WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
środa, 10 czerwca 2009
ECCLESIA ROZSZCZEPIONA
Podzieleni biskupi nie bronią Polaków
NCzas! Numer 14 (985) z 04 kwietnia 2009
Wywiad z ks. Małkowskim o najnowszej publikacji IPN poświęconej ks. Jerzemu Popiełuszce, selektywnej lustracji ludzi Kościoła i potrzebie jedności wśród biskupów
NCzas! Numer 14 (985) z 04 kwietnia 2009
Wywiad z ks. Małkowskim o najnowszej publikacji IPN poświęconej ks. Jerzemu Popiełuszce, selektywnej lustracji ludzi Kościoła i potrzebie jedności wśród biskupów
- Historycy IPN zaprezentowali tom dokumentów "Aparat represji wobec ks.
Jerzego Popiełuszki 1982-1984", w którym pojawiła się informacja, że ks. bp Kazimierz Romaniuk i ks. bp Alojzy Orszulik zostali zarejestrowani przez SB jako osobowe źródła informacji. Tę wiadomość, w jakimś sensie wyrwaną z kontekstu, powielały media ogólnopolskie. Co się za nią kryje?
- Funkcjonariusze SB sami lub przez podstawione osoby mogli urabiać opinię księży biskupów lub pracowników kurii odnośnie ks. Jerzego czy innych księży. Biskupi mogli takie opinie przyjmować za dobrą monetę. Przypuszczam, że tak właśnie było.
- To znaczy, że funkcjonariusze SB kreowali opinie biskupów, które później nie byty weryfikowane?
- Kreowali opinie, które miały elementy prawdy, to znaczy były wiarygodne, ale służyły manipulacji. Zdarzało się, że biskupi wdawali się w rozmowy z esbekami na zasadzie przekazywania pewnych błahych informacji, tak żeby nikomu nie zaszkodzić - i liczyli, że otrzymają potrzebną im wiedzę. Jako przełożeni chcieli mieć dane o księżach. Wszystkiego nie mogli sami ogarnąć, a istniało przekonanie, że Służba Bezpieczeństwa ma kusząco dobry wywiad. Ta wymiana informacji była wzajemna. Jeden z księży, który był zarejestrowany jako TW bezpieki, a jest obecnie proboszczem dużej parafii w Warszawie, 30 lat temu chwalił się, że wie dużo o księżach, bo informacji udziela mu sama SB. Widać było, że tę wiedzę chętnie przyjmował.
- Biskup Kazimierz Romaniuk poinformował, że spotykał się z przedstawicielami SB z racji pełnionej funkcji rektora Seminarium Duchownego. Czy mógł uniknąć tych rozmów? Czy musiał podejmować te kontakty?
- W moim przekonaniu nie musiał. Byli inni przedstawiciele władzy, z którymi być może trzeba było jakieś kontakty podtrzymywać. Jeżeli ktoś się zgłosił jako funkcjonariusz SB, nie należało z nim rozmawiać.
- W jakim świetle stawia biskupów Romaniuka i Orszulika podanie informacji, że zostali zarejestrowani przez SB jako osobowe źródła informacji?
- Widziałem ostatni program "Misja Specjalna" w TVP na temat Okrągłego Stołu. Tam widać było księdza biskupa Orszulika, który przekazuje zakąski i ze wszystkimi się wita. Czuł się tam jak ryba w wodzie. Jego rola wyraźnie przekraczała funkcję obserwatora z ramienia Episkopatu. Słuchałem też prelekcji arcybiskupa Gocłowskiego, który był dumny ze swojej roli przy Okrągłym Stole. To wydarzenie z 1989 roku stało się pewną odskocznią dla niektórych osób, które zrobiły karierę w Kościele.
- Opowiadał Ksiądz historię kobiety, która podawała się za matkę jednego z księży, a była agentką SB. Przychodziła do ks. biskupa Romaniuka i przekazywała negatywne opinie o swoim rzekomym synu kapłanie.
- Celem wizyt owej kobiety u biskupa Romaniuka było oczernienie księdza, który za jakiś czas zrzucił sutannę. Zrobił to z różnych powodów - nie tylko z tego, że był źle widziany przez biskupa Romaniuka. Ale był to element gnębienia tego kapłana poprzez przekazywanie fałszywych informacji za pomocą podstawionej osoby. Łatwowierność biskupa spowodowała, że nie sprawdził telefonicznie, czy ta kobieta jest rzeczywiście matką owego księdza. Chętnie i łatwo niektórzy biskupi przyjmowali opinie podsuwane im przez Służbę Bezpieczeństwa.
- A można było się poruszać pośród tych opinii i nie ulec manipulacji?
- Myślę, że tak. Gdy mam do czynienia z przełożonymi w Kościele, jestem przekonany, że są ludźmi dobrej woli i wierzą w Chrystusa. Myślę, że nie chcą nikogo krzywdzić, a jeśli nawet, to takie krzywdy wychodzą później człowiekowi na dobre. Z moich akt wynika, że SB i Urząd ds. Wyznań starały się o to, żeby wysłać mnie do pracy na Wólkę Węglową - w nadziei, że jeśli tam trafię, nie będę głosił rekolekcji i kazań. Później prędko się okazało - wskutek życzliwości proboszcza, który mnie tam przyjął - że moje możliwości nie były ograniczone. Po jakimś czasie proboszcz powiedział mi, że kiedy biskup Romaniuk wysyłał mnie na Wólkę, stwierdził, że na pewno tego przydziału nie przyjmę. Była w tym jakaś intencja zaszkodzenia mojej osobie. Kiedy przydział przyjąłem - bo moją zasadą jest posłuszeństwo wobec przełożonych - proboszcz okazał mi dużą życzliwość, a przeniesienie nie okazało się karą. Wtedy w SB, co wynika z moich akt, zastanawiano się, w jaki sposób przez wzbudzanie intryg, fałszywych oskarżeń i konfliktów sprawić, żebym musiał stamtąd odejść. A ja nie odszedłem. Jestem na Wólce od stanu wojennego.
- Jaki z tego wniosek?
- Dzięki posłuszeństwu nawet coś, co wydawało się krzywdą, wychodzi na dobre.
- Panuje takie przekonanie, że negatywne oddziaływanie służb specjalnych kończy się na 1989 roku. Ksiądz był osaczany przez SB. Czy dziś służby działają podobnie?
- To jest tak jak z diabłem. Jemu najlepiej się działa, kiedy ludzie nie wierzą w jego istnienie. Dziś także widzę pewne skutki czyjegoś oddziaływania. Za komuny miałem znacznie większe możliwości wypowiadania się niż teraz. Dziś urabia się powszechną opinię wśród księży, że ks. Małkowski nie powinien wygłaszać homilii w Kościele. Na przykład w parafii Św. Stanisława Kostki w Warszawie jest tak szczelna blokada, że nawet nie wpuszczają mnie do konfesjonału.
- W publikacji IPN podano, że ks. Jankowski był kontaktem operacyjnym SB...
- Ja z księdzem Jankowskim większego kontaktu nie miałem. Mnie odstręczał jego styl i sposób bycia. Widziałem oczywiście pewne pozytywy tej postaci. Miał przecież rozbudowane kontakty. Odpychał mnie też jego związek z Lechem Wałęsą, bo bardzo wcześnie nabrałem podejrzeń, że Wałęsa jest człowiekiem uwikłanym.
- Ksiądz stwierdził, że małe zło w postaci rozmowy z esbekiem przynosi w przyszłości większe zło. Co to oznacza?
- Funkcjonariusz SB przedstawiał się jako reprezentant władzy, który może pomóc w konkretnych sprawach, np. wyjazdu zagranicznego, zdobycia materiałów budowlanych, stopnia naukowego czy awansu. Być może tak było, ale czegoś oczekiwał. Ta cena była zbyt duża.
- Czym w efekcie jest to większe zło?
- Po latach powstało zło uzależnienia od dawnych oficerów prowadzących. Z dawnego syndykatu zbrodni wyrósł aparat, który działa w tej chwili w Polsce i może na zasadzie szantażu czy poszukiwania dawnych zależności wykorzystywać to, że ktoś był TW bezpieki i teraz nie chce ujawnić pewnych zaszłości. Ale jest zmuszany, żeby pewnych decyzji nie podejmować, a pewne podejmować.
- Czy biskupi zarejestrowani w dokumentach byłej SB są dziś szantażowani? Wiedzą, co się wokół nich dzieje?
- Początkowo biskupi słyszeli zapewnienia ze strony Czesława Kiszczaka, że akta bezpieki na ich temat zostały zniszczone. Później się okazało, że te akta tylko częściowo zostały zlikwidowane. Tu wychodzi naiwność tych hierarchów, którzy uwierzyli słowom Kiszczaka, specjalisty od kłamstwa. Dziś akta są wydobywane selektywnie, ale niektórzy hierarchowie mogą uważać, że ich akta nie zostaną ujawnione. Obecny układ władzy jest tak skonstruowany, że nikt nie ma interesu w tym, żeby kompromitować na przykład biskupa Życińskiego czy biskupa Pieronka. Natomiast grupa trzymająca władzę może być zainteresowana tym, żeby kompromitować biskupów orientacji narodowej, prawicowej. Na tej zasadzie uderzono w biskupa Stanisława Wielgusa. Może mu się należało, ale jego zachowanie w czasie tej sprawy świadczyło o braku charakteru. Dziś arcybiskup Józef Michalik chwali biskupa Wielgusa za godne zachowanie w związku z tamtą sprawą. Jest jakaś solidarność korporacyjna wśród biskupów, która negatywnie rzutuje na możliwość rozliczenia się z przeszłością.
- Jaki jest dla polskich katolików negatywny skutek solidarności korporacyjnej biskupów?
- Taki, że Kościół nie zajmuje mocnego i zdecydowanego stanowiska wobec szybkiego demontażu państwa polskiego i pewnych bardzo istotnych zagrożeń dla bytu narodowego Polski i Polaków. Kościół powinien zachować się analogicznie do tego, jak się zachował w sierpniu roku 1920, kiedy pojawiło się zagrożenie ze strony bolszewików. Teraz ten neobolszewizm, neosocjalizm w innym wydaniu jest zagrożeniem nie mniejszym. Kościół powinien wezwać np. do krucjaty różańcowej, odpowiedzieć się po stronie ludzi, którzy być może nie w pełni zdają sobie sprawę z tego zagrożenia. Kiedy Polacy, którzy obecnie dali się nabrać na sztuczki polityków, wreszcie się obudzą, będą mieli żal do Kościoła, że ich nie bronił. A w tej chwili hierarchowie Polaków nie bronią, gdyż utracili jedność. Jeden czy drugi czasem powie coś mocno w Radiu Maryja, jak to robi biskup Edward Frankowski czy biskup Stanisław Stefanek. Natomiast cały Episkopat się nie wypowiada. Obserwujemy tu zmodyfikowaną poprawność polityczną, która oczywiście nie dotyczy wszystkich spraw - na przykład ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tutaj biskupi wypowiadają się mocno i jednoznacznie. Poprawność polityczna biskupów rzutuje jednak na kształt polityki Unii Europejskiej wobec Polski i służalcze zachowanie polskich władz wobec ośrodków zagranicznych.
- Jak Ksiądz odebrał informację przekazaną po zakończeniu wyborów przez przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, że sprawa lustracji w polskim Kościele jest zakończona?
- Nie powinno być tego komunikatu. Jeżeli biskupi nie chcą się wypowiadać na ten temat, to niech lepiej milczą. Dobrze żeby się wypowiedzieli, ale nie w tym duchu, że sprawa jest zakończona. Siłą rzeczy niektóre akta będą wydobywane selektywnie.
- Jaki może być skutek selektywnej lustracji?
- Jednym z celów selektywnej lustracji - prowadzonej nie przez Kościół, tylko przez nie wiadomo kogo, na przykład uwikłanych dziennikarzy - może być oddziaływanie na ludzi, szczególnie młodych, przeciwko Kościołowi. Odwraca się uwagę od tego na przykład, że trzy czwarte dziennikarzy i dwie trzecie profesorów współpracowało z SB. A tylko jedna dziesiąta księży podjęła się takiej współpracy. Stopień uwikłania księży był też zupełnie odmienny. Inaczej trzeba patrzeć na łajdaka, dla którego łajdactwo stało się sensem życia, a inaczej na człowieka uwikłanego, który nie jest łajdakiem.
- Do czego są potrzebni grupie trzymającej władzę w Polsce biskupi, którzy boją się lustracji?
- Biskupi decydują o podejmowaniu pewnych zadań duszpasterskich. Nadają przecież kierunek pracy Kościoła. Jeżeli Kościół jedne tematy podejmuje, a innych nie, to może być dla władzy wygodne. Bogu dzięki, że Kościół broni rodziny, małżeństwa i życia. Niektórzy biskupi na Zachodzie na te tematy milczą. Nasz Episkopat jest lojalny wobec papieża Benedykta XVI, ale jeśli chodzi o zagrożenie państwa i bytu narodowego, biskupi się wycofali i pozostawili te sprawy demokracji. Ta demokracja zmierza szybko do nowego totalitaryzmu. Przed tym trzeba ostrzegać. Tymczasem zauważamy zachowania chwiejne, jak chociażby postawa ks. kardynała Stanisława Dziwisza wobec ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Brakuje hierarchy, który czułby się odpowiedzialny za Polskę.
- Mamy tu kryzys przywództwa?
- Brakuje interrexa. W sytuacji nierządu Kościół powinien wejść w taką rolę. Wśród ordynariuszy nie widzę jednak takiej postaci przywódcy.
- Kto mógłby być taką osobistością?
- Biskup Edward Frankowski jest sufraganem, ale jego znaczenie w Episkopacie nie jest takie, żeby mógł taką godność otrzymać. Natomiast duże nadzieje wiążę ze sprawą, po ludzku sądząc beznadziejną, intronizacji Chrystusa jako króla Polski. Biskupi wyraźnie do tego wezwali. W tej sprawie niestety Radio Maryja wprowadza zamęt, mówiąc o intronizacji Serca Chrystusa. W innych sprawach postawa tego radia jest bardzo dobra, ale w tej kwestii mamy zamieszanie. Z kolei pod presją kardynała Dziwisza krakowski ksiądz Piotr Natanek głosi intronizację Chrystusa Króla Wszechświata, co zupełnie zmienia sens zagadnienia. Ks. Tadeusz Kiersztyn, który w sensie teologicznym bardzo prawidłowo widzi tę sprawę, jest marginalizowany. Nie ma tu jednoznacznego domagania się, aby wola Chrystusa wyrażona wobec służebnicy Bożej Rozalii Celakówny została wypełniona. Trzeba intronizować Chrystusa na króla Polski. Gdyby biskupi jednym głosem zażądali tej intronizacji, to te tchórzliwe i byle jakie władze poddałyby się temu naciskowi. Była już taka możliwość za rządów PiS.
- Jaki byłby skutek intronizacji?
- Przede wszystkim ogromny skutek duchowy. Jeżeli uznana jest najwyższa władza Jezusa Chrystusa, z tego wynikają pewne konsekwencje. Nie wolno uchwalać praw sprzecznych z Dekalogiem. Nie można się podporządkować Unii Europejskiej, która forsuje neo-pogańskie ustawodawstwo. Nie można przyjmować traktatu lizbońskiego.
- A może hierarchia kościelna ma jakiś cel w tym, że nie porusza takich tematów, nie wznieca sporu. Do dziś panuje opinia, że szczęśliwie przeszliśmy przez zmianę ustroju bez ofiar, a obecny pokój i równowaga sił stanowią wielką wartość.
- Ale przecież masowe ofiary są. Cały naród staje się taką masową ofiarą. Nie wiem, co byłoby, gdyby z rozmów się wycofano, ale wiem że Okrągły Stół był kłamstwem i zdradą. Komuniści umówili się ze stroną reprezentowaną chociażby przez Jacka Kuronia, że pomogą sobie w eliminowaniu opozycji katolicko-narodowej - i mamy tego skutki.
- Dziękuję za rozmowę.
http://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1218&Itemid=46
JUDEOSOC albo ŚMIERĆ.
TOW. OCHRONY ZWIERZĄT...
Moja podróż do dna skonczyła się była już dla mnie. Mineły miesiące i lata; jest jesień rok 1942. Znalazłem sie oto w Teheranie i śpię w miekkim, szerokim łóżku.
W ciągu dwóch wieczorów z rzedu sciągam z łóżka koc, rozpościeram na dywanie i kładę się na nim. W łózku nie mogłem usnąć.
Schodzę na dół i zasiadam w ogródku do obiadu. Jem fantastycznie smaczne potrawy. Nagle przybliża się do mnie ogromny pies. Merda przyjaźnie ogonem i kładzie mi głowe na kolanach. Opuszczam rękę i chcę pięknego psa pogłaskać. Ale ręka nie dociera do psiej głowy - wstszymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się w ruchu swoim, wypowiada posłuszeństwo mej woli. Czuję, że nie potrafię psa pogłaskać. Mam w sobie wstręt, pogardę, nienawiść. Do psa! Do życzliwego, ufnego psa, który położył głowe na moim kolanie.
Przychwytuje się na tym. To uraz psychiczny. Nienawidzę psów! Nie jestem więc tym samym, co dawniej człowiekiem. Jakże dawniej mógłbym sobie wyobrazić życie bez psa?
Pies winien, czy człowiek, który psa zdeprawował?
Dziesięć tysięcy kilometrów jechałem więziennym pociągiem, z Kijowa do Charkowa, a następnie przez Kujbyszew, Czelabińsk, Krasnojarsk, Irkuck, Bajkał, Czytę, Biro-Bidżam, Chabarowsk - do Władywostoku. Później zaś dwa lata przesiedziałtm w tajdze. Największym zas moim wrogiem - najwścieklejszym, najokrutniejszym, był pies. Powiedzmy, że był to pies w służbie człowieka. Z trudem łączę w sobie uraz do psów.
Powróćmy do kwietnia 1940 roku...
Długi, więzienny pociąg, dziewięćdziesiąt wagonów. Urządzenia pierwszorzędne, telefony, reflektory, karabiny maszynowe na dachach i platformach, całe tłumy straży. I psy! Olbrzymie psy, szarpiące się na smyczach. A w tych warunkach powstaje najważniejsze zagadnienie:
Skąd wziąć jodoform?
Najlepszym środkiem przeciw psom, jest zmielona tabaka, pomieszana z jodoformem. Posypuje się nią ślady - pies traci węch. Ale skąd wziąć jodoform? Gdzie człowiek nie wyśledzi, wyśledzi pies i zdradzi, trzeba o tym pamiętać.
Co kilka dni odbywają się tak zwaneprowierki, czyli spraw- dzanie ilości i identyczności więźniów. Otwierają się drzwi. Kilkanaście luf karabinowych, wymierzonych do wnętrza. Ręczny karabin maszynowy (jeden, dwa, trzy, pięć) na sąsiednim torze.
Jakiś naczelnik z konwoju wchodzi do wagonu, staje w drzwiach i wyczytuje nazwiska. Odbywa się to z niezmiennym ceremoniałem:
Wywołano nazwisko.
- Jestem! - odpowiadał wywołany.
- Imię i otczestwo?
Pada odpowiedź.
- Jaki paragraf?
- 58 - 10.
Wyrok?
- Dziesięć lat.
Najpopularniejsza kara, to dziesięć lat. W gwarze więziennej: czerwoniec. Dziesięciorublowe banknoty sowieckie nazywają się czerwońcami. Istnieje inflacja walutowych czerwońców i więziennych też.
Na pytanie trzeba odpowiedzieć. W przeszłości już odpowiedziało się na nie kilkaset razy, w przyszłości odpowie się tysiące razy, kilka tysięcy razy.
W szarże prowierki drzwi wagonu są otwarte i świat pachnie wolnoscią. Możnaby zaryzykować desperacki czyn - nie zważać na ludzi. W ich rękach karabiny, karabiny maszynowe obok. Ale niepodobna niezauważyć psów.
W Czelabińsku prowadzą nas do kąpieli. W Irkucku również. Ale dookoła psy i psy. Rodzi się nienawiść do zwierząt. Jedziemy przez calą Rosję i przez cały Sybir. Mężczyźni są, jak dzieci. Mężczyźni ustawicznie myślą o ucieczce. Myślą poprzez całą Rosję i wzdłuż całego Sybiru.
Rewelację o jodoformie pomieszanym z machorką zdradza nam Babicz. On i Nierodnim otrzymali po... dwadzieścia pięć lat kryminału. Siedzą jeszcze z przed wojny. Wsiąkli w sposób ordynarnie prymitywny i wpadli w zasadzkę. Ktoś wiedział o tym, że przyjdą, ktoś był uprzedzony i czekano na nich.
W roku 1938 pożegnali się statecznie z rodzicami i przeszli przez granicę. Nierodzim opowiada:
- Doszłiśmy do pierwszego kołchozu. Domy zrujnowane i nędzne. Chlewy, nie domy. Na uboczu studnia z żurawiem, a przy studni stoi kobieta. Żuraw skrzypi i wiadro idzie w górę. Przychodzimy, aby napić się wody i widzimy, że kobieta jest tylko w łachmanach. Ujrzała nas i ręką zasłania srom.
Nierodzim jest prostym człowiekiem ze wsi. Wypowiada to staropolskie słowo posiadające wstydliwą dostojność - nie używa słowa plugawego.
- Kobieta podała nam wodę w wiadrze, a potem ruszyliśmy dalej. Weszlismy w las. Tam czekała na nas zasadzka sowieckiej staży granicznej.
Przy każdej prowierce mamy nieustanną zabawę z Babiczem...
Wchodzi naczelnik i zaczyna czytać:
- Babicz!
Babicz odpowiada: podaja imię i otczestwo.
- Vel Zelewicz!
Tak brzmi drugie nazwisko Babicza. Zelewicz podaje imię i otczestwo... takie same jak Babicza.
- Vel Dybałow!
To jest trzecie nazwisko Babicza. Dybałow! podaje imię i otcze- stwo.
Dybałowa jeszcze wytrzymujemy z powagą. Natomiast czwarte nazwisko brzmi nieoczekiwanie:
- Vel Ajzenman...
- Imię i otczestwo?
- Abram Mojsiejewicz.
Twarze naładowane śmiechem, jak krwią - eksplodują. Nigdy nie można wytrzymać więcej, jak cztery nazwiska Babicza. Ajzenman Abram Mojsiejewicz przerywa tamę skupienia. Wszyscy w wagonie zanoszą się od śmiechu, krztuszą się konwulsyjnym chichotem. Babicz posiada bowiem w formularzu jedenaście nazwisk. Należą one do sześciu różnych narodowości. Za te własnie dziwne sprawy otrzymał naprzód wyrok śmierci, zamieniony potem na dwadzieścia pięć lat wychowawczych obozów pracy. Przy każdym nazwisku dalszym Babicza wybucha burza śmiechu. Nikt się nie krępuje i nie obawia śmiać, bo nieodmiennie porykuje również naczelnik i cała jego eskorta.
Babicz nie pierwszy raz przechodził granicę, nie pierwszy raz siedział w więzieniu i to nie w jednym. Zdołał przed kilku laty uciec z więzienia w Ufie i pieszo, przemierzywszy całą Rosję, wrócić do Polski. Sam to opowiadał, choć nie lubi mówić o tych sprawach.
Dziewięćdziesiąt wagonów ciągnie lokomotywa. Jedziemy nocą i dniem. Wiozą nas oficjalnie. Tak zupełnie, jak transport drzewa, nafty, lub owoców. Albo bydła rogatego. Nie bywamy ukrywani na bocznych torach, ani po bocznych dworcach towarowych. Zajeżdżamy pompatycznie na główne perony, nawet na dużych stacjach, Nikt się temu zjawisku nie dziwi, nikt nie zwraca na nie uwagi, jest to widowisko zwykłe, normalne...
Owszem - zwrócą uwagę na nasz więzienny pociąg dzieci na jakiejś stacyjce za Kujbyszewem. Potem zaś te dzieci będą zwracać uwagę na nas rownież i na małych stacyjkach rosyjskiej Kanady, - opustynniałej Kanady, czyli Syberii. O tym będziemy mówić za chwilę.
Andrzej wyraźnie, poruszony dziwi się, przeciera okulary i gada:
- To zadziwiający spektakl! Ostatecznie jesteśmy widocznie - w myśl jakiegoś ich prawa, czy też w myśl ich poczucia prawa - przestępcami, skoro nas uwięziono, postawinno przed sądem i skazano. Jedziemy jako skazańcy. W Europie te sprawy załatwia się po cichu, nocą, bokami, delikatnie, dyskretnie. Nie idzie mi wogóle o moje prywatne zapatrywania na sprawę, czy jesteśmy skazani za nasze winy, czy też skazał nas terror, posługujący się kamuflażem sądu, ale jakby nie było: przestępca jest przecież kompostem społeczeństwa. W Europie nigdy kompostu nie wywozi się w środku dnia, a tutaj wiozą nas, jak zwykły transport fortepianów, czy też (bo to na jedno wychodzi) świń w piętrowych wagonach.
Skład osobowy naszego wagonu jest osobliwy. Jedenastu Polaków, a raczej mówiąc ściślej - obywateli polskich. Dalej: dwunastu młodych ludzi, o których się mówi, że są z frontu fińskiego. Ci mają pod rząd po 10 lub 12 lat. Oczywiście lat zasądzonych. Nie interesujemy się nimi zbytnio, nie obchodzi nas, czy wyroki otrzymali za dezercję, czy za inne przestępstwa. Innych trzynastu, to różne typy: bańdziory, złodzieje i byli członkowie partii.
Pierwsze miejsce przy okienku na górnych norach zajmuje młody człowiek. Ukrainiec. Piętnaście lat (łagrów). Był w Kamieńcu Podolskim, a potem w Kijowie dyrektorem ukraińskiego teatru. Miejsce obok zajmuje również członek ,partii, sąsiaduje zaś z nimi zupełna znakomitość partyjna: dr Turkieltaub. Posiadacz dwóch doktoratów, najlepszy podobno lekarz w Kijowie. Człowiek właściwie już stary. Członkiem partii jest od 1905, czy też od 1908 roku. Jest więźniem, siedzi, ale zionie nienowiscią bynajmniej nie do tych, którzy go zamknęli, nie do systemu, który powstał przy jego współpracy i który go uwięził. Nienawidzi ponad wszystko Polaków.
Drzwi do wagonu otwierają się tylko z jednej strony. Przy drzwiach z drugiej strony znajduje się urządzenie klozetowe, urządzenie standaryzowane, a drzwi olbrzymimi gwoździami przymocowane są niewzruszenie i przytrzymują je potężne belki, przybite od zewnątrz.
Turkieltaub siada na standaryzowanym urządzeniu. Wyłazi na wierzchnią deskę i spuszcza spodnie. Nie można niezauważyć charakterystycznego szczegółu: nogi suspensorium. To chyba wystarczająco ciekawe, aby po kilkunastu dniach podróży padło zapytanie:
- Dlaczego pan tego używa?
- Bo śledowatiel kopał mnie w jądra.
Mówi spokojnie, bez podniecenia. Nie mogę pojąć, czy uważa to za rzecz w porządku, prostą, naturalną? Czy poczucie krzywdy jest mu obce?
Nie mogę dać sobie rady ze skwalifikowaniem takiego stanowiska. Twierdzi uporczywie, stale i z ogniem, że jest niewinny, Rozumuję: więc niewinnie został skazany, ale ponosi tę ofiarę dla dobra idei którą wyznaje? Ale, czy się zastanawia co skorzystała idea, że jego właśnie bojownika rewolucji, szermierza praw człowieka do wolnego bytu - kopano w międzykrocze? Idea oczywiście go nie kopała. Znęcał się nad nim człowiek. Ale człowiek ten był przecież także wyznawcą tej idei, z tą różnicą, że kiedy Turkieltaub walczył, narażał życie, gnił w carskich więzieniach a konstruował rewolucję, człowiek ten, ten śledowatiel, miał może dwa, może trzy lata, któryż z nich jest teraz lepszym, jest wartościowszym rewolucjonistą?
- Czy żandarmi carscy w śledztwach kopali pana także?
Nie ma żadnego podstępu w tym pytaniu. Jestem człowiekiem lewicy, socjalistą. I - Polakiem. Mam pogardę i obrzydzenie dla carskiego systemu. Pytam poprostu z ciekawości. On zaś miota wściekłe spojrzenia i stwierdza:
- Nie, nie ośmieliliby się, baliby się, to byli tchórze!
Tchórze? A kim jest śledowatiel, kopiący bezbronnego człowieka - więźnia? Bohaterem rewolucji? Dlatego, że kopie?
Pewnego dnia Turkieltaub miota prowokacyjne bluźnierstwo, godząc w polskie poczucia narodowo-religijne. Andrzej natychmiast skacze na niego z pięściami. Rozdzielają ich.
Ale wagon nie puszcza tej sprawy płazem. Wagon, jako instytucja, organizuje trybunał sądzący. Odbywa się rozprawa. Mądrzejsza, lepsza, bardziej przestrzegająca przepisów prawnych, niż ta moja przed groteskowym sądem w Stanisławowie.
Zapada wyrok: Turkieltaub jest winien. Zachował się nieodpowiednio, obrazili uczucia narodowe Polaków i uczucia religijne i ma być ukarany. Kara:
- Dr Turkieltaub ma w tej chwili, zejść z nar, wejść pod dolne nary , położyć się na podłodze wagonu. Nie wolno mu się ruszyć stamtąd przez pełnych dziesięć dni. Jedynie dla załatwienia potrzeb naturalnych wolno mu stamtąd wyjść, lub w razie prowierki, czy nadejścia jakiegoś naczełnika. Jeść ma pod narami!
Bez słowa protestu, bez gestu sprzeciwu, Turkieltaub wsuwa się między deski podłogi, a deski nar - nie może tam nawet podnieść głowy a leżeć ma zwrócony głową do ściany, nogami do środka wagonu. Jest starym, wypraktykowanym więźniem. Za carskich czasów siedział parę razy i teraz już siedzi kilka lat. Ponad trzy lata trwało jego śledztwo - jak sam mówił.
Jest lojalny wobec tego niezwykłego sądu, wobec wyroku, wobec oskarżycieli. To jego posłuszeństwo sprawia, że Polacy zgłaszają wniosek o złagodzenie kary:
- Apelacja!
Nowy wyrok
- Osiem dni i może leżeć zwrócony głową do środka wagonu.
Dr Turkieltaub ma towarzysza, z którym zaprzyjaźnił się w więzieniu kijowskim. Ten człowiek mu posługuje. Podgrzewa wodę na piecyku i podaje pod nary. Podaje mu zupę i chleb. Za to zjada część jego zapasów i pali jego machorkę, czy tytoń, bo Turkieltaub ma pieniądze. Pieniądze i prawo do pieredaczi czyli przesyłek z domu (po polsku w gwarze więziennej: wałówki) to nagroda, przywilej i wyróżnienie za dwudziestokilkuletnią służbę rewolucji.
Przychodzi prowierka. Gdy tylko podejrzany ruch rozpoczyna się przed wagonem, Turkieltaub wysuwa się pośpiesznie z miejsca swojej kaźni. Staje na swoim miejscu i ani na myśl mu nie przyjdzie, aby wnieść zażalenie.
Po ośmiu dniach wyłazi z pod nar i patrzy na nas oczyma, o których wolałbym nie myślec.
Te oczy, to spojrzenie bardzo nam psuje szyki, plany, kombinacje...
Wspomniałem o pewnej małej stacyjce za Kujbyszewem. Powróćmy do niej.
Pociąg więzienny zajechał i stanął na honorowym torze. Budynek stacyjny, to jakiś stragan, sklecony z desek. Do pociągu naszego zbliża się grupka dzieci w łachmanach:
- Chleba, zakluczeni! Dajcie chleba, więżniowie!
Jest coś niewiarygodnego w tej otaczającej nas prawdzie i rzeczywistości! Oto do nas, do pociągu wyrzutków społeczeństwa, do ludzkiego kompostu, do konwoju niewolników, podchodzą wolne dzieci, synowie i córki wolnych ludzi i żebrzą o chleb...
...Wspomnienie: Sambor. Kobiety, czarne płaczki. I czarne dzieci. I stratowone kosze z produktami na torach...
Nie mogę tego zrozumieć zwykłym swoim, europejskim rozumem. Kiedy zadaję pytanie, otrzymuję odpowiedź:
- My, zakluczeni, mamy przynajmniej co jeść...
...Drugie wspomnienie: zapomniany obrazek z celi speckorpusu w Kijowie:
Po kilku dniach naszego pobytu, wprowadzaja obcego człowieka. Wszedł, przystanął. Rozglądnął się dookoła. Położył na stole niewielkie zawiniątko, trzymane w rece i uśmiechnał się szeroko, pogodnie:
- Wot, tiepier na koniec oddychnu! Tak, teraz nareszcie odpocznę.
Westchnienie niekłamanej, szczerej ulgi...
Sceny z żebrzącymi dziećmi powtarzają się jeszcze kilkanaście razy wzdłuż Syberii, rosyjskiej Kanady.
Po przebyciu Uralu, w Czelabińskn, prowadzą nas do kąpieli. Potem powracamy do pociągu i natychmiast wszczynamy awanturę o papier do kręcenia papierosów. Machorkę mieliśmy, papieru zabrakło. Dał się strażnik ubłagać i osobiście przyniósł całą gazetę. Złożył ją pięknie w szesnastkę i porozcinał nożem. Pomieszał kawałeczki potasował je, jak karty do gry i wręczył nam. A my kawałeczki poskładaliśmy i wynikła z tego cała gazeta. Niezmiernie dla nas sensacyjne depesze doniosły, że Niemcy zajęli Norwegię. Artykuł wstępny omawiał sytuację wojenną. Przeczytaliśmy, że Anglia rozpętała drugą imperialistyczną wojnę i teraz ją przegrywa. Bardzo jest krucho z Anglią! Wtoraja imperialisticzeskaja wojna - brzmiał tytuł artykułu. My, ofiary napadu Hitlera, dziwowaliśmy się wielce z racji tego artykułu, chociaż przyrzekliśmy sobie niczemu się nie dziwić.
- Uważasz, Stary - mówiłem do Andrzeja - to jest wcale dowcipna historia. Niemcy napadli na Polskę i zajęli ją: teraz okupowali! Norwegię. A to wszystko do kupy razem nazywa się: imperialisticzeskaja wojna. W tym jednak rzecz, drobiazg nieznaczny, poprostu uwagi nie wart, że według tej gazety jest to wojna imperialistyczna ze strony Anglii, która dotychczas, o ile mi wiadomo, nie zajęła, ani Polski, ani Norwegii, ani Niemiec...
- Gdyby Anglia zajęła Niemcy, to byłaby wojna imperialistyczna od strony Niemiec - ruszył Andrzej dowcipem.
W Irkucku znowu bania. Ceremoniał ten sam, co w Czelabińsku. Znowu kordon, karabiny maszynowe i psy. Przechodzimy właśnie praz peron, a tu z jakiegoś wagonu padają okrzyki wywołujące moje imię. Nie zdziwiliśmy się obaj z Andrzejem. Domyślamy się bowiem, że oni jadą również tym samym pociągiem. Mianowicie na dworcu w Charkowie widzieliśmy olbrzymiego politruka z Horodni, który eskortował jakiś etap.
- A więc i nasi jadą!
Nasi to oczywiście reszta celi horodniańskiej. My zdążyliśmy zwiedzić kilka kryminałów, bogatsi jesteśmy w doświadczenia. Oni jadą wprost z Horodni: pewności jednak aż do Irkucka nie było. Odpowiadam:
- Czy wiecie już o Norwegii?
- Wiemy, wiemy!
Być może, i oni dostali gazetę? Przeczytali ją, a potem w skrawki jej nasypali starannie machorki, skręcili niedołężnie i wypalili? Jak my.
Nie łatwo jest skręcić papierosa z machorki. Nie jest to bynajmniej tytoń cięty, są to krupy, to znaczy włókna liści tytoniowych, posiekane w kawałeczki. Machorkę pali się w gazecie. Albowiem najlepiej ona smakuje w papierze gazetowym. Treść gazety nie gra roli, ale są gazety i gazety. Różne. Najlepiej smakuje papieros w Izwiestijach. Kiedy usłyszałem taką enuncjację trochę się zdziwiłem. Zapytuję przeto naiwnie:
- A w Prawdzie?
- Owszem, owszem, nie najgorsza gazeta, Ale najlepsze są Izwiestija. Dlatego, mają większy nakład.
Traktuję to jako dowcip, a okazuje się, że rozmówca mój (będę to samo słyszał z wielu innych ust) stawia tę kwestię poważnie.
Zaś z dowcipami jest tutaj zupelnie źle. W Stanisławowie słyszałem ich kilkaset, w Horodni latały dowcipy stosowane, a teraz na przestrzeni 9 tysięcy kilometrów, w wagonie wiozącym 38 bezczynnych znudzonych ludzi, usłyszałem w ciągu 43 dni jeden jedyny dowcip:
- Stary Sybirak mówi: Dawniej rządzili nami durnie i dzieci. Taki kretyn, jak Mikołaj, o niczym nie wiedział. Ja miałem 80 krów, 20 koni i 800 owiec. Prowadziłem te krowy, te konie, i te barany i świnie na jarmark i sprzedawałem. Ten kretyn Mikołaj nic a nic o tym nie wiedział. Za to teraz rządzą nami ludzie inteligentni! Mam teraz tylko jedną kozę, a jest ona 17 razy zarejestrowana.
Innym razem znowu pada dowcip, ale mimowolny. Pociąg stoi na małej stacyjce i ku wagonom podchodzi kilku oberwańców, to znaczy ludzi wolnych. Przy okienku wagonu siedzi jeden z naszych opryszków i krzyczy do tamtych:
- Jak zdrowie, śledztwienni?
Sledztwiennym nazywa się człowiek, który pozostaje w śledztwie. Dowcip niedaleki od intencja epidemicznego paragrafu 18, który posądza, wszystkich o wszystko.
Mija doba za dobą, a w moich oczach odbywa się dewastowanie wagonu. Patrzę na to i doprawdy nie rozumiem w jaki sposób to się odbywa. Bez narzędzi. Oderwano boczne deski, które były potężnymi ćwiekami przybite. Wszystkiemu winien klimat - nie, nie jeden klimat, kilka klimatów.
Płynie miesiąc kwiecień i my jedziemy.
W Rosji śnieg poczerniał już i pachniało przedwiośniem. Na Uralu zimowy, nieskazitelnie bielutki śnieg leżał wysokimi zaspami. Za Uralem wiosna! W Biro-Bidżamie będzie jakby lato: gorąco i duszno. W Chabarowsku przedwiośnie. We Władywostoku śniegu nie zobaczymy ale zima będzie czarna i zamyślona dopiero na temat: jakby zacząć rodzić?
Okresami - na przestrzeni tysiąca, czy dwóch tysięcy kilometrów - męczy nas zimno. Wtedy wybuchają wrzaski o węgiel. Dopóki go niema, ładuje się do piecyka wszystko, co tylko się pali.
Do podłogi przybity na środku wagonu prostokąt z blachy, na której stoi piecyk. Pewnej nocy ten prostokąt maleje.
Paski blachy, odłamane z dwóch stron, znikają, a blacha przybita znowu do podłogi. Nie ma śladu, nikt nie zauważy. Następnie wąskie paski blachy poddane zostają pieczołowitym, benedyktyńskim zabiegom. Kładzie się je na podłodze i przy pomocy gwoźdźia wyszczerbia ząbki. Co dwa milimetry wbija się gwóżdz. Ponieważ w wagonie znajdują się skorupy fajansu ostrzy się ząbki tymi skorupami.
Skorupy powstają z naczyń które nam wydano w Charkowie. Wyfasowaliśmy tam fajansowe talerze i fajansowe kubki. Tylko, że potem kilka talerzy rozbili strażncy. Mianowicie, co kilka godzin odbywa się w nocy badanie wagonu. Jak tylko pociąg stanie na jakiejś stacji, zaraz rozlegają się grzmoty. To strażnicy idąc od wagonu do wagonu, walą z całej siły w deski ścian i podług; drewnianym młotem. W ten sposób badają, czy nie ma gdzie wyciętych, albo nadwyrężonych desek.
Talerze leżały pod ścianą. Młot wyrżnął tak silnie, że kilka z nich pękło. Skorup się nie wyrzuciło, skorupy, to też rzeczy, a więzień ubóstwia rzeczy, choćby one były odłamkami fajansowych talerzy. Niewiadomo kiedy co może się przydać i na co?
Tymi więc skorupami szlifujemy ząbki. Powstaje wreszcie piłka. Jedna i druga. Nierodzim szlifuje inny kawałek blachy tak starannie, ze powstaje narzędzie, które nazywa on brzytwą. W każdym razie golenie się tą brzytwą jest przyjemniejsze, niż szkłem. A musimy się właśnie ogolić, może uda się uciec? Ścinam brodę, zasobną, burłacką i wąsy. Golimy się dokładnie.
Pociąg dociera do stacji Bajkał i stwierdzamy, że szczęśliwym wypadkiem otwarte okienka wagonu znajdują się od strony Bajkału. Widok nieopisanie piękny! Morze zatopione w gorach, gigantyczny fiord, składający się z tysiaca fiordów. Od stacji Bajkał do stacji Sludzianka (to znaczy mika są tam bogate kopalnie miki) na przestrzeni 145 km. przejeżdżamy przez 43 tunele. Krajobraz jest olśniewajacy, najbardziej blękitne morze, a nad nim najwspanialej spiętrzona sceneria.
Obok wjazdów do tuneli wyryte w ścianach skalnych olbrzymie napisy i jakies symboliczne płaskorzeżby. W ten sposób uwiecznili się robotnicy, pracujący dziesiątkami lat przy budowie. Nigdy jednak nie byli oni zwykłymi robotnikami. Za cara pracowali katorżnicy. Za obecnego rezimu zakluczeni. Tacy, jak my. Chociaż pozostawiona nam zostanie oficjalna nazwa zamkniętych, w niczym to nie zmieni istoty rzeczy...
Dojeżdżamy do Ułan-Ude. Nerwy nasze grają. Piłki pochowane są tak, że żadna rewizja znaleźć ich nie będzie mogła. W wagonie też mamy kilka wyostrzonych noży. Od człowieka, który odbył już tę drogę, otrzymujemy informacje o położeniu geograficznym. Niedaleko leży zupełnie niezależne państwo: Mongolia Zewnętrzna. Trochę tylko nad tym państwem jest roztoczony protektorat sowiecki, co w gruncie rzeczy znaczy, że państwem tym rządzi N.K.W.D. i cóż więc przyszłoby nam z tego, gdybyśmy zdołali uciec?...
Za Czytą zaczyna się granica Mandżurii.
Uważamy się za przygotowanych.
Lecz oto pewnej nocy nasz pociąg staje w szczerym polu. Strzały karabinowe i grzechot maszynki. Reflektory rozrzucają snopy światła. Zajadłe, wściekłe ujadanie, szczekanie i wycie psów. Psy mają robotę. Ucieczka się nie udała. Otrzymujemy nowego pasażera: przybywa nam trzydziestysiódmy członek naszego towarzystwa, chłopak, który nie ma skończonych 15-tu lat. Przynosi ze sobą wyrok na 8 lat za rozlepianie jakichś afiszy w Kijowie. Mimo to czuć go szpiclem. Opowiada, iż przeniesiono go do nas właśnie z wagonu, z którego przedsięwzięto ucieczkę. Ucieczka się jednak nie udała: są ranni, zabici, a jednego człowieka zagryzły psy. Chłopak ma siną, obitą, skancerowaną twarz. Wywołują go na niektórych stacjach z wagonu i wraca dopiero po pewnym czasie.
- To ten sukinsyn ich wsypał - takie przekonanie wyrabia sobie o nim cały nasz wagon.
Ten piętnastoletni więzień ma już złamaną, sparszywiałą duszę - jest szpiclem. Zaczyna się nawet tym chwalić, a wówczas Stanisław Sznajder mówi do mnie:
- W razie czego uduszę tego szczeniaka!
Wśród Polaków, czterech siedziało w celach śmierci: Babicz, Nierodzim, Sznajder i Okoński.
Wyroki śmierci, u tych dwóch pierwszych można jakoś zrozumieć. Ale na przykład: Sznajder był pachołkiem miejskim w podlwowskim miasteczku, Okoński zaś takim samym dygnitarzem w jednej z okolicznych gmin wiejskich.
Ci skromni funkcjonariusze mizernych samorządów zostali skazani na karę śmierci. Sznajder siedział w celi 96 dni, a potem go ułaskawiono. I on i Okońśki mają teraz tylko po 10 lat wychowawczych obozów pracy. Zgoła niepotrzebne było ułaskawienie i określanie ilości lat - obaj zostali wychowani na tamten świat: z podróży w okolice koła podbiegunowego - ani Sznajder ani Okoński nie wrócą. Sznajder nie wytrzymał dwóch lat, Okoński nawet jednego.
Młodociany szpicel śpi w dzień, a nie śpi w nocy. Siedzi przy piecyku, podkłada węgiel i czuwa. Również dr Turkieltaub przestaje sypiać w nocy, a sypia wyłącznie w dzień, wysiadując pilnie po drugiej stronie piecyka. Możemy być wsypani lada chwila, ale nie tracimy jeszcze nadziei...
...Jednakże wszelkie nadzieje gasną 19 maja!
W zatoke władywostocka wżyna się drewniane molo, specjalne, więzienne. Na wodach zatoki kołysze się statek. Z mola prom zabiera więźniów: piątki, piątki, piątki... Trzy tysiące byłych ludzi, trzy tysiące niewolników.
Na końcu mola znajduje się szerszy pomost. Tu oparty o poręcz, półleży, półsiedzi człowiek. Poderżnięte gardło i arterie u rąk krwawią obfitymi bluzgami. Dookoła ruch. Wszyscy krzycza, że trzeba mu pomóc, nie pomaga jednak nikt. Opodal tkwi nieruchomo strażnik, trzymający na smyczy psa. Jeden z wielu strażników i jeden z wielu psów. Ale to ten właśnie pies zapiera się nogomi w deskę mola i wypreża smycz, jak strunę. Szarpie się i zbliża. Dosięga wreszcie do kałuży ludzkiej krwi i czerwonym, psim językiem tę krew zlizuje...
...Dlatego to w dwa i pół roku później - w Teheranie w malowniczym ogródku restauracyjnym - nie mogę zdobyć się na pogłaskanie psa...
--------------------------------------------------------------------------------
http://www.najmici.net/kolyma/ksiazka.htm
Moja podróż do dna skonczyła się była już dla mnie. Mineły miesiące i lata; jest jesień rok 1942. Znalazłem sie oto w Teheranie i śpię w miekkim, szerokim łóżku.
W ciągu dwóch wieczorów z rzedu sciągam z łóżka koc, rozpościeram na dywanie i kładę się na nim. W łózku nie mogłem usnąć.
Schodzę na dół i zasiadam w ogródku do obiadu. Jem fantastycznie smaczne potrawy. Nagle przybliża się do mnie ogromny pies. Merda przyjaźnie ogonem i kładzie mi głowe na kolanach. Opuszczam rękę i chcę pięknego psa pogłaskać. Ale ręka nie dociera do psiej głowy - wstszymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się. Moja ręka sama wstrzymuje się w ruchu swoim, wypowiada posłuszeństwo mej woli. Czuję, że nie potrafię psa pogłaskać. Mam w sobie wstręt, pogardę, nienawiść. Do psa! Do życzliwego, ufnego psa, który położył głowe na moim kolanie.
Przychwytuje się na tym. To uraz psychiczny. Nienawidzę psów! Nie jestem więc tym samym, co dawniej człowiekiem. Jakże dawniej mógłbym sobie wyobrazić życie bez psa?
Pies winien, czy człowiek, który psa zdeprawował?
Dziesięć tysięcy kilometrów jechałem więziennym pociągiem, z Kijowa do Charkowa, a następnie przez Kujbyszew, Czelabińsk, Krasnojarsk, Irkuck, Bajkał, Czytę, Biro-Bidżam, Chabarowsk - do Władywostoku. Później zaś dwa lata przesiedziałtm w tajdze. Największym zas moim wrogiem - najwścieklejszym, najokrutniejszym, był pies. Powiedzmy, że był to pies w służbie człowieka. Z trudem łączę w sobie uraz do psów.
Powróćmy do kwietnia 1940 roku...
Długi, więzienny pociąg, dziewięćdziesiąt wagonów. Urządzenia pierwszorzędne, telefony, reflektory, karabiny maszynowe na dachach i platformach, całe tłumy straży. I psy! Olbrzymie psy, szarpiące się na smyczach. A w tych warunkach powstaje najważniejsze zagadnienie:
Skąd wziąć jodoform?
Najlepszym środkiem przeciw psom, jest zmielona tabaka, pomieszana z jodoformem. Posypuje się nią ślady - pies traci węch. Ale skąd wziąć jodoform? Gdzie człowiek nie wyśledzi, wyśledzi pies i zdradzi, trzeba o tym pamiętać.
Co kilka dni odbywają się tak zwaneprowierki, czyli spraw- dzanie ilości i identyczności więźniów. Otwierają się drzwi. Kilkanaście luf karabinowych, wymierzonych do wnętrza. Ręczny karabin maszynowy (jeden, dwa, trzy, pięć) na sąsiednim torze.
Jakiś naczelnik z konwoju wchodzi do wagonu, staje w drzwiach i wyczytuje nazwiska. Odbywa się to z niezmiennym ceremoniałem:
Wywołano nazwisko.
- Jestem! - odpowiadał wywołany.
- Imię i otczestwo?
Pada odpowiedź.
- Jaki paragraf?
- 58 - 10.
Wyrok?
- Dziesięć lat.
Najpopularniejsza kara, to dziesięć lat. W gwarze więziennej: czerwoniec. Dziesięciorublowe banknoty sowieckie nazywają się czerwońcami. Istnieje inflacja walutowych czerwońców i więziennych też.
Na pytanie trzeba odpowiedzieć. W przeszłości już odpowiedziało się na nie kilkaset razy, w przyszłości odpowie się tysiące razy, kilka tysięcy razy.
W szarże prowierki drzwi wagonu są otwarte i świat pachnie wolnoscią. Możnaby zaryzykować desperacki czyn - nie zważać na ludzi. W ich rękach karabiny, karabiny maszynowe obok. Ale niepodobna niezauważyć psów.
W Czelabińsku prowadzą nas do kąpieli. W Irkucku również. Ale dookoła psy i psy. Rodzi się nienawiść do zwierząt. Jedziemy przez calą Rosję i przez cały Sybir. Mężczyźni są, jak dzieci. Mężczyźni ustawicznie myślą o ucieczce. Myślą poprzez całą Rosję i wzdłuż całego Sybiru.
Rewelację o jodoformie pomieszanym z machorką zdradza nam Babicz. On i Nierodnim otrzymali po... dwadzieścia pięć lat kryminału. Siedzą jeszcze z przed wojny. Wsiąkli w sposób ordynarnie prymitywny i wpadli w zasadzkę. Ktoś wiedział o tym, że przyjdą, ktoś był uprzedzony i czekano na nich.
W roku 1938 pożegnali się statecznie z rodzicami i przeszli przez granicę. Nierodzim opowiada:
- Doszłiśmy do pierwszego kołchozu. Domy zrujnowane i nędzne. Chlewy, nie domy. Na uboczu studnia z żurawiem, a przy studni stoi kobieta. Żuraw skrzypi i wiadro idzie w górę. Przychodzimy, aby napić się wody i widzimy, że kobieta jest tylko w łachmanach. Ujrzała nas i ręką zasłania srom.
Nierodzim jest prostym człowiekiem ze wsi. Wypowiada to staropolskie słowo posiadające wstydliwą dostojność - nie używa słowa plugawego.
- Kobieta podała nam wodę w wiadrze, a potem ruszyliśmy dalej. Weszlismy w las. Tam czekała na nas zasadzka sowieckiej staży granicznej.
Przy każdej prowierce mamy nieustanną zabawę z Babiczem...
Wchodzi naczelnik i zaczyna czytać:
- Babicz!
Babicz odpowiada: podaja imię i otczestwo.
- Vel Zelewicz!
Tak brzmi drugie nazwisko Babicza. Zelewicz podaje imię i otczestwo... takie same jak Babicza.
- Vel Dybałow!
To jest trzecie nazwisko Babicza. Dybałow! podaje imię i otcze- stwo.
Dybałowa jeszcze wytrzymujemy z powagą. Natomiast czwarte nazwisko brzmi nieoczekiwanie:
- Vel Ajzenman...
- Imię i otczestwo?
- Abram Mojsiejewicz.
Twarze naładowane śmiechem, jak krwią - eksplodują. Nigdy nie można wytrzymać więcej, jak cztery nazwiska Babicza. Ajzenman Abram Mojsiejewicz przerywa tamę skupienia. Wszyscy w wagonie zanoszą się od śmiechu, krztuszą się konwulsyjnym chichotem. Babicz posiada bowiem w formularzu jedenaście nazwisk. Należą one do sześciu różnych narodowości. Za te własnie dziwne sprawy otrzymał naprzód wyrok śmierci, zamieniony potem na dwadzieścia pięć lat wychowawczych obozów pracy. Przy każdym nazwisku dalszym Babicza wybucha burza śmiechu. Nikt się nie krępuje i nie obawia śmiać, bo nieodmiennie porykuje również naczelnik i cała jego eskorta.
Babicz nie pierwszy raz przechodził granicę, nie pierwszy raz siedział w więzieniu i to nie w jednym. Zdołał przed kilku laty uciec z więzienia w Ufie i pieszo, przemierzywszy całą Rosję, wrócić do Polski. Sam to opowiadał, choć nie lubi mówić o tych sprawach.
Dziewięćdziesiąt wagonów ciągnie lokomotywa. Jedziemy nocą i dniem. Wiozą nas oficjalnie. Tak zupełnie, jak transport drzewa, nafty, lub owoców. Albo bydła rogatego. Nie bywamy ukrywani na bocznych torach, ani po bocznych dworcach towarowych. Zajeżdżamy pompatycznie na główne perony, nawet na dużych stacjach, Nikt się temu zjawisku nie dziwi, nikt nie zwraca na nie uwagi, jest to widowisko zwykłe, normalne...
Owszem - zwrócą uwagę na nasz więzienny pociąg dzieci na jakiejś stacyjce za Kujbyszewem. Potem zaś te dzieci będą zwracać uwagę na nas rownież i na małych stacyjkach rosyjskiej Kanady, - opustynniałej Kanady, czyli Syberii. O tym będziemy mówić za chwilę.
Andrzej wyraźnie, poruszony dziwi się, przeciera okulary i gada:
- To zadziwiający spektakl! Ostatecznie jesteśmy widocznie - w myśl jakiegoś ich prawa, czy też w myśl ich poczucia prawa - przestępcami, skoro nas uwięziono, postawinno przed sądem i skazano. Jedziemy jako skazańcy. W Europie te sprawy załatwia się po cichu, nocą, bokami, delikatnie, dyskretnie. Nie idzie mi wogóle o moje prywatne zapatrywania na sprawę, czy jesteśmy skazani za nasze winy, czy też skazał nas terror, posługujący się kamuflażem sądu, ale jakby nie było: przestępca jest przecież kompostem społeczeństwa. W Europie nigdy kompostu nie wywozi się w środku dnia, a tutaj wiozą nas, jak zwykły transport fortepianów, czy też (bo to na jedno wychodzi) świń w piętrowych wagonach.
Skład osobowy naszego wagonu jest osobliwy. Jedenastu Polaków, a raczej mówiąc ściślej - obywateli polskich. Dalej: dwunastu młodych ludzi, o których się mówi, że są z frontu fińskiego. Ci mają pod rząd po 10 lub 12 lat. Oczywiście lat zasądzonych. Nie interesujemy się nimi zbytnio, nie obchodzi nas, czy wyroki otrzymali za dezercję, czy za inne przestępstwa. Innych trzynastu, to różne typy: bańdziory, złodzieje i byli członkowie partii.
Pierwsze miejsce przy okienku na górnych norach zajmuje młody człowiek. Ukrainiec. Piętnaście lat (łagrów). Był w Kamieńcu Podolskim, a potem w Kijowie dyrektorem ukraińskiego teatru. Miejsce obok zajmuje również członek ,partii, sąsiaduje zaś z nimi zupełna znakomitość partyjna: dr Turkieltaub. Posiadacz dwóch doktoratów, najlepszy podobno lekarz w Kijowie. Człowiek właściwie już stary. Członkiem partii jest od 1905, czy też od 1908 roku. Jest więźniem, siedzi, ale zionie nienowiscią bynajmniej nie do tych, którzy go zamknęli, nie do systemu, który powstał przy jego współpracy i który go uwięził. Nienawidzi ponad wszystko Polaków.
Drzwi do wagonu otwierają się tylko z jednej strony. Przy drzwiach z drugiej strony znajduje się urządzenie klozetowe, urządzenie standaryzowane, a drzwi olbrzymimi gwoździami przymocowane są niewzruszenie i przytrzymują je potężne belki, przybite od zewnątrz.
Turkieltaub siada na standaryzowanym urządzeniu. Wyłazi na wierzchnią deskę i spuszcza spodnie. Nie można niezauważyć charakterystycznego szczegółu: nogi suspensorium. To chyba wystarczająco ciekawe, aby po kilkunastu dniach podróży padło zapytanie:
- Dlaczego pan tego używa?
- Bo śledowatiel kopał mnie w jądra.
Mówi spokojnie, bez podniecenia. Nie mogę pojąć, czy uważa to za rzecz w porządku, prostą, naturalną? Czy poczucie krzywdy jest mu obce?
Nie mogę dać sobie rady ze skwalifikowaniem takiego stanowiska. Twierdzi uporczywie, stale i z ogniem, że jest niewinny, Rozumuję: więc niewinnie został skazany, ale ponosi tę ofiarę dla dobra idei którą wyznaje? Ale, czy się zastanawia co skorzystała idea, że jego właśnie bojownika rewolucji, szermierza praw człowieka do wolnego bytu - kopano w międzykrocze? Idea oczywiście go nie kopała. Znęcał się nad nim człowiek. Ale człowiek ten był przecież także wyznawcą tej idei, z tą różnicą, że kiedy Turkieltaub walczył, narażał życie, gnił w carskich więzieniach a konstruował rewolucję, człowiek ten, ten śledowatiel, miał może dwa, może trzy lata, któryż z nich jest teraz lepszym, jest wartościowszym rewolucjonistą?
- Czy żandarmi carscy w śledztwach kopali pana także?
Nie ma żadnego podstępu w tym pytaniu. Jestem człowiekiem lewicy, socjalistą. I - Polakiem. Mam pogardę i obrzydzenie dla carskiego systemu. Pytam poprostu z ciekawości. On zaś miota wściekłe spojrzenia i stwierdza:
- Nie, nie ośmieliliby się, baliby się, to byli tchórze!
Tchórze? A kim jest śledowatiel, kopiący bezbronnego człowieka - więźnia? Bohaterem rewolucji? Dlatego, że kopie?
Pewnego dnia Turkieltaub miota prowokacyjne bluźnierstwo, godząc w polskie poczucia narodowo-religijne. Andrzej natychmiast skacze na niego z pięściami. Rozdzielają ich.
Ale wagon nie puszcza tej sprawy płazem. Wagon, jako instytucja, organizuje trybunał sądzący. Odbywa się rozprawa. Mądrzejsza, lepsza, bardziej przestrzegająca przepisów prawnych, niż ta moja przed groteskowym sądem w Stanisławowie.
Zapada wyrok: Turkieltaub jest winien. Zachował się nieodpowiednio, obrazili uczucia narodowe Polaków i uczucia religijne i ma być ukarany. Kara:
- Dr Turkieltaub ma w tej chwili, zejść z nar, wejść pod dolne nary , położyć się na podłodze wagonu. Nie wolno mu się ruszyć stamtąd przez pełnych dziesięć dni. Jedynie dla załatwienia potrzeb naturalnych wolno mu stamtąd wyjść, lub w razie prowierki, czy nadejścia jakiegoś naczełnika. Jeść ma pod narami!
Bez słowa protestu, bez gestu sprzeciwu, Turkieltaub wsuwa się między deski podłogi, a deski nar - nie może tam nawet podnieść głowy a leżeć ma zwrócony głową do ściany, nogami do środka wagonu. Jest starym, wypraktykowanym więźniem. Za carskich czasów siedział parę razy i teraz już siedzi kilka lat. Ponad trzy lata trwało jego śledztwo - jak sam mówił.
Jest lojalny wobec tego niezwykłego sądu, wobec wyroku, wobec oskarżycieli. To jego posłuszeństwo sprawia, że Polacy zgłaszają wniosek o złagodzenie kary:
- Apelacja!
Nowy wyrok
- Osiem dni i może leżeć zwrócony głową do środka wagonu.
Dr Turkieltaub ma towarzysza, z którym zaprzyjaźnił się w więzieniu kijowskim. Ten człowiek mu posługuje. Podgrzewa wodę na piecyku i podaje pod nary. Podaje mu zupę i chleb. Za to zjada część jego zapasów i pali jego machorkę, czy tytoń, bo Turkieltaub ma pieniądze. Pieniądze i prawo do pieredaczi czyli przesyłek z domu (po polsku w gwarze więziennej: wałówki) to nagroda, przywilej i wyróżnienie za dwudziestokilkuletnią służbę rewolucji.
Przychodzi prowierka. Gdy tylko podejrzany ruch rozpoczyna się przed wagonem, Turkieltaub wysuwa się pośpiesznie z miejsca swojej kaźni. Staje na swoim miejscu i ani na myśl mu nie przyjdzie, aby wnieść zażalenie.
Po ośmiu dniach wyłazi z pod nar i patrzy na nas oczyma, o których wolałbym nie myślec.
Te oczy, to spojrzenie bardzo nam psuje szyki, plany, kombinacje...
Wspomniałem o pewnej małej stacyjce za Kujbyszewem. Powróćmy do niej.
Pociąg więzienny zajechał i stanął na honorowym torze. Budynek stacyjny, to jakiś stragan, sklecony z desek. Do pociągu naszego zbliża się grupka dzieci w łachmanach:
- Chleba, zakluczeni! Dajcie chleba, więżniowie!
Jest coś niewiarygodnego w tej otaczającej nas prawdzie i rzeczywistości! Oto do nas, do pociągu wyrzutków społeczeństwa, do ludzkiego kompostu, do konwoju niewolników, podchodzą wolne dzieci, synowie i córki wolnych ludzi i żebrzą o chleb...
...Wspomnienie: Sambor. Kobiety, czarne płaczki. I czarne dzieci. I stratowone kosze z produktami na torach...
Nie mogę tego zrozumieć zwykłym swoim, europejskim rozumem. Kiedy zadaję pytanie, otrzymuję odpowiedź:
- My, zakluczeni, mamy przynajmniej co jeść...
...Drugie wspomnienie: zapomniany obrazek z celi speckorpusu w Kijowie:
Po kilku dniach naszego pobytu, wprowadzaja obcego człowieka. Wszedł, przystanął. Rozglądnął się dookoła. Położył na stole niewielkie zawiniątko, trzymane w rece i uśmiechnał się szeroko, pogodnie:
- Wot, tiepier na koniec oddychnu! Tak, teraz nareszcie odpocznę.
Westchnienie niekłamanej, szczerej ulgi...
Sceny z żebrzącymi dziećmi powtarzają się jeszcze kilkanaście razy wzdłuż Syberii, rosyjskiej Kanady.
Po przebyciu Uralu, w Czelabińskn, prowadzą nas do kąpieli. Potem powracamy do pociągu i natychmiast wszczynamy awanturę o papier do kręcenia papierosów. Machorkę mieliśmy, papieru zabrakło. Dał się strażnik ubłagać i osobiście przyniósł całą gazetę. Złożył ją pięknie w szesnastkę i porozcinał nożem. Pomieszał kawałeczki potasował je, jak karty do gry i wręczył nam. A my kawałeczki poskładaliśmy i wynikła z tego cała gazeta. Niezmiernie dla nas sensacyjne depesze doniosły, że Niemcy zajęli Norwegię. Artykuł wstępny omawiał sytuację wojenną. Przeczytaliśmy, że Anglia rozpętała drugą imperialistyczną wojnę i teraz ją przegrywa. Bardzo jest krucho z Anglią! Wtoraja imperialisticzeskaja wojna - brzmiał tytuł artykułu. My, ofiary napadu Hitlera, dziwowaliśmy się wielce z racji tego artykułu, chociaż przyrzekliśmy sobie niczemu się nie dziwić.
- Uważasz, Stary - mówiłem do Andrzeja - to jest wcale dowcipna historia. Niemcy napadli na Polskę i zajęli ją: teraz okupowali! Norwegię. A to wszystko do kupy razem nazywa się: imperialisticzeskaja wojna. W tym jednak rzecz, drobiazg nieznaczny, poprostu uwagi nie wart, że według tej gazety jest to wojna imperialistyczna ze strony Anglii, która dotychczas, o ile mi wiadomo, nie zajęła, ani Polski, ani Norwegii, ani Niemiec...
- Gdyby Anglia zajęła Niemcy, to byłaby wojna imperialistyczna od strony Niemiec - ruszył Andrzej dowcipem.
W Irkucku znowu bania. Ceremoniał ten sam, co w Czelabińsku. Znowu kordon, karabiny maszynowe i psy. Przechodzimy właśnie praz peron, a tu z jakiegoś wagonu padają okrzyki wywołujące moje imię. Nie zdziwiliśmy się obaj z Andrzejem. Domyślamy się bowiem, że oni jadą również tym samym pociągiem. Mianowicie na dworcu w Charkowie widzieliśmy olbrzymiego politruka z Horodni, który eskortował jakiś etap.
- A więc i nasi jadą!
Nasi to oczywiście reszta celi horodniańskiej. My zdążyliśmy zwiedzić kilka kryminałów, bogatsi jesteśmy w doświadczenia. Oni jadą wprost z Horodni: pewności jednak aż do Irkucka nie było. Odpowiadam:
- Czy wiecie już o Norwegii?
- Wiemy, wiemy!
Być może, i oni dostali gazetę? Przeczytali ją, a potem w skrawki jej nasypali starannie machorki, skręcili niedołężnie i wypalili? Jak my.
Nie łatwo jest skręcić papierosa z machorki. Nie jest to bynajmniej tytoń cięty, są to krupy, to znaczy włókna liści tytoniowych, posiekane w kawałeczki. Machorkę pali się w gazecie. Albowiem najlepiej ona smakuje w papierze gazetowym. Treść gazety nie gra roli, ale są gazety i gazety. Różne. Najlepiej smakuje papieros w Izwiestijach. Kiedy usłyszałem taką enuncjację trochę się zdziwiłem. Zapytuję przeto naiwnie:
- A w Prawdzie?
- Owszem, owszem, nie najgorsza gazeta, Ale najlepsze są Izwiestija. Dlatego, mają większy nakład.
Traktuję to jako dowcip, a okazuje się, że rozmówca mój (będę to samo słyszał z wielu innych ust) stawia tę kwestię poważnie.
Zaś z dowcipami jest tutaj zupelnie źle. W Stanisławowie słyszałem ich kilkaset, w Horodni latały dowcipy stosowane, a teraz na przestrzeni 9 tysięcy kilometrów, w wagonie wiozącym 38 bezczynnych znudzonych ludzi, usłyszałem w ciągu 43 dni jeden jedyny dowcip:
- Stary Sybirak mówi: Dawniej rządzili nami durnie i dzieci. Taki kretyn, jak Mikołaj, o niczym nie wiedział. Ja miałem 80 krów, 20 koni i 800 owiec. Prowadziłem te krowy, te konie, i te barany i świnie na jarmark i sprzedawałem. Ten kretyn Mikołaj nic a nic o tym nie wiedział. Za to teraz rządzą nami ludzie inteligentni! Mam teraz tylko jedną kozę, a jest ona 17 razy zarejestrowana.
Innym razem znowu pada dowcip, ale mimowolny. Pociąg stoi na małej stacyjce i ku wagonom podchodzi kilku oberwańców, to znaczy ludzi wolnych. Przy okienku wagonu siedzi jeden z naszych opryszków i krzyczy do tamtych:
- Jak zdrowie, śledztwienni?
Sledztwiennym nazywa się człowiek, który pozostaje w śledztwie. Dowcip niedaleki od intencja epidemicznego paragrafu 18, który posądza, wszystkich o wszystko.
Mija doba za dobą, a w moich oczach odbywa się dewastowanie wagonu. Patrzę na to i doprawdy nie rozumiem w jaki sposób to się odbywa. Bez narzędzi. Oderwano boczne deski, które były potężnymi ćwiekami przybite. Wszystkiemu winien klimat - nie, nie jeden klimat, kilka klimatów.
Płynie miesiąc kwiecień i my jedziemy.
W Rosji śnieg poczerniał już i pachniało przedwiośniem. Na Uralu zimowy, nieskazitelnie bielutki śnieg leżał wysokimi zaspami. Za Uralem wiosna! W Biro-Bidżamie będzie jakby lato: gorąco i duszno. W Chabarowsku przedwiośnie. We Władywostoku śniegu nie zobaczymy ale zima będzie czarna i zamyślona dopiero na temat: jakby zacząć rodzić?
Okresami - na przestrzeni tysiąca, czy dwóch tysięcy kilometrów - męczy nas zimno. Wtedy wybuchają wrzaski o węgiel. Dopóki go niema, ładuje się do piecyka wszystko, co tylko się pali.
Do podłogi przybity na środku wagonu prostokąt z blachy, na której stoi piecyk. Pewnej nocy ten prostokąt maleje.
Paski blachy, odłamane z dwóch stron, znikają, a blacha przybita znowu do podłogi. Nie ma śladu, nikt nie zauważy. Następnie wąskie paski blachy poddane zostają pieczołowitym, benedyktyńskim zabiegom. Kładzie się je na podłodze i przy pomocy gwoźdźia wyszczerbia ząbki. Co dwa milimetry wbija się gwóżdz. Ponieważ w wagonie znajdują się skorupy fajansu ostrzy się ząbki tymi skorupami.
Skorupy powstają z naczyń które nam wydano w Charkowie. Wyfasowaliśmy tam fajansowe talerze i fajansowe kubki. Tylko, że potem kilka talerzy rozbili strażncy. Mianowicie, co kilka godzin odbywa się w nocy badanie wagonu. Jak tylko pociąg stanie na jakiejś stacji, zaraz rozlegają się grzmoty. To strażnicy idąc od wagonu do wagonu, walą z całej siły w deski ścian i podług; drewnianym młotem. W ten sposób badają, czy nie ma gdzie wyciętych, albo nadwyrężonych desek.
Talerze leżały pod ścianą. Młot wyrżnął tak silnie, że kilka z nich pękło. Skorup się nie wyrzuciło, skorupy, to też rzeczy, a więzień ubóstwia rzeczy, choćby one były odłamkami fajansowych talerzy. Niewiadomo kiedy co może się przydać i na co?
Tymi więc skorupami szlifujemy ząbki. Powstaje wreszcie piłka. Jedna i druga. Nierodzim szlifuje inny kawałek blachy tak starannie, ze powstaje narzędzie, które nazywa on brzytwą. W każdym razie golenie się tą brzytwą jest przyjemniejsze, niż szkłem. A musimy się właśnie ogolić, może uda się uciec? Ścinam brodę, zasobną, burłacką i wąsy. Golimy się dokładnie.
Pociąg dociera do stacji Bajkał i stwierdzamy, że szczęśliwym wypadkiem otwarte okienka wagonu znajdują się od strony Bajkału. Widok nieopisanie piękny! Morze zatopione w gorach, gigantyczny fiord, składający się z tysiaca fiordów. Od stacji Bajkał do stacji Sludzianka (to znaczy mika są tam bogate kopalnie miki) na przestrzeni 145 km. przejeżdżamy przez 43 tunele. Krajobraz jest olśniewajacy, najbardziej blękitne morze, a nad nim najwspanialej spiętrzona sceneria.
Obok wjazdów do tuneli wyryte w ścianach skalnych olbrzymie napisy i jakies symboliczne płaskorzeżby. W ten sposób uwiecznili się robotnicy, pracujący dziesiątkami lat przy budowie. Nigdy jednak nie byli oni zwykłymi robotnikami. Za cara pracowali katorżnicy. Za obecnego rezimu zakluczeni. Tacy, jak my. Chociaż pozostawiona nam zostanie oficjalna nazwa zamkniętych, w niczym to nie zmieni istoty rzeczy...
Dojeżdżamy do Ułan-Ude. Nerwy nasze grają. Piłki pochowane są tak, że żadna rewizja znaleźć ich nie będzie mogła. W wagonie też mamy kilka wyostrzonych noży. Od człowieka, który odbył już tę drogę, otrzymujemy informacje o położeniu geograficznym. Niedaleko leży zupełnie niezależne państwo: Mongolia Zewnętrzna. Trochę tylko nad tym państwem jest roztoczony protektorat sowiecki, co w gruncie rzeczy znaczy, że państwem tym rządzi N.K.W.D. i cóż więc przyszłoby nam z tego, gdybyśmy zdołali uciec?...
Za Czytą zaczyna się granica Mandżurii.
Uważamy się za przygotowanych.
Lecz oto pewnej nocy nasz pociąg staje w szczerym polu. Strzały karabinowe i grzechot maszynki. Reflektory rozrzucają snopy światła. Zajadłe, wściekłe ujadanie, szczekanie i wycie psów. Psy mają robotę. Ucieczka się nie udała. Otrzymujemy nowego pasażera: przybywa nam trzydziestysiódmy członek naszego towarzystwa, chłopak, który nie ma skończonych 15-tu lat. Przynosi ze sobą wyrok na 8 lat za rozlepianie jakichś afiszy w Kijowie. Mimo to czuć go szpiclem. Opowiada, iż przeniesiono go do nas właśnie z wagonu, z którego przedsięwzięto ucieczkę. Ucieczka się jednak nie udała: są ranni, zabici, a jednego człowieka zagryzły psy. Chłopak ma siną, obitą, skancerowaną twarz. Wywołują go na niektórych stacjach z wagonu i wraca dopiero po pewnym czasie.
- To ten sukinsyn ich wsypał - takie przekonanie wyrabia sobie o nim cały nasz wagon.
Ten piętnastoletni więzień ma już złamaną, sparszywiałą duszę - jest szpiclem. Zaczyna się nawet tym chwalić, a wówczas Stanisław Sznajder mówi do mnie:
- W razie czego uduszę tego szczeniaka!
Wśród Polaków, czterech siedziało w celach śmierci: Babicz, Nierodzim, Sznajder i Okoński.
Wyroki śmierci, u tych dwóch pierwszych można jakoś zrozumieć. Ale na przykład: Sznajder był pachołkiem miejskim w podlwowskim miasteczku, Okoński zaś takim samym dygnitarzem w jednej z okolicznych gmin wiejskich.
Ci skromni funkcjonariusze mizernych samorządów zostali skazani na karę śmierci. Sznajder siedział w celi 96 dni, a potem go ułaskawiono. I on i Okońśki mają teraz tylko po 10 lat wychowawczych obozów pracy. Zgoła niepotrzebne było ułaskawienie i określanie ilości lat - obaj zostali wychowani na tamten świat: z podróży w okolice koła podbiegunowego - ani Sznajder ani Okoński nie wrócą. Sznajder nie wytrzymał dwóch lat, Okoński nawet jednego.
Młodociany szpicel śpi w dzień, a nie śpi w nocy. Siedzi przy piecyku, podkłada węgiel i czuwa. Również dr Turkieltaub przestaje sypiać w nocy, a sypia wyłącznie w dzień, wysiadując pilnie po drugiej stronie piecyka. Możemy być wsypani lada chwila, ale nie tracimy jeszcze nadziei...
...Jednakże wszelkie nadzieje gasną 19 maja!
W zatoke władywostocka wżyna się drewniane molo, specjalne, więzienne. Na wodach zatoki kołysze się statek. Z mola prom zabiera więźniów: piątki, piątki, piątki... Trzy tysiące byłych ludzi, trzy tysiące niewolników.
Na końcu mola znajduje się szerszy pomost. Tu oparty o poręcz, półleży, półsiedzi człowiek. Poderżnięte gardło i arterie u rąk krwawią obfitymi bluzgami. Dookoła ruch. Wszyscy krzycza, że trzeba mu pomóc, nie pomaga jednak nikt. Opodal tkwi nieruchomo strażnik, trzymający na smyczy psa. Jeden z wielu strażników i jeden z wielu psów. Ale to ten właśnie pies zapiera się nogomi w deskę mola i wypreża smycz, jak strunę. Szarpie się i zbliża. Dosięga wreszcie do kałuży ludzkiej krwi i czerwonym, psim językiem tę krew zlizuje...
...Dlatego to w dwa i pół roku później - w Teheranie w malowniczym ogródku restauracyjnym - nie mogę zdobyć się na pogłaskanie psa...
--------------------------------------------------------------------------------
http://www.najmici.net/kolyma/ksiazka.htm
Subskrybuj:
Posty (Atom)