WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
piątek, 29 sierpnia 2014
Z dni ostatnich Niepodległej Polski
SEE
Antoni Tarnowski był oficerem 18. Pułku Ułanów z Grudziądza. W 1939 roku walczył pod Chojnicami.
Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Upływające lata nie zmniejszają zaciekawienia opinii publicznej historią kampanii wrześniowej, walką prowadzoną w kraju w podziemiu i na wszystkich innych bitewnych szlakach rozrzuconych w różnych państwach, którymi maszerował i na których bił się polski żołnierz.
Ukazało się na ten temat wiele publikacji pisanych przez ludzi z rządu i administracji, wyższych i niższych wojskowych, rozstrząśnięto je wielokrotnie ze wszystkich stron, a przecież sprawy te są nadal żywe dla naszego pokolenia, które je przeżywało, a pasjonujące dla nas, żołnierzy, którzy biliśmy się w tej wojnie. Czytam wszystko na ten temat co wpadnie mi w ręce i chętnie słucham osobistych wspomnień uczestników, zaskoczony jestem jednak nieznajomością faktów, wypaczonymi pojęciami i budowaniem fałszywych opinii. Nie mam oczywiście na myśli wielkich działań militarnych i akcji politycznych, lecz te sprawy, które przeżyło wiele tysięcy żołnierzy, które stanowiły treść życia, które składają się na legendę poszczególnych oddziałów wojskowych i poszczególnych ludzi. Jako uczestnik kampanii wrześniowej i konspiracji wojskowej, a także obozów koncentracyjnych, zdecydowałem się napisać własne wspomnienia.
Trud mój będzie dostatecznie wynagrodzony, jeśli staną się one pożyteczne w jakimkolwiek stopniu dla tych, którzy w pamiętnikarstwie szukają materiałów historycznych.
Załachowo, 1949 – 1950
Rozdział 1
Jestem z zawodu rolnikiem, zamiłowanie swoje podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy rolnictwo i wojsko, toteż z pełnym zadowoleniem jechałem na 4–tygodniowe ćwiczenia dla oficerów rezerwy, które miałem odbyć w 11-tym Pułku Ułanów Legionowych w Ciechanowie. Dnia 27 kwietnia 1939 r. rano zameldowałem się u d–cy pułku płk. Mączewskiego. Byłem wtedy podporucznikiem i otrzymałem przydział do 2–go szwadronu jako d–ca plutonu. Mając za sobą pięć odbytych ćwiczeń w tej jednostce i znając dobrze całą zawodową kadrę a nawet wiele koni, łatwo i szybko włączyłem się w życie i w pracę pułku.
Atmosferę znalazłem podniosłą i bojową, w nastrojach wojny którą przewidywał cały kraj. Starsi oficerowie oczekiwali jej ze spokojem, w pełnym zaufaniu do własnych sił i pomocy potężnych aliantów, młodsi wręcz jej pragnęli, widząc dla siebie pole do odznaczeń i awansów; podoficerowie i ułani wierzyli w nas, oficerów.
Szwadrony ćwiczyły właśnie intensywnie szyki zwarte i robiły w obejściach generalne porządki, czekała nas bowiem 3–Majowa defilada i wielka uroczystość w dniu 18 maja, dwudziestolecie pułku, na którą obiecał swój przyjazd nasz honorowy szef pułku Marszałek Śmigły–Rydz.
Święto nasze wypadło bardzo okazale. Od samego rana bramą koszarową płynął potok ludzi: prawie wszyscy mieszkańcy Ciechanowa, całe gromady Kurpiów z puszczy, wiele starych pułkowych rezerwistów z całej Polski i zaproszonych gości wyższych oficerów ze sztabów. Mszę polową odprawił biskup Gawlina, pułk wysłuchał jej w konnym szyku, Marszałek siedząc w fotelu naprzeciwko ołtarza. Dowodząc plutonem sztandarowym, miałem możność obserwować Go z bliska. Ciągłe, niespokojne ruchy Jego rąk robiły wrażenie, iż jest zdenerwowany i myślami gdzie indziej. Było przewidziane w programie, że pozostanie u nas na obiedzie żołnierskim i wieczorem weźmie udział w bankiecie w kasynie oficerskim, zaraz jednak po odebraniu defilady przeprosił pułkownika Mączewskiego za zawód i tłumacząc się pilnymi sprawami, odjechał do Warszawy w towarzystwie gen. Głuchowskiego i majora Rodziewicza.
Defiladę odbyliśmy w galopie rozwiniętymi plutonami. Widok był porywający, tłumy nas oklaskiwały entuzjastycznie, posypały się składki na FON (Fundusz Obrony Narodowej).
Kurpie zostawili nam w darze dla świetlicy ułańskiej piękny komplet mebli własnej roboty, ręcznie inkrustowany. Hasło „wojsko z Narodem, Naród z wojskiem” nie było wówczas pustym sloganem, naród kochał swoją armię i wierzył w nią.
Osobiście starałem się na zimno oceniać wartość bojową naszego wojska, a zwłaszcza kawalerii w której służyłem. Lance z proporczykami były wielce dekoracyjne, uważałem je jednak za broń przestarzałą i raczej przeszkadzającą. Gdy zwierzyłem się ze swej opinii byłemu naszemu dowódcy płk. Klepaczowi ten odpowiedział mi: „Lanca w ręku naszego ułana zawsze pozostanie groźną bronią, o czym przekonasz się najlepiej, gdy wśród stukotu kopyt naszych koni będziemy wjeżdżać w ulice Berlina”. Był to stary beliniak pięknie odznaczony, z wielką odwagą cywilną i wojskową.
Pułk nasz w wypadku wojny był planowany do wkroczenia do Prus Wschodnich i prowadzenia tam walki. Na tym terenie stacjonowały wówczas cztery pułki jazdy niemieckiej, z którymi w myśl założenia powinniśmy się byli zetknąć, dlatego też płk. Mączewski na poufnej odprawie dla oficerów i podoficerów zawodowych objaśnił nam jak wygląda taki reiterregiment. Była to właściwie jednostka w 50% zmotoryzowana, wyposażona w lekkie czołgi i samochody pancerne, motocykle i rowery o takiej sile ognia, którą – jak obliczyłem – nie mogłaby zrównoważyć nasza brygada. Oczywiście miała też większą szybkość i możliwość manewru.
Rozmawiałem na ten temat przy szklance kawy z rtm. Próchnickim. Prosząc o dyskrecję wypowiedział swoje zdanie, że w ciągu dwóch tygodni Niemcy rozbiją nas na drzazgi. Inni znowu rozmówcy lekceważyli siły przeciwnika: według nich czołgi miały być z dykty, linia Zygfryda wielkim bluffem, a w państwie niedostatek wszystkiego. Konfliktu z Rosją nikt wtedy nie oczekiwał, zaś armia wschodniego sąsiada była w ogólnej pogardzie.
Nieprawdą jest, że do naszej kawalerii przeznaczono najlepszych rekrutów. Komisje werbunkowe w przydziale broni kierowały się wzrostem, ciężarem i cechami fizycznymi poborowego. Nie miała też znaczenia przynależność do którejś z mniejszości narodowych. Mieliśmy dobrą zawodową kadrę podoficerską, zdyscyplinowaną, wyszkoloną, silnie z nami związaną, ambitną i zewnętrznie dobrze się prezentującą. Młodsi oficerowie byli już prawie wszyscy wychowankami Grudziądza. Podchorążówka ta wypuszczała absolwentów z wpojonym przekonaniem, że dla ułana nie ma rzeczy niemożliwych, byleby tak jak na zawodach hippicznych zachować kierunek i mieć serce na przeszkodę. Wychodzili stamtąd podporucznicy dufni niekiedy ponad miarę we własne siły, podciągnięci fasoniarze, przeświadczeni o prymacie swojej broni. W Szkole naśladowano tradycje carskich kornetów, a rosyjska kawaleria cieszyła się największą popularnością. Ich pochodzenie społeczne było wielce zróżnicowane, jednak ze wsi był niewielki procent. Oficerowie rezerwy w większości stanowili element ziemiański, wyrosły z rodzin o tradycjach żołnierskich, tych co dobrze czują się na koniu w polu i przyzwyczajeni są do rozkazywania.
Starsi oficerowie to byli beliniacy i dowborczycy, uczestnicy pierwszej wojny światowej, szarż pod Rokitą, Krechowcami i Jazłowcem, ludzie z których wielu w siodle przemierzyło pół Europy i Azji, którzy odbyli dziesiątki bitew i zaznali wiele wspaniałych przygód. Ostatnia wojna 1918 – 20, zwycięskie walki z Budionnym – okryły ich bliznami i krzyżami, wyniosły na wysokie stanowiska i utwierdziły w przekonaniu, że zwyciężać będziemy dalej. Wszyscy – począwszy od ostatniego ułana – wiedzieli, że dla mężczyzny najpiękniejszą śmiercią jest śmierć w szarży.
Tak wyglądała nasza kawaleria i chociaż we wrześniu cofała się, osiągnęła daleko większe sukcesy niż możnaby oczekiwać, biorąc pod uwagę prymitywną broń i sprzęt i brak wszystkich innych warunków, koniecznych do prowadzenia regularnej wojny. W kilka lat później ci sami ludzie wyposażeni w nowoczesny sprzęt rozbijali wypróbowane dywizje niemieckie.
Pod koniec maja powróciłem w stopniu porucznika.
Urodzaje zapowiadały się wyjątkowo pomyślnie. Nadnoteckie łany falowały bogactwem kłosów. Rozmawiając kiedyś z rejentem z Łabiszyna, majorem rezerwy, wypowiedziałem opinię, że wobec groźby wojny Państwo powinno w tej części kraju zorganizować szybkie omłoty i przewieźć je do centrum. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli jakiś Polak przewiduje iż Niemcy mogą dojść aż dotąd, to jego miejscem jest Kartuska Bereza. Tak – były i takie mentalności.
Rozdział 2
Nadszedł sierpień, w roku tym suchy, cichy i upalny. Po znojnych dniach pracy, siedząc na tarasie w otoczeniu rodziny chłonąłem rześkie, wieczorne powietrze, ciesząc się tymi godzinami i mając pełne przeświadczenie o ich krótkotrwałości. Przyspieszyłem pracę w polu i uzgodniłem z żoną wszystkie sprawy, aby wiedziała jak zarządzać, gdy pozostanie sama.
Jakoś w dniu 24 sierpnia sołtys przywiózł mi kartę mobilizacyjną z rozkazem natychmiastowego stawienia się w Grudziądzu w 18. Pułku Ułanów Pomorskich. W ciągu kilkunastu minut byłem już w mundurze i żona domykała walizkę z żołnierską wyprawą. Już raz wyjeżdżałem na wojnę, jako szesnastoletni ochotnik latem 1920 roku. Wtedy żegnali mnie Rodzice, teraz ja żegnałem żonę i dziecko. Razem ze mną wyjeżdżali mój włodarz Michał Tralewski i oborowy. Wyjechawszy poza folwarczną bramę miałem pełną świadomość, że otwiera się przede mną nowe życie i że zaczynając je, trzeba wyrzucić za siebie wszystkie wątpliwości i zmartwienia starego życia. Odjeżdżałem w dobrym nastroju, pod wrażeniem oczekujących mnie przygód i wrażeń, bujnego życia na koniu i przy szabli, w dobrej koleżeńskiej kompanii i – daj Boże – na niemieckiej ziemi.
W Bydgoszczy zastałem niecodzienny ruch. Ludzie szybko i nerwowo poruszali się ulicami. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki. Wielu młodych mężczyzn z walizkami wskakiwało do przepełnionych tramwajów. Policja i jacyś cywile z opaskami posiadali już maski przeciwgazowe, przewieszone przez ramię. Kompania cyklistów w nowych mundurach wyposażona bojowo przejechała w kierunku Świecia. Na dworcu kolejowym zastałem już tłumy ludzi oczekujących na swoje pociągi, rezerwistów i odprowadzających ich rodziny, które niepotrzebnie wpuszczono na perony. Wielu było już pijanych, i ci najgłośniej krzyczeli: „na Berlin, na Berlin !...” . Któryś zgubił dokumenty i zapomniał dokąd ma jechać. Wokół płakały kobiety i dzieci. Byłem zdziwiony, że w tych dniach nie wydano zakazu sprzedaży alkoholu, przynajmniej w bufetach stacyjnych. Rozkład jazdy był normalny, w składach pociągów nie oznaczono wagonów dla wojskowych i przedziałów dla oficerów.
W Grudziądzu przed dworcem oczekiwały na rezerwistów patrole z tablicami i numeracją stacjonowanych tam jednostek, przy nich skupiali się zmobilizowani i stamtąd ich odprowadzano do koszar. Udało mi się chwycić taksówkę. W śródmieściu zobaczyłem inny patrol, idący wszerz jezdni i zatrzymujący wszystkich kolarzy. Jak zauważyłem, zabierał on lepsze i mocniejsze rowery. Niektórzy kolarze, w porę zorientowawszy się w sytuacji, pospiesznie umykali w boczne ulice.
W koszarach przy bramie cytadeli, gdzie stacjonował 18. Pułk Ułanów, na rezerwistów oczekiwał oficer mobilizacyjny rtm. Emich. Wziął okazaną przeze mnie kartę mob., oparł o ścianę i z boku umieścił adnotację: „czwarty szwadron”, natomiast nie oglądał i nie ostemplował mojej książeczki oficerskiej, co niestety później naraziło mnie na poważne przykrości. Udałem się w głąb koszar, poszukując kancelarii czwartego szwadronu. Teraz dopiero, znalazłszy się w obcym miejscu, wśród nieznanych mi ludzi odczułem przykrość zmienionego przydziału. Jakby jednak na pociechę, w pierwszym napotkanym oficerze poznałem znajomego, Jerzego Dąbskiego, włąściciela majątku Włycz, ogromnie miłego człowieka i dzielnego rolnika. Dowódcą czwartego szwadronu okazał się porucznik Jerzy Głybowicz, mój kolega z podchorążówki z lat 1926–27, który poszedł po jej zakończeniu na oficera zawodowego.
W koszarach uderzył mnie znajomy specyficzny zapach skóry, carbolineum i końskiego potu i nawozu. Panował tutaj niecodzienny ruch. Trzeba było ubrać i uzbroić meldujących się rezerwistów, przydzielić im konie i rzędy i zaszeregować do plutonów. Okazało się, że już w tym dniu zabrakło kilku pistoletów i masek przeciwgazowych. Koni z rekwizycji przyprowadzono w nadmiarze, lecz w niezupełnie odpowiednim typie. Wybrałem sobie dobrze i silnie zbudowanego gniadego wałacha Flisaka, w dobrej kondycji i starannej pielęgnacji. Otrzymałem stanowisko zastępcy d–cy szwadronu i d–cy I plutonu; II pluton objął jakiś Niemiec Grossbauer spod Grudziądza, błędnie mówiący po polsku, III pluton Andrzej Ossowski, obaj również rezerwiści. Pułkiem dowodził od kilku dni pułkownik Mastalerz, stary bojowy beliniak, jego zastępcą był ppłk. Chrzanowski. Przynależeliśmy do Pomorskiej Brygady Kawalerii dowodzonej przez gen. Grzmot–Skotnickiego i wchodziliśmy w skład Armii Pomorze, dowodzonej przez gen. Bortnowskiego.
Tej nocy która nadeszła nikt nie położył się spać, niestety zostałem też bez kolacji. Kasyno oficerskie było właśnie w remoncie, a spółdzielnia już przed wieczorem wyprzedała posiadane zapasy.
Z nastaniem brzasku (25.8) szwadrony zaczęły wyprowadzać konie na plac alarmowy. W tym czasie u dowódcy szwadronu zameldował się ppor. Tadeusz Mlicki. Otrzymał 2–gi pluton, a Niemiec dostał rozkaz udania się do Garwolina do kadry zapasowej. Opuściliśmy koszary w świeżym poranku powstającego słonecznego i ciepłego dnia.
Wrzesień 1939 na Pomorzu. Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Autor:
Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Upływające lata nie zmniejszają zaciekawienia opinii publicznej historią kampanii wrześniowej, walką prowadzoną w kraju w podziemiu i na wszystkich innych bitewnych szlakach rozrzuconych w różnych państwach, którymi maszerował i na których bił się polski żołnierz.
Ukazało się na ten temat wiele publikacji pisanych przez ludzi z rządu i administracji, wyższych i niższych wojskowych, rozstrząśnięto je wielokrotnie ze wszystkich stron, a przecież sprawy te są nadal żywe dla naszego pokolenia, które je przeżywało, a pasjonujące dla nas, żołnierzy, którzy biliśmy się w tej wojnie. Czytam wszystko na ten temat co wpadnie mi w ręce i chętnie słucham osobistych wspomnień uczestników, zaskoczony jestem jednak nieznajomością faktów, wypaczonymi pojęciami i budowaniem fałszywych opinii. Nie mam oczywiście na myśli wielkich działań militarnych i akcji politycznych, lecz te sprawy, które przeżyło wiele tysięcy żołnierzy, które stanowiły treść życia, które składają się na legendę poszczególnych oddziałów wojskowych i poszczególnych ludzi. Jako uczestnik kampanii wrześniowej i konspiracji wojskowej, a także obozów koncentracyjnych, zdecydowałem się napisać własne wspomnienia.
Trud mój będzie dostatecznie wynagrodzony, jeśli staną się one pożyteczne w jakimkolwiek stopniu dla tych, którzy w pamiętnikarstwie szukają materiałów historycznych.
Załachowo, 1949 – 1950
Rozdział 1
Jestem z zawodu rolnikiem, zamiłowanie swoje podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy rolnictwo i wojsko, toteż z pełnym zadowoleniem jechałem na 4–tygodniowe ćwiczenia dla oficerów rezerwy, które miałem odbyć w 11-tym Pułku Ułanów Legionowych w Ciechanowie. Dnia 27 kwietnia 1939 r. rano zameldowałem się u d–cy pułku płk. Mączewskiego. Byłem wtedy podporucznikiem i otrzymałem przydział do 2–go szwadronu jako d–ca plutonu. Mając za sobą pięć odbytych ćwiczeń w tej jednostce i znając dobrze całą zawodową kadrę a nawet wiele koni, łatwo i szybko włączyłem się w życie i w pracę pułku.
Atmosferę znalazłem podniosłą i bojową, w nastrojach wojny którą przewidywał cały kraj. Starsi oficerowie oczekiwali jej ze spokojem, w pełnym zaufaniu do własnych sił i pomocy potężnych aliantów, młodsi wręcz jej pragnęli, widząc dla siebie pole do odznaczeń i awansów; podoficerowie i ułani wierzyli w nas, oficerów.
Szwadrony ćwiczyły właśnie intensywnie szyki zwarte i robiły w obejściach generalne porządki, czekała nas bowiem 3–Majowa defilada i wielka uroczystość w dniu 18 maja, dwudziestolecie pułku, na którą obiecał swój przyjazd nasz honorowy szef pułku Marszałek Śmigły–Rydz.
Święto nasze wypadło bardzo okazale. Od samego rana bramą koszarową płynął potok ludzi: prawie wszyscy mieszkańcy Ciechanowa, całe gromady Kurpiów z puszczy, wiele starych pułkowych rezerwistów z całej Polski i zaproszonych gości wyższych oficerów ze sztabów. Mszę polową odprawił biskup Gawlina, pułk wysłuchał jej w konnym szyku, Marszałek siedząc w fotelu naprzeciwko ołtarza. Dowodząc plutonem sztandarowym, miałem możność obserwować Go z bliska. Ciągłe, niespokojne ruchy Jego rąk robiły wrażenie, iż jest zdenerwowany i myślami gdzie indziej. Było przewidziane w programie, że pozostanie u nas na obiedzie żołnierskim i wieczorem weźmie udział w bankiecie w kasynie oficerskim, zaraz jednak po odebraniu defilady przeprosił pułkownika Mączewskiego za zawód i tłumacząc się pilnymi sprawami, odjechał do Warszawy w towarzystwie gen. Głuchowskiego i majora Rodziewicza.
Defiladę odbyliśmy w galopie rozwiniętymi plutonami. Widok był porywający, tłumy nas oklaskiwały entuzjastycznie, posypały się składki na FON (Fundusz Obrony Narodowej).
Kurpie zostawili nam w darze dla świetlicy ułańskiej piękny komplet mebli własnej roboty, ręcznie inkrustowany. Hasło „wojsko z Narodem, Naród z wojskiem” nie było wówczas pustym sloganem, naród kochał swoją armię i wierzył w nią.
Osobiście starałem się na zimno oceniać wartość bojową naszego wojska, a zwłaszcza kawalerii w której służyłem. Lance z proporczykami były wielce dekoracyjne, uważałem je jednak za broń przestarzałą i raczej przeszkadzającą. Gdy zwierzyłem się ze swej opinii byłemu naszemu dowódcy płk. Klepaczowi ten odpowiedział mi: „Lanca w ręku naszego ułana zawsze pozostanie groźną bronią, o czym przekonasz się najlepiej, gdy wśród stukotu kopyt naszych koni będziemy wjeżdżać w ulice Berlina”. Był to stary beliniak pięknie odznaczony, z wielką odwagą cywilną i wojskową.
Pułk nasz w wypadku wojny był planowany do wkroczenia do Prus Wschodnich i prowadzenia tam walki. Na tym terenie stacjonowały wówczas cztery pułki jazdy niemieckiej, z którymi w myśl założenia powinniśmy się byli zetknąć, dlatego też płk. Mączewski na poufnej odprawie dla oficerów i podoficerów zawodowych objaśnił nam jak wygląda taki reiterregiment. Była to właściwie jednostka w 50% zmotoryzowana, wyposażona w lekkie czołgi i samochody pancerne, motocykle i rowery o takiej sile ognia, którą – jak obliczyłem – nie mogłaby zrównoważyć nasza brygada. Oczywiście miała też większą szybkość i możliwość manewru.
Rozmawiałem na ten temat przy szklance kawy z rtm. Próchnickim. Prosząc o dyskrecję wypowiedział swoje zdanie, że w ciągu dwóch tygodni Niemcy rozbiją nas na drzazgi. Inni znowu rozmówcy lekceważyli siły przeciwnika: według nich czołgi miały być z dykty, linia Zygfryda wielkim bluffem, a w państwie niedostatek wszystkiego. Konfliktu z Rosją nikt wtedy nie oczekiwał, zaś armia wschodniego sąsiada była w ogólnej pogardzie.
Nieprawdą jest, że do naszej kawalerii przeznaczono najlepszych rekrutów. Komisje werbunkowe w przydziale broni kierowały się wzrostem, ciężarem i cechami fizycznymi poborowego. Nie miała też znaczenia przynależność do którejś z mniejszości narodowych. Mieliśmy dobrą zawodową kadrę podoficerską, zdyscyplinowaną, wyszkoloną, silnie z nami związaną, ambitną i zewnętrznie dobrze się prezentującą. Młodsi oficerowie byli już prawie wszyscy wychowankami Grudziądza. Podchorążówka ta wypuszczała absolwentów z wpojonym przekonaniem, że dla ułana nie ma rzeczy niemożliwych, byleby tak jak na zawodach hippicznych zachować kierunek i mieć serce na przeszkodę. Wychodzili stamtąd podporucznicy dufni niekiedy ponad miarę we własne siły, podciągnięci fasoniarze, przeświadczeni o prymacie swojej broni. W Szkole naśladowano tradycje carskich kornetów, a rosyjska kawaleria cieszyła się największą popularnością. Ich pochodzenie społeczne było wielce zróżnicowane, jednak ze wsi był niewielki procent. Oficerowie rezerwy w większości stanowili element ziemiański, wyrosły z rodzin o tradycjach żołnierskich, tych co dobrze czują się na koniu w polu i przyzwyczajeni są do rozkazywania.
Starsi oficerowie to byli beliniacy i dowborczycy, uczestnicy pierwszej wojny światowej, szarż pod Rokitą, Krechowcami i Jazłowcem, ludzie z których wielu w siodle przemierzyło pół Europy i Azji, którzy odbyli dziesiątki bitew i zaznali wiele wspaniałych przygód. Ostatnia wojna 1918 – 20, zwycięskie walki z Budionnym – okryły ich bliznami i krzyżami, wyniosły na wysokie stanowiska i utwierdziły w przekonaniu, że zwyciężać będziemy dalej. Wszyscy – począwszy od ostatniego ułana – wiedzieli, że dla mężczyzny najpiękniejszą śmiercią jest śmierć w szarży.
Tak wyglądała nasza kawaleria i chociaż we wrześniu cofała się, osiągnęła daleko większe sukcesy niż możnaby oczekiwać, biorąc pod uwagę prymitywną broń i sprzęt i brak wszystkich innych warunków, koniecznych do prowadzenia regularnej wojny. W kilka lat później ci sami ludzie wyposażeni w nowoczesny sprzęt rozbijali wypróbowane dywizje niemieckie.
Pod koniec maja powróciłem w stopniu porucznika.
Urodzaje zapowiadały się wyjątkowo pomyślnie. Nadnoteckie łany falowały bogactwem kłosów. Rozmawiając kiedyś z rejentem z Łabiszyna, majorem rezerwy, wypowiedziałem opinię, że wobec groźby wojny Państwo powinno w tej części kraju zorganizować szybkie omłoty i przewieźć je do centrum. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli jakiś Polak przewiduje iż Niemcy mogą dojść aż dotąd, to jego miejscem jest Kartuska Bereza. Tak – były i takie mentalności.
Rozdział 2
Nadszedł sierpień, w roku tym suchy, cichy i upalny. Po znojnych dniach pracy, siedząc na tarasie w otoczeniu rodziny chłonąłem rześkie, wieczorne powietrze, ciesząc się tymi godzinami i mając pełne przeświadczenie o ich krótkotrwałości. Przyspieszyłem pracę w polu i uzgodniłem z żoną wszystkie sprawy, aby wiedziała jak zarządzać, gdy pozostanie sama.
Jakoś w dniu 24 sierpnia sołtys przywiózł mi kartę mobilizacyjną z rozkazem natychmiastowego stawienia się w Grudziądzu w 18. Pułku Ułanów Pomorskich. W ciągu kilkunastu minut byłem już w mundurze i żona domykała walizkę z żołnierską wyprawą. Już raz wyjeżdżałem na wojnę, jako szesnastoletni ochotnik latem 1920 roku. Wtedy żegnali mnie Rodzice, teraz ja żegnałem żonę i dziecko. Razem ze mną wyjeżdżali mój włodarz Michał Tralewski i oborowy. Wyjechawszy poza folwarczną bramę miałem pełną świadomość, że otwiera się przede mną nowe życie i że zaczynając je, trzeba wyrzucić za siebie wszystkie wątpliwości i zmartwienia starego życia. Odjeżdżałem w dobrym nastroju, pod wrażeniem oczekujących mnie przygód i wrażeń, bujnego życia na koniu i przy szabli, w dobrej koleżeńskiej kompanii i – daj Boże – na niemieckiej ziemi.
W Bydgoszczy zastałem niecodzienny ruch. Ludzie szybko i nerwowo poruszali się ulicami. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki. Wielu młodych mężczyzn z walizkami wskakiwało do przepełnionych tramwajów. Policja i jacyś cywile z opaskami posiadali już maski przeciwgazowe, przewieszone przez ramię. Kompania cyklistów w nowych mundurach wyposażona bojowo przejechała w kierunku Świecia. Na dworcu kolejowym zastałem już tłumy ludzi oczekujących na swoje pociągi, rezerwistów i odprowadzających ich rodziny, które niepotrzebnie wpuszczono na perony. Wielu było już pijanych, i ci najgłośniej krzyczeli: „na Berlin, na Berlin !...” . Któryś zgubił dokumenty i zapomniał dokąd ma jechać. Wokół płakały kobiety i dzieci. Byłem zdziwiony, że w tych dniach nie wydano zakazu sprzedaży alkoholu, przynajmniej w bufetach stacyjnych. Rozkład jazdy był normalny, w składach pociągów nie oznaczono wagonów dla wojskowych i przedziałów dla oficerów.
W Grudziądzu przed dworcem oczekiwały na rezerwistów patrole z tablicami i numeracją stacjonowanych tam jednostek, przy nich skupiali się zmobilizowani i stamtąd ich odprowadzano do koszar. Udało mi się chwycić taksówkę. W śródmieściu zobaczyłem inny patrol, idący wszerz jezdni i zatrzymujący wszystkich kolarzy. Jak zauważyłem, zabierał on lepsze i mocniejsze rowery. Niektórzy kolarze, w porę zorientowawszy się w sytuacji, pospiesznie umykali w boczne ulice.
W koszarach przy bramie cytadeli, gdzie stacjonował 18. Pułk Ułanów, na rezerwistów oczekiwał oficer mobilizacyjny rtm. Emich. Wziął okazaną przeze mnie kartę mob., oparł o ścianę i z boku umieścił adnotację: „czwarty szwadron”, natomiast nie oglądał i nie ostemplował mojej książeczki oficerskiej, co niestety później naraziło mnie na poważne przykrości. Udałem się w głąb koszar, poszukując kancelarii czwartego szwadronu. Teraz dopiero, znalazłszy się w obcym miejscu, wśród nieznanych mi ludzi odczułem przykrość zmienionego przydziału. Jakby jednak na pociechę, w pierwszym napotkanym oficerze poznałem znajomego, Jerzego Dąbskiego, włąściciela majątku Włycz, ogromnie miłego człowieka i dzielnego rolnika. Dowódcą czwartego szwadronu okazał się porucznik Jerzy Głybowicz, mój kolega z podchorążówki z lat 1926–27, który poszedł po jej zakończeniu na oficera zawodowego.
W koszarach uderzył mnie znajomy specyficzny zapach skóry, carbolineum i końskiego potu i nawozu. Panował tutaj niecodzienny ruch. Trzeba było ubrać i uzbroić meldujących się rezerwistów, przydzielić im konie i rzędy i zaszeregować do plutonów. Okazało się, że już w tym dniu zabrakło kilku pistoletów i masek przeciwgazowych. Koni z rekwizycji przyprowadzono w nadmiarze, lecz w niezupełnie odpowiednim typie. Wybrałem sobie dobrze i silnie zbudowanego gniadego wałacha Flisaka, w dobrej kondycji i starannej pielęgnacji. Otrzymałem stanowisko zastępcy d–cy szwadronu i d–cy I plutonu; II pluton objął jakiś Niemiec Grossbauer spod Grudziądza, błędnie mówiący po polsku, III pluton Andrzej Ossowski, obaj również rezerwiści. Pułkiem dowodził od kilku dni pułkownik Mastalerz, stary bojowy beliniak, jego zastępcą był ppłk. Chrzanowski. Przynależeliśmy do Pomorskiej Brygady Kawalerii dowodzonej przez gen. Grzmot–Skotnickiego i wchodziliśmy w skład Armii Pomorze, dowodzonej przez gen. Bortnowskiego.
Tej nocy która nadeszła nikt nie położył się spać, niestety zostałem też bez kolacji. Kasyno oficerskie było właśnie w remoncie, a spółdzielnia już przed wieczorem wyprzedała posiadane zapasy.
Z nastaniem brzasku (25.8) szwadrony zaczęły wyprowadzać konie na plac alarmowy. W tym czasie u dowódcy szwadronu zameldował się ppor. Tadeusz Mlicki. Otrzymał 2–gi pluton, a Niemiec dostał rozkaz udania się do Garwolina do kadry zapasowej. Opuściliśmy koszary w świeżym poranku powstającego słonecznego i ciepłego dnia.
cdn.
CAŁOŚĆ na: http://polska.regiopedia.pl/wiki/wrzesien-1939-na-pomorzu-wspomnienia-antoniego-tarnowskiego
CAŁOŚĆ na: http://polska.regiopedia.pl/wiki/wrzesien-1939-na-pomorzu-wspomnienia-antoniego-tarnowskiego
Subskrybuj:
Posty (Atom)