środa, 10 czerwca 2009
JUDEOSOC albo ŚMIERĆ.
Moja podróż do dna skonczyła się była już dla mnie. Mineły miesiące i lata; jest jesień rok 1942. Znalazłem sie oto w Teheranie i śpię w miekkim, szerokim łóżku.
W ciągu dwóch wieczorów z rzedu sciągam z łóżka koc, rozpościeram na dywanie i kładę się na nim. W łózku nie mogłem usnąć.
Schodzę na dół i zasiadam w ogródku do obiadu. Jem fantastycznie smaczne potrawy. Nagle przybliża się do mnie ogromny pies. Merda przyjaźnie ogonem i kładzie mi głowe na kolanach. Opuszczam rękę i chcę pięknego psa pogłaskać. Ale ręka nie dociera do psiej głowy - wstszymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się w ruchu swoim, wypowiada posłuszeństwo mej woli. Czuję, że nie potrafię psa pogłaskać. Mam w sobie wstręt, pogardę, nienawiść. Do psa! Do życzliwego, ufnego psa, który położył głowe na moim kolanie.
Przychwytuje się na tym. To uraz psychiczny. Nienawidzę psów! Nie jestem więc tym samym, co dawniej człowiekiem. Jakże dawniej mógłbym sobie wyobrazić życie bez psa?
Pies winien, czy człowiek, który psa zdeprawował?
Dziesięć tysięcy kilometrów jechałem więziennym pociągiem, z Kijowa do Charkowa, a następnie przez Kujbyszew, Czelabińsk, Krasnojarsk, Irkuck, Bajkał, Czytę, Biro-Bidżam, Chabarowsk - do Władywostoku. Później zaś dwa lata przesiedziałtm w tajdze. Największym zas moim wrogiem - najwścieklejszym, najokrutniejszym, był pies. Powiedzmy, że był to pies w służbie człowieka. Z trudem łączę w sobie uraz do psów.
Powróćmy do kwietnia 1940 roku...
Długi, więzienny pociąg, dziewięćdziesiąt wagonów. Urządzenia pierwszorzędne, telefony, reflektory, karabiny maszynowe na dachach i platformach, całe tłumy straży. I psy! Olbrzymie psy, szarpiące się na smyczach. A w tych warunkach powstaje najważniejsze zagadnienie:
Skąd wziąć jodoform?
Najlepszym środkiem przeciw psom, jest zmielona tabaka, pomieszana z jodoformem. Posypuje się nią ślady - pies traci węch. Ale skąd wziąć jodoform? Gdzie człowiek nie wyśledzi, wyśledzi pies i zdradzi, trzeba o tym pamiętać.
Co kilka dni odbywają się tak zwaneprowierki, czyli spraw- dzanie ilości i identyczności więźniów. Otwierają się drzwi. Kilkanaście luf karabinowych, wymierzonych do wnętrza. Ręczny karabin maszynowy (jeden, dwa, trzy, pięć) na sąsiednim torze.
Jakiś naczelnik z konwoju wchodzi do wagonu, staje w drzwiach i wyczytuje nazwiska. Odbywa się to z niezmiennym ceremoniałem:
Wywołano nazwisko.
- Jestem! - odpowiadał wywołany.
- Imię i otczestwo?
Pada odpowiedź.
- Jaki paragraf?
- 58 - 10.
Wyrok?
- Dziesięć lat.
Najpopularniejsza kara, to dziesięć lat. W gwarze więziennej: czerwoniec. Dziesięciorublowe banknoty sowieckie nazywają się czerwońcami. Istnieje inflacja walutowych czerwońców i więziennych też.
Na pytanie trzeba odpowiedzieć. W przeszłości już odpowiedziało się na nie kilkaset razy, w przyszłości odpowie się tysiące razy, kilka tysięcy razy.
W szarże prowierki drzwi wagonu są otwarte i świat pachnie wolnoscią. Możnaby zaryzykować desperacki czyn - nie zważać na ludzi. W ich rękach karabiny, karabiny maszynowe obok. Ale niepodobna niezauważyć psów.
W Czelabińsku prowadzą nas do kąpieli. W Irkucku również. Ale dookoła psy i psy. Rodzi się nienawiść do zwierząt. Jedziemy przez calą Rosję i przez cały Sybir. Mężczyźni są, jak dzieci. Mężczyźni ustawicznie myślą o ucieczce. Myślą poprzez całą Rosję i wzdłuż całego Sybiru.
Rewelację o jodoformie pomieszanym z machorką zdradza nam Babicz. On i Nierodnim otrzymali po... dwadzieścia pięć lat kryminału. Siedzą jeszcze z przed wojny. Wsiąkli w sposób ordynarnie prymitywny i wpadli w zasadzkę. Ktoś wiedział o tym, że przyjdą, ktoś był uprzedzony i czekano na nich.
W roku 1938 pożegnali się statecznie z rodzicami i przeszli przez granicę. Nierodzim opowiada:
- Doszłiśmy do pierwszego kołchozu. Domy zrujnowane i nędzne. Chlewy, nie domy. Na uboczu studnia z żurawiem, a przy studni stoi kobieta. Żuraw skrzypi i wiadro idzie w górę. Przychodzimy, aby napić się wody i widzimy, że kobieta jest tylko w łachmanach. Ujrzała nas i ręką zasłania srom.
Nierodzim jest prostym człowiekiem ze wsi. Wypowiada to staropolskie słowo posiadające wstydliwą dostojność - nie używa słowa plugawego.
- Kobieta podała nam wodę w wiadrze, a potem ruszyliśmy dalej. Weszlismy w las. Tam czekała na nas zasadzka sowieckiej staży granicznej.
Przy każdej prowierce mamy nieustanną zabawę z Babiczem...
Wchodzi naczelnik i zaczyna czytać:
- Babicz!
Babicz odpowiada: podaja imię i otczestwo.
- Vel Zelewicz!
Tak brzmi drugie nazwisko Babicza. Zelewicz podaje imię i otczestwo... takie same jak Babicza.
- Vel Dybałow!
To jest trzecie nazwisko Babicza. Dybałow! podaje imię i otcze- stwo.
Dybałowa jeszcze wytrzymujemy z powagą. Natomiast czwarte nazwisko brzmi nieoczekiwanie:
- Vel Ajzenman...
- Imię i otczestwo?
- Abram Mojsiejewicz.
Twarze naładowane śmiechem, jak krwią - eksplodują. Nigdy nie można wytrzymać więcej, jak cztery nazwiska Babicza. Ajzenman Abram Mojsiejewicz przerywa tamę skupienia. Wszyscy w wagonie zanoszą się od śmiechu, krztuszą się konwulsyjnym chichotem. Babicz posiada bowiem w formularzu jedenaście nazwisk. Należą one do sześciu różnych narodowości. Za te własnie dziwne sprawy otrzymał naprzód wyrok śmierci, zamieniony potem na dwadzieścia pięć lat wychowawczych obozów pracy. Przy każdym nazwisku dalszym Babicza wybucha burza śmiechu. Nikt się nie krępuje i nie obawia śmiać, bo nieodmiennie porykuje również naczelnik i cała jego eskorta.
Babicz nie pierwszy raz przechodził granicę, nie pierwszy raz siedział w więzieniu i to nie w jednym. Zdołał przed kilku laty uciec z więzienia w Ufie i pieszo, przemierzywszy całą Rosję, wrócić do Polski. Sam to opowiadał, choć nie lubi mówić o tych sprawach.
Dziewięćdziesiąt wagonów ciągnie lokomotywa. Jedziemy nocą i dniem. Wiozą nas oficjalnie. Tak zupełnie, jak transport drzewa, nafty, lub owoców. Albo bydła rogatego. Nie bywamy ukrywani na bocznych torach, ani po bocznych dworcach towarowych. Zajeżdżamy pompatycznie na główne perony, nawet na dużych stacjach, Nikt się temu zjawisku nie dziwi, nikt nie zwraca na nie uwagi, jest to widowisko zwykłe, normalne...
Owszem - zwrócą uwagę na nasz więzienny pociąg dzieci na jakiejś stacyjce za Kujbyszewem. Potem zaś te dzieci będą zwracać uwagę na nas rownież i na małych stacyjkach rosyjskiej Kanady, - opustynniałej Kanady, czyli Syberii. O tym będziemy mówić za chwilę.
Andrzej wyraźnie, poruszony dziwi się, przeciera okulary i gada:
- To zadziwiający spektakl! Ostatecznie jesteśmy widocznie - w myśl jakiegoś ich prawa, czy też w myśl ich poczucia prawa - przestępcami, skoro nas uwięziono, postawinno przed sądem i skazano. Jedziemy jako skazańcy. W Europie te sprawy załatwia się po cichu, nocą, bokami, delikatnie, dyskretnie. Nie idzie mi wogóle o moje prywatne zapatrywania na sprawę, czy jesteśmy skazani za nasze winy, czy też skazał nas terror, posługujący się kamuflażem sądu, ale jakby nie było: przestępca jest przecież kompostem społeczeństwa. W Europie nigdy kompostu nie wywozi się w środku dnia, a tutaj wiozą nas, jak zwykły transport fortepianów, czy też (bo to na jedno wychodzi) świń w piętrowych wagonach.
Skład osobowy naszego wagonu jest osobliwy. Jedenastu Polaków, a raczej mówiąc ściślej - obywateli polskich. Dalej: dwunastu młodych ludzi, o których się mówi, że są z frontu fińskiego. Ci mają pod rząd po 10 lub 12 lat. Oczywiście lat zasądzonych. Nie interesujemy się nimi zbytnio, nie obchodzi nas, czy wyroki otrzymali za dezercję, czy za inne przestępstwa. Innych trzynastu, to różne typy: bańdziory, złodzieje i byli członkowie partii.
Pierwsze miejsce przy okienku na górnych norach zajmuje młody człowiek. Ukrainiec. Piętnaście lat (łagrów). Był w Kamieńcu Podolskim, a potem w Kijowie dyrektorem ukraińskiego teatru. Miejsce obok zajmuje również członek ,partii, sąsiaduje zaś z nimi zupełna znakomitość partyjna: dr Turkieltaub. Posiadacz dwóch doktoratów, najlepszy podobno lekarz w Kijowie. Człowiek właściwie już stary. Członkiem partii jest od 1905, czy też od 1908 roku. Jest więźniem, siedzi, ale zionie nienowiscią bynajmniej nie do tych, którzy go zamknęli, nie do systemu, który powstał przy jego współpracy i który go uwięził. Nienawidzi ponad wszystko Polaków.
Drzwi do wagonu otwierają się tylko z jednej strony. Przy drzwiach z drugiej strony znajduje się urządzenie klozetowe, urządzenie standaryzowane, a drzwi olbrzymimi gwoździami przymocowane są niewzruszenie i przytrzymują je potężne belki, przybite od zewnątrz.
Turkieltaub siada na standaryzowanym urządzeniu. Wyłazi na wierzchnią deskę i spuszcza spodnie. Nie można niezauważyć charakterystycznego szczegółu: nogi suspensorium. To chyba wystarczająco ciekawe, aby po kilkunastu dniach podróży padło zapytanie:
- Dlaczego pan tego używa?
- Bo śledowatiel kopał mnie w jądra.
Mówi spokojnie, bez podniecenia. Nie mogę pojąć, czy uważa to za rzecz w porządku, prostą, naturalną? Czy poczucie krzywdy jest mu obce?
Nie mogę dać sobie rady ze skwalifikowaniem takiego stanowiska. Twierdzi uporczywie, stale i z ogniem, że jest niewinny, Rozumuję: więc niewinnie został skazany, ale ponosi tę ofiarę dla dobra idei którą wyznaje? Ale, czy się zastanawia co skorzystała idea, że jego właśnie bojownika rewolucji, szermierza praw człowieka do wolnego bytu - kopano w międzykrocze? Idea oczywiście go nie kopała. Znęcał się nad nim człowiek. Ale człowiek ten był przecież także wyznawcą tej idei, z tą różnicą, że kiedy Turkieltaub walczył, narażał życie, gnił w carskich więzieniach a konstruował rewolucję, człowiek ten, ten śledowatiel, miał może dwa, może trzy lata, któryż z nich jest teraz lepszym, jest wartościowszym rewolucjonistą?
- Czy żandarmi carscy w śledztwach kopali pana także?
Nie ma żadnego podstępu w tym pytaniu. Jestem człowiekiem lewicy, socjalistą. I - Polakiem. Mam pogardę i obrzydzenie dla carskiego systemu. Pytam poprostu z ciekawości. On zaś miota wściekłe spojrzenia i stwierdza:
- Nie, nie ośmieliliby się, baliby się, to byli tchórze!
Tchórze? A kim jest śledowatiel, kopiący bezbronnego człowieka - więźnia? Bohaterem rewolucji? Dlatego, że kopie?
Pewnego dnia Turkieltaub miota prowokacyjne bluźnierstwo, godząc w polskie poczucia narodowo-religijne. Andrzej natychmiast skacze na niego z pięściami. Rozdzielają ich.
Ale wagon nie puszcza tej sprawy płazem. Wagon, jako instytucja, organizuje trybunał sądzący. Odbywa się rozprawa. Mądrzejsza, lepsza, bardziej przestrzegająca przepisów prawnych, niż ta moja przed groteskowym sądem w Stanisławowie.
Zapada wyrok: Turkieltaub jest winien. Zachował się nieodpowiednio, obrazili uczucia narodowe Polaków i uczucia religijne i ma być ukarany. Kara:
- Dr Turkieltaub ma w tej chwili, zejść z nar, wejść pod dolne nary , położyć się na podłodze wagonu. Nie wolno mu się ruszyć stamtąd przez pełnych dziesięć dni. Jedynie dla załatwienia potrzeb naturalnych wolno mu stamtąd wyjść, lub w razie prowierki, czy nadejścia jakiegoś naczełnika. Jeść ma pod narami!
Bez słowa protestu, bez gestu sprzeciwu, Turkieltaub wsuwa się między deski podłogi, a deski nar - nie może tam nawet podnieść głowy a leżeć ma zwrócony głową do ściany, nogami do środka wagonu. Jest starym, wypraktykowanym więźniem. Za carskich czasów siedział parę razy i teraz już siedzi kilka lat. Ponad trzy lata trwało jego śledztwo - jak sam mówił.
Jest lojalny wobec tego niezwykłego sądu, wobec wyroku, wobec oskarżycieli. To jego posłuszeństwo sprawia, że Polacy zgłaszają wniosek o złagodzenie kary:
- Apelacja!
Nowy wyrok
- Osiem dni i może leżeć zwrócony głową do środka wagonu.
Dr Turkieltaub ma towarzysza, z którym zaprzyjaźnił się w więzieniu kijowskim. Ten człowiek mu posługuje. Podgrzewa wodę na piecyku i podaje pod nary. Podaje mu zupę i chleb. Za to zjada część jego zapasów i pali jego machorkę, czy tytoń, bo Turkieltaub ma pieniądze. Pieniądze i prawo do pieredaczi czyli przesyłek z domu (po polsku w gwarze więziennej: wałówki) to nagroda, przywilej i wyróżnienie za dwudziestokilkuletnią służbę rewolucji.
Przychodzi prowierka. Gdy tylko podejrzany ruch rozpoczyna się przed wagonem, Turkieltaub wysuwa się pośpiesznie z miejsca swojej kaźni. Staje na swoim miejscu i ani na myśl mu nie przyjdzie, aby wnieść zażalenie.
Po ośmiu dniach wyłazi z pod nar i patrzy na nas oczyma, o których wolałbym nie myślec.
Te oczy, to spojrzenie bardzo nam psuje szyki, plany, kombinacje...
Wspomniałem o pewnej małej stacyjce za Kujbyszewem. Powróćmy do niej.
Pociąg więzienny zajechał i stanął na honorowym torze. Budynek stacyjny, to jakiś stragan, sklecony z desek. Do pociągu naszego zbliża się grupka dzieci w łachmanach:
- Chleba, zakluczeni! Dajcie chleba, więżniowie!
Jest coś niewiarygodnego w tej otaczającej nas prawdzie i rzeczywistości! Oto do nas, do pociągu wyrzutków społeczeństwa, do ludzkiego kompostu, do konwoju niewolników, podchodzą wolne dzieci, synowie i córki wolnych ludzi i żebrzą o chleb...
...Wspomnienie: Sambor. Kobiety, czarne płaczki. I czarne dzieci. I stratowone kosze z produktami na torach...
Nie mogę tego zrozumieć zwykłym swoim, europejskim rozumem. Kiedy zadaję pytanie, otrzymuję odpowiedź:
- My, zakluczeni, mamy przynajmniej co jeść...
...Drugie wspomnienie: zapomniany obrazek z celi speckorpusu w Kijowie:
Po kilku dniach naszego pobytu, wprowadzaja obcego człowieka. Wszedł, przystanął. Rozglądnął się dookoła. Położył na stole niewielkie zawiniątko, trzymane w rece i uśmiechnał się szeroko, pogodnie:
- Wot, tiepier na koniec oddychnu! Tak, teraz nareszcie odpocznę.
Westchnienie niekłamanej, szczerej ulgi...
Sceny z żebrzącymi dziećmi powtarzają się jeszcze kilkanaście razy wzdłuż Syberii, rosyjskiej Kanady.
Po przebyciu Uralu, w Czelabińskn, prowadzą nas do kąpieli. Potem powracamy do pociągu i natychmiast wszczynamy awanturę o papier do kręcenia papierosów. Machorkę mieliśmy, papieru zabrakło. Dał się strażnik ubłagać i osobiście przyniósł całą gazetę. Złożył ją pięknie w szesnastkę i porozcinał nożem. Pomieszał kawałeczki potasował je, jak karty do gry i wręczył nam. A my kawałeczki poskładaliśmy i wynikła z tego cała gazeta. Niezmiernie dla nas sensacyjne depesze doniosły, że Niemcy zajęli Norwegię. Artykuł wstępny omawiał sytuację wojenną. Przeczytaliśmy, że Anglia rozpętała drugą imperialistyczną wojnę i teraz ją przegrywa. Bardzo jest krucho z Anglią! Wtoraja imperialisticzeskaja wojna - brzmiał tytuł artykułu. My, ofiary napadu Hitlera, dziwowaliśmy się wielce z racji tego artykułu, chociaż przyrzekliśmy sobie niczemu się nie dziwić.
- Uważasz, Stary - mówiłem do Andrzeja - to jest wcale dowcipna historia. Niemcy napadli na Polskę i zajęli ją: teraz okupowali! Norwegię. A to wszystko do kupy razem nazywa się: imperialisticzeskaja wojna. W tym jednak rzecz, drobiazg nieznaczny, poprostu uwagi nie wart, że według tej gazety jest to wojna imperialistyczna ze strony Anglii, która dotychczas, o ile mi wiadomo, nie zajęła, ani Polski, ani Norwegii, ani Niemiec...
- Gdyby Anglia zajęła Niemcy, to byłaby wojna imperialistyczna od strony Niemiec - ruszył Andrzej dowcipem.
W Irkucku znowu bania. Ceremoniał ten sam, co w Czelabińsku. Znowu kordon, karabiny maszynowe i psy. Przechodzimy właśnie praz peron, a tu z jakiegoś wagonu padają okrzyki wywołujące moje imię. Nie zdziwiliśmy się obaj z Andrzejem. Domyślamy się bowiem, że oni jadą również tym samym pociągiem. Mianowicie na dworcu w Charkowie widzieliśmy olbrzymiego politruka z Horodni, który eskortował jakiś etap.
- A więc i nasi jadą!
Nasi to oczywiście reszta celi horodniańskiej. My zdążyliśmy zwiedzić kilka kryminałów, bogatsi jesteśmy w doświadczenia. Oni jadą wprost z Horodni: pewności jednak aż do Irkucka nie było. Odpowiadam:
- Czy wiecie już o Norwegii?
- Wiemy, wiemy!
Być może, i oni dostali gazetę? Przeczytali ją, a potem w skrawki jej nasypali starannie machorki, skręcili niedołężnie i wypalili? Jak my.
Nie łatwo jest skręcić papierosa z machorki. Nie jest to bynajmniej tytoń cięty, są to krupy, to znaczy włókna liści tytoniowych, posiekane w kawałeczki. Machorkę pali się w gazecie. Albowiem najlepiej ona smakuje w papierze gazetowym. Treść gazety nie gra roli, ale są gazety i gazety. Różne. Najlepiej smakuje papieros w Izwiestijach. Kiedy usłyszałem taką enuncjację trochę się zdziwiłem. Zapytuję przeto naiwnie:
- A w Prawdzie?
- Owszem, owszem, nie najgorsza gazeta, Ale najlepsze są Izwiestija. Dlatego, mają większy nakład.
Traktuję to jako dowcip, a okazuje się, że rozmówca mój (będę to samo słyszał z wielu innych ust) stawia tę kwestię poważnie.
Zaś z dowcipami jest tutaj zupelnie źle. W Stanisławowie słyszałem ich kilkaset, w Horodni latały dowcipy stosowane, a teraz na przestrzeni 9 tysięcy kilometrów, w wagonie wiozącym 38 bezczynnych znudzonych ludzi, usłyszałem w ciągu 43 dni jeden jedyny dowcip:
- Stary Sybirak mówi: Dawniej rządzili nami durnie i dzieci. Taki kretyn, jak Mikołaj, o niczym nie wiedział. Ja miałem 80 krów, 20 koni i 800 owiec. Prowadziłem te krowy, te konie, i te barany i świnie na jarmark i sprzedawałem. Ten kretyn Mikołaj nic a nic o tym nie wiedział. Za to teraz rządzą nami ludzie inteligentni! Mam teraz tylko jedną kozę, a jest ona 17 razy zarejestrowana.
Innym razem znowu pada dowcip, ale mimowolny. Pociąg stoi na małej stacyjce i ku wagonom podchodzi kilku oberwańców, to znaczy ludzi wolnych. Przy okienku wagonu siedzi jeden z naszych opryszków i krzyczy do tamtych:
- Jak zdrowie, śledztwienni?
Sledztwiennym nazywa się człowiek, który pozostaje w śledztwie. Dowcip niedaleki od intencja epidemicznego paragrafu 18, który posądza, wszystkich o wszystko.
Mija doba za dobą, a w moich oczach odbywa się dewastowanie wagonu. Patrzę na to i doprawdy nie rozumiem w jaki sposób to się odbywa. Bez narzędzi. Oderwano boczne deski, które były potężnymi ćwiekami przybite. Wszystkiemu winien klimat - nie, nie jeden klimat, kilka klimatów.
Płynie miesiąc kwiecień i my jedziemy.
W Rosji śnieg poczerniał już i pachniało przedwiośniem. Na Uralu zimowy, nieskazitelnie bielutki śnieg leżał wysokimi zaspami. Za Uralem wiosna! W Biro-Bidżamie będzie jakby lato: gorąco i duszno. W Chabarowsku przedwiośnie. We Władywostoku śniegu nie zobaczymy ale zima będzie czarna i zamyślona dopiero na temat: jakby zacząć rodzić?
Okresami - na przestrzeni tysiąca, czy dwóch tysięcy kilometrów - męczy nas zimno. Wtedy wybuchają wrzaski o węgiel. Dopóki go niema, ładuje się do piecyka wszystko, co tylko się pali.
Do podłogi przybity na środku wagonu prostokąt z blachy, na której stoi piecyk. Pewnej nocy ten prostokąt maleje.
Paski blachy, odłamane z dwóch stron, znikają, a blacha przybita znowu do podłogi. Nie ma śladu, nikt nie zauważy. Następnie wąskie paski blachy poddane zostają pieczołowitym, benedyktyńskim zabiegom. Kładzie się je na podłodze i przy pomocy gwoźdźia wyszczerbia ząbki. Co dwa milimetry wbija się gwóżdz. Ponieważ w wagonie znajdują się skorupy fajansu ostrzy się ząbki tymi skorupami.
Skorupy powstają z naczyń które nam wydano w Charkowie. Wyfasowaliśmy tam fajansowe talerze i fajansowe kubki. Tylko, że potem kilka talerzy rozbili strażncy. Mianowicie, co kilka godzin odbywa się w nocy badanie wagonu. Jak tylko pociąg stanie na jakiejś stacji, zaraz rozlegają się grzmoty. To strażnicy idąc od wagonu do wagonu, walą z całej siły w deski ścian i podług; drewnianym młotem. W ten sposób badają, czy nie ma gdzie wyciętych, albo nadwyrężonych desek.
Talerze leżały pod ścianą. Młot wyrżnął tak silnie, że kilka z nich pękło. Skorup się nie wyrzuciło, skorupy, to też rzeczy, a więzień ubóstwia rzeczy, choćby one były odłamkami fajansowych talerzy. Niewiadomo kiedy co może się przydać i na co?
Tymi więc skorupami szlifujemy ząbki. Powstaje wreszcie piłka. Jedna i druga. Nierodzim szlifuje inny kawałek blachy tak starannie, ze powstaje narzędzie, które nazywa on brzytwą. W każdym razie golenie się tą brzytwą jest przyjemniejsze, niż szkłem. A musimy się właśnie ogolić, może uda się uciec? Ścinam brodę, zasobną, burłacką i wąsy. Golimy się dokładnie.
Pociąg dociera do stacji Bajkał i stwierdzamy, że szczęśliwym wypadkiem otwarte okienka wagonu znajdują się od strony Bajkału. Widok nieopisanie piękny! Morze zatopione w gorach, gigantyczny fiord, składający się z tysiaca fiordów. Od stacji Bajkał do stacji Sludzianka (to znaczy mika są tam bogate kopalnie miki) na przestrzeni 145 km. przejeżdżamy przez 43 tunele. Krajobraz jest olśniewajacy, najbardziej blękitne morze, a nad nim najwspanialej spiętrzona sceneria.
Obok wjazdów do tuneli wyryte w ścianach skalnych olbrzymie napisy i jakies symboliczne płaskorzeżby. W ten sposób uwiecznili się robotnicy, pracujący dziesiątkami lat przy budowie. Nigdy jednak nie byli oni zwykłymi robotnikami. Za cara pracowali katorżnicy. Za obecnego rezimu zakluczeni. Tacy, jak my. Chociaż pozostawiona nam zostanie oficjalna nazwa zamkniętych, w niczym to nie zmieni istoty rzeczy...
Dojeżdżamy do Ułan-Ude. Nerwy nasze grają. Piłki pochowane są tak, że żadna rewizja znaleźć ich nie będzie mogła. W wagonie też mamy kilka wyostrzonych noży. Od człowieka, który odbył już tę drogę, otrzymujemy informacje o położeniu geograficznym. Niedaleko leży zupełnie niezależne państwo: Mongolia Zewnętrzna. Trochę tylko nad tym państwem jest roztoczony protektorat sowiecki, co w gruncie rzeczy znaczy, że państwem tym rządzi N.K.W.D. i cóż więc przyszłoby nam z tego, gdybyśmy zdołali uciec?...
Za Czytą zaczyna się granica Mandżurii.
Uważamy się za przygotowanych.
Lecz oto pewnej nocy nasz pociąg staje w szczerym polu. Strzały karabinowe i grzechot maszynki. Reflektory rozrzucają snopy światła. Zajadłe, wściekłe ujadanie, szczekanie i wycie psów. Psy mają robotę. Ucieczka się nie udała. Otrzymujemy nowego pasażera: przybywa nam trzydziestysiódmy członek naszego towarzystwa, chłopak, który nie ma skończonych 15-tu lat. Przynosi ze sobą wyrok na 8 lat za rozlepianie jakichś afiszy w Kijowie. Mimo to czuć go szpiclem. Opowiada, iż przeniesiono go do nas właśnie z wagonu, z którego przedsięwzięto ucieczkę. Ucieczka się jednak nie udała: są ranni, zabici, a jednego człowieka zagryzły psy. Chłopak ma siną, obitą, skancerowaną twarz. Wywołują go na niektórych stacjach z wagonu i wraca dopiero po pewnym czasie.
- To ten sukinsyn ich wsypał - takie przekonanie wyrabia sobie o nim cały nasz wagon.
Ten piętnastoletni więzień ma już złamaną, sparszywiałą duszę - jest szpiclem. Zaczyna się nawet tym chwalić, a wówczas Stanisław Sznajder mówi do mnie:
- W razie czego uduszę tego szczeniaka!
Wśród Polaków, czterech siedziało w celach śmierci: Babicz, Nierodzim, Sznajder i Okoński.
Wyroki śmierci, u tych dwóch pierwszych można jakoś zrozumieć. Ale na przykład: Sznajder był pachołkiem miejskim w podlwowskim miasteczku, Okoński zaś takim samym dygnitarzem w jednej z okolicznych gmin wiejskich.
Ci skromni funkcjonariusze mizernych samorządów zostali skazani na karę śmierci. Sznajder siedział w celi 96 dni, a potem go ułaskawiono. I on i Okońśki mają teraz tylko po 10 lat wychowawczych obozów pracy. Zgoła niepotrzebne było ułaskawienie i określanie ilości lat - obaj zostali wychowani na tamten świat: z podróży w okolice koła podbiegunowego - ani Sznajder ani Okoński nie wrócą. Sznajder nie wytrzymał dwóch lat, Okoński nawet jednego.
Młodociany szpicel śpi w dzień, a nie śpi w nocy. Siedzi przy piecyku, podkłada węgiel i czuwa. Również dr Turkieltaub przestaje sypiać w nocy, a sypia wyłącznie w dzień, wysiadując pilnie po drugiej stronie piecyka. Możemy być wsypani lada chwila, ale nie tracimy jeszcze nadziei...
...Jednakże wszelkie nadzieje gasną 19 maja!
W zatoke władywostocka wżyna się drewniane molo, specjalne, więzienne. Na wodach zatoki kołysze się statek. Z mola prom zabiera więźniów: piątki, piątki, piątki... Trzy tysiące byłych ludzi, trzy tysiące niewolników.
Na końcu mola znajduje się szerszy pomost. Tu oparty o poręcz, półleży, półsiedzi człowiek. Poderżnięte gardło i arterie u rąk krwawią obfitymi bluzgami. Dookoła ruch. Wszyscy krzycza, że trzeba mu pomóc, nie pomaga jednak nikt. Opodal tkwi nieruchomo strażnik, trzymający na smyczy psa. Jeden z wielu strażników i jeden z wielu psów. Ale to ten właśnie pies zapiera się nogomi w deskę mola i wypreża smycz, jak strunę. Szarpie się i zbliża. Dosięga wreszcie do kałuży ludzkiej krwi i czerwonym, psim językiem tę krew zlizuje...
...Dlatego to w dwa i pół roku później - w Teheranie w malowniczym ogródku restauracyjnym - nie mogę zdobyć się na pogłaskanie psa...
--------------------------------------------------------------------------------
http://www.najmici.net/kolyma/ksiazka.htm
poniedziałek, 8 czerwca 2009
Głosy. non comment II
TA ZDRADA MA WIELU OJCÓW!
Odezwa Komitetu Suwerenność Narodu Polskiego na dzień 27.02.2008
Szanowni Państwo!
Drodzy Rodacy!
Zbieramy się ponownie pod gmachem Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej w celu domagania się rozpisania referendum ogólnokrajowego w sprawie Traktatu Reformującego Unię Europejską, określanego także ostatnio jako Traktat z Lizbony.
Od czasu rozpoczęcia przez nas naszej akcji protestacyjnej w dniu 7 grudnia 2007 jesteśmy w tym miejscu po raz kolejny. Pragniemy tym samym zamanifestować nasz zdecydowany sprzeciw wobec próby pospiesznej, pokątnej ratyfikacji przez Sejm RP pod pozorem, że Traktat ten jest zwykłym kolejnym traktatem europejskim.
Mówi się nam, mówi się całemu polskiemu Narodowi, że traktat ten nic w Unii Europejskiej zasadniczo nie zmienia, że służyć ma on jedynie usprawnieniu funkcjonowania Unii Europejskiej i jako taki, jako zwykły traktat, nie wymaga on jakoby ratyfikacji w drodze referendum ogólnokrajowego, nie wymaga spytania o zdanie Narodu-Suwerena. A jaka jest prawda?
Prawda jest taka, że samym rdzeniem i sednem tego Traktatu Reformującego jest przyznanie Unii Europejskiej osobowości prawnej w połączeniu z Deklaracją 17. (Akt Końcowy), która stanowi uznanie przez sygnatariuszy pierwszeństwa prawodawstwa unijnego przed prawem Państw Członkowskich – w tym także - przed naszą polską Konstytucją.
Deklaracja 17. pozostaje w ewidentnej sprzeczności z art. 8 ust. 1 Konstytucji RP: „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”.
Tymczasem Trybunał Konstytucyjny w 2004 r., już po akcesji Polski do Unii Europejskiej, orzekł w sprawie K 18/04 wyraźnie, że po pierwsze - „normy Konstytucji w dziedzinie praw i wolności jednostki wyznaczają minimalny i nieprzekraczalny próg, który nie może ulec obniżeniu ani zakwestionowaniu na skutek wprowadzenia regulacji wspólnotowych. Konstytucja pełni w tym zakresie swą rolę gwarancyjną, z punktu widzenia ochrony praw i wolności w niej wyraźnie określonych, i to w stosunku do wszystkich podmiotów czynnych w sferze jej stosowania. Wykładnia „przyjazna dla prawa europejskiego” ma swoje granice. W żadnej sytuacji nie może ona prowadzić do rezultatów sprzecznych z wyraźnym brzmieniem norm konstytucyjnych i niemożliwych do uzgodnienia z minimum funkcji gwarancyjnych, realizowanych przez Konstytucję”.
Po drugie, Trybunał Konstytucyjny orzekł, że „przepisy (normy) Konstytucji jako aktu nadrzędnego i stanowiącego wyraz suwerennej woli Narodu nie mogą utracić mocy obowiązującej bądź ulec zmianie przez sam fakt powstania nieusuwalnej sprzeczności pomiędzy określonymi przepisami (aktami wspólnotowymi a Konstytucją)”.
Trybunał Konstytucyjny stwierdził w 2004 r. wreszcie z niezwykłą dla siebie jasnością i naciskiem, że „ W polskim systemie prawnym decyzje tego typu winny być podejmowane zawsze z uwzględnieniem treści art. 8 ust. 1 Konstytucji. Zgodnie z art. 8 ust. 1 Konstytucji pozostaje ona najwyższym prawem Rzeczypospolitej”.
Cały dzisiejszy dramat polega na tym, iż Rzeczypospolitej Polskiej, mieniącej się być państwem prawa, w wyniku przyjęcia przez Rząd i Prezydenta RP w Brukseli w czerwcu 2007 r. Deklaracji 17. będącej integralną częścią Traktatu, która to Deklaracja przyznaje pierwszeństwo prawu unijnemu przed polską Konstytucją, zostaje właśnie unieważniony art. 8 ust. 1. Konstytucji, a wraz nim – w istocie - cała Konstytucja. Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z 2 kwietnia 1997 zostaje sprowadzona do roli zwykłej ustawy. Polska Ustawa Zasadnicza - najwyższe prawo w Rzeczypospolitej Polskiej, w rzekomym państwie prawa - staje się w sposób przez nikogo nie zauważalny aktem niższego rzędu, aniżeli prawo Unii Europejskiej. Odtąd nie Naród polski, ale bezbożne i z roku na rok coraz bardziej totalitarne super- państwo, Unia Europejska, będzie decydowało o całym jego życiu i o całej przyszłości, przy niewielkim, sprowadzonym do minimum jego własnym wpływie.
Jest to dramat tym większy, że równocześnie nie ma w polskim parlamencie siły, która zdolna byłaby choćby skierować ów tragiczny w wymowie i w przyszłych skutkach Traktat do Trybunału Konstytucyjnego celem skontrolowania jego zgodności z Konstytucją RP. Sam zaś Trybunał Konstytucyjny z własnej inicjatywy tego uczynić nie może, a być może nawet nie chce zabrać w sprawie jakiegokolwiek głosu, bowiem jak dotąd - konsekwentnie milczy.
Co zatem oznacza Deklaracja 17. dla Narodu polskiego w razie ratyfikacji Traktatu Reformującego przez Sejm i Senat RP? Oznacza ona nic innego jak nieusuwalne zatwierdzenie przez polski parlament bezprzykładnego aktu bezprawia, pozbawiające na zawsze obecnego Suwerena - Naród polski jego konstytucyjnie gwarantowanej godności jedynego prawowitego gospodarza na polskiej ziemi.
Ale oznacza ona zarazem coś więcej. Oznacza, że już w momencie podejmowania w referendum decyzji nt. akcesji Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. Naród polski wprowadzany był cynicznie w błąd m.in. twierdzeniem Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że jakoby „Polska nic nie straci ze swej suwerenności”. W tym samym czasie Prezydent Kwaśniewski musiał mieć już pełną świadomość faktu, iż przyjęty przez Konwent Europejski w dniach 13 czerwca i 10 lipca 2003 roku „Projekt traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy” w art. 10 ust. 1 (identyczny z art. I-6 odrzuconej Konstytucji Europejskiej) głosi jednoznacznie, że „Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii w wykonywaniu powierzonych jej kompetencji mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich”. Jak widać, tę samą cyniczną grę Prezydenta z ramienia SLD Aleksandra Kwaśniewskiego przeciwko Narodowi polskiemu podjął i doprowadza do właśnie końca jego następca z ramienia PiS - Prezydent Lech Kaczyński.
Wszystko to oznacza zatem wieloletnie ewidentne zaangażowanie się zarówno kolejnych Rządów RP oraz Sejmu i Senatu RP w zdradziecką działalność wymierzoną bezpośrednio przeciwko Narodowi polskiemu!.
Tę zdradę zamierza się obecnie czym prędzej zalegalizować ratyfikując ów traktat wraz z haniebną deklaracją 17. w drodze ustawy, bez pytania się Narodu polskiego, Suwerena, o zdanie, tak aby Suweren nie zdążył spostrzec się, że jest zwyczajnie ograbiany ze swej konstytucyjnej godności Suwerena. Okłamując Go bez zmrużenia oka, głosząc że jest to tylko zwykły, wielce dobroczynny dla Narodu traktat międzynarodowy. W dodatku – z tej zdrady czynią dla siebie zasługę. „Ten sukces ma wielu ojców” – mówią. Istotnie, mają w tym sporo racji. TA ZDRADA MA WIELU OJCÓW!
Dlatego tutaj dzisiaj jesteśmy - żeby powiedzieć również Wam, Panowie Posłowie i Senatorowie, Panowie Premierzy i Ministrowie, Panowie Prezydenci, byli i obecni:
„Będą spisane czyny i rozmowy”. Naród spamięta. Nie zapomni.
Warszawa, 27.02.2008
Komitet Suwerenność Narodu Polskiego
http://suwerennosc.blogspot.com/
Prof. B. Wolniewicz: Rząd i prezydent RP promotorami judaizacji Polski
Prof. Wolniewicz 1.02.2009 dla "Aktualności Dnia" Radia Maryja
Prof. Bogusław Wolniewicz rozpoczął swą wypowiedź dla Radia Maryja od wyrażenia swego szacunku i podziwu dla dokonań O. Tadeusza Rydzyka, a zwłaszcza Wyższej Szkoły Kultury Medialnej. Zauważa, że zamiast słów uznania dla obywatelskiej troski i dalszej pomocy ze strony władz, O. Tadeusza spotykają tylko wrogie potwarze, w rodzaju określenia "imperium Rydzyka" i rzucanie kłód pod nogi - różnego rodzaju szykany o charakterze administracyjnym, w których aktywną rolę odgrywa m.in. "polski" rząd.
(...) Dlaczego w tej nikczemnej nagonce na to wielkie dzieło toruńskich Ojców Redemptorystów uczestniczy polski rząd?
Nie chodzi mi o jakąś Kudrycką, bo to tylko sługa - robi, co jej każą. Chodzi mi o premiera - pana Donalda Tuska osobiście, personaliter. Czemu premier Rzeczypospolitej Polskiej za wszelką cenę - tak to w każdym razie wygląda - [chce] zniszczyć Radio Maryja i związane z nim dzieła, z Wyższą Szkołą Kultury na czele?
Jak nie udaje się tego zniszczyć politycznie, ani prawnie, ani propagandowo, to teraz próbuje się to zrobić finansowo. Nowy chwyt. Tak jak w sprawie tych wierceń geotermicznych. Przecież tam nie chodzi o żadne względy rzeczowe, techniczne, bo to jest osobna sprawa - ja się na tym nie znam - ale widać, że to nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby poprzez te wiercenia, które miały być sfinansowane, a teraz się rząd z tego wycofał, czy wykręcił raczej, żeby przez to doprowadzić dzieło Ojców Redemptorystów do finansowej ruiny. To przecież widać jak na dłoni.
Bo dlaczego na przykład Jerzemu Owsiakowi wolno robić zbiórkę publiczną, a Tadeuszowi Rydzykowi nie wolno?
Pytam: w czym Tadeusz Rydzyk gorszy od Jerzego Owsiaka?
Pytam o to pana premiera Donalda Tuska oczywiście. (...)
Stawiam to pytanie i odpowiedzi widzę tylko dwie. One się zresztą nie wykluczają - mogą być obie prawdziwe, ale jedna na pewno musi być prawdziwa. Otóż jedno z dwojga: w tej wrogości do Radia Maryja rządem albo powoduje lewacka wrogość do chrześcijaństwa i do wszystkiego, co się z chrześcijaństwem łączy. To mają od XVIII wieku, od Rousseau, od Woltera. To jest jedna możliwość.
Albo - to jest druga możliwość - rząd podjął jakieś ciche zobowiązania międzynarodowe, z których usiłuje się teraz wywiązać. A na czele tych zobowiązań, tej listy zobowiązań stoi uciszenie rozgłośni Radia Maryja - zatkanie jej ust. Gips w usta - w Polsce technikę tę znamy - żeby nie krzyczała. O czymś, co się w Polsce dzieje i co ma się dziać po cichu.
Jakież to mogą być zobowiązania? Też się nad tym zastanawiałem i mówiłem już szeroko w Aktualnościach Dnia dziewięć miesięcy temu - to było 11 kwietnia zeszłego roku - zaraz po ówczesnej wizycie premiera Tuska w Izraelu. Ujawnił on wtedy na konferencjach prasowych trzy rzeczy.
Po pierwsze, że w wyniku tych rozmów, które tam przeprowadził, sprawy roszczeń żydowskich wobec Polski, jak się wyraził, "ruszyły z kopyta".
Po drugie, że co kilka miesięcy odbywać się będą - znowu tak się wyraził - regularne konsultacje premierów i ministrów Polski i Izraela.
I po trzecie, powiadomił wtedy, że udzielił stronie żydowskiej zapewnienia, iż nie będzie w Polsce tolerancji dla antysemityzmu.
To powiedział pan premier Tusk na początku kwietnia zeszłego roku w Izraelu - ja szeroko mówiłem o tym w tej audycji wtedy, 11 kwietnia.
A teraz na tle tych wypowiedzi zestawcie sobie, Państwo, takie oto fakty. Po pierwsze, już na samym początku swego urzędowania pan premier Tusk zapewnił przecież Żydów amerykańskich, że ich roszczenia wobec Polski zostaną uregulowane i uwzględnione ustawowo do końca 2008 roku. Termin minął miesiąc temu. Wobec tego to nie nastąpiło, przynajmniej oficjalnie (co się dzieje po cichu - nie wiemy). Oficjalnie to nie nastąpiło. I cisza.
Czyżby strona żydowska o tych zobowiązaniach zapomniała?
Na pewno nie zapomniała. Żydzi to jest naród poważny - jak mówi Norwid - i oni poważnie traktują zobowiązania premierów, z którymi rozmawiają. I mają po stokroć rację. Cóż więc nastąpiło? Że termin nie został dotrzymany, a strona, wobec której zobowiązanie zostało zaciągnięte, niczego nie monituje?
Otóż odpowiedż, którą ja sam sobie daję, jest taka: oni premierowi Tuskowi, rządowi obecnemu termin wywiązania się z tych zobowiązań sprolongowali.
Sprolongowali - tak tutaj prowadzę swoje rozumowanie - ale przecież nie za darmo. Właśnie jako naród poważny. Naród poważny nie prolonguje takich rzeczy za darmo. Bo byłby wtedy narodem niepoważnym, (jakim my Polacy - niestety, trzeba to powiedzieć, proszę Państwa, między nami Polakami tu rozmawiając - niestety się nieraz okazujemy).
Więc nie za darmo sprolongowano. Więc za co sprolongowano? Oczywiście za wywiązanie się z tego trzeciego zobowiązania, że nie będzie tolerowany w Polsce antysemityzm, pod którym kryje się przede wszystkim zobowiązanie zagipsowania tej tuby, jaką stanowi rozgłośnia Radia Maryja. I czego, jak sądzę, pilnuje się w tych coparomiesięcznych "regularnych konsultacjach międzyrządowych" na szczeblu premierów i ministrów, a więc na najwyższym.
Jeżeli to moje domniemanie jest prawdziwe, a jak powiadam, są tylko dwa: albo to jest goła nienawiść do chrześcijaństwa, albo to są zaciągnięte zobowiązania.
Ja przyjmuję tę wersję drugą, jako łagodniejszą. Otóż jeśli to tak jest, to pan premier musi za wszelką cenę pokazać, że przynajmniej tutaj, to znaczy w zatykaniu ust Radiu Maryja, naprawdę się stara. Więc robi, co może: uruchamia Kudrycką, uruchamia Schetynę, kogo się da. Uruchamia, bo musi. Rządowa walka z antysemityzmem - ta zapowiedziana w Izraelu w kwietniu - toczy sie u nas zresztą nie tylko na odcinku Radia Maryja, chociaż to jest odcinek jej frontu, najważniejszy, główny (tak jak w czasie II wojny światowej główny był front wschodni), to to jest "front wschodni" tej walki.
Ale są też inne fronty - pewnie też objęte jakimiś cichymi zobowiązaniami. Wskażę tylko jeden z nich, choć jest ich wiele.
W ostatni poniedziałek, teraz, 26 stycznia, ukazało się w prasie oświadczenie grupy znanych polskich historyków i polonistów, w którym protestują oni przeciwko poczynaniom ministra edukacji, Katarzyny Hall. A chodzi o zmiany, jakie ministerstwo edukacji chce wprowadzić do licealnych programów nauczania historii Polski i języka polskiego. A zmiany pani Hall sprowadzają się do jednego: obciąć te programy. Czyli program nauczania w liceum, w jego wychowawczo newralgicznym punkcie, skosmopolityzować, wypatroszyć z treści narodowych.
To pewnie jest też część walki rządu z polskim "antysemityzmem". Z tym oświadczeniem kolegów historyków i polonistów mogę się tylko na sto procent solidaryzować. Ojczyzna to jest wielka wspólna sprawa. A ta wspólna sprawa, jak już kiedyś u Państwa mówiłem, to są trzy wielkie rzeczy wspólne: wspólna mowa, wspólna ziemia i wspólna pamięć. Te rzy rzeczy wspólne, wielkie, łączą nas, Polaków, w jeden Naród. A kultywacja dwóch z nich : mowy i pamięci tej mają służyć w liceum właśnie te dwa przedmioty, których programy podręczna pana premiera Tuska chce zdegradować i obciąć.
Nie pozwólmy na to. To są zamachy rządu Tuska na naszą świadomość narodową.
Co sobie ten rząd myśli? Przecież jest polskim rządem... chyba...
W oświadczeniu tych 56 historyków i polonistów uderzył mnie pewien drobny szczegół, związany z tym, co uprzednio mówiłem, z tymi cichymi zobowiązaniami międzynarodowymi naszego rządu, jak domniemywam. Oto dowiedziałem się z oświadczenia tych historyków, czego przedtem nie wiedziałem, że według programu pani minister Hall w licealnym kanonie języka polskiego, cytuję, "jedynymi dwiema lekturami bezwzględnie obowiązkowymi z zakresu całej literatury XX wieku mają być: Bruno Schultz i Gombrowicz".
Pomińmy Gombrowicza, bo to sprawa osobna, choć też dyskusyjna, ale w innym kontekście. Ale dlaczego Bruno Schultz? Przecież drugorzędny pisarz awangardowych dziwiadeł, i to w dodatku awangardowych sprzed siedemdziesięciu lat... Otóż, gdy się nad tym zastanawiam, dlaczego Bruno Schultz [został] tak wyróżniony w całej literaturze XX wieku, to jedyny powód pchania go przez panią Hall, a za nią przez pana premiera Tuska, do kanonu lektur szkolnych (ja cytowałem - "bezwzględnie obowiązkowych"), to jedyny powód, jaki widzę, to ten, że był Żydem. A zatem, zadziałała tu chęć rządu, by się przypodobać lobby żydowskiemu: jakiemuś Smolarowi, czy Pelegowi...
Przypodobać się mu, albo trzeba powiedzieć więcej: przed nim się wykazać.
W zakresie gorliwego wykazywania się swoim filosemityzmem, ukochanie wszystkiego, co żydowskie, trwa u nas w tym wykazywaniu się jakieś dziwne współzawodnictwo między panem premierem i panem prezydentem. Oto przykład (wszyscy Państwo to pamiętają - sprzed miesiąca) w grudniu pan prezydent ostentacyjnie wprowadził w Polsce świętowanie żydowskiego święta Chanuki: palił świeczki w oknach swojego pałacu, chodził w jarmułce, na podłodze bawił się z rabinem w jakies gry chanukowe, które w tym żydowskim środowisku są przyjęte.
Ja oczywiście, napewno także i Państwo, nie mam nic przeciwko żydowskiemu świętu Chanuka, jeżeli Żydzi mają takie święto tradycyjne, to ich sprawa i niech je sobie obchodzą. Ale pytam: co nas, Polaków, obchodzi Chanuka! Oni mają swój narodowy zwyczaj, ale my mamy swój. Więc po co pan prezydent wpycha nam tę Chanukę?
My mamy swoje święta, chyba przecież nie gorsze?
Proszę Państwa, paskudnie to wygląda. I to nie pierwszy raz. Trwające u nas od dziesięciu lat, lekko licząc, nachalne forsowanie kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje sie już nie do zniesienia.
Przynajmniej dla mnie, Bogusława Wolniewicza, staje się nie do zniesienia. Wszelkie pretensje proszę kierować na mój adres: Warszawa...
Ta nachalność musi przecież wzbudzić reakcje i sprzeciwy, tak jak ten mój w tej chwili. Ale ufam, że ja nie jestem jedyny w Polsce, którego to razi. Musi budzić sprzeciwy.
I tutaj rodzi się we mnie drugie pytanie: Czy ci promotorzy judaizacji Polski tego nie rozumieją? Że ich tak zaślepia chucpa? Czy może przeciwnie? Rozumieją bardzo dobrze, bo tego właśnie chcą? Chcą nas sprowokować, by potem móc ryczeć na cały świat o polskim antysemityzmie i "polskich" obozach zagłady?!
W wiadomym celu. To by leżało na tej linii "podstawiania Polski", jak to mówiliśmy i opisywaliśmy z kolegą Zbigniewem Musiałem pięć lat temu w naszej książce "Ksenofobia i wspólnota" - "podstawiania Polski", czyli zawiązującego się na naszych oczach nowego Świętego Przymierza, w nas wycelowanego. Takiego Trójporozumienia, chociaż trochę inni tutaj jego partnerzy, niż to było niecałe 200 lat temu. Trójporozumienia, by najpierw w oczach świata zrobić z Polski "czarną owcę" Europy, a potem dokonać jej V. rozbioru. Rozbioru może nie totalnego, może tam zostanie gdzieś nad Wisłą kawałek, jakieś kieleckie, radomskie, czy coś takiego.
O drugim członie tego Trójporozumienia mówił co dopiero prof. Nowak. Ja dodam tylko jeszcze dwa słowa. Pan profesor Nowak mówił o działającym w Polsce lobby germanofilskim - to jest drugi człon tego Trójporozumienia, z centralą we Wrocławiu. Mówił jak najsłuszniej. Bo to udaremnienie przez Niemca Klausa Bachmana konferencji polskich historyków w Polsce to jest rzecz w swojej horendalności niebywała. Powiedziałbym - krzyżacka.
Klaus Bachman poczuł się tutaj jak komtur. Ale to jedno lobby, to tylko część zawiązującej się w Polsce nowej konfederacji targowickiej, [konfederacji] tych wszystkich, którzy Polskę spisali już na straty i każdy z tych konfederatów próbuje tylko z tego polskiego postawu czerwonego sukna, jak to powiedział Sienkiewicz, wydrzeć, ile się da dla siebie.
W Polsce działają obecnie różne... różne antypolskie lobbies. My niewiele przeciw nim możemy, bo są one potężne i mają potężnych protektorów...
Ale jedno możemy. Dopóki nie zatkano tuby Radia Maryja i dopóki nie zagipsowano panu profesorowi Nowakowi, albo Wolniewiczowi ust, możemy piętnować to łajdactwo publicznie, gdzie się da.
A poza tym, proszę Państwa, Alleluja i do przodu!
_________________________
Jako komentarz do powyższej wypowiedzi Profesora B. Wolniewicza pozwalam sobie zwrócić Czytelnikowi uwagę na artykuły:
Jerzy Rachowski, Czy Polacy pozwolą ukraść sobie historię? Myśl Polska, 2001
a także
Judaizacja społeczeństwa [w USA] nabiera tempa: udział sędziego federalnego Antonin Scalia w debacie o prawie talmudycznym
(Bibula.pl)
Konstanty Gebert vel Dawid Warszawski i jego Rok 2050
http://suwerennosc.blogspot.com/2009/02/prof-b-wolniewicz-rzad-i-prezydent-rp.html