piątek, 30 kwietnia 2010
10. IV. D E M I U R G O S
Donald Szwejk oszalal we wtorek
++++++++++++++
http://www.box.net/shared/r4oorxik42
++++++
PS.
2009/10/01
Spoleczenstwo zniewolone
Proboszcz, ojciec dzieciom jest alkoholikiem i hazardzistą.
Co na to parafianie? "Czy moja wina, że proboszcz jest proboszczem? To zasługa wszystkich parafian. Chcą go mieć."
"Rozmawiałam z mamą – kobietą świętą – o tej sytuacji. Powiedziała: u nas, w sąsiedniej parafii była podobna historia. Wierni się zbuntowali i wywieźli proboszcza na taczce. Biskup z sąsiedniej diecezji powołał komisję. Zbadała zarzuty, punkt po punkcie – potwierdziło się co do joty. Proboszcza zdegradowano, przeniesiono. Zróbcie tak samo.
Mamo, Ty zwariowałaś. Wprowadziłam się tu na wieś moją będzie z rok – jest dobrze, chłopy wiedzą, co czynią."
Ja opowiem inną historie. Parafia byla mieszana, polsko-kanadyjska. Msze po angielsku dla parafian z najblizszej okolicy i msze po polsku dla Polonii z calego miasteczka. Ksiadz proboszcz z Polski (jedyny w calej parafii). Palil chyba paczke dziennie i tyle ze spraw na "pe", zadnego nalogowego pijanstwa, pań o ktorych by mowiono, pokerow. Byl lekko rozrywkowy, glowną jego przywarą byla jakas taka niesamowita doczesnosc. On sam sie chyba z tym meczyl, meczyli sie parafianie, polscy i kanadyjscy.
Polacy (doktory, magistry, inzyniery) nie byli zachwyceni, ale nie protestowali, nauczeni w komunie, ze jezeli sie cos zmieni to pewnikiem na gorsze. Nie bedzie polskiego ksiedza, albo przyjdzie pijak i dziwkarz. No i ktoz by sie liczyl ze zdaniem polskich parafian, wszak takim abp Paetzem prokuratura nie osmielila sie zainteresowac.
Inaczej zachowali sie Kanadyjczycy (rednecks and newfies). Wybrali sie do biskupa i oswiadczyli, ze nie chcą takiego ksiedza.
Ich perspektywa byla zupelnie inna. Skoro nie uchylaja sie od utrzymywania (taca) ksiedza i parafii to nalezy im sie ksiadz z prawdziwego zdarzenia. Moga co niedziele wsiadac w samochody i jechac 5 kilometrow dalej do innego kosciola gdzie ich religijne potrzeby zostana zaspokojone. Wtedy biskup i tak bedzie musial zamknac kosciol na klodke, a ksiedza wyslac gdzies indziej. Zatem wszystko w jego rekach. No i na tym kontynencie wymiar sprawiedliwosci nie ma problemow z wydawaniem wyrokow na ksiezy pedofili w procesach karnych, a KK jest zmuszony do zawierania ugod pozasadowych i wyplacenia poszkodowanym kilkudziesieciu milionow, by uniknac procesow cywilnych, czego przykladem jest archidiecezja bostonska, kardynal Law i ochraniani przez niego ksieza pedofile.
Lokalny biskup postanowil kosciola nie zamykac, a ksiedza zeslal w miejsce raczej odludne, sprzyjajace kontemplacji, na cudownej urody lono natury. Moglo to dodatkowo poglebic nieszczescie ksiedza, trudno powiedziec, bo w tym miejscu slad po nim sie urywa.
Pojawia sie natomiast Stary Wiarus wraz z oswiadczeniem o zawiadomieniu prawnikow Samanthy Geimer o pomowienie jej o prostytucje przez niejakiego Zanussiego. Wielkie szczescie, ze sie pojawia, dzieki temu mozna przestac miądlic sprawy parafialne i przejsc do uogolnien.
Na Starego Wiarusa rzucil sie lewacki smietnik zarzucajac mu kapowanie. Na czym polegalo kapowanie w PRLu? Przyjrzyjmy sie takim osobnikom jak IPN BU 001043/1507 SADURSKI WOJCIECH. W tym przypadku trudno ustalic czy chodzi o profesora prawidel europejskich od siedmiu Bolonii, w koncu Wojciechow Sadurskich moglo byc jak psow, albo nawet jak wszy w sowieckim lagrze. Pozostanmy zatem przy anonimowym Wojciechu Sadurskim i dodajmy mu do towarzystwa IPN BU 00170/569 ZANUSSI KRZYSZTOF PIUS gdzie watpliwosci, ze jest to ten Zanussi - rezyser nie ma zadnych. Czym zajmowali sie owi osobnicy przed trafieniem na liste IPNu? Moim zdaniem zajmowali sie kolaboracją z sowieckim okupantem, a to dzialalnosc na pograniczu zdrady ojczyzny. W zamian za dyskretne dostarczanie informacji o wspolobywatelach spodziewali sie osobistych korzysci. Jednemu marzyc sie mogly zagraniczne podroze i stypendia uniwersyteckie, drugiemu panstwowe fundusze na produkcje filmowe. Istotna jest tu zdrada narodowa dla prywatnych korzysci. Elementy te nie wystepuja ani w dzialaniu kanadyjskich parafian, ani u Starego Wiarusa, ktorych dzialanie powodowane bylo troska o wspolne dobro. Proboszcz minal sie z powolaniem, a rezyser uwiklany w afere pedofilska z dworca centralnego powinien zniknac z zycia publicznego na wieki wiekow amen. Niestety nie da sie naprawic tych chorych sytuacji bez pokazywania palcem. Sprawy trzeba naprawic, zatem palcem pokazac tez trzeba.
Tym sposobem dochodzimy w koncu do najwiekszej krzywdy jaka komuna wyrzadzila polskiemu spoleczenstwu. Spoleczenstwo to w wyniku bolszewickich rzadow utracilo wiare w mozliwosc decydowania o wlasnych wspolnych sprawach, utracilo wiare w sens sprzeciwiania sie czemukolwiek. Wynikiem tego jest powszechne spoleczne przyzwolenie na degrengolade moralną, zlodziejstwo, korupcje oraz na elity z bolszewickiego gowna. 85% tego spoleczenstwa zapytane w sondazu "czy popierasz publiczną napasc slowną na ofiare gwaltu przez jednego rezysera - pedofila dla ratowania skory drugiego rezysera - pedofila?" odpowie "nie". Rownoczesnie 100% tego samego spoleczenstwa nie kiwnie palcem w bucie by przynajmniej usunac takiego degenerata z zycia publicznego. To wlasnie sa te kagance, ktore wrosly Polakom w mordy - jak pisze Jozef Darski.
Nie sa to postawy irracjonalne, no bo gdzie i komu skutecznie poskarzyc sie w Polsce na Zanussiego, albo jak w sposob cywilizowany, bez taczek pozbyc sie proboszcza, ktory nie nadaje sie do pelnienia funkcji?
Czy to nie jest zbiorowy amok, trans i chocholi taniec - Polska jak dluga i szeroka, w dzien i w noc od dwudziestu lat powtarzajaca za Bolkiem "jestem za a nawet przeciw"? Tu jest pies pogrzebany, jak dlugo nie zmieni sie to spoleczne dwojmyslenie tak dlugo bedzie trwac komunizm.
W tym kontekscie kulturowe odrodzenie Polski lansowane przez FYMa to mrzonka i powazne nieporozumienie. Z kultura jest dzis gorzej niz w PRLu. W PRLu pojawialy sie nazwiska na skale swiatowa: Penderecki, Grotowski, Gorecki. Czy choc jedno nazwisko tego kalibru pojawilo sie w ostatnim dwudziestoleciu?
tuskomorra, Naród, Maskva
ANALIZA z dn.28.IV.2010
FILM - ANALIZA II : http://polskaweb.eu/
Byłam na polu po bitwie
Opublikował/a Marucha w dniu 2010-04-29 (czwartek)
Z żoną jednej z ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu pod Katyniem (nazwisko do wiadomości redakcji) rozmawia Mariusz Kamieniecki
Była Pani jedną z pierwszych osób, które tuż po katastrofie udały się do Moskwy, by zidentyfikować ciała swoich bliskich. Jak wyglądała organizacja wyjazdu i sam pobyt?
- W Moskwie byliśmy zakwaterowani w bardzo dobrym hotelu. Nie było też żadnych problemów z wyżywieniem. Zorganizowano i umożliwiono nam dostęp do kaplicy, która była zlokalizowana w obiektach moskiewskiego Instytutu Medycyny Sądowej. Mieliśmy także wystawienie Najświętszego Sakramentu tuż po przylocie do Moskwy w sali konferencyjnej hotelu. Tam również następnego dnia została odprawiona Msza Święta. Wieczorem znaliśmy już program następnego dnia. Przez cztery dni naszego pobytu w tych wszystkich procedurach towarzyszyła nam minister Ewa Kopacz.
Od początku była Pani przekonana o potrzebie tak szybkiego wyjazdu do Rosji?
- Początkowo jeszcze w Warszawie nie bardzo widziałam sens zbyt wczesnego wyjazdu do Moskwy, zwłaszcza w momencie, kiedy wszystkie procedury badawcze związane z katastrofą nie zostały zakończone na miejscu tragedii. Ponadto wiedząc mniej więcej, jak wyglądała katastrofa i widząc w mediach jej skutki, zdawałam sobie sprawę z tego, że sama procedura badań ciał może być dość skomplikowana i może potrwać dłużej.
Jak zachowywały się służby wobec rodzin ofiar?-
Mimo czterech dni pobytu w Moskwie nie udało nam się zidentyfikować ciała naszego zmarłego. Wszyscy odnosili się do nas z dużym szacunkiem. To bardziej my, a nie oni zadawaliśmy pytania, na które starali się nam w miarę możliwości odpowiedzieć. Pamiętam, że kiedy już kolejny dzień nie mogliśmy znaleźć szczątków naszego zmarłego i zastanawialiśmy się nad tym, czy zostać jeszcze jeden dzień, czy może wracać do Polski, wówczas zapytaliśmy jednego ze śledczych, czy są to już wszystkie szczątki wydobyte z miejsca katastrofy. Ten bez wahania odpowiedział, że w zasadzie zebrali już wszystko, co najważniejsze. Dodał, że owszem, później będą jeszcze przekopywać teren i być może coś jeszcze się znajdzie. Takie to były rozmowy. Serdeczność była, ale nie wylewna, jak chociażby ta w stylu Gierka i Breżniewa.
Kto opiekował się rodzinami, które przybyły do Moskwy?
- Każda rodzina miała przydzielony czteroosobowy zespół. Psycholog i tłumacz w większości byli to pracownicy polskiej ambasady w Moskwie. Kiedy się dowiedzieli o tragedii, przerywali urlopy i wracali do Moskwy, by służyć pomocą. W pomoc jako tłumacze oprócz dyplomatów angażowali się także polscy przedsiębiorcy, biznesmeni, którzy prowadzą swe interesy w Moskwie i dobrze znają język rosyjski. Ponadto ze strony rosyjskiej każda rodzina miała przedstawiciela Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych oraz śledczego. Do obsługi rodzin ofiar katastrofy zostały przydzielone młode osoby. Początkowo nie sądziliśmy, że tak młodzi ludzie poradzą sobie w obliczu tak wielkiej tragedii. Okazało się, że było inaczej. Byli z nami praktycznie od rana do późnego wieczora.
Gdzie rodziny ofiar spędzały czas w przerwie pomiędzy identyfikacjami?
- Dużo czasu spędzaliśmy na świetlicy, rozmawialiśmy ze sobą, wymienialiśmy poglądy, nawzajem staraliśmy się pocieszać. Mieliśmy także dostęp do bufetu, który został utworzony na nasze potrzeby. Niektórzy nie mieli większych problemów z identyfikacją, jednak były rodziny, które podobnie jak my przez kilka dni bezskutecznie szukały ciał swoich bliskich, przeglądając w prosektorium dosłownie szczątki ofiar. Tak było chociażby z ciałem szefa Sztabu Generalnego gen. Gągora, którego zidentyfikowano dopiero po kilku dniach. Część samolotu oprócz zniszczeń uległa spaleniu. Zwęglone były też ciała, których identyfikacja była wręcz niemożliwa. Stąd też okazanie tych ludzkich szczątków było bardzo trudne zarówno dla służb medycznych, jak i dla nas, członków rodzin.
Jak wyglądał proces identyfikacji zwłok?
- Jak mówiła nam minister Kopacz, która była z nami w Moskwie i na miejscu nadzorowała cały ten proces ze strony polskiej, zanim szczątki zostały okazane rodzinom, zgodnie z tamtejszą procedurą musiały zostać poddane sekcji.
Jeżeli zaś chodzi o nas, to wszystko zaczynało się od rozmów, a właściwie naszych opowieści, jak wyglądał nasz zmarły czy też zmarła. Chodziło o szczegóły dotyczące np. wzrostu, wagi czy innych szczegółów, które mogły być pomocne. Trwało to mniej więcej godzinę, może półtorej. Informacje te były szczegółowo notowane. Następnie śledczy oddalali się do miejsc, gdzie były złożone zwłoki, i weryfikowali te nasze informacje w odniesieniu do konkretnych szczątków. Kiedy znaleźli identyczny bądź podobny szczegół do przedstawionego przez rodziny opisu, wówczas okazywali nam, ale nie ciała, a zdjęcia lub prezentacje komputerowe. Wiem jednak, że niektóre osoby widziały ciała, ale ja nie. Mi natomiast pokazano jedynie pewne elementy na zdjęciach, np. znalezionej stopy czy ręki odpowiadające cechom, które wcześniej podałam.
Zwrócono Pani rzeczy należące do męża?
- Niestety, żadnych rzeczy, które nam pokazano na miejscu w Moskwie, nie udało się zidentyfikować jako należące do mojego męża. Mąż był dość ascetyczny i w zasadzie nie miał na sobie wielu charakterystycznych przedmiotów. Nie nosił obrączki czy paska do spodni, nie miał też znaków szczególnych, dlatego tak trudno było zidentyfikować jego ciało i stąd w efekcie potrzebne były badania DNA.
Inne rodziny odzyskały rzeczy należące do swoich bliskich?
- Owszem, szereg osób rozpoznało obrączki, zachowało się także bodajże dziewięć koloratek kapłańskich należących do duchownych, którzy byli na pokładzie samolotu. Osobiście widziałam na zdjęciach także pierścienie biskupie. Przecież obok ks. bp. Tadeusza Płoskiego lecieli także biskupi innych wyznań. Były też zegarki, kolczyki. Te wszystkie rzeczy widzieliśmy, ale one nas nie dotyczyły. Otrzymałam natomiast informację, że razem z ostatnimi ciałami ofiar smoleńskiej katastrofy, jakie przyleciały do Polski w miniony piątek, są także rzeczy osobiste, które zostaną okazane rodzinom i zwrócone. Mam nadzieję, że znajdę coś, co należało do mojego męża. Może aparat fotograficzny, który podobno miał przy sobie.
Z pewnością niełatwo było przetrwać ten trudny czas…
- Dla mnie osobiście, ale myślę, że też dla wielu innych krewnych, którzy wciąż opłakują stratę najbliższych, wiele znaczyło to, że w tych pierwszych, najtrudniejszych chwilach zostaliśmy odizolowani od mediów. Zwłaszcza tych, które jedynie szukają sensacji i nie potrafią uszanować nawet żałoby. Słuchając różnych dyskusji w studiach czy patrząc na symulacje katastrofy przedstawiane przez stacje telewizyjne, widziałam na ekranie samolot, który w ostatniej fazie lotu odwraca się kołami do góry i spadając na ziemię, koziołkuje. Natomiast rozmawiając tam, w Moskwie, z osobami krewnymi, które widziały zmasakrowane ciała ofiar, które – jak opowiadano – miały np. głowy wgniecione w klatki piersiowe, mogłam sobie jeszcze bardziej wyobrazić rozmiar tej tragedii. Od tego czasu nie chciałam więcej patrzeć na to, co serwują niektóre stacje.
Jednak wiele mediów zmieniło nagle front. Z atakujących prezydenta i jego ekipę przemianowali się na obrońców, którzy zaczęli dostrzegać walory tej prezydentury…
- Dla mnie osobiście i dla mojej rodziny prezydent Kaczyński, jego małżonka zawsze byli wielkimi ludźmi. Szkoda tylko, że trzeba było tak wielkiej tragedii, by niektórzy zaczęli ich pokazywać w świetle prawdy. Powinniśmy jako społeczeństwo i jako Naród wyciągnąć z tej lekcji właściwe wnioski, wszystko po to, by ofiara tak wielu mądrych i dobrych ludzi nie poszła na marne.
Co Pani czuła w Moskwie, stając w obliczu tak wielkiej tragedii, która dotknęła Panią osobiście?
- Smutek, poczucie straty i pytanie o sens tego, co się stało. Wierzę jednak, że takie było przeznaczenie mojego męża. Zginął wśród ludzi, których szanował, których kochał i którzy się nawzajem lubili. Wiele osób, które zginęły obok mojego męża, znałam osobiście, byli mi bardzo bliscy. To ogromna strata dla nas wszystkich, dla Polski. Nie należę do osób, które łatwo ulegają emocjom, ale przyznam, że nigdy w życiu nie znalazłam się w sytuacji tak trudnej jak tam, w Moskwie. Żołnierze, którzy powracają z Afganistanu, mówią, że byli na wojnie. Ja po powrocie z Moskwy mogę śmiało powiedzieć, że byłam na polu po bitwie.
Dziękuję za rozmowę.
Za Naszym Dziennikiem