ochronę tartaku stanowili SS-mani, a obsługę najemnicy różnej narodowości z Organizacji "Todt". Jak się okazało, było wśród nich 2 Polaków, którzy nawiązali kontakt z naszymi oddziałami i udzielili cennych informacji o rozlokowaniu sił wroga.
Uderzenie przeprowadziła kompania por. "Lawy", I i II szwadron kawalerii dowodzony przez st. wachm. "Wołodyjowskiego" i ppor. "Jawora", szwadron ckm pod d-twem por. "Toma" oraz poczet por. "Doliny". Por. "Dolina", mimo że był osłabiony po przebytej chorobie, udał się na akcję, aby osobiście śledzić jej przebieg. Oddziały AK niepostrzeżenie otoczyły wroga. Po cichu zostają obezwładnieni wartownicy, po czym następuje gwałtowny szturm. Walka trwała krótko. Padło 33 SS-manów, najemnicy "Todta" poddają się bez walki. Część z nich przyłączyła się do partyzantów, resztę puszczono wolno. Po naszej stronie nie było zabitych, 11 odniosło rany. Zdobyto: 3 ckm, kilka rkm, kilkadziesiąt kb, 5 pm, amunicję, mundury i kilka wozów żywności. Tartak został kompletnie zniszczony, co dla Niemców było ogromną stratą, gdyż pozbawiło ich możliwości szybkiego wybudowania mostu.
- 16.IX.1944, natarcie nieprzyjaciela na Pociechę wsparte bronią pancerną, zostaje rozbite na polach minowych. Zniszczono: 1 samochód pancerny, zabito 2 Niemców. Straty własne: 1 zabity i 1 ranny. Zdobyto: 3 samochody, 1 motocykl, 1 działko szybkostrzelne kal. 22 mm i 1 rkm.
- 17.IX.1944 nieprzyjaciel ponownie atakuje placówki pod Pociechą. Atak odparto bez strat własnych, zabijając 15 żołnierzy wroga i 18 raniąc.


- 24.IX.1944, w potyczce pod Rybitwą, bez strat własnych zabito 12 Niemców.











Na pomoc Warszawie...



W dniu 11.VIII.1944 pułk "Palmiry-Młociny" w Kampinosie posiadał już poważne uzupełnienie broni i amunicji ze zrzutów, lecz jak napisał Stanisław Podlewski ["Przemarsz przez piekło"], w jednostce brakowało chęci do pospieszenia pomocy z odsieczą Warszawie. Pierwszy zrzut zaopatrzenia dla oddziałów kampinoskich dokonany został w nocy 10.VIII.1944 i zawierał: 9 rkm, 24 włoskie pistolety maszynowe [prawdopodobnie 9 mm Beretta M 1942], 6 miotaczy min, 47 pistoletów, 554 granatów, dużo amunicji, materiały wybuchowe oraz inny sprzęt, opatrunki i odzież. Następnego dnia zrzut powtórzono na tę samą placówkę odbiorczą.


Stan pułku wynosił: 46 oficerów i 1306 szeregowych. Na terenie Puszczy Kampinoskiej przebywał jeszcze oddział kpt. "Serba" z Żoliborza w sile ok. 160 ludzi. Nadto przybył tam ppłk "Viktor" ["Victor", "Wiktor" - Ludwik Wiktor Konarski] - inspektor Podokręgu "Hajduki" ze swym szefem sztabu kpt. "Mścisławem", przyprowadzając oddział 110 uzbrojonych żołnierzy z Obwodów Błonie [krypt. "Bażant"] i Sochaczew [krypt. "Skowronek"]. Był tu jeszcze oddział por. "Andrzeja" z żoliborskiego zgrupowania "Żmija"; przeszedł on do baonu 78. pp biorąc z kompanią por. "Dana" udział w wypadzie na Zaborów. Z Lasów Chojnowskich dołączyły wkrótce: pluton 1109 z por. "Nowiną" z 1. dyonu AK "Jeleń" oraz oddział por. "Lawy" z Okęcia.


Do tego czasu pułk AK "Palmiry-Młociny" stoczył szereg walk z pododdziałami niemieckimi i wschodnimi zadając wrogowi znaczne straty oraz zdobywając broń, amunicję i szereg różnego typu pojazdów wojskowych.


8.VIII.1944 komendant Obszaru Warszawskiego AK gen. Albin Skroczyński "Łaszcz" nakazał komendantowi Podokręgu Zachodniego "Hajduki" ppłk Franciszkowi Jachieciowi "Romanowi" skierować na pomoc Warszawie co najmniej po jednym baonie dobrze uzbrojonych żołnierzy na: Mokotów i Żoliborz.


14 VIII 1944 gen. "Bór"-Komorowski wydał "Rozkaz nr 6", wzywający "wszystkie oddziały Armii Krajowej do marszu na pomoc walczącej Warszawie". Rozkaz przesłany do Oddz. VI Sztabu Naczelnego Wodza z prośbą o powtarzanie w całości przez BBC - emitowano otwartym tekstem! Nie trzeba chyba dodawać, że ten komunikat w pierwszym rzędzie na nogi postawił... Niemców.


W Kampinosie nakazaną przez KG AK "wyprawę do stolicy" odwlekano przez szereg dni z powodu "niejasnej sytuacji w rejonie Powązek", a właściwie z braku mocnego bodźca do działania. Lecz dnia 14.VIII.1944 kpt. "Szymon", dotychczasowy dowódca pułku, otrzymał rozkaz od dowódcy Grupy "Północ" płk "Wachnowskiego", zarządzający "natychmiastową gotowość bojową zdolnych do walki oddziałów z posiadanym dotychczas uzbrojeniem i przesunięcie ich na podstawy wyjściowe do natarcia". W myśl wytycznych "Wachnowskiego" natarcie to miało być wykonane dwuczłonowo: z cmentarza powązkowskiego z kierunkiem na Stawki, a z cmentarza żydowskiego na ul. Okopową w pasie od ul. Dzielnej do Dzikiej - w celu nawiązania łączności z oddziałami Grupy "Północ" w rejonie Muranowskiej ["Radosław" - "Leśnik"]. Rozkaz ów zapowiadał objęcie dowództwa nad wszystkimi oddziałami przez skierowanego do Puszczy Kampinoskiej mjr "Okonia" [Alfons Trzaska-Kotowski, dowódca baonu "Pięść"], wytyczał także drogi dojścia; oficerowie łącznikowi mieli oczekiwać na leśne oddziały w portierni Zakładu dla Ociemniałych w Laskach od godz. 24:00 dn. 14.VIII.1944.


Kpt. "Szymon" przystąpił do przygotowań wyprawy, tak aby mogła ona ruszyć w nocy 15/16.VIII.1944. Miały w niej wziąć udział oddziały piesze, zorganizowane w trzy baony szturmowe pod dowództwem por. "Witolda". W Kampinosie miał pozostać jedynie dyon z 27. p.uł. ze szwadronem ckm. Ostatecznie z pułku "Palmiry-Młociny" sformowano jeden tylko baon piechoty [kompanie: por. "Dana", por. "Czerwca" i por. "Prawdzica"] w sile ok. 450 ludzi bardzo dobrze uzbrojonych, zaopatrzonych w żywność na 3 dni. Podobnie zaopatrzono oddziały ppłk "Viktora" i kpt. "Serba". Zapowiedziani łącznicy wysłani przez płk "Wachnowskiego" ze Starówki "górą" przez Żoliborz - por. cc "Agaton", por. cc "Kubuś" [Stefan Bałuk], kpr. pchor. "Wojtek" [Jan Wojtowicz] i strz. z cenz. "Jacek" [Kazimierz Piechotka] zgłosili się 15.VIII.1944; "postawa ich była budująca" - jak określił ich kpt. "Szymon".
Po południu 15.VIII.1944 w Laskach, gdzie zbierały się oddziały odsieczy, odbyła się odprawa bojowa dowódców; wziął w niej udział także ppłk "Viktor".


Kpt. "Szymon" przedstawił plan działania dwiema kolumnami uderzeniowymi w myśl rozkazu płk "Wachnowskiego". Plan ten zakładał wymarsz oddziałów z Lasek o godz. 21:00, by rozpocząć natarcie kolumny ppłk "Viktora" na miasteczko Powązki, na ul. Elbląską, a kolumną por. "Witolda" na Koło i cmentarz żydowski w dniu 16.VIII.1944 przed świtem, tj. ok. godz. 3:30. Wówczas ppłk "Viktor" okazał rozkaz ppłk "Romana" [Franciszek Jachieć], komendanta Podokręgu "Hajduki", podporządkowujący mu wszystkie oddziały na terenie Puszczy Kampinoskiej.


Stało się to na skutek rozkazu gen. "Bora" z 14.VIII.1944. W wykonaniu tego rozkazu ppłk "Roman" zarządził dnia 14.VIII.1944 wieczorem alarmową mobilizację wszystkich posiadających broń żołnierzy w Obwodach Błonie i Sochaczew, kierując ich drobnymi oddziałami do Puszczy Kampinoskiej, gdzie zbierały się pod komendą ppłk "Viktora". Z Obwodu Błonie miało przybyć 400 ludzi. Pierwsze oddziały miały zgłosić się w nocy 15/16.VIII.1944, ostatnie, najdalsze - w nocy 17/18.VIII.1944. Ppłk "Viktor" nie czekając nadejścia całości sił miał grupę kpt. "Szymona" "bezwzględnie wciągnąć do działania" i uderzyć w kierunku Powązek.


Rozkaz powyższy - jakkolwiek powoływał się podobnie jak wcześniejszy rozkaz płk "Wachnowskiego" na Komendę Główną - wywołał poważny konflikt pomiędzy kpt. "Szymonem" a ppłk "Viktorem", tym bardziej, iż nakazywał pozbawić dowództwa ppor. "Dolinę", faktycznego dowódcę pułku "Palmiry-Młociny" i oddać go pod sąd polowy za współpracę z wojskiem niemieckim na froncie...


Poza tym przez płk "Wachnowskiego" [ze względu na ranę kpt. "Szymona"] został już mianowany nowym dowódcą oddziałów kampinoskich mjr "Okoń", który nie przybył jeszcze na miejsce. Trafnie po latach tą dziwną odprawę opisał w "Rapsodii żoliborskiej" Stanisław Podlewski; rozdział nosił tytuł: "Wszyscy chcą dowodzić"...


Wydawało się, że zagadnienie odsieczy dla powstańczej Warszawy zostało pomyślnie załatwione. Tymczasem pod sam koniec odprawy przychodzą ppłk "Wiktor" i kpt. "Mścisław". Kpt. "Szymon" zapoznaje ich z wydanymi zarządzeniami i rozkazami bojowymi.


Ppłk "Wiktor" od razu orientuje się, że nie przeprowadzono żadnego rozpoznania. Owe zarządzenia organizacyjne i rozkazy bojowe zawierają wiele danych, lecz brak w nich najważniejszych wiadomości o nieprzyjacielu i sytuacji powstania.


- Mam dowodzić oddziałem, który otrzymał zadanie zdobycia Stawek. Co to są Stawki? - zapytuje ppłk "Wiktor".


Kpt. "Szymon" oraz por. "Agaton" odpowiadają, że są to wielkie niemieckie magazyny intendenckie oddziałów SS, zawierające mundury, oporządzenie i żywność. W pierwszych dniach powstania oddziały zgrupowania ppłka "Radosława" zdobyły Stawki. Od 10 sierpnia nieprzyjaciel nieustannie je bombardował z powietrza i ziemi oraz nacierał przy wsparciu czołgów. Przez kilka dni toczyły się gwałtowne walki, w wyniku których oddziały powstańcze zostały z magazynów wyparte.


- Są to wiadomości ogólne, i to sprzed kilku dni - oświadcza ppłk "Wiktor". - Nie wiemy, jakimi siłami Niemcy obsadzili ten ważny punkt oporu, jak go umocnili. W moim przekonaniu przedstawione nam do wykonania zadania to dwie samodzielne odosobnione akcje w dwóch rozchodzących się kierunkach. W tym założeniu zamiast łączyć nasze siły my je dzielimy. W ten sposób sami się osłabiamy. Marsz zbliżenia do celu z odległości 16-20 kilometrów, w nocy, po omacku, na ślepo, na domiar z żołnierzami bez przeszkolenia w służbie polowej i na nierozpoznanego nieprzyjaciela - to akt rozpaczy bez uświadomienia sobie tragicznego zakończenia z góry przegranej walki.


Kpt. "Szymon" nie podziela tych obaw. Zaznacza z naciskiem, że rozkaz dowództwa musi być bezwzględnie wykonany. Nie czas ani pora na dyskusje. Żadne argumenty nie są w stanie go przekonać.


Ppłk "Wiktor" oświadcza, że nie może respektować takiego rozkazu. Jako najstarszy rangą oficer służby czynnej Wojska Polskiego sam poprowadzi oddziały z Puszczy Kampinoskiej do Warszawy. Właśnie w dniu dzisiejszym otrzymał rozkaz od płka "Romana", komendanta Podokręgu "Hajduki" - Hallerowo I, następującej treści:


"Zarządzenie Komendy Głównej AK w sprawie akcji na Warszawę jest kategoryczne i musi być wykonane. Do akcji należy użyć wszystkie oddziały, jakie są w rejonie puszczy. Por. "Dolinę" należy pozbawić dowództwa i oddać pod sąd. Wobec niekaralności "Doliny" i możliwości wyłamania się jego oddziałów z dyscypliny nakazałem w Obwodach "Skowronek" i "Bażant" zmobilizowanie wszystkich oddziałów uzbrojonych i odesłanie ich do Pana dyspozycji, kierując je na dotychczasowe miejsce postoju [...]."


Ostatecznie "po dłuższej i bardzo nieprzyjemnej rozmowie" dowodzenie całością wyprawy objął - jako najwyższy stopniem - ppłk "Viktor" z kpt. "Mścisławem", jako szefem sztabu. Do wieczora zebrano trzy oddziały:


- baon por. Witolda Pełczyńskiego "Witolda" - 450 żołnierzy [z "Hajduków"],
- komp. kpt. Władysława Jeleń-Nowakowskiego "Serba" ["Żubr"] - 120 żołnierzy,
- komp. kpt. Wilhelma Kosińskiego "Mścisława" - 100 żołnierzy.
Łącznie grupa liczyła [w zależności od źródeł]: 500-, 670-, lub 760 żołnierzy.


Według relacji z 1963 złożonej przez ppłk "Viktora" siły te przedstawiały się następująco:


lewa skrajna kolumna: kpt. "Serb" - 160 ludzi,


lewa środkowa kolumna: ppor. "Prawdzic" - 150 ludzi,


prawa środkowa kolumna: kpt. "Mścisław" - 150 ludzi,


prawa skrajna kolumna: por. "Witold" - 300 ludzi.


Stan grupy: 760 ludzi.


Wymarsz nastąpił o godz. 21:00. Do Powązek ppłk "Viktor" postanowił dojść jedną kolumną, by tam rozdzielić zadania. Kolumna szła polami obok wsi: Mościska, Gać i Parysów w kierunku Powązek, nie napotykając po drodze wrogich oddziałów. W oddziałach panował jednak nieporządek, poszczególne grupy gubiły się, kolumna uległa dużemu rozciągnięciu - nie zachowano ustalonego dystansu 150 m pomiędzy oddziałami. Początkowo w straży przedniej szedł oddział kpt. "Serba", lecz przed Powązkami skręcił na północ - samowolnie oddalając się w kierunku Żoliborza [sic!]. Teraz na czele maszerował baon por. "Witolda" nie mając ani określonego zadania ani organizacji straży przedniej. W miasteczku Powązki czoło baonu podeszło na odległość ok. 70 m do dużej kolumny samochodów, wśród której zauważono czołgi. Obsługa ich spała bez ubezpieczeń w pobliskim domu. W tym momencie przy czołowym oddziale powstańczym był jedynie por. "Lot" [Edward Redel], dowódca plutonu. Oficer nie wiedział co robić. Idący w tym plutonie zespół por. "Agatona" wysunął do przodu rkm szpicy na stanowisko. W ciemnościach zaczęto szukać dowódcy baonu, którego nie odnaleziono. Ostatecznie oddział zawrócił bez powodu... W tym zamęcie ppłk "Viktor" przybył na czoło kolumny. Nie uległ on namowom por. "Agatona", który sugerował natychmiastowy nocny atak i rozbicie wrogiego oddziału pancernego - co w warunkach zaskoczenia mogło się powieść. Ppłk "Viktor" jednak stanowczo odmówił zgody na nocny szturm. Por. "Agaton" poprowadził kolumnę [ok. 300 ludzi] śladami kpt. "Serba" - na Żoliborz. Nie wszyscy tam dotarli, po drodze część oddziałów pogubiła się i zawróciła do Kampinosu. Z baonu por. "Witolda" do ul. Suzina dotarło tylko 202 ludzi, reszta - tak jak kompania por. "Prawdzica" wróciła do Puszczy Kampinoskiej. Ppłk "Viktor" dotarł na Żoliborz godzinę po tym, jak u "Żywiciela" meldunek złożył ppor. "Agaton". Nie omieszkał przy tym dodać, że dowodzący całą kolumną "Viktor" poniechał ataku na niemiecką kolumnę. Dopiero w południe 16.VIII.1944 ppłk "Żywiciel" wezwał do siebie ppłk "Viktora". Jeszcze w 1963 pułkownik Ludwik Konarski czuł gorycz tego spotkania. Tak to wspominał:


Po wejściu do pokoju i przedstawieniu się - bez podania rąk - ppłk "Żywiciel" zapytał mnie, dlaczego nie wykonałem rozkazu. Odpowiedziałem również pytaniem: jaki rozkaz, kto był moim rozkazodawcą i kto mi go doręczył? W napiętej i nieprzyjemnej sytuacji rozmowa nagle zamarła i została niedokończona. Po chwili milczenia ppłk "Żywiciel" powiedział:


- Przybyłe rano oddziały kapitana "Szymona" i kapitana "Serba" organizacyjnie mnie podlegają, a panu podpułkownikowi jedynie kompania kapitana "Mścisława". Dla zachowania jednolitego kierownictwa proszę o oddanie tego oddziału do mojej dyspozycji.


- Dobrze.


Wyszedłem od dowódcy Żoliborza. Byłem wolny i nikomu niepotrzebny. Poleciłem kpt. "Mścisławowi", aby zameldował się u dowódcy Żoliborza.


Ppłk "Viktora" za chaos panujący w czasie marszu i nie wykonanie zadania - pozbawiono dowództwa. Próżno by szukać jego nazwiska wśród bohaterów kolejnych dni...


A jak wyglądała sytuacja na Starym Mieście i Muranowie, czyli tam, gdzie skierowano leśną "grupę odsieczy"?


16.VIII.1944, przed świtem do płk "Wachnowskiego" dotarł meldunek z 14.VIII.1944 przyniesiony przez bohaterską łączniczkę z Żoliborza, której udało się przejść stanowiska koło Fortu Traugutta [kobieta wyruszyła nocą z okolic ul. Krajewskiego, minęła Dworzec Gdański po stronie wschodniej i w czasie przechodzenia przez tory została postrzelona. Doczołgała się do Fortu Traugutta gdy nastawał już świt. Postanowiła udawać martwą i przeleżeć tam cały dzień na murawie, by pod osłoną następnej nocy próbować doczołgać się na Stare Miasto. W dzień Niemcy zauważyli ją, potraktowali jako zwłoki, ale dla pewności ostrzelali - ponownie przy tym raniąc. Dziewczyna nie drgnęła i dalej udawała, że nie żyje. Podwójnie ranna doczekała nocy i gdy nastał mrok doczołgała się do powstańczej placówki przy ul. Konwiktorskiej], awizujący przez ppłk. "Żywiciela" natarcie zgrupowania kampinoskiego wsparte oddziałami żoliborskimi w nocy 15/16.VIII.1944 o godz. 3:00. W zgrupowaniu "Paweł" [d. "Radosław"] zarządzono alarm i gotowość bojową do wyruszenia na spotkanie oddziałów mających nadejść od strony Powązek i Okopowej. Jednak "do rana nie było nic słychać"...


Tegoż dnia - 16.VIII.1944 - do Kampinosu w okolicę Lasek przybył mjr "Okoń" [ze Starówki miał ruszyć... 9.VIII.1944] z zadaniem objęcia dowództwa nad oddziałami puszczańskimi i jak najszybszego uderzenia przez Parysów lub Koło ku Młynarskiej i Okopowej. mjr. "Okoń" natychmiast przystąpił do organizowania drugiego rzutu pomocy dla Warszawy, mobilizując miejscowych zaprzysiężonych członków AK oraz nowych ochotników.


O położeniu w okolicy Powązek [poza wywiadem] poinformowało go ośmioro powstańców z plutonu "Felek" kompani "Rudy" baonu "Zośka", którzy od 11.VIII.1944 [upadek Woli] przedzierali się nocami do Puszczy. Jednak ich wiadomości o położeniu w rejonie Powązek były już dawno nieaktualne...


W tym czasie w Puszczy zameldował się kolejny oddział z "Hajduków" - ok. 250 ludzi pod dowództwem mjr "Korwina" komendanta Obwodu Błonie, oraz pluton ppor. "Lawy", rozbity w Warszawie. Przejęto dalsze zrzuty broni i amunicji. Mjr "Okoń" zorganizował kolejny dobrze uzbrojony baon w sile ok. 450 ludzi w kompaniach: ppor. "Wara", por. "Prawdzica", por. "Grota" i por. "Mazura".


Wieczorem 16.VIII.1944 spóźnioną próbę połączenia z oddziałami kampinoskimi podjęły baony Kedywu: "Czata 49" i "Zośka". Po kilkugodzinnej walce w gruzach getta, wobec braku odzewu z drugiej strony oddziały wycofały się na Starówkę. W natarciu tym poległ d-ca natarcia "Zośki", z-ca Naczelnika Szarych Szeregów hm. kpt. "Piotr Pomian" [Eugeniusz Stasiecki]...


Dopiero 19/20.VIII.1944 wyruszyły do Warszawy główne siły Grupy "Kampinos" - tym razem osobiście dowodzone przez mjr. "Okonia". I znów nie obyło się bez "pogubienia oddziałów". Część żołnierzy powróciła do puszczy...


Ostatecznie 20 sierpnia znalazły się na Żoliborzu siły Grupy "Kampinos" w składzie batalionu piechoty i kompanii karabinów maszynowych liczące łącznie 1150 żołnierzy. Tego samego dnia oddziały puszczańskie zostały po raz pierwszy użyte do natarcia na Dworzec Gdański, celem połączenia się ze Starym Miastem [ZH 7 s. 4-7]. Mimo morderczego ognia z niemieckich bunkrów i umocnień, oddziały parły naprzód. Przybywało jednak zabitych i rannych. Nawała ognia, jaka spadła na nacierających z pancernego pociągu, przesądziła o załamaniu się natarcia. Resztki oddziałów wycofały się na pozycje wyjściowe [ZH 2/3 s. 56-62]. Już następnej nocy ruszyło drugie natarcie. Niestety i to uderzenie utknęło w nawale ognia jeszcze lepiej przygotowanych stanowisk obronnych Niemców. Wycofujące się oddziały były dziesiątkowane huraganowym ogniem artylerii i pociągu pancernego. W tych bitwach Grupa "Kampinos" poniosła największe straty. Zginęło około 450 żołnierzy, a 100 zostało rannych. Byli to przeważnie partyzanci z Puszczy Nalibockiej, zaprawieni w bojach leśnych, jednak w walkach w mieście ich bogate doświadczenia bojowe nie mogły być w pełni wykorzystane. Większość z nich Warszawę - swoją Stolicę, widziało po raz pierwszy i niestety po raz ostatni w życiu...













Po tych nieudanych natarciach część oddziałów wraz z mjr. "Okoniem" wróciła do Puszczy, pozostawiając powstańcom Żoliborza broń i amunicję. Wielu jednak [nie chcąc oddać cennej broni] pozostało w Warszawie i walczyło do końca Powstania w różnych oddziałach na Żoliborzu, Starówce, Mokotowie i Czerniakowie.
Na Żoliborzu przez kilka dni istniało składające się z partyzantów Grupy "Kampinos", samodzielne zgrupowanie "Żaba", pod dowództwem por. Witolda Pełczyńskiego "Dźwiga", które jednak po paru dniach zostało włączone do zgrupowania "Żaglowiec".
Partyzanci Grupy "Kampinos" między innymi bronili wraz z powstańcami warszawskimi, jednego z głównych bastionów obronnych Żoliborza, gmachu gimnazjum im. księcia Józefa Poniatowskiego tzw. "Poniatówki", gdzie walczono krwawo aż do kapitulacji Żoliborza [30.IX.1944]. "Chłopcy z lasu", w większości kompletnie umundurowani według przedwojennych regulaminów i dobrze uzbrojeni byli przez warszawiaków przyjęci z radością i nadzieją.











Niezależnie od skierowania do Warszawy oddziałów bojowych, wydzielone oddziały Grupy "Kampinos" często jeszcze przerzucały do Warszawy broń, amunicję, lekarstwa i żywność.
Przy sztabie Grupy "Kampinos" przez cały okres Powstania Warszawskiego działała radiostacja Komendy Głównej AK, pod dowództwem kpt. Aleksandra Jedlińskiego "Franka", która utrzymywała stały kontakt z Londynem oraz przez Londyn z Warszawą. To ta radiostacja odbierała umówione kody - melodie sygnalizujące mające nastąpić zrzuty i nadawała meldunki o gotowości ich przyjęcia. Chorał "Z dymem pożarów" oznaczał odwołanie zrzutów, natomiast "Jeszcze jeden mazur dzisiaj" był potwierdzeniem, że z Włoch ruszyły samoloty. Radiostacja ta miała ogromne znaczenie dla losów nie tylko Grupy "Kampinos", ale i całego Powstania Warszawskiego [ZH 8 s. 31-36].










Dla Niemców Grupa "Kampinos" przez cały czas istnienia była poważnym problemem. Stopniowo zwiększali oni siły otaczające zgrupowanie. Jednakże przez cały sierpień i prawie do końca września, nie zdecydowali się na uderzenie. Powodem tego, było prawdopodobnie między innymi, przecenianie sił polskiego zgrupowania. Przyjęta przez partyzantów taktyka szybkiego przerzucania oddziałów, co stosowała zaprawiona w takich działaniach kawaleria nalibocka, dezorientowała Niemców, którzy siły Grupy "Kampinos" szacowali na co najmniej 15 tysięcy ludzi...
Jednak w końcu września, gdy sowiecka operacja na Pradze została zakończona, a walki w Warszawie wygasały, nieprzyjaciel zdecydował się na podjęcie działań zmierzających do rozbicia oddziałów w Puszczy Kampinoskiej.
W tym celu wydzielili specjalne dwie grupy bojowe do operacji "Sternschnuppe" ["Spadająca Gwiazda"], która - choć nieudana - zakończyła działania powstańcze w Puszczy Kampinoskiej.









O d B VIII Rejonu i pułku "Palmiry-Młociny"






VIII Rejon - Łomianki - krypt. "Łęgów"
komendant - kpt. Józef Krzyczkowski "Szymon"



I Batalion - por. Janusz Langner "Janusz"



1. kompania - ppor. Zygmunt Sokołowski "Zetes"
pluton 1776 - plut. pchor. Bernard Freisleben "Bernard"
pluton 1777 - plut. pchor. Franciszek Sznajder "Dąb II"
pluton 1778 - plut. Marian Kajszczak "Kuleczka"



3. kompania - kpt. Ignacy Jezierski "Karaś"
pluton 1784 - plut. Nikodem Kosiorek "Kapron"
pluton 1785 - sierż. Bronisław Gromadka "Wiatrak"
pluton 1786 - plut. Eugeniusz Przystawski "Tulipan"
pluton 1787 - chór. Kazimierz Kozłowski "Rybak"



5. kompania - ppor. Marian Grobelny "Macher"
pluton 1792 - plut. pchor. Zbigniew Pecyński "Polan"
pluton 1793 - plut. pchor. Janusz Warmiński "Murzyn"
pluton 1794 - plut. Stefan Burczyński "Szczapa"



II Batalion - kpt. Stanisław Nowosad "Dulka"



2. kompania - por. Zbigniew Luśniak "Gniew"
pluton 1780 - wachm. pchor. Józef Snarski "Czarny"
pluton 1781 - plut. Józef Gutowski "Twardy"
pluton 1782 - plut. Antoni Michalak "Edek"
pluton 1783 - sierż. Tomasz Miazga "Młot"



4. kompania - por. Bolesław Kiełbasa "Gniewosz"
pluton 1788 - plut. Karol Maj "But"
pluton 1789 - plut. Kazimierz Majcowski "Łoś"
pluton 1790 - plut. Henryk Rydel "Tygrys"
pluton 1791 - NN "Nur"



pluton łączności - plut. sł. st. Edward Pawlikowski
pluton saperów - Ryszard Świerczyński "Samson"
pluton żandarmerii - NN "Dzik"



Pułk "Palmiry-Młociny"



(po włączeniu oddziałów zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego do Rejonu Łomianki)
dowództwo - kpt. rez. Józef Krzyczkowski "Szymon",
p.o. por. rez. Adolf Pilch ("Góra") "Dolina" od 3.08.1944



I Batalion (VIII Rejonu) - por. Janusz Langner "Janusz"



1. kompania - por. Zygmunt Sokołowski "Zetes"
3. kompania - kpt. Ignacy Jezierski "Karaś"
5. kompania - ppor. Henryk Dobak "Olsza"
kompania szturmowa - por. Józef Snarski "Czarny"



II Batalion (VIII Rejonu) - kpt. Stanisław Nowosad "Dulka"



2. kompania - por. Zbigniew Luśniak "Gniew"
4. kompania - por. Bolesław Kiełbasa "Gniewosz"



batalion 78. pułku piechoty - por. Witold Pełczyński "Dźwig"
1. kompania - por. Franciszek Baumgart "Dan"
2. kompania - por. Witold Lenczewski "Strzała"
3. kompania - por. Jerzy Piestrzyński "Helski"



27. pułk ułanów - chor. Zbigniew Nurkiewicz "Nieczaj"
I szwadron - wachm. Jan Jakubowski "Wołodyjowski"
II szwadron - wachm. Józef Niedźwiecki "Lawina"
III szwadron - wachm. pchor. Narcyz Kulikowski "Narcyz"
IV szwadron - ppor. Aleksander Pietrucki "Jawor"
szwadron ckm - por. Jarosław Gąsiowski "Jar"



kompania Wojskowej Służby Ochrony Powstania (WSOP) - Eugeniusz Wyszomirski "Świt"
Wojskowa Służba Kobiet - por. Zofia Roesler "Polka"










Nierealny rozkaz

Stanisław Markowski

Jednym z kontrowersyjnych epizodów Powstania Warszawskiego jest sprawa odsieczy dla walczących i rola w niej Podokręgu Zachodniego "Hallerowo" oraz jego dowódcy ppłk "Romana".

Zgodnie z planami powstania okalające Warszawę podokręgi Armii Krajowej miały zatrzymać posiłki wroga. Ponadto część sił tych podokręgów już drugiego dnia miała pośpieszyć stolicy z pomocą. Jednak Podokręg Zachodni (obejmujący powiaty: Błonie, Grójec, Skierniewice, Sochaczew i Łowicz Obszaru Warszawskiego AK) nie potrafił osłonić i odciążyć Warszawy. Generał von dem Bach, dowódca oddziałów tłumiących powstanie, dziwił się później, że oddziały z Puszczy Kampinoskiej tak słabo atakowały jego linie zaopatrzenia. Gdyby czyniły to energiczniej, generał musiałby przeznaczyć do ich ochrony część wojska zajętego tłumieniem Powstania.

Tragiczna seria

Opracowane na emigracji materiały o Armii Krajowej ("Polskie Siły Zbrojne w czasie II wojny światowej" t. III) podają, że dowódca Podokręgu Zachodniego, ppłk dypl. Franciszek Jacheć "Roman", dopiero 6 sierpnia otrzymał rozkaz nasilenia działalności partyzanckiej na liniach komunikacyjnych do Warszawy oraz dostarczenia broni i żywności. Praca lakonicznie stwierdza, że "Roman" uznał, "iż nie ma warunków do wykonania tego rozkazu". Ani w opublikowanych dokumentach, ani w pracach historyków nie wyjaśniono, na czym polegał ów "brak warunków". Mało znany był również fakt odwołania "Romana" ze stanowiska dowódcy podokręgu 19 sierpnia 1944 r.
Dopiero w latach 90. ujawniono dokumenty, w tym opracowanie "Romana" i jego zastępcy ppłk. Zygmunta Marszewskiego "Kazimierza", które pokazują przebieg wydarzeń z punktu widzenia dowódców podokręgu. Pojawiło się również kilka publikacji, które są częścią dyskusji toczonych wśród żołnierzy Armii Krajowej*.
Ostatnie dni lipca i pierwszy tydzień sierpnia 1944 r. przyniosły tragiczną serię pomyłek w dostarczaniu rozkazów i meldunków związanych z powstaniem. Rozkaz dotyczący realizowania planu "Burza" oraz niedopuszczania Niemców do Warszawy został doręczony przez łączniczkę do Milanówka (gdzie znajdowała się komenda Podokręgu Zachodniego) dopiero 1 sierpnia po godz.17. Rozkaz i wybuch Powstania były więc dla ppłk. Jachecia i jego sztabu zaskoczeniem.
Siłom niemieckim podokręg mógł przeciwstawić najwyżej 1200–1300 żołnierzy AK, gdyż tylko dla tylu starczało broni. Oznaczało to, że do akcji przystąpi ledwie 29 uzbrojonych plutonów – 15 proc. wszystkich zorganizowanych oddziałów. Ponadto znaczną część uzbrojenia stanowiła broń krótka, mało przydatna w polu.
Choć więc ppłk Jacheć i jego sztab podjęli decyzję o rozpoczęciu "Burzy", nie widzieli szans na realizację zadania polegającego na niedopuszczaniu oddziałów niemieckich do stolicy. Jacheć tłumaczy: rozkaz oznaczał powrót do zarzuconego ponad rok wcześniej planu powstania powszechnego, obejmującego cały obszar podokręgu i zamknięcia w ten sposób dróg dojazdowych do Warszawy. Teraz odpadał ważny czynnik zaskoczenia – powstańcy atakowaliby umocnione garnizony bez szans powodzenia. Ponadto należałoby wykonać równocześnie natarcie na przybyłe niedawno oddziały pancerne. "Taka akcja mogła zadać nieznaczne straty nieprzyjacielowi, natomiast pewny był pogrom oddziałów własnych" – stwierdza.

Bez kontaktu z Warszawą

Koncentracja oddziałów przebiegała sprawnie w obwodach Błonie, Grójec i Sochaczew. Zakończono ją 3-4 sierpnia. Padał ciągły deszcz, brakowało żywności, oddziały były słabo uzbrojone, a zrzuty nie następowały. Przybywali żołnierze z oddziałów rozbitych na przedmieściach Warszawy. Podjęto pierwsze próby niszczenia torów kolejowych. Rychło okazało się, że sytuacja nie pozwala na realizację "Burzy" – która miała polegać na atakowaniu cofających się oddziałów nieprzyjaciela. Armia niemiecka zatrzymała się na Wiśle i nic nie wskazywało, by zamierzała się wycofać.
W tej sytuacji 4 sierpnia wieczorem sztab podokręgu zdecydował o odwołaniu koncentracji. Jedynie w Puszczy Kampinoskiej i w lasach Chojnowskich utworzono zgrupowania, których zadaniem była pomoc Warszawie. Rozgoryczeni żołnierze nie chcieli jednak wracać do domów – żądali marszu na pomoc Warszawie bądź pozostania w lesie. Mimo to oddziały stopniowo demobilizowano.
Przez pierwszy tydzień powstania sytuację komplikował brak kontaktu między podokręgiem a Komendą Obszaru Warszawskiego (na jej czele stał gen. Albin Skroczyński "Łaszcz"). Powodem były błędy w szyfrowaniu depesz. Dopiero od 7 dnia łączność radiowa między Milanówkiem a Warszawą zaczęła działać. W Komendzie Głównej AK rosło tymczasem zniecierpliwienie, że mimo rozkazów nie dociera do Warszawy pomoc z Podokręgu Zachodniego, a oddziały skoncentrowane w Puszczy Kampinoskiej nie nacierają w kierunku Woli i Powązek.
Udzielanie pomocy utrudnił – obok słabości sił podokręgu – system dowodzenia. Ppłk Jacheć oraz oddziały w Kampinosie otrzymywali rozkazy równocześnie z Komendy Głównej AK, z Komendy Obszaru (gen. Skroczyński) i z Komendy Grupy Północ (płk Ziemski "Wachnowski") – nieraz sprzeczne i niekonsekwentne w określaniu podległości służbowej dowódców poszczególnych zgrupowań. Powodowało to spory kompetencyjne między dowódcami w Kampinosie i Podokręgu Zachodnim.

Potajemne odwołanie

W Komendzie Głównej trwała w tym czasie dyskusja nad inicjatywą Stronnictwa Ludowego: Warszawie z odsieczą miałyby pospieszyć oddziały Batalionów Chłopskich. Gen. Pełczyński rozszerzył ten pomysł na wszystkie oddziały AK, choć wśród oficerów sztabu – jak pisze Majorkiewicz – inicjatywa ta nie znalazła wielu zwolenników. Taka była geneza głośnego rozkazu "Bora" z 14 sierpnia, wzywającego wszystkie terenowe oddziały AK do "niezwłocznego marszu na pomoc stolicy".
Rozkaz "Bora" ppłk Jacheć potraktował z powagą: pod dowództwem ppłk. Konarskiego "Victora" skierował do Puszczy, a następnie do Warszawy oddziały zmobilizowane w obwodach Błonie i Sochaczew. Do stolicy wysłał również oddziały zgromadzone w lasach Chojnowskich pod dowództwem ppłk. Mieczysława Sokołowskiego "Grzymały". Ale oddział Sokołowskiego został rozbity, dowódca zginął i tylko część żołnierzy dotarła do Mokotowa. Natomiast oddziały z Kampinosu wykrwawiły się w dwóch nieudanych natarciach na Dworzec Gdański. Jak pisze Majorkiewicz: "Nikt z nas nie był zaskoczony, że żołnierz Kampinosu w ulicznej walce jest miękki, a jego dowódcy słabi, gdyż walka uliczna jest krańcowo różna od boju leśnego". Sprowadzenie oddziałów leśnych do Warszawy, zamiast użycia ich do intensywniejszego nękania niemieckich szlaków zaopatrzeniowych, było więc błędem.
"Bór" jednak – przychylając się do sugestii gen. Pełczyńskiego – polecił gen. Skroczyńskiemu "natychmiast zdjąć »Romana« z dowodzenia, które [należy] oddać w ręce najlepszego oficera, jaki jest do dyspozycji Pana Generała". Sztab podokręgu oraz następca Jachecia, ppłk Marszewski "Kazimierz", byli zdziwieni tą decyzją. Od tej chwili depesze do Komendy Głównej podpisywał "Kazimierz", choć w praktyce komendantem podokręgu pozostawał "Roman", z którym Marszewski zgodnie współpracował. Ponieważ uznano, że podanie do wiadomości odwołania ppłk. Jachecia może ujemnie wpłynąć na postawę oddziałów, postanowiono nie ujawniać żołnierzom depeszy Komendy Głównej.
29 sierpnia Komenda Główna AK odwołała "Burzę" i powstanie w Podokręgu Zachodnim. Podstawowym zadaniem miało być teraz dosyłanie broni, amunicji i żywności do Warszawy. W Puszczy Kampinoskiej nadal walczył batalion dowodzony przez mjr. Władysława Starzyka "Korwina", skierowany tu przez ppłk. Jachecia, złożony z 480 żołnierzy, w większości zmobilizowanych w obwodach Błonie i Sochaczew. Ponadto w podokręgu dokonywano nadal, choć z mniejszym natężeniem, sabotażu na liniach telekomunikacyjnych i kolejowych.

Czy 1300 ochotników uratowałoby Powstanie?

Wydaje się, że siły Podokręgu Zachodniego mogły być lepiej wykorzystane. Karygodne było choćby zaniechanie przygotowań do likwidacji dział kolejowych ostrzeliwujących Warszawę. Zamiast zaś ściągać z łowickiego i sochaczewskiego oddziały, które bezcelowo ginęły pod Dworcem Gdańskim, należało je wykorzystać do ataku na podkrakowskie lotnisko, z którego startowały samoloty bombardujące Warszawę.
Stanowisko zajęte przez ppłk. Jachecia ma zwolenników i krytyków, z których najbardziej zawzięty jest Jan Gozdawa-Gołembiowski. Zdaniem Lecha Dzikiewicza: "Gozdawa-Gołembiowski (...) nie dokonał analizy rozlokowania sił wojsk niemieckich na tym terenie w dniu 1 sierpnia, niezaistnienia warunków dla rozpoczęcia planu »Burza« oraz przewidywanych skutków niszczących działań niemieckich wobec ludności cywilnej miejscowości podwarszawskich, gdyby doszło do mechanicznego wykonania niejasnych rozkazów. A niebawem okazało się, że te miejscowości miały stać się azylem i bazą nie tylko dla wypędzonej i zmaltretowanej ludności Warszawy, ale ośrodkiem nowej Komendy Głównej AK i władz Podziemnego Państwa Polskiego. Gołembiowski nie odpowiada na pytanie, jak oceniono by decyzje Podokręgu Zachodniego AK dotyczące improwizacji blokowania posiadanymi siłami dopływu przeważających oddziałów niemieckich z zachodu i południa, gdyby w wyniku tych walk Niemcy spalili Sochaczew, Żyrardów, Skierniewice, Grójec, Błonie, Milanówek, Brwinów czy Grodzisk Mazowiecki i wypędzili ludność tych miejscowości, jak to zrobili w Warszawie, nie mówiąc o wymordowaniu tak słabo uzbrojonych akowców".
Płk Jacheć ryzykując złamanie kariery, znalazł dość sił, by podjąć decyzje, które nakazywał mu rozsądek i odpowiedzialność za losy podległych żołnierzy i mieszkańców podwarszawskich powiatów. My, młodzi żołnierze AK, z niecierpliwością oczekiwaliśmy wówczas na rozkaz wymarszu do Warszawy i mieliśmy pretensje do dowództwa. Teraz jesteśmy "Romanowi" wdzięczni, że uratował nam życie, a nasze rodziny i domy uchronił od zniszczenia – tym bardziej, że nasze ofiary nie zmieniłyby losów Powstania.

Jan Gozdawa-Gołembiowski, "Obszar Warszawski Armii Krajowej", Lublin 1992;
Tadeusz Sowiński, "Jedwabna konspiracja", Warszawa 1998;
Lech Dzikiewicz, "Konspiracja i walka kompanii »Brzezinka« 1939–1945", Warszawa 2000;
Felicjan Majorkiewicz, "Lata chmurne, Lata dumne", Warszawa 1983.

Autor w czasie Powstania Warszawskiego był kapralem Armii Krajowej, służył w Podokręgu Zachodnim.