WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
czwartek, 23 lipca 2009
socjudE*U*R*A*Z*J*O, twoje dzieło -
Skatowana
za pomoc koleżance
22 lipca 2009
...( ) Zastraszona przez chłopaków Eliza przez dwa dni ukrywała przed matką prawdę. Mówiła, że upadła na ziemię. Tymczasem chodziła z pękniętą przeponą, pękniętym żołądkiem, którego treść rozlała się w całej jamie brzusznej, pękniętą otrzewną i przemieszczoną śledzioną. Dla wielu dorosłych ludzi są to obrażenia śmiertelne.- Można powiedzieć, że dziewczynka została skatowana w bestialski sposób – mówi dr Andrzej Jabłoński, ordynator oddziału chirurgii szpitala w Ostrołęce. – Te obrażenia na pewno nie powstały niechcący. To było wiele systematycznie wymierzanych uderzeń. Nie mieści mi się to w głowie. Ta dziewczynka mogła zginąć na miejscu. Niewyobrażalne jest też to, że tak długi czas ukrywała obrażenia. Ból musiał być ogromny.( ) ...
*****
W byłej europejskiej Polsce, potem Polszy,
teraz brukselczycy oburzeni - piszą:
Moze to powinno dac do myslenia nie tylkonauczycielom ale ...
~matka jedna z ... / 23.07.2009 15:43
Eliza
To co sie stalo jest okropne,mam nadzieje ze Eliza wroci ...
~Mis / 23.07.2009 15:01
Skandal!!!
NASZE DZIECI NIE SĄ BEZPIECZNE W SZKOLE!!!
~XXX / 23.07.2009 11:30
skandal
Dyrektor i nauczyciele są pedagogami 24h na dobę.Ich ...
~Magdalena z Łodzi / 23.07.2009 10:22
bicie
nie ma tlumaczenia , ze maloletni, przeciez wie , ze ...
~dana / 23.07.2009 10:22
Ukarać rodziców!
Skoro to jeszcze dzieci i polskie prawo uniemożliwia ...
~Ewka / 23.07.2009 10:13
Miałem tyle lat co oni gdy przeniesiono mnie do innej szkoły
Miałem tyle lat, co oni, gdy przeniesiono mnie do innej ...
~35latek / 23.07.2009 01:59
Powinna się zapisać na lekcje samoobrony....
jeśli się boi...moim zdaniem napewno nie powinna ...
~Oliwia / 23.07.2009 01:46
pozdrawiam
Kochana Elizko... Chciałam Ci tylko powiedzieć,że możesz ...
~Lolawrocław / 23.07.2009 01:36
nauczycielka i dyrektor
paranoja zenada i to sa ludzie ktorzy maja uczyc. ...
~darek / 23.07.2009 01:35
Nieporadność wychowawczyni i dyrektora
Samo zajście nie wymaga komentarza! Natomiast niemal ...
~28-latek / 23.07.2009 01:34
Gnojki
Co jak co, ale za komuny to było nie do pomyślenia. Jak ...
~Skandal / 23.07.2009 01:26
...
Polskie "Prawo" jest żenujące, lecz to nie prawo stanowi o ...
~H'onor / 23.07.2009 00:34
beznadziejne prawo
nie rozumiem czemu jeszcze w Polsce nie zmienia sie prawa ...
~aga7 / 22.07.2009 23:45
super koledzy
Przepraszam ze tak tu pisze ale szlak mnie bierze jak ...
~Marek / 22.07.2009 22:09
Super...
Proponuję starszym kolegom by wybrali się pod tą szkołę i ...
~H'onor / 22.07.2009 22:01
Przerażająca głupota.... [2]
Nie mam litości dla takich pseudonormalnych dzieci, ...
~zbulwersowana / 22.07.2009 20:47
Codzienna szkolna rzeczywistość...
Po pierwsze bardzo współczuje matce a przede wszystkim ...
~Zaniepokojony / 22.07.2009 20:31
Wina prawodawców!!!
Krew we mnie się gotuje jak oglądam takie sceny!Gdzie byli ...
~bolo / 22.07.2009 20:24
Skatowana
brak mi okreslenia do tych oprawcow sama jestem mama i ...
~mama / 22.07.2009 20:15
-----------------------------
wtorek, 21 lipca 2009
remembering. End of Job
Achtung !
Fołkschetyne
Policaj, 21.KDT defilade
PS.
zum Deutschland, nach Arbeit.
***
Na roboty do Niemiec
W 1943 roku nasiliły się akcje wywożenia Polaków na roboty do Reichu. Niemcy potrzebowali wciąż nowych tysięcy robotników do swego ogromnego przemysłu; przymusowo, bo ochotników było mało, zabierano z Generalnej Guberni ludzi zdolnych do pracy, aby zwolnić własnych do służby wojskowej. Akcję tę organizował Urząd Pracy, „Arbeitsamt", przy współdziałaniu policji.
Początkowo sądziłem, że i tę przeszkodę uda mi się obejść bez większych trudności, ale rzecz okazała się znacznie poważniejsza, a to za sprawą byłego kolegi. Firma niemiecka, skąd miałem wtedy zaświadczenie pracy, prowadziła roboty budowlane dla kolei wschodniej — Ostbahnu, i mogła reklamować swych pracowników, gdy chciano ich wysłać do Rzeszy. Miałem tam wciąż dobre stosunki, byłem na liście pracowników fizycznych, przy różnych kontrolach Niemcy uznawali moje zaświadczenie. Tym razem zarząd firmy dal mi nowy papier, który miałem przedłożyć komisji kierującej do pracy w Rzeszy. Zupełnie spokojnie stawiłem się w oznaczonym na wezwaniu z „Arbeitsamtu" dniu przed komisją, przeświadczony, że bez trudu otrzymam zwolnienie. Gdy jednak podszedłem do stołu komisji i zobaczyłem jej skład, zrozumiałem, że sprawy nie załatwię.
Za stołem obok Niemców siedział przedstawiciel ukraińskiej policji w mundurze oficerskim: poznałem go od razu. Co gorsza, i on mnie poznał, wyciągnął rękę po moje papiery i zaczął je czytać. Było tam napisane, że pracuję w firmie jako cieśla.
Komisarzem ukraińskiej policji był mój kolega ze studiów, Ukrainiec, który pojawił się na lwowskim uniwersytecie w 1940 roku z grupą studentów przeniesionych z Czerniowiec. Pamiętałem go dobrze jako aktywnego komsomolca, występującego często z agitacyjnymi przemówieniami na zebraniach i spotkaniach, aż do czerwca 1941 roku członka władz uczelnianej organizacji komunistycznej. Nie odszedł na wschód z wycofującą się Armią Czerwoną, ale pozostał we Lwowie, co więcej, okazał się równie aktywnym nacjonalistą ukraińskim w służbie Hitlera. Wiedziałem o tej jego karierze, nie przypuszczałem jednak, że sam będzie chciał uczestniczyć w komisji. Teraz powiedział parę słów przewodniczącemu Niemcowi i ten od razu zawyrokował; zwolnienia nie będzie, wezwany Kazimierz Żygulski zostaje skierowany do pracy w Rzeszy. Po chwili wręczono mi decyzję z poleceniem stawienia się w lwowskim obozie zbiorczym — tzw. „Sammellager", z którego odeślą mnie do Reichu.
Decyzje komisji były ostateczne i nie miało sensu zaczynać żadnego sporu, wróciłem do domu i zacząłem zastanawiać się, jak wyjść z sytuacji. Miałem kilka sposobów uniknięcia deportacji. Po pierwsze, mogłem od razu opuścić Lwów, wyjechać do Krakowa lub Warszawy i tam próbować jakoś się urządzić. Miałem w obu miastach krewnych i przyjaciół. Mogłem też pozostać we Lwowie, ale ukrywać się, zmienić mieszkanie i papiery, zaopatrzyć się w fałszywe dokumenty; wiele ich przechodziło przez moje ręce, doskonale zorganizowaną komórką Delegatury zajmującą się takimi sprawami kierował mój bliski przyjaciel Marian Pokryszko. Nie miałem zamiaru opuszczać Lwowa, nie chciałem też ukrywać się. Narażałoby to moją rodzinę, a także utrudniałoby działanie, również w konspiracji. Zacząłem dowiadywać się, co można zrobić w takich przypadkach. Szybko wskazano mi pośrednika, podobno znakomitego. Była to niemłoda już pani, posiadająca rozgałęzione i dobre kontakty, w tym także w administracji niemieckiej; mówiono mi, że pomogła już wielu ludziom. Wysłuchała mnie życzliwie, uznała całą sprawę za możliwą do załatwienia, ale przedstawiła mi jeden zaskakujący warunek, bez spełnienia którego nie podejmie się niczego. Oświadczyła, że przyjmuje sprawy jedynie wtedy, gdy jej astrolog orzeknie, że rokują sukces. Jeśli gwiazdy mówią inaczej, nie zrobi ani kroku. Cóż było robić, wybrałem się do astrologa.
Mistrz przyjął mnie uprzejmie, zapytał o dokładną datę, a nawet godzinę moich urodzin, zaczął analizować stertę swoich ksiąg. Po półgodzinie horoskop był gotów, do tego zdumiewająco klarowny i kategoryczny. „Gwiazdy są teraz przeciwko panu — powiedział mistrz — jeśli w najbliższym czasie nie opuści pan miasta, czeka pana śmierć!" Podziękowałem uprzejmie (honorarium było umiarkowane) i pożegnałem się. Musiałem zrezygnować z usług pośredniczki. O mojej wizycie u astrologa i jej wynikach nie powiedziałem nikomu.
Po kilku dniach znalazłem nowe wyjście, wskazał mi je polecony przez znajomych adwokat. Już w samym obozie zbiorczym, bezpośrednio przed transportem do Rzeszy, jest jeszcze jedna komisja, złożona z samych Niemców, w tym także lekarzy, którzy za łapówkę zwalniają ludzi. Na miejscu działa też godny zaufania człowiek, Polak, on kieruje całą operacją. Władze w obozie są niezależne od władz miejscowych, a wydane przez nie zaświadczenie jest najlepsze, gdyż nikt go we Lwowie nie może kwestionować.
Ryzyko było oczywiste, znajomy, u którego chwilowo ukrywałem się na przedmieściu Lwowa, namawiał mnie usilnie, abym sam, dobrowolnie nie pchał się w ręce Niemców i za druty obozu. Rozważyłem jednak spokojnie raz jeszcze wszystkie za i przeciw, aby ostatecznie dojść do wniosku, że jednak muszę spróbować.
Zawiadomiłem mecenasa-pośrednika, wniosłem żądaną sumę w złotych, był to ekwiwalent jakichś 30 złotych dolarów (miałem je odłożone na wszelki wypadek) i zgodnie z instrukcją w Wielki Piątek 23 kwietnia 1943 roku wcześnie rano zameldowałem się na warcie obozu. Przeszedłem posterunki, składające się z uzbrojonych w karabiny i umundurowanych Ukraińców, zgłosiłem się w kancelarii. Zabrano mi skierowanie i nakazano czekać na podwórzu. Komisja miała rozpocząć pracę o ósmej rano. Przed drzwiami budynku czekała nas spora grupa, przeważnie mężczyźni (ale były także kobiety), z wyglądu w większości pochodzący ze wsi, sądząc z języka zarówno Polacy, jak i Ukraińcy.
Tymczasem minęła ósma, pół do dziewiątej: zdziwiłem się, znając niemiecką punktualność. Wtem pojawił się obok mnie młody, szczupły, wysoki, widocznie zaaferowany mężczyzna odpowiadający opisowi podanemu przez mecenasa. Szeptem podał hasło i nie czekając na moją odpowiedź powiedział bardzo szybko: „Dziś komisji nie będzie, bo Niemcy świętują, będę jutro rano, niech pan postara się jakoś do jutra utrzymać". Nie dał mi dojść do słowa i pobiegł w kierunku wyjścia z obozu.
Nie byłem na taki obrót sprawy przygotowany. Zawierzyłem mecenasowi, który mimo moich obaw, że tego dnia urząd nie będzie pracował, zapewniał mnie, że wszystko jest w szczegółach przewidziane, na obiad będę w domu z zaświadczeniem w kieszeni. Teraz dopiero zacząłem rozglądać się po obozie: składał się z budynku administracji, baraku ochrony i kilku dużych budynków mieszkalnych. Z kancelarii wyszedł Niemiec i krzyknął, że dziś komisji nie będzie. Grupa zaczęła się rozchodzić, poszedłem więc z ludźmi, którzy scali obok. Znaleźliśmy się w pobliżu jednego z baraków, gdy kilkanaście metrów przede mną wybuchła jakaś kłótnia, rozległy się krzyki i padł strzał. Ludzie rozstąpili się i zobaczyłem zabitego młodego człowieka, a nad nim pochylonego strażnika z karabinem w ręku. Trup leżał na ziemi z przestrzeloną głową w kałuży krwi. Otaczający mnie ludzie szli dalej, omijając jedynie miejsce wypadku. Mężczyzna w średnim wieku, Polak bywały już w obozach, zaprowadził mnie do najbliższego polskiego baraku i poradził, abym sobie wyszukał miejsce, bo lepiej nie kręcić się po obozie.
Barak był pełen ludzi, leżeli i siedzieli na piętrowych pryczach, chodzili, rozmawiali i nawoływali się, mieli obok siebie różne pakunki, rzeczy, rozłożone jedzenie. Zaczęto mnie wypytywać, skąd jestem i dlaczego nic ze sobą nie mam: okazało się, że do czasu przejścia przez komisję trzeba być na własnym wikcie. Wyszukałem sobie miejsce możliwie dalej od wejścia. Mój sąsiad oświadczył zaraz, że podzieli się ze mną jedzeniem, ma dużo, i to dobrych rzeczy, bo przecież to okres świąteczny, Wielkanoc. Głośne rozmowy naokoło dotyczyły głównie pracy w Rzeszy, ci, którzy już tam byli, informowali szczegółowo nowych, opisywali warunki, niebezpieczeństwa oraz sposoby dobrego urządzenia się. Niektórzy pracowali na wsi u bogatych chłopów, bauerów, inni w przemyśle, nieraz daleko w zachodnich Niemczech. Opowiadali o nalotach alianckich bombowców, chowaniu się w schronach, o ludziach różnych narodowości, z którymi byli zatrudnieni. Nie wychodziłem z baraku bojąc się niespodziewanej kontroli, mój wygląd, mimo że ubrałem się skromnie, odbiegał od wyglądu większości moich towarzyszy, a ukraińscy strażnicy mieli dużą wprawę w rozpoznawaniu i określaniu ludzi.
Po południu w baraku była wizyta. Zauważyłem już wcześniej, że opodal wejścia jest urządzony rodzaj małego ołtarzyka z kwiatami, figurką Matki Boskiej i obrazami świętych- Teraz pod barak podjechał konny wózek, z którego wysiadł ksiądz w asyście kilku młodych ludzi, wynieśli jakieś paczki i zgromadzili się wokół ołtarzyka. Otoczyła ich grupka mieszkańców baraku, głównie kobiety. Ksiądz rozdał kilkanaście paczek z prowiantem, porozmawiał z wiernymi i zaintonował pieśń religijną, którą zgromadzeni podjęli. Po wyjeździe księdza kilkanaście kobiet całą noc modliło się przed ołtarzykiem na kolanach. Tymczasem w pozostałej części baraku trwały głośne rozmowy, śmiechy, ugaszczano się wzajemnie. Okazało się, że do Niemiec jadą grupy ziomków z jednej miejscowości, nikt się nikim nie krępował, pary zabawiały się swobodnie na pryczach, dopiero nad ranem wszystko ucichło.
Po północy w sąsiednim baraku zaczął się jakiś hałas i ruch, ktoś poinformował mnie, że to Niemcy wywożą cały barak bez komisji, bo mają przygotowane wagony.
Przed ósmą po nie przespanej nocy wyszedłem na podwórze: za ogrodzeniem stało wiele osób, usiłujących jeszcze porozumieć się z odjeżdżającymi, strażnicy nie przeszkadzali w rozmowach i przekazywaniu drobiazgów, zwłaszcza że większość odwiedzających to byli Ukraińcy. Podszedłem bliżej i nieoczekiwanie zobaczyłem stojącą u siatki znajomą dziewczynę, Marię Kuczyńską, córkę profesora Politechniki Lwowskiej. Wiedziała, że nie wróciłem w zapowiadanym czasie, przekazała mi paczkę z jedzeniem, rozmawialiśmy chwilę. Zrozumiałem, że moi przyjaciele potraktowali wyprawę do obozu po zaświadczenie jako coś więcej niż lekkomyślność.
W tym dniu komisja zaczęła się punktualnie. Wszedłem z pierwszą grupą do środka. Kazano nam się rozebrać, lekarze i ich pomocnicy w białych fartuchach, pod którymi niektórzy mieli mundury SS, szybko przekazywali sobie badanych z rąk do rąk, kto się opóźniał, dostawał pięścią po głowie. Oglądano nas, tak jak kiedyś niewolników na targu; mięśnie, oczy, zęby, mierzono, ważono, stawiano przed nowoczesnymi, jak zauważyłem, aparatami rentgenowskimi. Następnie każda zbadana grupa stawała przed główną komisją, tam leżały już wypełnione formularze badania. Tu niespodziewanie, jak spod ziemi, wyrósł mój człowiek. Podszedł do jednego z niemieckich lekarzy i kiwnął głową w moim kierunku. Lekarz podpisał formularz, pchnął mnie w bok, a papier położył na bocznym stoliku. Chwilę potem jeden z podoficerów w fartuchu zabrał ten papier, skinął na mnie i odprowadził do innego pomieszczenia. Tam przy stoliku wypełniono druczek, ale zanim go otrzymałem, podoficer przybił mi bezpośrednio na skórze, na piersi, wielką pieczęć z niemieckim tekstem. Okazało się, że z obozu może wyjść jako zwolniony tylko ten, kto ma taką pieczęć, sam papier nie wystarcza.
Z całego przygotowanego kilkusetosobowego transportu było nas tylko trzech takich z pieczęciami na ciele. Nie rozmawiałem z nikim i po półgodzinie jechałem już tramwajem do domu. Zarówno rodzina, jak i moi przyjaciele w dalszym ciągu twierdzili, że była to wielka lekkomyślność, ale w rzeczywistości nie znali lepszego wyjścia. Moje cenne zaświadczenie służyło mi do końca okupacji niemieckiej, zachowałem je w swoim archiwum.
Podziękowałem mecenasowi, który tłumaczył, że zmiana terminu komisji była zupełnie nieoczekiwana; nie spotkałem też więcej człowieka, który czuwał nade mną w obozie. Pieczęć, którą przybito mi na piersi, była wynalazkiem niezwykłym: farba okazała się odporna na rozpuszczalniki i męczyłem się z nią przeszło tydzień.
http://www.lwow.com.pl/zygulski/zygulski3.html#roboty
zum Deutschland, nach Arbeit.
***
Na roboty do Niemiec
W 1943 roku nasiliły się akcje wywożenia Polaków na roboty do Reichu. Niemcy potrzebowali wciąż nowych tysięcy robotników do swego ogromnego przemysłu; przymusowo, bo ochotników było mało, zabierano z Generalnej Guberni ludzi zdolnych do pracy, aby zwolnić własnych do służby wojskowej. Akcję tę organizował Urząd Pracy, „Arbeitsamt", przy współdziałaniu policji.
Początkowo sądziłem, że i tę przeszkodę uda mi się obejść bez większych trudności, ale rzecz okazała się znacznie poważniejsza, a to za sprawą byłego kolegi. Firma niemiecka, skąd miałem wtedy zaświadczenie pracy, prowadziła roboty budowlane dla kolei wschodniej — Ostbahnu, i mogła reklamować swych pracowników, gdy chciano ich wysłać do Rzeszy. Miałem tam wciąż dobre stosunki, byłem na liście pracowników fizycznych, przy różnych kontrolach Niemcy uznawali moje zaświadczenie. Tym razem zarząd firmy dal mi nowy papier, który miałem przedłożyć komisji kierującej do pracy w Rzeszy. Zupełnie spokojnie stawiłem się w oznaczonym na wezwaniu z „Arbeitsamtu" dniu przed komisją, przeświadczony, że bez trudu otrzymam zwolnienie. Gdy jednak podszedłem do stołu komisji i zobaczyłem jej skład, zrozumiałem, że sprawy nie załatwię.
Za stołem obok Niemców siedział przedstawiciel ukraińskiej policji w mundurze oficerskim: poznałem go od razu. Co gorsza, i on mnie poznał, wyciągnął rękę po moje papiery i zaczął je czytać. Było tam napisane, że pracuję w firmie jako cieśla.
Komisarzem ukraińskiej policji był mój kolega ze studiów, Ukrainiec, który pojawił się na lwowskim uniwersytecie w 1940 roku z grupą studentów przeniesionych z Czerniowiec. Pamiętałem go dobrze jako aktywnego komsomolca, występującego często z agitacyjnymi przemówieniami na zebraniach i spotkaniach, aż do czerwca 1941 roku członka władz uczelnianej organizacji komunistycznej. Nie odszedł na wschód z wycofującą się Armią Czerwoną, ale pozostał we Lwowie, co więcej, okazał się równie aktywnym nacjonalistą ukraińskim w służbie Hitlera. Wiedziałem o tej jego karierze, nie przypuszczałem jednak, że sam będzie chciał uczestniczyć w komisji. Teraz powiedział parę słów przewodniczącemu Niemcowi i ten od razu zawyrokował; zwolnienia nie będzie, wezwany Kazimierz Żygulski zostaje skierowany do pracy w Rzeszy. Po chwili wręczono mi decyzję z poleceniem stawienia się w lwowskim obozie zbiorczym — tzw. „Sammellager", z którego odeślą mnie do Reichu.
Decyzje komisji były ostateczne i nie miało sensu zaczynać żadnego sporu, wróciłem do domu i zacząłem zastanawiać się, jak wyjść z sytuacji. Miałem kilka sposobów uniknięcia deportacji. Po pierwsze, mogłem od razu opuścić Lwów, wyjechać do Krakowa lub Warszawy i tam próbować jakoś się urządzić. Miałem w obu miastach krewnych i przyjaciół. Mogłem też pozostać we Lwowie, ale ukrywać się, zmienić mieszkanie i papiery, zaopatrzyć się w fałszywe dokumenty; wiele ich przechodziło przez moje ręce, doskonale zorganizowaną komórką Delegatury zajmującą się takimi sprawami kierował mój bliski przyjaciel Marian Pokryszko. Nie miałem zamiaru opuszczać Lwowa, nie chciałem też ukrywać się. Narażałoby to moją rodzinę, a także utrudniałoby działanie, również w konspiracji. Zacząłem dowiadywać się, co można zrobić w takich przypadkach. Szybko wskazano mi pośrednika, podobno znakomitego. Była to niemłoda już pani, posiadająca rozgałęzione i dobre kontakty, w tym także w administracji niemieckiej; mówiono mi, że pomogła już wielu ludziom. Wysłuchała mnie życzliwie, uznała całą sprawę za możliwą do załatwienia, ale przedstawiła mi jeden zaskakujący warunek, bez spełnienia którego nie podejmie się niczego. Oświadczyła, że przyjmuje sprawy jedynie wtedy, gdy jej astrolog orzeknie, że rokują sukces. Jeśli gwiazdy mówią inaczej, nie zrobi ani kroku. Cóż było robić, wybrałem się do astrologa.
Mistrz przyjął mnie uprzejmie, zapytał o dokładną datę, a nawet godzinę moich urodzin, zaczął analizować stertę swoich ksiąg. Po półgodzinie horoskop był gotów, do tego zdumiewająco klarowny i kategoryczny. „Gwiazdy są teraz przeciwko panu — powiedział mistrz — jeśli w najbliższym czasie nie opuści pan miasta, czeka pana śmierć!" Podziękowałem uprzejmie (honorarium było umiarkowane) i pożegnałem się. Musiałem zrezygnować z usług pośredniczki. O mojej wizycie u astrologa i jej wynikach nie powiedziałem nikomu.
Po kilku dniach znalazłem nowe wyjście, wskazał mi je polecony przez znajomych adwokat. Już w samym obozie zbiorczym, bezpośrednio przed transportem do Rzeszy, jest jeszcze jedna komisja, złożona z samych Niemców, w tym także lekarzy, którzy za łapówkę zwalniają ludzi. Na miejscu działa też godny zaufania człowiek, Polak, on kieruje całą operacją. Władze w obozie są niezależne od władz miejscowych, a wydane przez nie zaświadczenie jest najlepsze, gdyż nikt go we Lwowie nie może kwestionować.
Ryzyko było oczywiste, znajomy, u którego chwilowo ukrywałem się na przedmieściu Lwowa, namawiał mnie usilnie, abym sam, dobrowolnie nie pchał się w ręce Niemców i za druty obozu. Rozważyłem jednak spokojnie raz jeszcze wszystkie za i przeciw, aby ostatecznie dojść do wniosku, że jednak muszę spróbować.
Zawiadomiłem mecenasa-pośrednika, wniosłem żądaną sumę w złotych, był to ekwiwalent jakichś 30 złotych dolarów (miałem je odłożone na wszelki wypadek) i zgodnie z instrukcją w Wielki Piątek 23 kwietnia 1943 roku wcześnie rano zameldowałem się na warcie obozu. Przeszedłem posterunki, składające się z uzbrojonych w karabiny i umundurowanych Ukraińców, zgłosiłem się w kancelarii. Zabrano mi skierowanie i nakazano czekać na podwórzu. Komisja miała rozpocząć pracę o ósmej rano. Przed drzwiami budynku czekała nas spora grupa, przeważnie mężczyźni (ale były także kobiety), z wyglądu w większości pochodzący ze wsi, sądząc z języka zarówno Polacy, jak i Ukraińcy.
Tymczasem minęła ósma, pół do dziewiątej: zdziwiłem się, znając niemiecką punktualność. Wtem pojawił się obok mnie młody, szczupły, wysoki, widocznie zaaferowany mężczyzna odpowiadający opisowi podanemu przez mecenasa. Szeptem podał hasło i nie czekając na moją odpowiedź powiedział bardzo szybko: „Dziś komisji nie będzie, bo Niemcy świętują, będę jutro rano, niech pan postara się jakoś do jutra utrzymać". Nie dał mi dojść do słowa i pobiegł w kierunku wyjścia z obozu.
Nie byłem na taki obrót sprawy przygotowany. Zawierzyłem mecenasowi, który mimo moich obaw, że tego dnia urząd nie będzie pracował, zapewniał mnie, że wszystko jest w szczegółach przewidziane, na obiad będę w domu z zaświadczeniem w kieszeni. Teraz dopiero zacząłem rozglądać się po obozie: składał się z budynku administracji, baraku ochrony i kilku dużych budynków mieszkalnych. Z kancelarii wyszedł Niemiec i krzyknął, że dziś komisji nie będzie. Grupa zaczęła się rozchodzić, poszedłem więc z ludźmi, którzy scali obok. Znaleźliśmy się w pobliżu jednego z baraków, gdy kilkanaście metrów przede mną wybuchła jakaś kłótnia, rozległy się krzyki i padł strzał. Ludzie rozstąpili się i zobaczyłem zabitego młodego człowieka, a nad nim pochylonego strażnika z karabinem w ręku. Trup leżał na ziemi z przestrzeloną głową w kałuży krwi. Otaczający mnie ludzie szli dalej, omijając jedynie miejsce wypadku. Mężczyzna w średnim wieku, Polak bywały już w obozach, zaprowadził mnie do najbliższego polskiego baraku i poradził, abym sobie wyszukał miejsce, bo lepiej nie kręcić się po obozie.
Barak był pełen ludzi, leżeli i siedzieli na piętrowych pryczach, chodzili, rozmawiali i nawoływali się, mieli obok siebie różne pakunki, rzeczy, rozłożone jedzenie. Zaczęto mnie wypytywać, skąd jestem i dlaczego nic ze sobą nie mam: okazało się, że do czasu przejścia przez komisję trzeba być na własnym wikcie. Wyszukałem sobie miejsce możliwie dalej od wejścia. Mój sąsiad oświadczył zaraz, że podzieli się ze mną jedzeniem, ma dużo, i to dobrych rzeczy, bo przecież to okres świąteczny, Wielkanoc. Głośne rozmowy naokoło dotyczyły głównie pracy w Rzeszy, ci, którzy już tam byli, informowali szczegółowo nowych, opisywali warunki, niebezpieczeństwa oraz sposoby dobrego urządzenia się. Niektórzy pracowali na wsi u bogatych chłopów, bauerów, inni w przemyśle, nieraz daleko w zachodnich Niemczech. Opowiadali o nalotach alianckich bombowców, chowaniu się w schronach, o ludziach różnych narodowości, z którymi byli zatrudnieni. Nie wychodziłem z baraku bojąc się niespodziewanej kontroli, mój wygląd, mimo że ubrałem się skromnie, odbiegał od wyglądu większości moich towarzyszy, a ukraińscy strażnicy mieli dużą wprawę w rozpoznawaniu i określaniu ludzi.
Po południu w baraku była wizyta. Zauważyłem już wcześniej, że opodal wejścia jest urządzony rodzaj małego ołtarzyka z kwiatami, figurką Matki Boskiej i obrazami świętych- Teraz pod barak podjechał konny wózek, z którego wysiadł ksiądz w asyście kilku młodych ludzi, wynieśli jakieś paczki i zgromadzili się wokół ołtarzyka. Otoczyła ich grupka mieszkańców baraku, głównie kobiety. Ksiądz rozdał kilkanaście paczek z prowiantem, porozmawiał z wiernymi i zaintonował pieśń religijną, którą zgromadzeni podjęli. Po wyjeździe księdza kilkanaście kobiet całą noc modliło się przed ołtarzykiem na kolanach. Tymczasem w pozostałej części baraku trwały głośne rozmowy, śmiechy, ugaszczano się wzajemnie. Okazało się, że do Niemiec jadą grupy ziomków z jednej miejscowości, nikt się nikim nie krępował, pary zabawiały się swobodnie na pryczach, dopiero nad ranem wszystko ucichło.
Po północy w sąsiednim baraku zaczął się jakiś hałas i ruch, ktoś poinformował mnie, że to Niemcy wywożą cały barak bez komisji, bo mają przygotowane wagony.
Przed ósmą po nie przespanej nocy wyszedłem na podwórze: za ogrodzeniem stało wiele osób, usiłujących jeszcze porozumieć się z odjeżdżającymi, strażnicy nie przeszkadzali w rozmowach i przekazywaniu drobiazgów, zwłaszcza że większość odwiedzających to byli Ukraińcy. Podszedłem bliżej i nieoczekiwanie zobaczyłem stojącą u siatki znajomą dziewczynę, Marię Kuczyńską, córkę profesora Politechniki Lwowskiej. Wiedziała, że nie wróciłem w zapowiadanym czasie, przekazała mi paczkę z jedzeniem, rozmawialiśmy chwilę. Zrozumiałem, że moi przyjaciele potraktowali wyprawę do obozu po zaświadczenie jako coś więcej niż lekkomyślność.
W tym dniu komisja zaczęła się punktualnie. Wszedłem z pierwszą grupą do środka. Kazano nam się rozebrać, lekarze i ich pomocnicy w białych fartuchach, pod którymi niektórzy mieli mundury SS, szybko przekazywali sobie badanych z rąk do rąk, kto się opóźniał, dostawał pięścią po głowie. Oglądano nas, tak jak kiedyś niewolników na targu; mięśnie, oczy, zęby, mierzono, ważono, stawiano przed nowoczesnymi, jak zauważyłem, aparatami rentgenowskimi. Następnie każda zbadana grupa stawała przed główną komisją, tam leżały już wypełnione formularze badania. Tu niespodziewanie, jak spod ziemi, wyrósł mój człowiek. Podszedł do jednego z niemieckich lekarzy i kiwnął głową w moim kierunku. Lekarz podpisał formularz, pchnął mnie w bok, a papier położył na bocznym stoliku. Chwilę potem jeden z podoficerów w fartuchu zabrał ten papier, skinął na mnie i odprowadził do innego pomieszczenia. Tam przy stoliku wypełniono druczek, ale zanim go otrzymałem, podoficer przybił mi bezpośrednio na skórze, na piersi, wielką pieczęć z niemieckim tekstem. Okazało się, że z obozu może wyjść jako zwolniony tylko ten, kto ma taką pieczęć, sam papier nie wystarcza.
Z całego przygotowanego kilkusetosobowego transportu było nas tylko trzech takich z pieczęciami na ciele. Nie rozmawiałem z nikim i po półgodzinie jechałem już tramwajem do domu. Zarówno rodzina, jak i moi przyjaciele w dalszym ciągu twierdzili, że była to wielka lekkomyślność, ale w rzeczywistości nie znali lepszego wyjścia. Moje cenne zaświadczenie służyło mi do końca okupacji niemieckiej, zachowałem je w swoim archiwum.
Podziękowałem mecenasowi, który tłumaczył, że zmiana terminu komisji była zupełnie nieoczekiwana; nie spotkałem też więcej człowieka, który czuwał nade mną w obozie. Pieczęć, którą przybito mi na piersi, była wynalazkiem niezwykłym: farba okazała się odporna na rozpuszczalniki i męczyłem się z nią przeszło tydzień.
http://www.lwow.com.pl/zygulski/zygulski3.html#roboty
Subskrybuj:
Posty (Atom)