WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
niedziela, 27 września 2009
Germany Heute Abend
"""""""""""""""""""""'
Republika Federalna Niemiec to nasz największy partner handlowowy, siła polityczna i rola Niemiec w Unii Europejskiej jest niepodważalna. Za naszą zachodnią granicą w niedzielę wybory, a u nas o nich niezwykle cicho.
Było trochę hałasu przy okazji deklaracji niemieckich chadeków, później wspomniano o wyborach przy okazji gróźb terrorystów.
Jednak całościowo zainteresowanie wyborami w Niemczech prawie żadne. Wystarczy wspomnieć zainteresowanie wyborami we Francji w 2007 roku, czy też wyborami w Stanach Zjednoczonych. Trudno porównywać wybory w Rosji, choć i przy tej okazji zainteresowanie było większe.
Nikt nie zadaje publicznie pytań o politykę zagraniczną Niemiec po wyborach. Choć już to zaobserwowaliśmy w analizach po wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Nikt nie pytał jak będzie wyglądał Parlament Europejski pod przewodnictwem Martina Schulza z SPD? Od wyborów europejskich słyszymy ciągle o wygranej europejskiej partii ludowej – ale stery władzy w połowie kadencji obejmie przecież socjaldemokracja europejska, a jak pokazuje dotychczasowa działalność SPD właśnie w parlamencie europejskich - to będzie realna zmiana.
Czy Niemcy będą nadal budowali rurociąg, udajemy że nic się nie dzieje. A może te wybory nikogo nie obchodzą? I niczego nie wnoszą, bo...mamy KRYZYS…
W Niemczech nastąpił wzrost bezrobocia wskutek kryzysu – ale polityka wielkiej koalicji CDU/CSU – SPD rządzącej przez ostatnie 4 lata jest przez większość społeczeństwa niemieckiego popierana. Kryzys jest, a jakby go nie było (doniesienia o jego śmierci mogą okazać się jednak mocno przedwczesne).
Może działa „efekt” kryzysu lat 30, o którym każdy europejczyk uczył się na lekcjach historii i do którego rok temu porównywano obecny kryzys. To do tej wyniesionej z książek wiedzy porównujemy obecny kryzys - nie ulega wątpliwości, że w porównaniu do tego z lat 30 XX wieku ten obecny wypada bardzo blado.
Może właśnie dlatego alternatywne rozwiązania Die Linke, FDP, Zielonych zanotowały „tylko” niewielki wzrost, a SPD której notowania spadły marzy o utrzymaniu się w wielkiej koalicji z CDU/CSU. Tak przynajmniej pokazują ostatnie sondaże.
Kryzys przebiega zupełnie inaczej, a zachodnie społeczeństwa miały z czego „chudnąć”, choć tak naprawdę zadłużenie publiczne przekracza wszelkie wyobrażenia. Kryzys rozwija się zatem znakomicie, ale to wykracza poza 4 letnie kadencje rządów…
Co do przekazu na temat kryzysu to w tym zakresie panuje zgoda elit politycznych zarówno za oceanem jak i w Europie.
Nie mówić głośno o zadłużeniu, po prostu należy się dalej zadłużać. Można mówić o dziurach budżetowych. Nie wolno natomiast o zadłużeniu.
Należy mówić o podatkach, a to o podniesieniu, a to o obniżeniu. Nie o długiej perspektywie wzrostu zadłużenia publicznego. Ważny jest budżet, góra z perspektywą na ...najbliższy rok.
Politycy ewentualnie podniosą podatki żeby…wolniej się zadłużać, ale jeżeli podniosą to absolutnie nie wprost – nikt nie chce przegrać następnych wyborów. Od czego są wszak parapodatki, tutaj legislatorzy mają wielkie pole do popisu.
Czy to oznacza, że wszystko jest "w porządku" i starzejąca się Europa nadal będzie żyła na kredyt – który przyjdzie nam spłacać – młodym obywatelom państw „zjednoczonej” Europy. A Stany Zjednoczone jako Imperium globalne też są już po za swoim szczytem dominacji nad światem ?
Czy takie wybory jak w Niemczech - w których według polityków nie chodzi niemal o nic to nowa definicja wyborów w Europie ?
Mam nadzieję, że pan Leszek Miller coś napisze, a może pan prof. Zdzisław Krasnodębski. Bo jak oni nie napiszą to kto ?. No pewnie pan Janusz Palikot
aleksander z. zioło, w drodze do Gdańska
P.S. Gdyby kierować się najnowszymi tryndami w walce o cytowalność to powinienem zatytułować: 27 września – imieniny Adolfa - Niemcy wybierają parlament
komentarze (5)
""""""""""""""""""""""""""""""
http://warsztaty.org.salon24.pl/127236,niemcy-w-niedziele-wybieraja-bundestag-a-w-polsce-niemal-cisza
+++++++++++ PS. ++++++++++++
Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem (uniwersytet w Bremie, UKSW) rozmawia Joanna Berendt
Nie ma pan zbyt dobrego zdania o Polakach emigrantach. Czy naprawdę nie mamy światu do zaproponowania nic poza siłą swoich mięśni?
– Niektórzy pewnie mają. Ale nie po to dany kraj wpuszcza na swój rynek pracy imigrantów, aby konkurowali z miejscowymi w prestiżowych zawodach. W polskim przypadku najczęściej mamy do czynienia z typową emigracją zarobkową. BBC zresztą nakręciło reportaż o polskich pokojówkach czy budowlańcach. I nie ma w tym nic dziwnego. Oczywiście są też osoby,
którym udaje się zagranicą przebić i pracować w swoim zawodzie. Tyle że to znikomy procent. Głównie niestety pracujemy za granicą, żeby zarobić, wykonując najbardziej poślednie prace. I ta emigracja to nie jest bynajmniej sukces Polski. Pokazuje, że ciągle jesteśmy krajem rozwijającym się, peryferyjnym.
Polacy wyjeżdżają jednak na Zachód także po to, aby się kształcić. I jest ich coraz więcej.
– Oczywiście. Polacy korzystają z edukacyjnych programów europejskich, czy stypendiów w USA. Pod tym względem sytuacja wygląda nieporównywalnie lepiej niż pod koniec komunizmu. Ale, jak wspominałem, to wciąż są wyjątki.
A nie nowa tendencja?
– Owszem, to nowe zjawisko, że młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę studiować. Ale nie wiadomo, co będą robić, jak ukończą studia – zostaną, by tam robić karierę w nauce albo biznesie, czy wrócą do Polski? To trzeba odróżnić. Ponadto Polacy za granicą zawsze będą nieco gorsi językowo, choć mogą pewnie nadrabiać talentem. Nadal uważam, że tych, którzy
robią tam tzw. karierę, jest bardzo mały procent. Choć oczywiście może mnie pani spróbować przekonać.
No to proszę: W Londynie funkcjonuje już kilka stowarzyszeń skupiających m.in. polskich bankierów czy maklerów, najsłynniejszy z nich to Polish Professionals' Club. Studiując w Londynie, chodziłam na zajęcia do dwóch polskich wykładowców, a 20 proc. studentów z
mojego kierunku stanowili Polacy.
– Pytanie, na jakich stanowiskach pracują członkowie wspomnianych stowarzyszeń? Dyrektorskich czy szeregowych urzędniczych? I jak wielką grupę stanowią razem ze studentami czy wykładowcami w porównaniu z resztą emigrantów z Polski? Nie wykluczam też, że Wielka Brytania jest dla nas lepszym miejscem niż Niemcy. Według badań przeprowadzonych przez niemiecki Instytut Spraw Publicznych wizerunek Polaków w tym kraju
w ostatnich latach znacząco się pogorszył. Przy tym rynek pracy w Niemczech, podobnie jak i w Austrii, jest dla Polaków ciągle zamknięty. Wyjątki się oczywiście zdarzają – w Niemczech są koła polskich naukowców, słyszymy też o naszych rodakach, którzy odnieśli sukces w USA. To jednak nie zmienia obrazu całości. To ci Brytyjczycy czy Irlandczycy wystawiają nam cenzury, a nie my im. Z drugiej strony, nie chciałbym negować pani opinii,
bo wciąż brakuje badań nad nową emigracją. Poza tym rzeczywiście poczyniliśmy ogromny postęp w ciągu kilku ostatnich lat.
Z czego zatem wynikają porażki Polaków za granicą? Z antypolonizmu jako ideologii, o którym pan pisał, czy raczej z naszych kompleksów, braku pewności siebie i tego, że nie mierzymy wysoko?
– Na pewno po części to nasza wina. Z Polską w ostatnich latach jest jak z Niemcami po wojnie – musimy przejść fazę „najadania się”. Polacy wyszli z biedy i teraz konsumują – to pomaga im w kryzysie, ale nie do końca wiedzą, jak to robić. Robią to więc bez stylu, ostentacyjnie. Tak samo jak polscy politycy, o których głośno nawet za granicą. Ktoś pobije żonę na Florydzie, szamocze się ze stewardesą, cofa na autostradzie... Poza tym
jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów w UE. Ciągle jesteśmy państwem na dorobku, a na dorobkiewiczów patrzy się z góry. Nawet jeżeli pracuje się na stanowisku menedżerskim w City, ale pochodzi się z kraju, który nie produkuje nic budzącego podziw, który nie jest znany z wynalazków, który w ciągu ostatnich 20 lat nie błyszczał wielkimi osiągnięciami w
kulturze, nauce lub technice. Prestiż kraju pomaga w rozwoju karier indywidualnych.
Ale istnieje oprócz tego antypolonizm jako ideologia?
– Tak, istnieje także ideologiczna antypatia do Polski. Ostatnio było ją widać w kampanii przeciw europosłowi Michałowi Kamińskiemu. Te tendencje bardzo narosły w latach 2005–2007, za czasów rządów PiS. Nie dziwię się więc Polakom, którzy spotkali się z przejawami dyskryminacji za granicą, że w ostatnich wyborach tak zdecydowanie opowiedzieli się przeciwko poprzedniemu rządowi. Był to zrozumiały odruch konformizmu.
Stosunek do Polski świetnie ilustruje opinia moich znajomych, Niemców, którzy jakiś czas temu wytykali Polakom, że powinni się wstydzić Leppera jako wicepremiera. Nie przyszło im do głowy, że sami powinni się wstydzić za np. Schrodera na garnuszku u Putina. Mamy do czynienia z naciskiem – także kulturowym, historycznym – na Polskę. Nie istnieje oczywiście wielki spisek przeciwko naszemu krajowi, ale antypolonizm jako ideologia –
owszem.Z tym też wiąże się inny problem: jak w związku z tym Polacy podchodzą do swojej tożsamości narodowej. Często są to skrajne postawy: albo się jej wstydzą i od niej dystansują, albo ostentacyjnie się z nią obnoszą, pomagając sobie wrzaskiem i wyzwiskami
– to taki patriotyzm kibica.
Tak jak przy okazji wyboru Jerzego Buzka na stanowisko szefa europarlamentu?
– Tak, to jest doskonały przykład na to, jak nie potrafimy zdobyć się na realistyczną ocenę. W tych wybuchach euforii widoczna była chęć identyfikacji z kimś, kto odniósł sukces, ale bardzo infantylna. Nie wiemy jeszcze, co Buzek zrobi, jakie są jego możliwości. Ważne jest, że odnieśliśmy sukces. I wszystko jedno, czy to jest Buzek, Małysz, Kubica czy Jan Paweł II. To świadczy o wielkim braku pewności siebie i nieznajomości hierarchii zdarzeń i funkcji. Niemcy nie przywiązywali wielkiej wagi do
tego, że Hans-Gert Poettering został przewodniczącym europarlamentu. Większość nawet nie zna jego nazwiska. Nasz brak realizmu przejawia się w nadmiernej wadze przywiązywanej do sukcesów, jakie odnoszą inni Polacy. To wyraz głębokich kompleksów, choć wyraża się w tym naturalna potrzeba symboli i osób, wokół których możemy się jednoczyć. Niestety, trudno
nie zauważyć, że z drugiej strony pełno jest zjawisk świadczących o braku poczucia własnej godności. A ludzie, którzy nie mają szacunku do siebie, nie mają go też do innych, zwłaszcza tych „gorszych”. Usiłują się przypodobać silnym, gardzą słabszymi.
Jakie są tego konsekwencje dla imigrantów?
– Imigranci odnoszący sukcesy za granicą często czują potrzebę dystansowania się w stosunku do Polski. Zmieniają nazwiska, bo polskie trudno się wymawia. Gorliwe starają się spełnić oczekiwania swoich gospodarzy. Sam byłem świadkiem przy okazji międzynarodowych konferencji, w czasie których Polacy przełykali wypowiedzi, które
wymagały ostrej reakcji. Niektórzy chcą się wręcz wypisać z polskiej wspólnoty. Indywidualny sukces osiągany jest przez zanegowanie przynależności do wspólnoty narodowej. Taka postawa, nawet jeżeli jest doraźnie nagradzana, nie spotyka się z prawdziwym szacunkiem tych, którym chcemy się podlizać.
Czyli jak ktoś odnosi sukces za granicą, to już nie jako Polak?
– Ludzie pracujący np. w londyńskim City czy środowisku naukowym należą do enklawy międzynarodowej, w której tożsamość narodowa nie odgrywa wielkiej roli. Stąd tych ludzi nie do końca identyfikuje się jako Polaków, raczej jako pochodzących z Polski specjalistów. Inaczej wygląda sytuacja tych, którzy żyją poza takim zglobalizowanym, transnarodowymi enklawami, którzy pracują w zawodach bardziej lokalnych. Ci z trudem się asymilują, tworzą własne etniczne enklawy. Wtedy naturalną koleją rzeczy jest to, że narastają problemy na tle narodowościowym. Tak jak w przypadku polskiej dzielnicy w
Londynie, Hammersmith. W środowisku ludzi przebywających w takiej masie, wyrwanych ze znajomego, rodzimego kontekstu, pojawiają się też patologie.
Ale przecież w dużej mierze to młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę.
– To prawda, to bardzo świeża i młoda emigracja, ciągle pełna entuzjazmu. Myślę, że ona jest jeszcze większym dowodem na porażkę Polski. Dlaczego nasz kraj nie pozwala na spożytkowanie tego entuzjazmu na miejscu? Dlaczego tak ciężko im robić w Polsce coś, co świata nie zamyka, lecz otwiera i daje poczucie sensowności? Dlaczego ludzie, którzy mają ogromny potencjał, muszą wyjeżdżać za granicę, zamiast pracować na sukces narodowy Polski? Z prac dyplomowych moich studentów i ich relacji wynika, że nawet, gdy dobrze wykształceni emigranci zdecydują się wracać do kraju, nic dobrego tam ich nie czeka. Niezależnie od tego, gdzie się kształcili, jak cenne mają doświadczenie zawodowe, nie mogą znaleźć pracy. Okazuje się też, że wszystkie programy zachęcające do powrotu to czysta mrzonka i służą jedynie temu, by utrzymać zastępy urzędników.
Nie ma sensu wyjeżdżać?
– Nie jestem przeciwnikiem wyjazdów czy osiedlenia się na stałe w innych krajach. Wręcz przeciwnie. Widzę po swoich studentach, że doświadczenie życia, pracy i uczenia się za granicą jest niesamowicie cenne. Problemem dopiero jest sposób, w jaki ludzie je spożytkują. Zwłaszcza młode osoby dążą do sukcesu indywidualnego, a jak mówiłem poprzednio, w przypadku Polski – sukces indywidualny jest zazwyczaj oddzielony od zbiorowego.
Ale przecież powracający emigranci, nie mogąc znaleźć zatrudnienia u kogoś, zatrudniają się sami. Wracają z całym kapitałem – z oszczędnościami, pewnością siebie, przedsiębiorczością oraz ogromną wiedzą – i otwierają własne firmy. Czy nie dokładają się w ten sposób do budowania sukcesu narodowego?
– Jeżeli okaże się, że to zjawisko na większą skalę, to będzie niewątpliwie bardzo pozytywne. To byłby dobry sposób na spożytkowanie potencjału ludzi, którzy są wykształceni, pełni zapału, znają języki, a których w Polsce nie chce się zatrudniać. Osoby, które wracają do kraju i otwierają własne firmy, mogą albo zasiać ferment, albo wzbogacić życie publiczne tymi wartościami, które nabyły za granicą – i oczywiście nie mówię tylko o finansach, ale i obyczajach, które mogłyby stać się bardzo ważnym czynnikiem modernizacyjnym.
To w czym jest problem?
– Zapał tych ludzi może się rozbić o panujące w naszym kraju marazm i nepotyzm. Zresztą to bardzo świeże zjawisko i nie wiemy, czy zapał zaraz się nie ulotni. Ludzie mogą przez 2–3 lata szamotać się, a potem znowu wyjechać za granicę, bo tu nic nie wskórali. I cykl się zamyka.
Skąd to się bierze, że młodzi ludzie muszą wyjeżdżać za granicę, aby móc robić coś, co daje im satysfakcję?
– Dlatego, że mimo wszystkich przemian ciągle liczą się dojścia i powiązania, a możliwość awansu społecznego przez pracę i talent są bardzo ograniczone. Szczególnie ci najlepsi mają małe szanse samorealizacji – w Polsce nie ma odpowiednika City czy Wall Street, nie
ma elitarnych uniwersytetów, nie ma polskich firm high-tech i laboratoriów na światowym poziomie. Jesteśmy krajem produkującym klamki do mercedesów, a nie mercedesy. I wielkim zadaniem na kolejne 20 lat byłoby to, żeby zmienić ten stan rzeczy. Zadaniem dla tych właśnie młodych ludzi – i dla tych, którzy Polską rządzą lub będą rządzić. Wtedy naprawdę moglibyśmy z dobrze uzasadnionym poczuciem własnej wartości jeździć po świecie i na luzie cieszyć się Polską i polskością.
komentarze (69)
"""""""""""""""""""""""""""""""""
http://fakt-opinie.salon24.pl/119221,polacy-moga-swiatu-zaproponowac-glownie-wlasne-miesnie
Niemcy w niedzielę wybierają Bundestag,
a w Polsce niemal cisza.
Republika Federalna Niemiec to nasz największy partner handlowowy, siła polityczna i rola Niemiec w Unii Europejskiej jest niepodważalna. Za naszą zachodnią granicą w niedzielę wybory, a u nas o nich niezwykle cicho.
Było trochę hałasu przy okazji deklaracji niemieckich chadeków, później wspomniano o wyborach przy okazji gróźb terrorystów.
Jednak całościowo zainteresowanie wyborami w Niemczech prawie żadne. Wystarczy wspomnieć zainteresowanie wyborami we Francji w 2007 roku, czy też wyborami w Stanach Zjednoczonych. Trudno porównywać wybory w Rosji, choć i przy tej okazji zainteresowanie było większe.
Nikt nie zadaje publicznie pytań o politykę zagraniczną Niemiec po wyborach. Choć już to zaobserwowaliśmy w analizach po wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Nikt nie pytał jak będzie wyglądał Parlament Europejski pod przewodnictwem Martina Schulza z SPD? Od wyborów europejskich słyszymy ciągle o wygranej europejskiej partii ludowej – ale stery władzy w połowie kadencji obejmie przecież socjaldemokracja europejska, a jak pokazuje dotychczasowa działalność SPD właśnie w parlamencie europejskich - to będzie realna zmiana.
Czy Niemcy będą nadal budowali rurociąg, udajemy że nic się nie dzieje. A może te wybory nikogo nie obchodzą? I niczego nie wnoszą, bo...mamy KRYZYS…
W Niemczech nastąpił wzrost bezrobocia wskutek kryzysu – ale polityka wielkiej koalicji CDU/CSU – SPD rządzącej przez ostatnie 4 lata jest przez większość społeczeństwa niemieckiego popierana. Kryzys jest, a jakby go nie było (doniesienia o jego śmierci mogą okazać się jednak mocno przedwczesne).
Może działa „efekt” kryzysu lat 30, o którym każdy europejczyk uczył się na lekcjach historii i do którego rok temu porównywano obecny kryzys. To do tej wyniesionej z książek wiedzy porównujemy obecny kryzys - nie ulega wątpliwości, że w porównaniu do tego z lat 30 XX wieku ten obecny wypada bardzo blado.
Może właśnie dlatego alternatywne rozwiązania Die Linke, FDP, Zielonych zanotowały „tylko” niewielki wzrost, a SPD której notowania spadły marzy o utrzymaniu się w wielkiej koalicji z CDU/CSU. Tak przynajmniej pokazują ostatnie sondaże.
Kryzys przebiega zupełnie inaczej, a zachodnie społeczeństwa miały z czego „chudnąć”, choć tak naprawdę zadłużenie publiczne przekracza wszelkie wyobrażenia. Kryzys rozwija się zatem znakomicie, ale to wykracza poza 4 letnie kadencje rządów…
Co do przekazu na temat kryzysu to w tym zakresie panuje zgoda elit politycznych zarówno za oceanem jak i w Europie.
Nie mówić głośno o zadłużeniu, po prostu należy się dalej zadłużać. Można mówić o dziurach budżetowych. Nie wolno natomiast o zadłużeniu.
Należy mówić o podatkach, a to o podniesieniu, a to o obniżeniu. Nie o długiej perspektywie wzrostu zadłużenia publicznego. Ważny jest budżet, góra z perspektywą na ...najbliższy rok.
Politycy ewentualnie podniosą podatki żeby…wolniej się zadłużać, ale jeżeli podniosą to absolutnie nie wprost – nikt nie chce przegrać następnych wyborów. Od czego są wszak parapodatki, tutaj legislatorzy mają wielkie pole do popisu.
Czy to oznacza, że wszystko jest "w porządku" i starzejąca się Europa nadal będzie żyła na kredyt – który przyjdzie nam spłacać – młodym obywatelom państw „zjednoczonej” Europy. A Stany Zjednoczone jako Imperium globalne też są już po za swoim szczytem dominacji nad światem ?
Czy takie wybory jak w Niemczech - w których według polityków nie chodzi niemal o nic to nowa definicja wyborów w Europie ?
Mam nadzieję, że pan Leszek Miller coś napisze, a może pan prof. Zdzisław Krasnodębski. Bo jak oni nie napiszą to kto ?. No pewnie pan Janusz Palikot
aleksander z. zioło, w drodze do Gdańska
P.S. Gdyby kierować się najnowszymi tryndami w walce o cytowalność to powinienem zatytułować: 27 września – imieniny Adolfa - Niemcy wybierają parlament
komentarze (5)
""""""""""""""""""""""""""""""
http://warsztaty.org.salon24.pl/127236,niemcy-w-niedziele-wybieraja-bundestag-a-w-polsce-niemal-cisza
+++++++++++ PS. ++++++++++++
Polacy mogą światu zaproponować
głównie własne mięśnie
Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem (uniwersytet w Bremie, UKSW) rozmawia Joanna Berendt
Nie ma pan zbyt dobrego zdania o Polakach emigrantach. Czy naprawdę nie mamy światu do zaproponowania nic poza siłą swoich mięśni?
– Niektórzy pewnie mają. Ale nie po to dany kraj wpuszcza na swój rynek pracy imigrantów, aby konkurowali z miejscowymi w prestiżowych zawodach. W polskim przypadku najczęściej mamy do czynienia z typową emigracją zarobkową. BBC zresztą nakręciło reportaż o polskich pokojówkach czy budowlańcach. I nie ma w tym nic dziwnego. Oczywiście są też osoby,
którym udaje się zagranicą przebić i pracować w swoim zawodzie. Tyle że to znikomy procent. Głównie niestety pracujemy za granicą, żeby zarobić, wykonując najbardziej poślednie prace. I ta emigracja to nie jest bynajmniej sukces Polski. Pokazuje, że ciągle jesteśmy krajem rozwijającym się, peryferyjnym.
Polacy wyjeżdżają jednak na Zachód także po to, aby się kształcić. I jest ich coraz więcej.
– Oczywiście. Polacy korzystają z edukacyjnych programów europejskich, czy stypendiów w USA. Pod tym względem sytuacja wygląda nieporównywalnie lepiej niż pod koniec komunizmu. Ale, jak wspominałem, to wciąż są wyjątki.
A nie nowa tendencja?
– Owszem, to nowe zjawisko, że młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę studiować. Ale nie wiadomo, co będą robić, jak ukończą studia – zostaną, by tam robić karierę w nauce albo biznesie, czy wrócą do Polski? To trzeba odróżnić. Ponadto Polacy za granicą zawsze będą nieco gorsi językowo, choć mogą pewnie nadrabiać talentem. Nadal uważam, że tych, którzy
robią tam tzw. karierę, jest bardzo mały procent. Choć oczywiście może mnie pani spróbować przekonać.
No to proszę: W Londynie funkcjonuje już kilka stowarzyszeń skupiających m.in. polskich bankierów czy maklerów, najsłynniejszy z nich to Polish Professionals' Club. Studiując w Londynie, chodziłam na zajęcia do dwóch polskich wykładowców, a 20 proc. studentów z
mojego kierunku stanowili Polacy.
– Pytanie, na jakich stanowiskach pracują członkowie wspomnianych stowarzyszeń? Dyrektorskich czy szeregowych urzędniczych? I jak wielką grupę stanowią razem ze studentami czy wykładowcami w porównaniu z resztą emigrantów z Polski? Nie wykluczam też, że Wielka Brytania jest dla nas lepszym miejscem niż Niemcy. Według badań przeprowadzonych przez niemiecki Instytut Spraw Publicznych wizerunek Polaków w tym kraju
w ostatnich latach znacząco się pogorszył. Przy tym rynek pracy w Niemczech, podobnie jak i w Austrii, jest dla Polaków ciągle zamknięty. Wyjątki się oczywiście zdarzają – w Niemczech są koła polskich naukowców, słyszymy też o naszych rodakach, którzy odnieśli sukces w USA. To jednak nie zmienia obrazu całości. To ci Brytyjczycy czy Irlandczycy wystawiają nam cenzury, a nie my im. Z drugiej strony, nie chciałbym negować pani opinii,
bo wciąż brakuje badań nad nową emigracją. Poza tym rzeczywiście poczyniliśmy ogromny postęp w ciągu kilku ostatnich lat.
Z czego zatem wynikają porażki Polaków za granicą? Z antypolonizmu jako ideologii, o którym pan pisał, czy raczej z naszych kompleksów, braku pewności siebie i tego, że nie mierzymy wysoko?
– Na pewno po części to nasza wina. Z Polską w ostatnich latach jest jak z Niemcami po wojnie – musimy przejść fazę „najadania się”. Polacy wyszli z biedy i teraz konsumują – to pomaga im w kryzysie, ale nie do końca wiedzą, jak to robić. Robią to więc bez stylu, ostentacyjnie. Tak samo jak polscy politycy, o których głośno nawet za granicą. Ktoś pobije żonę na Florydzie, szamocze się ze stewardesą, cofa na autostradzie... Poza tym
jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów w UE. Ciągle jesteśmy państwem na dorobku, a na dorobkiewiczów patrzy się z góry. Nawet jeżeli pracuje się na stanowisku menedżerskim w City, ale pochodzi się z kraju, który nie produkuje nic budzącego podziw, który nie jest znany z wynalazków, który w ciągu ostatnich 20 lat nie błyszczał wielkimi osiągnięciami w
kulturze, nauce lub technice. Prestiż kraju pomaga w rozwoju karier indywidualnych.
Ale istnieje oprócz tego antypolonizm jako ideologia?
– Tak, istnieje także ideologiczna antypatia do Polski. Ostatnio było ją widać w kampanii przeciw europosłowi Michałowi Kamińskiemu. Te tendencje bardzo narosły w latach 2005–2007, za czasów rządów PiS. Nie dziwię się więc Polakom, którzy spotkali się z przejawami dyskryminacji za granicą, że w ostatnich wyborach tak zdecydowanie opowiedzieli się przeciwko poprzedniemu rządowi. Był to zrozumiały odruch konformizmu.
Stosunek do Polski świetnie ilustruje opinia moich znajomych, Niemców, którzy jakiś czas temu wytykali Polakom, że powinni się wstydzić Leppera jako wicepremiera. Nie przyszło im do głowy, że sami powinni się wstydzić za np. Schrodera na garnuszku u Putina. Mamy do czynienia z naciskiem – także kulturowym, historycznym – na Polskę. Nie istnieje oczywiście wielki spisek przeciwko naszemu krajowi, ale antypolonizm jako ideologia –
owszem.Z tym też wiąże się inny problem: jak w związku z tym Polacy podchodzą do swojej tożsamości narodowej. Często są to skrajne postawy: albo się jej wstydzą i od niej dystansują, albo ostentacyjnie się z nią obnoszą, pomagając sobie wrzaskiem i wyzwiskami
– to taki patriotyzm kibica.
Tak jak przy okazji wyboru Jerzego Buzka na stanowisko szefa europarlamentu?
– Tak, to jest doskonały przykład na to, jak nie potrafimy zdobyć się na realistyczną ocenę. W tych wybuchach euforii widoczna była chęć identyfikacji z kimś, kto odniósł sukces, ale bardzo infantylna. Nie wiemy jeszcze, co Buzek zrobi, jakie są jego możliwości. Ważne jest, że odnieśliśmy sukces. I wszystko jedno, czy to jest Buzek, Małysz, Kubica czy Jan Paweł II. To świadczy o wielkim braku pewności siebie i nieznajomości hierarchii zdarzeń i funkcji. Niemcy nie przywiązywali wielkiej wagi do
tego, że Hans-Gert Poettering został przewodniczącym europarlamentu. Większość nawet nie zna jego nazwiska. Nasz brak realizmu przejawia się w nadmiernej wadze przywiązywanej do sukcesów, jakie odnoszą inni Polacy. To wyraz głębokich kompleksów, choć wyraża się w tym naturalna potrzeba symboli i osób, wokół których możemy się jednoczyć. Niestety, trudno
nie zauważyć, że z drugiej strony pełno jest zjawisk świadczących o braku poczucia własnej godności. A ludzie, którzy nie mają szacunku do siebie, nie mają go też do innych, zwłaszcza tych „gorszych”. Usiłują się przypodobać silnym, gardzą słabszymi.
Jakie są tego konsekwencje dla imigrantów?
– Imigranci odnoszący sukcesy za granicą często czują potrzebę dystansowania się w stosunku do Polski. Zmieniają nazwiska, bo polskie trudno się wymawia. Gorliwe starają się spełnić oczekiwania swoich gospodarzy. Sam byłem świadkiem przy okazji międzynarodowych konferencji, w czasie których Polacy przełykali wypowiedzi, które
wymagały ostrej reakcji. Niektórzy chcą się wręcz wypisać z polskiej wspólnoty. Indywidualny sukces osiągany jest przez zanegowanie przynależności do wspólnoty narodowej. Taka postawa, nawet jeżeli jest doraźnie nagradzana, nie spotyka się z prawdziwym szacunkiem tych, którym chcemy się podlizać.
Czyli jak ktoś odnosi sukces za granicą, to już nie jako Polak?
– Ludzie pracujący np. w londyńskim City czy środowisku naukowym należą do enklawy międzynarodowej, w której tożsamość narodowa nie odgrywa wielkiej roli. Stąd tych ludzi nie do końca identyfikuje się jako Polaków, raczej jako pochodzących z Polski specjalistów. Inaczej wygląda sytuacja tych, którzy żyją poza takim zglobalizowanym, transnarodowymi enklawami, którzy pracują w zawodach bardziej lokalnych. Ci z trudem się asymilują, tworzą własne etniczne enklawy. Wtedy naturalną koleją rzeczy jest to, że narastają problemy na tle narodowościowym. Tak jak w przypadku polskiej dzielnicy w
Londynie, Hammersmith. W środowisku ludzi przebywających w takiej masie, wyrwanych ze znajomego, rodzimego kontekstu, pojawiają się też patologie.
Ale przecież w dużej mierze to młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę.
– To prawda, to bardzo świeża i młoda emigracja, ciągle pełna entuzjazmu. Myślę, że ona jest jeszcze większym dowodem na porażkę Polski. Dlaczego nasz kraj nie pozwala na spożytkowanie tego entuzjazmu na miejscu? Dlaczego tak ciężko im robić w Polsce coś, co świata nie zamyka, lecz otwiera i daje poczucie sensowności? Dlaczego ludzie, którzy mają ogromny potencjał, muszą wyjeżdżać za granicę, zamiast pracować na sukces narodowy Polski? Z prac dyplomowych moich studentów i ich relacji wynika, że nawet, gdy dobrze wykształceni emigranci zdecydują się wracać do kraju, nic dobrego tam ich nie czeka. Niezależnie od tego, gdzie się kształcili, jak cenne mają doświadczenie zawodowe, nie mogą znaleźć pracy. Okazuje się też, że wszystkie programy zachęcające do powrotu to czysta mrzonka i służą jedynie temu, by utrzymać zastępy urzędników.
Nie ma sensu wyjeżdżać?
– Nie jestem przeciwnikiem wyjazdów czy osiedlenia się na stałe w innych krajach. Wręcz przeciwnie. Widzę po swoich studentach, że doświadczenie życia, pracy i uczenia się za granicą jest niesamowicie cenne. Problemem dopiero jest sposób, w jaki ludzie je spożytkują. Zwłaszcza młode osoby dążą do sukcesu indywidualnego, a jak mówiłem poprzednio, w przypadku Polski – sukces indywidualny jest zazwyczaj oddzielony od zbiorowego.
Ale przecież powracający emigranci, nie mogąc znaleźć zatrudnienia u kogoś, zatrudniają się sami. Wracają z całym kapitałem – z oszczędnościami, pewnością siebie, przedsiębiorczością oraz ogromną wiedzą – i otwierają własne firmy. Czy nie dokładają się w ten sposób do budowania sukcesu narodowego?
– Jeżeli okaże się, że to zjawisko na większą skalę, to będzie niewątpliwie bardzo pozytywne. To byłby dobry sposób na spożytkowanie potencjału ludzi, którzy są wykształceni, pełni zapału, znają języki, a których w Polsce nie chce się zatrudniać. Osoby, które wracają do kraju i otwierają własne firmy, mogą albo zasiać ferment, albo wzbogacić życie publiczne tymi wartościami, które nabyły za granicą – i oczywiście nie mówię tylko o finansach, ale i obyczajach, które mogłyby stać się bardzo ważnym czynnikiem modernizacyjnym.
To w czym jest problem?
– Zapał tych ludzi może się rozbić o panujące w naszym kraju marazm i nepotyzm. Zresztą to bardzo świeże zjawisko i nie wiemy, czy zapał zaraz się nie ulotni. Ludzie mogą przez 2–3 lata szamotać się, a potem znowu wyjechać za granicę, bo tu nic nie wskórali. I cykl się zamyka.
Skąd to się bierze, że młodzi ludzie muszą wyjeżdżać za granicę, aby móc robić coś, co daje im satysfakcję?
– Dlatego, że mimo wszystkich przemian ciągle liczą się dojścia i powiązania, a możliwość awansu społecznego przez pracę i talent są bardzo ograniczone. Szczególnie ci najlepsi mają małe szanse samorealizacji – w Polsce nie ma odpowiednika City czy Wall Street, nie
ma elitarnych uniwersytetów, nie ma polskich firm high-tech i laboratoriów na światowym poziomie. Jesteśmy krajem produkującym klamki do mercedesów, a nie mercedesy. I wielkim zadaniem na kolejne 20 lat byłoby to, żeby zmienić ten stan rzeczy. Zadaniem dla tych właśnie młodych ludzi – i dla tych, którzy Polską rządzą lub będą rządzić. Wtedy naprawdę moglibyśmy z dobrze uzasadnionym poczuciem własnej wartości jeździć po świecie i na luzie cieszyć się Polską i polskością.
komentarze (69)
"""""""""""""""""""""""""""""""""
http://fakt-opinie.salon24.pl/119221,polacy-moga-swiatu-zaproponowac-glownie-wlasne-miesnie
sobota, 26 września 2009
prl RPrl płatne. Lista
MOTTO.
" ( ) Demokracja to rządy świadomych obywateli w interesie świadomych obywateli. Demokracja to niskie podatki jeśli wyborcy chcą niskich podatków, demokracja to surowe prawo jeśli obywatele chcą surowego prawa, demokracja to dekomunizacja jeśli wyborcy nie chcą komunizmu, a nie rządy na odwrót, albo w oderwaniu od woli ludzi. Woli ludzi, która w Polsce przechodzi przez tak zręcznie skonstruowane mechanizmy, że staje się swoją odwrotnością. Żeby dowiedzieć się kto i jak rządzi w Polsce, trzeba przestać patrzeć na etykietę, minąć fasadę i zajrzeć do cuchnącego środka. "
republikan http://imperium-marionetek.blog.onet.pl/Zapach-polskiej-demokracji,2,ID250547472,n
" ( ) Demokracja to rządy świadomych obywateli w interesie świadomych obywateli. Demokracja to niskie podatki jeśli wyborcy chcą niskich podatków, demokracja to surowe prawo jeśli obywatele chcą surowego prawa, demokracja to dekomunizacja jeśli wyborcy nie chcą komunizmu, a nie rządy na odwrót, albo w oderwaniu od woli ludzi. Woli ludzi, która w Polsce przechodzi przez tak zręcznie skonstruowane mechanizmy, że staje się swoją odwrotnością. Żeby dowiedzieć się kto i jak rządzi w Polsce, trzeba przestać patrzeć na etykietę, minąć fasadę i zajrzeć do cuchnącego środka. "
republikan http://imperium-marionetek.blog.onet.pl/Zapach-polskiej-demokracji,2,ID250547472,n
"""""""""""""""""""""""""
++++++++++++
Ułaskawienia - interes na topie? Mamy ułaskawionego Sikorę, starania o ułaskawienie Sobotki, aferalne ułaskawienie Petera Vogla - bandytę podejrzewanego o pranie pieniędzy Marka Dochnala - co dalej?
Bez wątpienia spektakularną sprawą jest niejasne okoliczności kontrowersyjnego ułaskawienia Petera Vogla, nazywanego "kasjerem lewicy". Prokuratura warszawska wszczęła dochodzenie i już sprawdza szwajcarskie konta polityków zaangażowanych w sprawę Marka Dochnala - zapowiedział prokurator krajowy Janusz Kaczmarek.
Postępowanie ma wykazać, czy w trakcie procedury mogło dojść do przyjęcia korzyści.
Według premiera Kazimierza Marcinkiewicza to ułaskawienie jest kolejnym przykładem "psucia państwa". "To jest właśnie kolesiostwo. Ni mniej, ni więcej, ale ludzie z otoczenia prezydenta Kwaśniewskiego, ludzie z otoczenia SLD korzystają na odchodnym pana prezydenta z jego łaski" - oświadczył Premier.
Wyjaśnienia w sprawie:
Vogel pracując w szwajcarskim banku Coutts odpowiadał za klientów z Europy Wschodniej, także z Polski. Byli wśród nich politycy i biznesmeni, m.in. lobbysta Marek D. Okazało się, że w 1971 roku Vogel, który miał wówczas 17 lat i posługiwał się się jeszcze nazwiskiem Filipowski, brutalnie zamordował 75-letnią kobietę. Został ujęty i skazany na 25 lat więzienia. Uniknął kary śmierci tylko dlatego, że był nieletni. Po odsiedzeniu ośmiu lat więzienia Vogel w 1979 roku uzyskał przerwę w odbywaniu kary i nie wrócił już do więzienia. W 1983 roku w niewyjaśnionych okolicznościach dostał paszport, wyjechał do Niemiec, potem do Szwajcarii i przyjął panieńskie nazwisko matki. Zrobił błyskawiczną karierę w sektorze bankowości. W 1998 roku polski wymiar sprawiedliwości uruchomił procedurę ekstradycyjną. Vogel został zatrzymany w Szwajcarii i przekazany naszym służbom. Trafił do aresztu i niemal natychmiast jego prawnicy wnieśli o ułaskawienie. Procedurę podejmuje prokurator generalna
Hanna Suchocka i nagle sprawa staje się coraz bardziej dziwna. Prokurator Jolanta Rucinska z Ministerstwa Sprawiedliwości najpierw sporządza negatywną opinie, a za chwile ją zmienia. W aktach sprawy jest jednak jej notatka, gdzie wyjaśnia, że zmiany kazał jej wprowadzić zastępca prokuratora generalnego
Włodzimierz Wolny. Następnie opinia została podpisana przez drugiego zastępcę prokuratora generalnego Stefana Śnieżkę i w lipcu 1999 roku Vogel został ułaskawiony i wraca do Szwajcarii.
Nazwisko Vogla pojawia się kolejno w aferze Orlenu i w śledztwach dotyczących prania brudnych pieniędzy mafii, także paliwowej, oraz znanych polityków lewicy. Funkcjonariusze ABW ustalili, że Vogel utrzymywał zażyle kontakty z Ałganowem, a także z Andrzejem Kuna i Aleksandrem Żaglem - czyli bohaterami afery Orlenu. Vogel współuczestniczył w organizowaniu wiedeńskiego spotkania Kulczyka z Ałganowem. Spotkanie, które odbyło się w Wiedniu w 2004 roku, miało dotyczyć prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej. Władimir Ałganow, rosyjski szpieg, miał na nim powiedzieć, że za obietnicę „załatwienia” sprawy, czyli sprzedaży rafinerii Rosjanom, ówczesny minister skarbu Wiesław Kaczmarek i szef Nafty Polskiej Maciej Gierej wzięli po pięć mln dolarów łapówki. Według ABW, te pieniądze mogły zostać ulokowane w szwajcarskim banku Coutss, w którym pracował Peter Vogel. Przypuszczalnie swoje konta ma tam też i Kwaśniewski, oraz wyżsi politycy SLD.
Z materiałów zebranych przez prokuraturę i ABW wynika też, że Vogle utrzymywał też bliskie kontakty z Markiem Dochnalem, aresztowanym m.in. za pranie brudnych pieniędzy - czyli koło się zamyka.
Według Kaczmarka jedną z niewyjaśnionych kwestii w sprawie Vogla jest natychmiastowy tryb zwolnienia go z aresztu ekstradycyjnego. "Takie natychmiastowe zwolnienie to sytuacja wyjątkowa. Jeżeli na to nałoży się informacje dziennikarzy o naciskach na zastępcę prokuratora generalnego, które miały miejsce w tym samym czasie, to musimy sprawdzić, czy nie doszło do przekroczenia uprawnień urzędującego wówczas prokuratora i innych osób zaangażowanych w natychmiastowe zwolnienie Vogla" - powiedział Kaczmarek.
Wątpliwości budzi fakt, że Vogel jeszcze przed ukończeniem procedury ułaskawieniowej, decyzją ówczesnego zastępcy prokuratora generalnego Stefana Śnieżki, wyszedł na wolność.
Sprawa ułaskawienia Yogla wyszła na jaw przy okazji próby ułaskawienia
Sobotki przez Kwaśniewskiego.
W sprawie ułaskawienia Zbigniewa Sobotki szef rządu pytany, czy namawiałby ministra sprawiedliwości do opóźnienia procedury, czy do przekazania akt prezydentowi, powiedział:
"Na pewno trzeba działać tu absolutnie zgodnie z prawem i minister sprawiedliwości jak mało kto inny powinien to robić". Jednocześnie premier podkreślił, że należy wykorzystać "wszelkie możliwe procedury, by nie dopuścić do wykonania tego aktu łaski, bo to jest absolutne psucie państwa". "Mało jaka rzecz psuje tak państwo jak tego typu decyzja" - powiedział Marcinkiewicz.
Co wiemy:
Zbigniew Sobotka wstąpił do PZPR pod koniec lat 70. Jego prawdziwa kariera zaczęła się jednak dopiero u schyłku PRL. Jako przedstawiciel aktywu robotniczego z Huty Warszawa trafił wówczas do Biura Politycznego PZPR, gdzie zyskał opinię przedstawiciela frakcji twardogłowych. Świadczą o tym choćby meldunki wschodnioniemieckiej Stasi. Sobotka dzielił się swoimi informacjami i spostrzeżeniami z oficerami tajnych służb NRD. Gdy Sobotka znalazł się we władzach PZPR, stał się też sąsiadem Kwaśniewskiego i Józefa Oleksego na osiedlu w warszawskim Wilanowie.
Na początku III RP Sobotka przeszedł metamorfozę: z walcownika w hucie stał się ekspertem w sprawach bezpieczeństwa i tajnych służb. Wiosną 1994 r. trafił do MSW, kierowanego wtedy przez Andrzeja Milczanowskiego, bliskiego współpracownika Lecha Wałęsy. Za kandydaturą Sobotki miał stać właśnie Kwaśniewski, ówczesny lider SLD. - Sobotka nie był pierwszym kandydatem, jakiego działacze sojuszu przedstawili ministrowi, był też zdecydowanie najsłabszy z nich - wspomina gen. Henryk Jasik, zastępca Milczanowskiego.
Początkowo Sobotka nie miał zbyt wiele do powiedzenia: nadzorował straż pożarną i przetargi w ministerstwie. Jego pozycja wzrosła na początku 1996 roku, kiedy z resortu po ujawnieniu sprawy Olina musiała odejść ekipa Milczanowskiego. Sobotka przejął władzę w resorcie. Do MSWiA trafił ponownie w 2001 r. po zwycięstwie SLD. Choć formalnie szefem resortu był Krzysztof Janik to Sobotka był faktycznym zarządcą resortu nadzorującym policję.
Czy chodzi tu o związki wpływowych polityków polskiej lewicy z KGB i Stasi?
Okoliczności, w jakich poznawali oni pułkownika KGB Władimira Ałganowa, kulisy przejęcia majątku PZPR - we wszystkie zaangazowany był Zbigniew Sobotka - wiceminister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Leszka Millera, który od lat uchodził za szarą eminencję lewicy. czy jego wiedza o przekrętach polityków będzie jego polisą bezpieczeństwa?
Czy dlatego Aleksander Kwaśniewski zdecydował się na wszczęcie procedury ułaskawieniowej wobec Sobotki, skazanego za ujawnienie planów operacji policji?
Ciekawe, co skłoniło Kwaśniewskiego dla zaryzykowania swej reputacji i resztki społecznego zaufania?
Po ujawnieniu afery starachowickiej doszło do ostrego konfliktu na linii Grzegorz Kurczuk (minister sprawiedliwości) - Krzysztof Janik. Kurczuk opowiedział się za odebraniem Sobotce immunitetu. Janik był przeciwnego zdania. Co więcej, przed zakończeniem postępowania w tej sprawie ogłosił zakończenie banicji urlopowanego Sobotki. Odczytano to jako nacisk na prokuraturę, by nie stawiała zarzutów wiceministrowi.
Czy Krzysztofem Janikiem kierowała tylko sympatia do swojego zastępcy? Spekulowano wtedy, że być może za przeciekiem starachowickim stał nie Zbigniew Sobotka, lecz Krzysztof Janik mający świetne kontakty z lokalnymi politykami SLD. Janik temu zaprzeczył, a Sobotka tradycyjnie milczał.
Za to przy okazji "afer ułaskawieniowych" skorzystał bez wątpliwości Stanisław Sikora - skazany na 25 lat za podwójne zabójstwo gangsterów. Stał się pierwowzorem i bohaterem filmu „Dług”.
Dwukrotnie wnosił o ułaskawienie i w końcu prezydent Aleksander Kwaśniewski, (aby wyjść z honorem?), podpisał już dokumenty ułaskawienia w jego sprawie.
Bez wątpienia decyzji o ułaskawieniu Sikory można łączyć z głośną aferą łaski dla Zbigniewa Sobotki.
Zresztą, wcześniej rzecznik PiS Adam Bielan zapowiedział, że jeżeli Aleksander Kwaśniewski nie ułaskawi Sikory, zrobi to Lech Kaczyński.
Dla przypomnienia:
Młodzi biznesmeni: Sławomir Sikora, Artur Bryliński i Tomasz K. na początku lat 90. wplątali się w niejasne układy z Grzegorzem G., który zajmował się m.in. handlem kradzionym towarem i wymuszaniem zwrotu fikcyjnych długów. Pewnego dnia gangster zażądał od nich zwrotu nieistniejącej pożyczki. Szantażował ich i zmuszał do popełniania przestępstw.
W marcu 1994 r. w lesie pod Maciejowicami (woj. mazowieckie) Grzegorz G. i jego „ochroniarz” zostali zabici nożem i tasakiem. Ciosy zadawał Bryliński, on też odciął głowy ofiar; Sikora zaś przytrzymywał ofiary. Warszawski sąd wojewódzki w listopadzie 1997 r. skazał biznesmenów na kary po 25 lat więzienia. Trzeciego mężczyznę sąd uwolnił od zarzutu morderstwa "ochroniarza" Grzegorza G. i skazał na 12 lat więzienia. Na podstawie tej historii Krzysztof Krauze nakręcił film „Dług” – jeden z najważniejszych polskich filmów lat 90.
Interwencje redakcji.
Zawiadomienie o przestępstwie
W dniu 1 grudnia 2005 w programie TVP ( Prosto w oczy), była współpracownik Prezydenta RP Aleksandra Kwasniewskiego Jolanta Szymanek-Deresz ujawniła, ze Prezydent Kwaśniewski ma poważne ( niejawne ) powody, które uzasadniają podjecie procedury ułaskawienia skazanego Zbigniewa Sobotki.
Charakter wystąpienia Jolanty Szymanek-Deresz rzuca uzasadnione podejrzenie, ze podjecie procedury ułaskawienia Zbigniewa Sobotki może mieć lub ma charakter przestępczy.
Wypowiedz Jolanta Szymanek-Deresz wyraźnie wskazuje, ze Aleksander Kwaśniewski
może być poddany groźbom, ze strony Zbigniewa Sobotki - lub innych - celem wymuszenia ułaskawienia.
##########
Powody ujawnienia tych informacji ze strony Jolanta Szymanek-Deresz nie są znane ale są też nieistotne.
Jolanta Szymanek-Deresz jest jedna z najlepiej poinformowanych osób w Polsce w zakresie spraw zakulisowych Urzędu Prezydenta.
Powstała sytuacja uzasadnia wszczęcie dostępowania wyjaśniającego w trybie nagłym.
Wyklucza to także możliwość przesłaniu A. Kwaśniewskiemu dokumentów sądowych w sprawie Sobotki przed wyjaśnieniem okoliczności sugerowanych przez Jolanta Szymanek-Deresz.
Podobne tematy znajdziesz w dziale: ARTYKUŁY - tematy do przemyślenia
http://www.aferyprawa.com/index2.php?dzial=polityka&id=852&p=teksty/show
++++++++++++++
++++++
PS.
Co by było, gdyby nie było?
Okrągły Stół, czerwiec 1989, wybory do Sejmu Kontraktowego, zagłada Listy Krajowej ...
Czy na pewno upadł wtedy w Polsce socjalizm?
Powstanie antykomunistyczne, nawet zwycięskie, miałoby swoją cenę krwi, na którą Polski już nie stać było. Dobrze się stało, że z socjalizmu realnego wyszliśmy pokojowo, ale nie znaczy, że nie zapłaciliśmy za to też dużo, ale w inny sposób.
Dla rozrywki - trochę historii alternatywnej:
PRL alternative ending - część 1, 2, 3 i 4.
++++++++++
http://www.rtc.pl/~ff/
Okrągły Stół, czerwiec 1989, wybory do Sejmu Kontraktowego, zagłada Listy Krajowej ...
Czy na pewno upadł wtedy w Polsce socjalizm?
Powstanie antykomunistyczne, nawet zwycięskie, miałoby swoją cenę krwi, na którą Polski już nie stać było. Dobrze się stało, że z socjalizmu realnego wyszliśmy pokojowo, ale nie znaczy, że nie zapłaciliśmy za to też dużo, ale w inny sposób.
Dla rozrywki - trochę historii alternatywnej:
PRL alternative ending - część 1, 2, 3 i 4.
++++++++++
http://www.rtc.pl/~ff/
Subskrybuj:
Posty (Atom)