WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
środa, 9 lutego 2011
z b r o d n i e bez Norymbergi II * np 10 lutego 1940
.. 10 II 40 rozpoczęła się masowa wywózka Polaków na Syberię.
Pierwsza wywózka, największa oraz najbardziej tragiczna pod względem liczby ofiar była swoistą zemstą Stalina. (Fot. wikipedia)
http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100207/OBSERWATOR/714993250
http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100207/OBSERWATOR/714993250
Przeczytaj więcej
NKWD był właścicielem deportowanych. Przekazywał ich do pracy sowieckim instytucjom, pobierając za to dziesięć procent z wypracowanego przez zesłańców zysku. Typowy handel niewolnikami - uważa dr hab. Daniel Boćkowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku.
10 lutego 1940 roku data, która głęboko zapadła w pamięć mieszkańców wschodnich kresów II Rzeczypospolitej. 70 lat temu o świcie rozpoczęła się pierwsza masowa wywózka Polaków na Syberię. Kogo objęła?
Dr hab. Daniel Boćkowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku:Pierwsza wywózka, największa oraz najbardziej tragiczna pod względem liczby ofiar - objęła w sumie 139 590 osób - była swoistą zemstą Stalina. Zsyłano głównie osadników wojskowych, w większości byłych uczestników wojny 1920 roku, oraz służbę leśną, a także uciekinierów z Rosji po wojnie domowej i przejęciu władzy przez bolszewików.
Jako osadników potraktowano także liczne rodziny chłopskie, które otrzymały ziemię w ramach parcelacji majątków lub po prostu nabyły ją za pieniądze i nie miały nic wspólnego z powojenną polityką osadniczą rządu polskiego. Wśród zesłańców był też niewielki odsetek ludności białoruskiej i ukraińskiej, głównie z racji pełnienia przez głowy rodzin służby w gospodarce leśnej - gajowi, straż leśna itp. Ich sytuacja była wyjątkowo tragiczna, gdyż byli oni całkowicie zaskoczeni.
Potem były jeszcze trzy deportacje, w kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu 1941. Czy plany wywózki Polaków zostały wcześniej przez NKWD przygotowane, czy decydowano o tym na bieżąco? Był jakiś klucz?
- Wszystkie plany deportacji zatwierdzano wcześniej na Kremlu, a potem dawano do realizacji NKWD. Decyzje o deportacji rodzin osadniczych podjęto już 2 grudnia 1939, zaś trzy dni później RKL ZSRR podjęła decyzję o oczyszczeniu Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
O deportacji kwietniowej i czerwcowej zadecydowano 2 marca, a więc na trzy dni przed ostateczną decyzją o rozstrzelaniu polskich jeńców wojennych. Była to forma zatarcia śladów szykowanej zbrodni katyńskiej, gdyż wysiedlano głównie rodziny rozstrzeliwanych, a latem 1940 roku żydowskich uchodźców, którzy, zdaniem władz radzieckich, stanowili równie duże zagrożenie, jak rodziny osadnicze.
Generalnie wysiedlano wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mogli zagrozić władzy sowieckiej. Pole do popisu było ogromne. Osadnicy, leśnicy, uchodźcy wojenni, rodziny urzędników państwowych i samorządowych, rodziny osób aresztowanych, inteligencja, rodziny osób zbiegłych za granicę, prostytutki, rodziny osób, wobec których zastosowano najwyższy wymiar kary, członkowie rodzin osób, które podjęły działalność konspiracyjną itd.
Od wejścia Sowietów do Polski nie minęło jeszcze pół roku. Jak ta machina została zorganizowana? Deportacje objęły przecież tysiące ludzi.
- Teoretycznie ta akcja była zorganizowana bardzo dobrze. Przynajmniej taki obraz wyłania się z dokumentów. Wszystko zapięte na ostatni guzik, ludzie przygotowani, wagony gotowe. Trzeba przyznać, że logistycznie nie było to łatwe przedsięwzięcie. Na dodatek wcześniej cały transport kolejowy nastawiony był na przerzucenie wojsk sowieckich na front wojny zimowej z Finlandią. Gdyby nie ta wojna, zesłańcy na Wschód pojechaliby miesiąc wcześniej. Widać to wyraźnie w dokumentach zachowanych m.in. w Syktywkarze w Republice Komi.
Procedury deportacyjne przebiegały dość sprawnie. Całością od początku koordynował NKWD, który był właścicielem deportowanych i jedynie przekazywał ich do pracy poszczególnym sowieckim instytucjom, pobierając za to dziesięć procent z wypracowanego przez zesłańców zysku. Typowy handel niewolnikami. Wysyłka teoretycznie odbywać się miała w godziwych warunkach, z zapewnionym wyżywieniem, opieką medyczną, opałem w wagonach itp. Rzeczywistość sowiecka była taka jak zawsze, gdyż co innego było wydać stosowne pisma, a co innego zapewnić ich realizację. Dlatego w trakcie podróży odnotowano tak wiele przypadków zgonów, zaś pobyt w wagonach do dziś jest jedną z największych traum Sybiraków.
Jakie plany z zesłańcami wiązały władze sowieckie?
- Zesłańcy byli jednym z trybików w maszynie totalnej unifikacji i sowietyzacji ziem kontrolowanych przez ZSRR. Mieli pracować dla dobra sowieckiej ojczyzny, a po zakończeniu zsyłki pozostać tam jako tania siła robocza. Byli zesłańcami i kolonistami jednocześnie.
Zsyłka na północ ZSRR podobna była w warunkach bytowych do lżejszych obozów pracy przymusowej, często wręcz umieszczano ich na terenie dawnych obozów. Wielu Polaków i tak miało dużo szczęścia, gdyż trafili do osad, które kosztem nieprawdopodobnych ofiar wznieśli wcześniejsi zesłańcy - ofiary kolektywizacji i czystek lat 30.
Prawdziwym paradoksem historii jest fakt, że ci z zesłańców, którzy zdecydowali się wyruszyć w 1941 r. na południe, ku armii Andersa, znacznie bardziej ucierpieli niż ci, którzy zdecydowali się pozostać na północy. Kiedy mówimy o koszmarze zsyłki, warto też sobie uzmysłowić, że uratowała ona dziesiątki tysięcy polskich Żydów od zagłady. Taka mała złośliwość historii. Dla nich koszmar zesłania okazał się wybawieniem od Shoah.
Po podpisaniu układu Sikorski - Majski w 1941 roku pojawiła się nadzieja na poprawę warunków zesłańców, ale szybko się skończyła.
- Tak, gdyż władze radzieckie nie miały ani przez chwilę ochoty na to, aby pod ich nosem działała zorganizowana struktura ambasady RP opiekująca się byłymi zesłańcami. Także sam fakt zmiany statusu tych ludzi z wrogów ludu na sojuszników z punktu widzenia Kremla był wyjątkowo niekorzystny, gdyż podważał nieomylność władzy radzieckiej. Amnestia była instrumentem propagandowym wykorzystanym przez walczące o przetrwanie państwo sowieckie. Kiedy tylko pozycja ZSRR się umocniła, rozprawa z wolnymi Polakami była kwestią czasu.
Zesłańcom pozwolono wrócić do domu nie od razu po zakończeniu wojny, a dopiero w 1946 r.
- Wcześniej było to niemożliwe ze względów technicznych, politycznych i ekonomicznych. Należało całą akcję przygotować, zarejestrować chętnych, sprawdzić, czy nie chcą przy okazji opuścić krainy wiecznej szczęśliwości ludzie niepożądani, przygotować transport po obu stronach i zakończyć repatriację osób z ziem II RP wcielonych do ZSRR.
Moim zdaniem, powrót nastąpił w możliwie krótkim czasie, gdyż zależało na tym ze względów propagandowych obu stronom - komunistom w Polsce i ZSRR.
Kiedy mówimy o powrotach, warto wspomnieć, że Polacy w kraju w wielu przypadkach odnieśli się do wracających w sposób zdecydowanie wrogi, oskarżając ich wręcz o bycie sowiecką V kolumną.
Związek Sybiraków twierdzi, że wywieziono na Wschód 1,3 mln osób. Pan i inni historycy szacują tę liczbę na znacznie mniejszą. Skąd te rozbieżności? Czy wszystkie dane z archiwów sowieckich są już dostępne?
- Nigdy nie będziemy mieli pewności, że wiemy już wszystko ani że dodarliśmy do wszystkich źródeł. To nierealne. Tak jak i to, że dane, którymi dysponujemy, są ostateczne. Informacje o ponad milionie deportowanych pojawiły się po wojnie i powiązane były z ówczesną polityką władz polskich na Zachodzie, mającą wykazać sojusznikom rozmiar cierpień zadanych przez sowieckiego okupanta. Im dalej od wojny, tym liczba deportowanych była większa, dochodząc nawet do 1,7 mln.
Szacunki mówiące o ok. 350 tys. deportowanych oraz w sumie ponad 650 tys. represjonowanych w głębi ZSRR opieramy na znanych nam materiałach sowieckich oraz realnych szacunkach co do ówczesnych możliwości pomieszczenia tej liczby w ZSRR. Dane te pokrywają się też, przynajmniej częściowo, z pierwszymi szacunkami strony polskiej powstałymi po utworzeniu ambasady RP w ZSRR.
A ile osób zginęło na zsyłce? Sybiracy podają, że nie wrócił co trzeci wywieziony na Wschód.
- To, podobnie jak informacje o ponad milionie deportowanych, nie znajduje jak dotąd pokrycia w znanych nam materiałach NKWD oraz lokalnych struktur władzy sowieckiej w miejscach, gdzie przebywali zesłańcy. Wiem, że mogę narazić się pamięci wielu Sybiraków, którzy przeszli przez piekło zesłań i stracili tam swoich najbliższych, ale śmiertelność na zsyłce (zwłaszcza na północy ZSRR) do momentu ogłoszenia amnestii w 1941 r. sięgała ok. 5 do 6 proc. wszystkich zesłanych (ok. 20-25 tys. osób). To i tak bardzo dużo, bo mówimy o kilkunastu miesiącach.
Co ciekawe, najwięcej ofiar wśród zesłanej ludności polskiej odnotowano już po amnestii, kiedy tysiące Polaków ruszyły na południe. Kiedy mówimy o stratach w całym okresie zesłania od 1940 do 1946 roku, to liczba ofiar sięga kilkudziesięciu tysięcy.
Dr hab. Daniel Boćkowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku:Pierwsza wywózka, największa oraz najbardziej tragiczna pod względem liczby ofiar - objęła w sumie 139 590 osób - była swoistą zemstą Stalina. Zsyłano głównie osadników wojskowych, w większości byłych uczestników wojny 1920 roku, oraz służbę leśną, a także uciekinierów z Rosji po wojnie domowej i przejęciu władzy przez bolszewików.
Jako osadników potraktowano także liczne rodziny chłopskie, które otrzymały ziemię w ramach parcelacji majątków lub po prostu nabyły ją za pieniądze i nie miały nic wspólnego z powojenną polityką osadniczą rządu polskiego. Wśród zesłańców był też niewielki odsetek ludności białoruskiej i ukraińskiej, głównie z racji pełnienia przez głowy rodzin służby w gospodarce leśnej - gajowi, straż leśna itp. Ich sytuacja była wyjątkowo tragiczna, gdyż byli oni całkowicie zaskoczeni.
Potem były jeszcze trzy deportacje, w kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu 1941. Czy plany wywózki Polaków zostały wcześniej przez NKWD przygotowane, czy decydowano o tym na bieżąco? Był jakiś klucz?
- Wszystkie plany deportacji zatwierdzano wcześniej na Kremlu, a potem dawano do realizacji NKWD. Decyzje o deportacji rodzin osadniczych podjęto już 2 grudnia 1939, zaś trzy dni później RKL ZSRR podjęła decyzję o oczyszczeniu Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
O deportacji kwietniowej i czerwcowej zadecydowano 2 marca, a więc na trzy dni przed ostateczną decyzją o rozstrzelaniu polskich jeńców wojennych. Była to forma zatarcia śladów szykowanej zbrodni katyńskiej, gdyż wysiedlano głównie rodziny rozstrzeliwanych, a latem 1940 roku żydowskich uchodźców, którzy, zdaniem władz radzieckich, stanowili równie duże zagrożenie, jak rodziny osadnicze.
Generalnie wysiedlano wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób mogli zagrozić władzy sowieckiej. Pole do popisu było ogromne. Osadnicy, leśnicy, uchodźcy wojenni, rodziny urzędników państwowych i samorządowych, rodziny osób aresztowanych, inteligencja, rodziny osób zbiegłych za granicę, prostytutki, rodziny osób, wobec których zastosowano najwyższy wymiar kary, członkowie rodzin osób, które podjęły działalność konspiracyjną itd.
Od wejścia Sowietów do Polski nie minęło jeszcze pół roku. Jak ta machina została zorganizowana? Deportacje objęły przecież tysiące ludzi.
- Teoretycznie ta akcja była zorganizowana bardzo dobrze. Przynajmniej taki obraz wyłania się z dokumentów. Wszystko zapięte na ostatni guzik, ludzie przygotowani, wagony gotowe. Trzeba przyznać, że logistycznie nie było to łatwe przedsięwzięcie. Na dodatek wcześniej cały transport kolejowy nastawiony był na przerzucenie wojsk sowieckich na front wojny zimowej z Finlandią. Gdyby nie ta wojna, zesłańcy na Wschód pojechaliby miesiąc wcześniej. Widać to wyraźnie w dokumentach zachowanych m.in. w Syktywkarze w Republice Komi.
Procedury deportacyjne przebiegały dość sprawnie. Całością od początku koordynował NKWD, który był właścicielem deportowanych i jedynie przekazywał ich do pracy poszczególnym sowieckim instytucjom, pobierając za to dziesięć procent z wypracowanego przez zesłańców zysku. Typowy handel niewolnikami. Wysyłka teoretycznie odbywać się miała w godziwych warunkach, z zapewnionym wyżywieniem, opieką medyczną, opałem w wagonach itp. Rzeczywistość sowiecka była taka jak zawsze, gdyż co innego było wydać stosowne pisma, a co innego zapewnić ich realizację. Dlatego w trakcie podróży odnotowano tak wiele przypadków zgonów, zaś pobyt w wagonach do dziś jest jedną z największych traum Sybiraków.
Jakie plany z zesłańcami wiązały władze sowieckie?
- Zesłańcy byli jednym z trybików w maszynie totalnej unifikacji i sowietyzacji ziem kontrolowanych przez ZSRR. Mieli pracować dla dobra sowieckiej ojczyzny, a po zakończeniu zsyłki pozostać tam jako tania siła robocza. Byli zesłańcami i kolonistami jednocześnie.
Zsyłka na północ ZSRR podobna była w warunkach bytowych do lżejszych obozów pracy przymusowej, często wręcz umieszczano ich na terenie dawnych obozów. Wielu Polaków i tak miało dużo szczęścia, gdyż trafili do osad, które kosztem nieprawdopodobnych ofiar wznieśli wcześniejsi zesłańcy - ofiary kolektywizacji i czystek lat 30.
Prawdziwym paradoksem historii jest fakt, że ci z zesłańców, którzy zdecydowali się wyruszyć w 1941 r. na południe, ku armii Andersa, znacznie bardziej ucierpieli niż ci, którzy zdecydowali się pozostać na północy. Kiedy mówimy o koszmarze zsyłki, warto też sobie uzmysłowić, że uratowała ona dziesiątki tysięcy polskich Żydów od zagłady. Taka mała złośliwość historii. Dla nich koszmar zesłania okazał się wybawieniem od Shoah.
Po podpisaniu układu Sikorski - Majski w 1941 roku pojawiła się nadzieja na poprawę warunków zesłańców, ale szybko się skończyła.
- Tak, gdyż władze radzieckie nie miały ani przez chwilę ochoty na to, aby pod ich nosem działała zorganizowana struktura ambasady RP opiekująca się byłymi zesłańcami. Także sam fakt zmiany statusu tych ludzi z wrogów ludu na sojuszników z punktu widzenia Kremla był wyjątkowo niekorzystny, gdyż podważał nieomylność władzy radzieckiej. Amnestia była instrumentem propagandowym wykorzystanym przez walczące o przetrwanie państwo sowieckie. Kiedy tylko pozycja ZSRR się umocniła, rozprawa z wolnymi Polakami była kwestią czasu.
Zesłańcom pozwolono wrócić do domu nie od razu po zakończeniu wojny, a dopiero w 1946 r.
- Wcześniej było to niemożliwe ze względów technicznych, politycznych i ekonomicznych. Należało całą akcję przygotować, zarejestrować chętnych, sprawdzić, czy nie chcą przy okazji opuścić krainy wiecznej szczęśliwości ludzie niepożądani, przygotować transport po obu stronach i zakończyć repatriację osób z ziem II RP wcielonych do ZSRR.
Moim zdaniem, powrót nastąpił w możliwie krótkim czasie, gdyż zależało na tym ze względów propagandowych obu stronom - komunistom w Polsce i ZSRR.
Kiedy mówimy o powrotach, warto wspomnieć, że Polacy w kraju w wielu przypadkach odnieśli się do wracających w sposób zdecydowanie wrogi, oskarżając ich wręcz o bycie sowiecką V kolumną.
Związek Sybiraków twierdzi, że wywieziono na Wschód 1,3 mln osób. Pan i inni historycy szacują tę liczbę na znacznie mniejszą. Skąd te rozbieżności? Czy wszystkie dane z archiwów sowieckich są już dostępne?
- Nigdy nie będziemy mieli pewności, że wiemy już wszystko ani że dodarliśmy do wszystkich źródeł. To nierealne. Tak jak i to, że dane, którymi dysponujemy, są ostateczne. Informacje o ponad milionie deportowanych pojawiły się po wojnie i powiązane były z ówczesną polityką władz polskich na Zachodzie, mającą wykazać sojusznikom rozmiar cierpień zadanych przez sowieckiego okupanta. Im dalej od wojny, tym liczba deportowanych była większa, dochodząc nawet do 1,7 mln.
Szacunki mówiące o ok. 350 tys. deportowanych oraz w sumie ponad 650 tys. represjonowanych w głębi ZSRR opieramy na znanych nam materiałach sowieckich oraz realnych szacunkach co do ówczesnych możliwości pomieszczenia tej liczby w ZSRR. Dane te pokrywają się też, przynajmniej częściowo, z pierwszymi szacunkami strony polskiej powstałymi po utworzeniu ambasady RP w ZSRR.
A ile osób zginęło na zsyłce? Sybiracy podają, że nie wrócił co trzeci wywieziony na Wschód.
- To, podobnie jak informacje o ponad milionie deportowanych, nie znajduje jak dotąd pokrycia w znanych nam materiałach NKWD oraz lokalnych struktur władzy sowieckiej w miejscach, gdzie przebywali zesłańcy. Wiem, że mogę narazić się pamięci wielu Sybiraków, którzy przeszli przez piekło zesłań i stracili tam swoich najbliższych, ale śmiertelność na zsyłce (zwłaszcza na północy ZSRR) do momentu ogłoszenia amnestii w 1941 r. sięgała ok. 5 do 6 proc. wszystkich zesłanych (ok. 20-25 tys. osób). To i tak bardzo dużo, bo mówimy o kilkunastu miesiącach.
Co ciekawe, najwięcej ofiar wśród zesłanej ludności polskiej odnotowano już po amnestii, kiedy tysiące Polaków ruszyły na południe. Kiedy mówimy o stratach w całym okresie zesłania od 1940 do 1946 roku, to liczba ofiar sięga kilkudziesięciu tysięcy.
PROF. DR HAB. ANDRZEJ KOLAW wyniku zaanektowania przez armię sowiecką wschodnich terenów Polski po agresji 17 września 1939 r. do niewoli sowieckiej dostało się około 250 tys. polskich żołnierzy i oficerów. Wiedza o ich losie, jak i losie polskiej społeczności zagarniętych terenów została znacznie poszerzona, dzięki pozyskaniu niedostępnych do tego czasu źródeł z sowieckich archiwów, dopiero w ostatnim dziesięcioleciu XX w.
Kiedy wróci tata?
Najpierw moczył je w chemikaliach, ale bez skutku. Ktoś podpowiedział, że najlepiej rozdzielić je w roztworze szamponu. Tak zrobił. Negatywy odchodziły od siebie i Leszek Kasprzak wiedział już, że zobaczy świat, którego nie ma, I spojrzy na przeszłość oczami człowieka, którego nigdy nie poznał. Swojego dziadka.
Porucznik Bronisław Buniakowski – rodem z Wołoczysk niedaleko Tarnopola – lubił fotografować. Sprawił sobie aparat i utrwalanie okolic Kobrynia na kliszy stało się jego trzecią pasją. Pierwszą były dwie córeczki, Irena i Krystyna. Drugą dzielił z żoną Karoliną, a było to nauczycielstwo. A uwiódł przyszłą żonę nie tylko podobnymi zainteresowaniami, ale też mundurem legionisty: był komendantem Drużyny Strzelca w Tarnopolu.
Gdy okazało się, że jest wakat na stanowisku nauczyciela w dalekim Karczewie pod Warszawą, nie namyślał się i propozycję przyjął. Kończył studia w Warszawie i zmiana miejsca pracy skracała mu dojazdy. Nie wiedział wówczas, że ta z pozoru błaha decyzja uratuje życie żonie i córkom.
Szkoła w Karczewie, do której się przeniósł, stoi do dziś. Prawie niezmieniona. Duży budynek z czerwonej cegły, obecnie otynkowany. W mieszkaniu służbowym, które dostał, jest teraz gabinet dyrektora. Opuścił je 6 września. Wystrojony w mundur, dzwoniąc medalami, pożegnał się z żoną i ruszył pociągiem do Brześcia. Wtedy widzieli go po raz ostatni.
– Był w Kozielsku, a leży w Katyniu – opowiada Leszek Kasprzak, wnuk. – Babcia dowiedziała się o tym w 1943 r. Uświadomiła sobie wtedy, że została sama z dwójką dzieci. W Warszawie nie miała żadnej rodziny. Wszystko, co miała, wydała na jedzenie. Nawet pamiątki przeszłości.
Po wojnie ocalały tylko dyplomy dziadka i fotografie.
Domu w Tarnopolu już nie ma. Rodziny na Ukrainie też. Tych, co nie uciekli, dosięgły ręce ukraińskich sąsiadów.
Katyń nie był tematem rozmów rodzinnych. Cisza. Dziadkowy dyplom Orląt Lwowskich leżał zakurzony w teczce. Babcia milczała. Po wojnie nadal uczyła w szkole w Karczewie, tylko ze służbowego mieszkania musiała się wyprowadzić. Nastał nowy dyrektor. Dostała mieszkanie z ubikacją w podwórku i piecem węglowym. Zamknęła się w sobie.
– Najgorsze było to, że uczyła też nas, własne wnuki. Chodziliśmy do tej szkoły. W latach 60. wymierzano jeszcze kary cielesne. Wymagała od nas więcej niż od innych. Miałem do niej jako dziecko duży dystans – przyznaje Leszek Kasprzak.
To, że nie była na żadnej akademii szkolnej, na żadnym apelu, zauważył dopiero, gdy szkoła uroczyście ją żegnała, przy przejściu na emeryturę. Recytował wiersz i bardzo chciał pochwały. Ale jej nie było. – Przecież nigdy nie bierze udziału w żadnych uroczystościach. Takie ma zasady – usłyszał od matki. Zdał sobie sprawę, że nie zna własnej babci.
Dziś Leszek Kasprzak robi wystawę katyńską na 70. rocznicę. Wykorzystuje swój zawód. Jest dokumentalistą. Ma dorosłe dzieci: córka na studiach, syn zdaje maturę. Zajął się utrwalaniem pamięci o przeszłości, jak twierdzi, z poczucia winy. Nie wobec porucznika Bronisława Buniakowskiego, tylko wobec jego żony.
Leszek Kasprzak: – Kiedy babcia przestała uczyć w szkole, starała się do nas zbliżyć. Był czas, gdy stała się moim przyjacielem. Dostałem od niej, przed jej śmiercią, negatywy dziadka. Przez lata do nich nie zaglądałem. Jako dorosły człowiek zdałem sobie sprawę, że kiedy owdowiała, była młodą kobietą, i że nigdy nie wyszła po raz drugi za mąż. Ten człowiek musiał być dla niej bardzo ważny. A przez milczenie katyńskie, on przez lata dla nas nie istniał. Musiała cierpieć. Teraz świat, w którym żyli przed wojną, do nas wraca. Mówi o nim moja matka. Ma 84 lata i wróciła do świata, który jest na tych fotografiach. Wydaje się jej, że jest w Kobryniu. Na powrót jest dzieckiem. Kiedy otwieram drzwi, potrafi podnieść się z łóżka i spytać: „Kiedy wróci tata?”.
Rodzina Bronisława Buniakowskiego miała szczęście. Nie zostali wywiezieni.
Gdy Halina Krzakowa po latach opisuje wojenne losy swego męża dla Ośrodka Karta, pisze o szczęściu, jakim była ucieczka z Kresów: „W 1939 r. byłam matką 10-miesięcznego chłopczyka i żoną oficera artylerii. Byłam też w drugiej ciąży. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Dzierżawiliśmy ziemię we wsi Przewały. Mój mąż Jerzy Dworakowski miał niebieską kartę mobilizacyjną i opuścił dom 28 sierpnia 1939 r. Wziął duży plik wizytówek. Wsiadł do pociągu do Włodzimierza Wołyńskiego przez Kowel. Wizytówki znaleziono przy zwłokach w mogile katyńskiej”.
Halina Krzakowa, primo voto Dworakowska, uciekła z Kresów i 4 grudnia 1939 r. dostała się do Warszawy. Teściowie, Tadeusz i Zofia Dworakowscy, zostali po 17 września w majątku Przewały koło Oleska. Najmłodszy brat męża, Tomasz, został zastrzelony wiosną 1942 r. przez milicjanta ukraińskiego. Średni, Zygmunt, został złapany przez NKWD i zastrzelony na zamku w Lublinie 12 grudnia 1944 r.
Ich matka, Zofia Dworakowska, straciła podczas wojny wszystkich trzech synów. Jej mąż Tadeusz został w 1940 r. wywieziony do Kazachstanu. Wydostał się z ZSRR z armią Andersa. Po wojnie zamieszkał w Anglii. Tam zmarł w 1956 r., w polskim domu dla emerytów w Penley. Do śmierci nie zobaczył się z żoną.
Rocznica okupacji sowieckiej jest dziś obchodzona w rocznicę katyńskiego mordu. Ale tym, co najmocniej tkwi w pamięci tamtejszych Polaków, są wywózki. Noc z 9 na 10 lutego 1940 r.: pierwsza z czterech masowych deportacji na Wschód. Do drzwi tysięcy mieszkańców wschodniej Polski łomoczą sowieccy żołdacy. Mróz dochodzi do -42 stopni.
Dali kilkadziesiąt minut na spakowanie. Plany operacji zatwierdzano na Kremlu, a realizowała je NKWD. Decyzję o tej pierwszej deportacji podjęto już 2 grudnia 1939 r., a trzy dni później Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podjęła decyzję o „oczyszczeniu” z „polskich osadników” Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
Była to deportacja najbardziej tragiczna pod względem liczby ofiar: objęła 139 590 osób. Zabrano głównie tzw. osadników wojskowych, w większości weteranów wojny 1920 r., leśników, a także tych, którzy uciekli z Rosji po przejęciu władzy przez bolszewików. Jako „osadników” potraktowano też rodziny chłopskie, które otrzymały ziemię w ramach parcelacji majątków lub po prostu ją kupiły. Zostali wywiezieni, gdyż władze ZSRR uznały, iż służyli oni rządowi „burżuazyjnej Polski” i zostali przygotowani (przez II Oddział Sztabu Głównego Wojska Polskiego) na wypadek konfliktu z ZSRR do działania w charakterze „dywersantów”, „szpiegów” i „terrorystów”. Grzechem osadników i leśników było też „przechodzenie na wiarę katolicką”.
Wśród zesłańców był niewielki odsetek ludności białoruskiej i ukraińskiej, głównie z racji pełnienia przez głowy rodzin służby w gospodarce leśnej. Byli zaskoczeni: nie spodziewali się wywózki. Dlatego ich los najczęściej kończył się tragicznie.
Rodzina Stefanii Mudrej, Ukrainki mieszkającej w Złoczowie pod Lwowem, do dziś nie wie, za co ich deportowali. Ale pamięć przetrwała. Moment deportacji opowiadany jest w najdrobniejszych szczegółach z pokolenia na pokolenie.
Stefania miała 6 lat. Pamięta, jak przerażona matka chciała zostawić niemowlę, najmłodszą siostrę, które miała przy piersi, na przechowanie dalszej rodzinie. – Z ciebie suka, nie matka – krzyczał oficer NKWD – skoro ty dziecko chcesz zostawić!
Wzięli w drogę niemowlę. – Przeżyło, ale to był cud. Dawali mu na zsyłce skórzane rzeczy do ssania i wszystko, co przypominało jedzenie, bo głód był straszny. Matka do dziś ma ręce opuchłe od głodu – opowiada 40-letnia Maria Kindrat, córka Stefanii.
Osadników kierowano do wyrębu lasów w obwodach archangielskim, iwanowskim, jarosławskim, kirowskim (obecnie wiacki), nowosybirskim, omskim, permskim, swierdłowskim (obecnie jekaterynburski), wołogodzkim. Oraz do Krajów: Ałtajskiego, Krasnojarskiego i Komi. O tym, ile czasu mieli na spakowanie, aby udać się w ponad miesięczną podróż, decydowało NKWD. Czasami była to godzina, czasem 15 minut. Bywało, że nie pozwalali brać żywności, tylko osobiste rzeczy, bo wysiedleńcy wszystko mieli dostać na miejscu. Rozpacz, pośpiech, histeria uniemożliwiały racjonalne pakowanie się. A od tego zależało przeżycie.
Jadwiga Siudmok, dziś emerytowana pielęgniarka z Warszawy, tak wspomina tę noc: – Przyszli i kazali się spakować w 10 minut. Dobrze, że powiedzieli, że trzeba dzieci ubrać ciepło. Miałam niecałe 6 lat, siostra 7. Odstawili nas na dworzec w Tarnopolu. Czekałyśmy tam dwa tygodnie, aż zwiozą ludzi z okolicznych miejscowości. Nasza gosposia kilka razy przyniosła nam chleb i jakieś rzeczy. Potem już zakazali.
Pojechały w czwórkę. Jadwiga z siostrą, matka i ciotka. Dojechały do Krasnojarskiego Kraju. Rozdzielono je z matką i ciotką. Dziewczynki trafiły do domów dziecka, oddzielnie. Jadwiga Siudmok: – Głód był straszny, wydzielano chleb. Szybko zaczęłam mówić po rosyjsku. Jedyny plus, że chodziłam do szkoły. Ale pamiętałam, że jestem Polką, i że chodziłam z rodzicami do kościoła. Segregowałyśmy zboże, a jak byłam starsza, pracowałam w kołchozie przy karmieniu indyków. Dopiero w 1946 r. znalazłam się w domu dziecka w Szczecinie. W 1948 r. siostra odszukała mnie przez PCK, potem odnalazła się ciotka.
– Byliśmy bardzo biedni – wspomina Jadwiga Siudmok. – Ojciec zaginął, myślę, że już nie żył, bo by nas odszukał. Nie wiemy, co się stało z matką. Pewnie umarła w Krasnojarskim Kraju. Trafiłam do kolejnego domu dziecka i do adopcji. Mam na nazwisko Siudmok po rodzicach, którzy mnie adoptowali. Ratowali polskie dzieci z ZSRR. Tak jak prawdziwi rodzice, byli nauczycielami. Porządni ludzie. Miałam 12 lat i byłam w nich zakochana.
Jadwiga Siudmok: – Co mi zostało po Syberii? Brak wspomnień. Przez lata pielęgnowałam ten stan. Żeby zapomnieć. Teraz wracają wspomnienia. Patrzę na moją 20-metrową kawalerkę i myślę o domu cioci Julii w Tarnopolu. Dwupoziomowy. Myślę sobie, Boże, jaki miałam duży dom! Ciotka miała pracownię krawiecką i pozwoliła moim rodzicom Joannie i Zbigniewowi Komornickim, nauczycielom, zamieszkać u siebie. Jej syn zginął, jak miał 12 lat, i całą miłość przelała na nas. Słyszę w głowie, jak matka ją beszta: „Jula, daj spokój, tyle zabawek!”. Miałam ciepłe dzieciństwo, pełno lalek. Spędzałam z ciotką dużo czasu, bo szyła w domu. Jak nas rozdzielali w Krasnojarskim Kraju, to strasznie płakałam właśnie za nią.
Co jeszcze zostało? – Strach. Że milicja będzie mnie szukać. W PRL-u nie dostałam się na studia, choć dobrze zdałam na weterynarię. Miałam zły życiorys. Poszłam do szkoły pielęgniarskiej. Dobrze, że choć siostra ukończyła szkołę plastyczną Kenara w Zakopanem i ASP.
Jadwiga Siudmok: – Za mąż nie wyszłam. Nie nadawałam się. Ciągle komuś pomagałam, ciągle się kimś opiekowałam. Biegałam do starszych. Zniszczyli mi życie, ale jestem szczęśliwa. 40 lat przepracowałam na oddziale neurologicznym w szpitalu na Kasprzaka w Warszawie. Najgorszy oddział. Tak mi się po tym wszystkim stało, że kocham najbiedniejszych. Po 70 latach ciągle próbuję zapomnieć przeżycia z dzieciństwa.
Od lutego 1940 r. mijają dwa miesiące i Polacy pod okupacją sowiecką już wiedzą, co ich może spotkać. Część próbuje wyprzedawać majątek. Gromadzą żywność. Jednak o mordowaniu oficerów wziętych do niewoli nie wiedzą.
Druga wywózka, zwana katyńską. O deportacji w kwietniu i czerwcu 1940 r. Sowieci zadecydowali 2 marca. Biuro Polityczne KC WKP(b) poleciło NKWD, aby do 15 kwietnia 1940 r. wysiedlić do Kazachstanu na 10 lat wszystkie rodziny obywateli RP, represjonowanych lub znajdujących się w obozach jenieckich. Czyli: około 25 tys. rodzin. Oraz prostytutki. Majątek nieruchomy podlegał konfiskacie.
Decyzję o wymordowaniu polskich jeńców podjęto trzy dni później. Podjęło ją Biuro Polityczne KC WKP(b) na podstawie pisma, które ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował do Stalina. Szef NKWD oceniał w nim, że wszyscy wymienieni Polacy są „zatwardziałymi, nie rokującymi poprawy wrogami władzy sowieckiej”. Wnioskował o rozpatrzenie ich spraw w trybie specjalnym. Na mocy tej decyzji 3 kwietnia NKWD zaczęło likwidację obozu w Kozielsku, a dwa dni później obozów w Starobielsku i Ostaszkowie. W ciągu następnych 6 tygodni rozstrzelano 14 587 polskich jeńców.
4 kwietnia, gdy już zaczęto dokonywać mordów, najwyższe gremium ZSRR poruszyło kwestię dalszych losów ich rodzin. Tego dnia Beria skierował na ręce Mołotowa projekt decyzji w sprawie ich wysiedlenia i dokument regulujący tryb tej akcji. Uchwałę podjęto 10 kwietnia.
14 kwietnia 1940 r. NKWD przyszło do kamienicy przy ul. Gołuchowskiego 8 w Stanisławowie. Dali pół godziny na pakowanie.
17-letni Przemysław Hałaciński znosił pakunki do wojskowego łazika. Chwila nieuwagi enkawudzisty starczyła, by czmychnął w podwórka. Nie zatrzymały go strzały. Zezłoszczony żołnierz postawił pod ścianą jego 6-letniego brata Bogumiła. Chłopiec tego dnia miał urodziny. Enkawudzista zarepetował broń i krzyknął do matki: „Jeśli nie skażesz, gdie starszy syn, ubijem mladszego!”.
Nie zabili. Przez kolejne dni Bogumił Hałacński przez okienko z górnej pryczy bydlęcego wagonu liczył kostki brukowe na dworcu w Stanisławowie. Nudził się, a wagon nie był jeszcze załadowany. W tym czasie jego ojciec, ppłk Andrzej Hałaciński (notariusz w Łucku, a 1939 r. komendant wojskowy w Kowlu), był albo w pociągu pod Smoleńskiem, albo już od doby w katyńskim grobie.
Dwa lata później w kustanajskiej obłasti Bogumił stracił matkę Zofię. Przeszedł przez radziecki Dietdom, sierociniec. Po powrocie do Polski aż do pełnoletności był
w kolejnym domu dziecka. O tym, gdzie i jak zginął ojciec, rodzina powiedziała mu, gdy miał 18 lat. Jego głównym wspomnieniem lat spędzonych w Kazachstanie jest głód.
Krystyna Peca-Szczyradłowska, córka oficera zamordowanego w Katyniu, opisuje w relacji dla Ośrodka Karta, jakie rzeczy jej matka wymieniła na żywność w pierwszym roku zsyłki: „Pozbyłyśmy się mamy zegarka, futra, pantofli, sukienek, mojego ciepłego swetra i bielizny. Aby zdobyć jedzenie, matka wróżyła z kart”.
Spały na gołej glebie w izbie, gdzie na ścianach był szron. Żywność w zimie stanowiły postne kartofle, z których robiło się zupę zagęszczoną tartymi ziemniakami, czasami zacierką z garści mąki. Pamięta odpowiedź, jaką uzyskały od enkawudzisty,
> gdy podczas pierwszej zimy na zsyłce poskarżyły się, że tak się nie da żyć. Rzekł z uśmiechem: „Nicziewo, prywykniesz. A nie prywykniesz, tak padachniosz”.
Jadły więc lebiodę, koński szczaw. „Z lebiody gotowało się zupę zasypywaną garścią mąki, czasami łyżką mleka. Zamiast chleba piekłyśmy na blasze placki z ugotowanego i pomielonego końskiego szczawiu zmieszanego z otrębami”.
Jej sąsiadka, niejaka pani Tabaczyńska, zmarła wraz z córką, bo „zjadły małe wiaderko kiszonej kapusty, które gdzieś znalazły”.
Krystyna opisuje, co czekało tych, którzy nie zdołali opuścić ZSRR z armią Andersa. Za odmowę przyjęcia obywatelstwa ZSRR matka pani Krystyny zapłaciła życiem: „Po kilku dniach zdecydowanego oporu, naczelnik NKWD polecił pognać nas do Kokpektów [nazwa miejscowości], do więzienia. Szliśmy pieszo 25 km, wpław przeszliśmy rzekę Irtysz. W więzieniu czekaliśmy na prokuratora. Potem każdy, kto nie wyraził zgody na przyjęcie obywatelstwa, został wsadzony na ciężarówkę i odprawiony do łagru na ciężkie roboty. Ja i mama również się tam znalazłyśmy. Po trzech miesiącach naczalnik znów zaproponował nam obywatelstwo. Tych, co nie przyjęli, posłali do Kokpektów, do więzienia. Nocami nas przesłuchiwali. Matka mówiła, że mam 16 lat i jestem dzieckiem, więc mi nic nie zrobią. Jak szła na przesłuchania, słaniała się z głodu. Podupadła na zdrowiu i podpisała. Wypuszczona z więzienia, nie wstawała z łóżka. Luty 1944 był straszny. Wszyscy cierpieliśmy głód. 5 marca matka zaczęła konać. Zaczęłam krzyczeć: „Mamo, nie umieraj!”. Uspokoiła się i powiedziała, że czuje się lepiej i chce jeść. Dałam jej zupę, którą przyniosła jedna z Polek. Położyłam się koło niej, a ona długo tuliła mnie i głaskała. Wiedziała, że umiera i tak żegnała się ze mną. Kiedy obudziłam się obok niej 6 marca, już nie żyła. Nie doczekała powrotu do Polski”.
Krystyna wracała do Polski ostatnim transportem z Semipałatyńska. Widziała groby katyńskie, choć nie miała wówczas świadomości, że klęczy nad mogiłą ojca. Wspomina: „Niedaleko stacji Katyń transport nasz zatrzymał się w pustym polu, koło lasu. Maszynista oświadczył, że dalej nie pojedzie, bo nie ma opału. Mężczyźni poszli do lasu po drewno. Konwojujący nas żołnierze powiedzieli, że mamy iść do lasu, by zobaczyć groby polskich żołnierzy. Szliśmy w głąb rzadkiego, iglastego lasu. Tam zobaczyliśmy olbrzymi, rozkopany grób, w którym były szczątki ludzkie. O tym, że to byli polscy oficerowie, świadczyły guziki z orłami. Ciała były częściowo zmumifikowane, gdyż ziemia była piaszczysta. Ułożone były warstwami i było ich bardzo dużo. Widok był przejmujący i wstrząsający. Z płaczem uklękliśmy na skraju mogiły modląc się wspólnie. W kompletnej ciszy wróciliśmy do transportu”.
Według danych NKWD, w kwietniu-maju 1940 r. zesłano do Kazachstanu ponad 61 tys. osób. Określano ich mianem „administratiwno wysłannych”, czyli wydalonych z miejsca zamieszkania bez prawa powrotu, ale formalnie niepozbawionych praw obywatelskich.
W kolejnej wywózce, w czerwcu, pociągi pojechały po resztę rodzin pomordowanych oficerów. Latem 1940 r. NKWD sięgnęło nawet po żydowskich uchodźców, którzy też mieli stanowić zagrożenie dla ZSRR. Wysiedlano wszystkich, którzy mogli zagrozić władzy radzieckiej. Osadnicy, leśnicy, uchodźcy wojenni, urzędnicy z rodzinami, samorządowcy, inteligencja, rodziny osób zbiegłych za granicę, rodziny więźniów. Tysiące ludzi.
Procedury deportacyjne przebiegały sprawnie. NKWD przekazywało deportowanych do pracy sowieckim instytucjom, pobierając za to 10 proc. wypracowanego przez nich zysku. Zesłańcy mieli pracować dla dobra sowieckiej ojczyzny, a po zakończeniu wojny zostać tam jako tania siła robocza. Kraje włączone w skład ZSRR miały przestać istnieć.
Drukowana kartka, format A4. Staranne, ręczne pismo. Tekst usiany błędami. Jego autorka ma ukończone trzy klasy szkoły podstawowej i niezwykłą pamięć do dat. – W 1940 r. rząd radziecki wydał rozkaz, żeby zniszczyć nasze gospodarstwo i naszą rodzinę – wspomina Monika Konopko z Rydzewa.
Pisze: „Ojciec zmarł, jednego brata, który był oficerem, zabrano do więzienia, tam został zamordowany (w Katyniu), później zabrano drugiego brata. W 1941 roku w maju wkroczyły do domu żołnierze radzieckie. Zabrana została starsza siostra z mężem i teściowa. Było nas wtedy matka i cztery siostry, a najmłodsza miała 7 lat”.
Konopkowie dojechali do Omska, potem przeprawiali się rzeką Irtysz i jechali furmankami w głąb lasu. Porozdzielali ich po wiosce. „Byliśmy brudne, głodne, słabe i bez środków do życia”. Najgorzej wspomina rok 1942 i 1943. „Jedliśmy zgniłe kartofle, pokrzywy i komosę. Ubranie posprzedawaliśmy za kartofle i chleb. Szliśmy pieszo od wioski do wioski prosząc o żywność i nocleg. Rosyjski chłopak z domu dziecka ukradł kołacza i przyniósł nam. Ugotowaliśmy go na Wielkanoc. My i ten chłopak jadł. To był przysmak. Przed wojną w Polsce matka dawała to dla krów. Przez 5 lat nie widziałam tłuszczu, mięsa, cukru, a nawet mąki. W cegielni padł koń z głodu. To mięso skierowano do stołówki, ale takiego nie otrzymywaliśmy. Jeden raz poczęstowała mnie Rosjanka mięsem z wilka. Pracowaliśmy ponad siły, żeby dostać większą kartkę na chleb, ale głód był ten sam. Pamiętam, jak starsza siostra ukradła bochenek chleba dla dzieci. Została osadzona na rok w więzieniu”.
Myśląc o przeszłości, Monika Konopka przeżywa traumę: „Trudno mi to opisać. Na samo wspomnienie przestaje bić serce i nie mogę się skupić”. Ale śpieszy się, aby zdążyć zdać relację. Jej relacja powstaje 27 marca 1989 r. U progu wolności.
Ostatnią wywózkę zaplanowano w nocy z 21 na 22 maja 1941 r., a realizowano od 20 czerwca. NKWD wysiedliło z Zachodniej Ukrainy 3349 rodzin. Operacji nie udało się zakończyć: pokrzyżowała ją agresja III Rzeszy na dotychczasowego koalicjanta.
Dokładna liczba obywateli polskich wywiezionych do ZSRR nie jest znana. Andrzej Wyszyński, zastępca komisarza spraw zagranicznych ZSRR, oświadczył kiedyś, że do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej uwięziono i zesłano 388 tys. obywateli polskich. Ale według szacunków rządu RP liczba ta sięga 1,2 mln. Z tego 880 tys. miano wywieźć podczas deportacji w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 r. oraz w czerwcu 1941 r. Ok. 150 tys. zmobilizowano do Armii Czerwonej, 180 tys. wywieziono do ZSRR jako jeńców. Jedną czwartą zesłanych stanowiły dzieci poniżej 14 lat. Większość zesłanych była Polakami, ale nie pominięto Żydów, Ukraińców i Białorusinów. Dużo, bo 30 proc. zesłańców stanowili chłopi.
Władza radziecka zrównała wszystkie nacje i klasy społeczne. Zamarzali w lutym, umierali z braku wody w czerwcu. Dziura w podłodze wagonu stanowiła urządzenia sanitarne. Mężczyźni, kobiety, starcy i niemowlęta, wszyscy podróżowali razem. Trupy zmarłych czasami długo leżały w wagonie, zanim pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji.
Trudno jest oddzielić sprawę Katynia od statystyki wywózek. Bogumił Hałaciński jest dziś członkiem Rodziny Katyńskiej i Związku Sybiraków. Katyń jest dla niego symbolem, a Kazachstan nadal codziennością. Lubi mieć w domu zapasy jedzenia. Zawsze połowę mięsa odkłada na później lub oddaje dla innych. Dziwi się, że nikt nie chce, bo przecież oddaje im coś cennego. Życie.
– W Kazachstanie godzinami myślałem o bułce z szynką, którą przed wojną gosposia dała pukającemu do drzwi biedakowi – wspomina. – Wziął ją, ale położył pod drzwiami. Chciał pieniędzy. Papierek nasiąknięty masłem i zapach tej bułki na klatce schodowej prześladowały mnie potem przez 5 lat zsyłki.
Ludzie, którzy przeszli zsyłkę, wiedzą, że aby przeżyć w skrajnych warunkach, potrzebnych jest kilka podstawowych rzeczy. Chleb, ciepłe rzeczy, igła. To bogactwo. Jeśli weźmiesz niewłaściwe przedmioty, np. pieniądze – nie przeżyjesz. W relacjach rodzinnych często przekazywali tę wiedzę swoim dzieciom.
W wyniku katyńskiego ludobójstwa państwo polskie poniosło ogromną stratę: tracąc elitę wojskową, policyjną, intelektualną, urzędniczą. Lecz problem Katynia nie jest dziś sprawą przeprosin wobec Polaków za wymordowanie im bliskich. Bo Katyń nie jest zbrodnią wojenną. Wątpliwości budzi nawet status jeniecki osób przetrzymywanych w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Zostali wzięci do niewoli na terytorium swego kraju, w ramach wystąpienia Armii Czerwonej „w obronie braci krwi, Białorusinów i Ukraińców”, a nie wojny z Polską. Dla Rzeczypospolitej był to stan wojny z Niemcami, a nie z ZSRR.
– Wymordowanie polskich elit było dla radzieckich komunistów naturalnym procesem, planowanym zanim jeszcze przekroczyli granicę 17 września – uważa prof. Wojciech Materski, historyk. – A ten proces wdrażali u siebie od 1918 r. Nasza strata, proszę o wybaczenie tego określenia, jest ledwie porównywalna z dziesiątkami milionów zamordowanych, unicestwionych przez sztucznie wywołany głód, przez łagrową pracę ponad siły własnych obywateli „państwa nowego typu”, Rosji Sowieckiej, a następnie Związku Radzieckiego.
Nikita Pietrow, rosyjski historyk i wiceszef Stowarzyszenia „Memoriał”, które opiekuje się m.in. grobami katyńskimi, tak ujmuje sprawę: – Stalin wymordował jeńców katyńskich, bo młodzi, starannie wykształceni Polacy, to Polska właśnie. Gdziekolwiek ich posadzisz, tam wykiełkuje. Nieważne, gdzie ich ześlesz. A dla Stalina po 1939 r. waszego państwa miało już nigdy nie być. Godził się z tym, że na obszarze II Rzeczypospolitej zostanie szara masa ludności, z której można będzie ulepić to, co mu przyjdzie do głowy. Bolszewicy we własnym kraju robili dokładnie to samo: po rewolucji 1917 r. w krwawych czystkach wycinali elitę, by na powrót nie wykiełkowała z nich stara Rosja. Tylko tak, jak rozumowali, mogli stworzyć nowego „radzieckiego człowieka” i „radzieckie społeczeństwo”. Zbrodnia katyńska była dla Stalina tylko kolejną czystką, działaniem rutynowym.
Czy władze Federacji Rosyjskiej doprowadzą sprawę katyńską do końca, ujawnią dokumenty zbrodni i zrehabilitują ofiary, które wedle prawa są nadal uważani w Rosji za przestępców? Byłby to rewolucyjny krok.
– Władze Federacji Rosyjskiej obawiają się, że oficjalne osądzenie zbrodniarzy pociągnie za sobą dalsze wielkie procesy, w tym osąd napaści na Polskę17 września 1939 r., złamanie deklaracji o nieagresji, pozbawienie niepodległości Litwy, Łotwy i Estonii, wielkie czystki etniczne i wywózki na Sybir. Obawiają się, że wzorem Polaków również sami Rosjanie zażądają rozliczenia własnego państwa za masowe mordy na Ukrainie i w innych republikach, za łagry, za poniżanie godności obywatelskiej i ludzkiej – twierdzi dr Bożena Łojek, Prezes Zarządu Polskiej Fundacji Katyńskiej.
Prof. Materski: – Zbrodnia katyńska to mord państwowy, za który odpowiedzialność ponosi zdegenerowany sowiecki system. Na ławie oskarżonych powinno zasiąść nie kilkuset funkcjonariuszy tego systemu, ale moloch „partia-państwo”, wymyślony przez Lenina, a do perfekcji doprowadzony przez Stalina. Tylko kto takie oskarżenie miałby wytoczyć?
Na razie głos rosyjskich historyków i intelektualistów, próbujących policzyć także własne trupy, uzyskuje zrozumienie tylko za granicą. Poszanowanie dla życia jednostki nadal stoi w sprzeczności z polityką państwa rosyjskiego. A polscy oficerowie, ofiary zbrodni katyńskiej, wedle prawa rosyjskiego nadal są przestępcami, zaś ofiary wywózek – niebezpiecznym elementem. Czy moralne osądzenie systemu sowieckiego jest w Rosji możliwe?
Tej oceny dokonać mogą tylko Rosjanie.
Korzystałam z książki „Losy wdów katyńskich”, z „Zeszytów katyńskich” nr 20 i 23, ze zbioru „W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali”, artykułu „Cztery masowe wywózki Polaków na Wschód” Tadeusza Płużańskiego, z materiałów Ośrodka Karta oraz ze zbiorów własnych.
KINGA HAŁACIŃSKA jest dziennikarką, wnuczką podpułkownika Andrzeja Hałacińskiego. Podczas I wojny światowej żołnierz Legionów, odznaczony Virtuti Militari po bitwie pod Kostiuchnówką w 1916 r., był autorem tekstu pieśni „My, Pierwsza Brygada”. Wzięty w 1939 r. do sowieckiej niewoli, zginął w Katyniu.
Gdy okazało się, że jest wakat na stanowisku nauczyciela w dalekim Karczewie pod Warszawą, nie namyślał się i propozycję przyjął. Kończył studia w Warszawie i zmiana miejsca pracy skracała mu dojazdy. Nie wiedział wówczas, że ta z pozoru błaha decyzja uratuje życie żonie i córkom.
Szkoła w Karczewie, do której się przeniósł, stoi do dziś. Prawie niezmieniona. Duży budynek z czerwonej cegły, obecnie otynkowany. W mieszkaniu służbowym, które dostał, jest teraz gabinet dyrektora. Opuścił je 6 września. Wystrojony w mundur, dzwoniąc medalami, pożegnał się z żoną i ruszył pociągiem do Brześcia. Wtedy widzieli go po raz ostatni.
– Był w Kozielsku, a leży w Katyniu – opowiada Leszek Kasprzak, wnuk. – Babcia dowiedziała się o tym w 1943 r. Uświadomiła sobie wtedy, że została sama z dwójką dzieci. W Warszawie nie miała żadnej rodziny. Wszystko, co miała, wydała na jedzenie. Nawet pamiątki przeszłości.
Po wojnie ocalały tylko dyplomy dziadka i fotografie.
Domu w Tarnopolu już nie ma. Rodziny na Ukrainie też. Tych, co nie uciekli, dosięgły ręce ukraińskich sąsiadów.
Katyń nie był tematem rozmów rodzinnych. Cisza. Dziadkowy dyplom Orląt Lwowskich leżał zakurzony w teczce. Babcia milczała. Po wojnie nadal uczyła w szkole w Karczewie, tylko ze służbowego mieszkania musiała się wyprowadzić. Nastał nowy dyrektor. Dostała mieszkanie z ubikacją w podwórku i piecem węglowym. Zamknęła się w sobie.
– Najgorsze było to, że uczyła też nas, własne wnuki. Chodziliśmy do tej szkoły. W latach 60. wymierzano jeszcze kary cielesne. Wymagała od nas więcej niż od innych. Miałem do niej jako dziecko duży dystans – przyznaje Leszek Kasprzak.
To, że nie była na żadnej akademii szkolnej, na żadnym apelu, zauważył dopiero, gdy szkoła uroczyście ją żegnała, przy przejściu na emeryturę. Recytował wiersz i bardzo chciał pochwały. Ale jej nie było. – Przecież nigdy nie bierze udziału w żadnych uroczystościach. Takie ma zasady – usłyszał od matki. Zdał sobie sprawę, że nie zna własnej babci.
Dziś Leszek Kasprzak robi wystawę katyńską na 70. rocznicę. Wykorzystuje swój zawód. Jest dokumentalistą. Ma dorosłe dzieci: córka na studiach, syn zdaje maturę. Zajął się utrwalaniem pamięci o przeszłości, jak twierdzi, z poczucia winy. Nie wobec porucznika Bronisława Buniakowskiego, tylko wobec jego żony.
Leszek Kasprzak: – Kiedy babcia przestała uczyć w szkole, starała się do nas zbliżyć. Był czas, gdy stała się moim przyjacielem. Dostałem od niej, przed jej śmiercią, negatywy dziadka. Przez lata do nich nie zaglądałem. Jako dorosły człowiek zdałem sobie sprawę, że kiedy owdowiała, była młodą kobietą, i że nigdy nie wyszła po raz drugi za mąż. Ten człowiek musiał być dla niej bardzo ważny. A przez milczenie katyńskie, on przez lata dla nas nie istniał. Musiała cierpieć. Teraz świat, w którym żyli przed wojną, do nas wraca. Mówi o nim moja matka. Ma 84 lata i wróciła do świata, który jest na tych fotografiach. Wydaje się jej, że jest w Kobryniu. Na powrót jest dzieckiem. Kiedy otwieram drzwi, potrafi podnieść się z łóżka i spytać: „Kiedy wróci tata?”.
Rodzina Bronisława Buniakowskiego miała szczęście. Nie zostali wywiezieni.
Gdy Halina Krzakowa po latach opisuje wojenne losy swego męża dla Ośrodka Karta, pisze o szczęściu, jakim była ucieczka z Kresów: „W 1939 r. byłam matką 10-miesięcznego chłopczyka i żoną oficera artylerii. Byłam też w drugiej ciąży. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Dzierżawiliśmy ziemię we wsi Przewały. Mój mąż Jerzy Dworakowski miał niebieską kartę mobilizacyjną i opuścił dom 28 sierpnia 1939 r. Wziął duży plik wizytówek. Wsiadł do pociągu do Włodzimierza Wołyńskiego przez Kowel. Wizytówki znaleziono przy zwłokach w mogile katyńskiej”.
Halina Krzakowa, primo voto Dworakowska, uciekła z Kresów i 4 grudnia 1939 r. dostała się do Warszawy. Teściowie, Tadeusz i Zofia Dworakowscy, zostali po 17 września w majątku Przewały koło Oleska. Najmłodszy brat męża, Tomasz, został zastrzelony wiosną 1942 r. przez milicjanta ukraińskiego. Średni, Zygmunt, został złapany przez NKWD i zastrzelony na zamku w Lublinie 12 grudnia 1944 r.
Ich matka, Zofia Dworakowska, straciła podczas wojny wszystkich trzech synów. Jej mąż Tadeusz został w 1940 r. wywieziony do Kazachstanu. Wydostał się z ZSRR z armią Andersa. Po wojnie zamieszkał w Anglii. Tam zmarł w 1956 r., w polskim domu dla emerytów w Penley. Do śmierci nie zobaczył się z żoną.
Rocznica okupacji sowieckiej jest dziś obchodzona w rocznicę katyńskiego mordu. Ale tym, co najmocniej tkwi w pamięci tamtejszych Polaków, są wywózki. Noc z 9 na 10 lutego 1940 r.: pierwsza z czterech masowych deportacji na Wschód. Do drzwi tysięcy mieszkańców wschodniej Polski łomoczą sowieccy żołdacy. Mróz dochodzi do -42 stopni.
Dali kilkadziesiąt minut na spakowanie. Plany operacji zatwierdzano na Kremlu, a realizowała je NKWD. Decyzję o tej pierwszej deportacji podjęto już 2 grudnia 1939 r., a trzy dni później Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podjęła decyzję o „oczyszczeniu” z „polskich osadników” Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy.
Była to deportacja najbardziej tragiczna pod względem liczby ofiar: objęła 139 590 osób. Zabrano głównie tzw. osadników wojskowych, w większości weteranów wojny 1920 r., leśników, a także tych, którzy uciekli z Rosji po przejęciu władzy przez bolszewików. Jako „osadników” potraktowano też rodziny chłopskie, które otrzymały ziemię w ramach parcelacji majątków lub po prostu ją kupiły. Zostali wywiezieni, gdyż władze ZSRR uznały, iż służyli oni rządowi „burżuazyjnej Polski” i zostali przygotowani (przez II Oddział Sztabu Głównego Wojska Polskiego) na wypadek konfliktu z ZSRR do działania w charakterze „dywersantów”, „szpiegów” i „terrorystów”. Grzechem osadników i leśników było też „przechodzenie na wiarę katolicką”.
Wśród zesłańców był niewielki odsetek ludności białoruskiej i ukraińskiej, głównie z racji pełnienia przez głowy rodzin służby w gospodarce leśnej. Byli zaskoczeni: nie spodziewali się wywózki. Dlatego ich los najczęściej kończył się tragicznie.
Rodzina Stefanii Mudrej, Ukrainki mieszkającej w Złoczowie pod Lwowem, do dziś nie wie, za co ich deportowali. Ale pamięć przetrwała. Moment deportacji opowiadany jest w najdrobniejszych szczegółach z pokolenia na pokolenie.
Stefania miała 6 lat. Pamięta, jak przerażona matka chciała zostawić niemowlę, najmłodszą siostrę, które miała przy piersi, na przechowanie dalszej rodzinie. – Z ciebie suka, nie matka – krzyczał oficer NKWD – skoro ty dziecko chcesz zostawić!
Wzięli w drogę niemowlę. – Przeżyło, ale to był cud. Dawali mu na zsyłce skórzane rzeczy do ssania i wszystko, co przypominało jedzenie, bo głód był straszny. Matka do dziś ma ręce opuchłe od głodu – opowiada 40-letnia Maria Kindrat, córka Stefanii.
Osadników kierowano do wyrębu lasów w obwodach archangielskim, iwanowskim, jarosławskim, kirowskim (obecnie wiacki), nowosybirskim, omskim, permskim, swierdłowskim (obecnie jekaterynburski), wołogodzkim. Oraz do Krajów: Ałtajskiego, Krasnojarskiego i Komi. O tym, ile czasu mieli na spakowanie, aby udać się w ponad miesięczną podróż, decydowało NKWD. Czasami była to godzina, czasem 15 minut. Bywało, że nie pozwalali brać żywności, tylko osobiste rzeczy, bo wysiedleńcy wszystko mieli dostać na miejscu. Rozpacz, pośpiech, histeria uniemożliwiały racjonalne pakowanie się. A od tego zależało przeżycie.
Jadwiga Siudmok, dziś emerytowana pielęgniarka z Warszawy, tak wspomina tę noc: – Przyszli i kazali się spakować w 10 minut. Dobrze, że powiedzieli, że trzeba dzieci ubrać ciepło. Miałam niecałe 6 lat, siostra 7. Odstawili nas na dworzec w Tarnopolu. Czekałyśmy tam dwa tygodnie, aż zwiozą ludzi z okolicznych miejscowości. Nasza gosposia kilka razy przyniosła nam chleb i jakieś rzeczy. Potem już zakazali.
Pojechały w czwórkę. Jadwiga z siostrą, matka i ciotka. Dojechały do Krasnojarskiego Kraju. Rozdzielono je z matką i ciotką. Dziewczynki trafiły do domów dziecka, oddzielnie. Jadwiga Siudmok: – Głód był straszny, wydzielano chleb. Szybko zaczęłam mówić po rosyjsku. Jedyny plus, że chodziłam do szkoły. Ale pamiętałam, że jestem Polką, i że chodziłam z rodzicami do kościoła. Segregowałyśmy zboże, a jak byłam starsza, pracowałam w kołchozie przy karmieniu indyków. Dopiero w 1946 r. znalazłam się w domu dziecka w Szczecinie. W 1948 r. siostra odszukała mnie przez PCK, potem odnalazła się ciotka.
– Byliśmy bardzo biedni – wspomina Jadwiga Siudmok. – Ojciec zaginął, myślę, że już nie żył, bo by nas odszukał. Nie wiemy, co się stało z matką. Pewnie umarła w Krasnojarskim Kraju. Trafiłam do kolejnego domu dziecka i do adopcji. Mam na nazwisko Siudmok po rodzicach, którzy mnie adoptowali. Ratowali polskie dzieci z ZSRR. Tak jak prawdziwi rodzice, byli nauczycielami. Porządni ludzie. Miałam 12 lat i byłam w nich zakochana.
Jadwiga Siudmok: – Co mi zostało po Syberii? Brak wspomnień. Przez lata pielęgnowałam ten stan. Żeby zapomnieć. Teraz wracają wspomnienia. Patrzę na moją 20-metrową kawalerkę i myślę o domu cioci Julii w Tarnopolu. Dwupoziomowy. Myślę sobie, Boże, jaki miałam duży dom! Ciotka miała pracownię krawiecką i pozwoliła moim rodzicom Joannie i Zbigniewowi Komornickim, nauczycielom, zamieszkać u siebie. Jej syn zginął, jak miał 12 lat, i całą miłość przelała na nas. Słyszę w głowie, jak matka ją beszta: „Jula, daj spokój, tyle zabawek!”. Miałam ciepłe dzieciństwo, pełno lalek. Spędzałam z ciotką dużo czasu, bo szyła w domu. Jak nas rozdzielali w Krasnojarskim Kraju, to strasznie płakałam właśnie za nią.
Co jeszcze zostało? – Strach. Że milicja będzie mnie szukać. W PRL-u nie dostałam się na studia, choć dobrze zdałam na weterynarię. Miałam zły życiorys. Poszłam do szkoły pielęgniarskiej. Dobrze, że choć siostra ukończyła szkołę plastyczną Kenara w Zakopanem i ASP.
Jadwiga Siudmok: – Za mąż nie wyszłam. Nie nadawałam się. Ciągle komuś pomagałam, ciągle się kimś opiekowałam. Biegałam do starszych. Zniszczyli mi życie, ale jestem szczęśliwa. 40 lat przepracowałam na oddziale neurologicznym w szpitalu na Kasprzaka w Warszawie. Najgorszy oddział. Tak mi się po tym wszystkim stało, że kocham najbiedniejszych. Po 70 latach ciągle próbuję zapomnieć przeżycia z dzieciństwa.
Od lutego 1940 r. mijają dwa miesiące i Polacy pod okupacją sowiecką już wiedzą, co ich może spotkać. Część próbuje wyprzedawać majątek. Gromadzą żywność. Jednak o mordowaniu oficerów wziętych do niewoli nie wiedzą.
Druga wywózka, zwana katyńską. O deportacji w kwietniu i czerwcu 1940 r. Sowieci zadecydowali 2 marca. Biuro Polityczne KC WKP(b) poleciło NKWD, aby do 15 kwietnia 1940 r. wysiedlić do Kazachstanu na 10 lat wszystkie rodziny obywateli RP, represjonowanych lub znajdujących się w obozach jenieckich. Czyli: około 25 tys. rodzin. Oraz prostytutki. Majątek nieruchomy podlegał konfiskacie.
Decyzję o wymordowaniu polskich jeńców podjęto trzy dni później. Podjęło ją Biuro Polityczne KC WKP(b) na podstawie pisma, które ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował do Stalina. Szef NKWD oceniał w nim, że wszyscy wymienieni Polacy są „zatwardziałymi, nie rokującymi poprawy wrogami władzy sowieckiej”. Wnioskował o rozpatrzenie ich spraw w trybie specjalnym. Na mocy tej decyzji 3 kwietnia NKWD zaczęło likwidację obozu w Kozielsku, a dwa dni później obozów w Starobielsku i Ostaszkowie. W ciągu następnych 6 tygodni rozstrzelano 14 587 polskich jeńców.
4 kwietnia, gdy już zaczęto dokonywać mordów, najwyższe gremium ZSRR poruszyło kwestię dalszych losów ich rodzin. Tego dnia Beria skierował na ręce Mołotowa projekt decyzji w sprawie ich wysiedlenia i dokument regulujący tryb tej akcji. Uchwałę podjęto 10 kwietnia.
14 kwietnia 1940 r. NKWD przyszło do kamienicy przy ul. Gołuchowskiego 8 w Stanisławowie. Dali pół godziny na pakowanie.
17-letni Przemysław Hałaciński znosił pakunki do wojskowego łazika. Chwila nieuwagi enkawudzisty starczyła, by czmychnął w podwórka. Nie zatrzymały go strzały. Zezłoszczony żołnierz postawił pod ścianą jego 6-letniego brata Bogumiła. Chłopiec tego dnia miał urodziny. Enkawudzista zarepetował broń i krzyknął do matki: „Jeśli nie skażesz, gdie starszy syn, ubijem mladszego!”.
Nie zabili. Przez kolejne dni Bogumił Hałacński przez okienko z górnej pryczy bydlęcego wagonu liczył kostki brukowe na dworcu w Stanisławowie. Nudził się, a wagon nie był jeszcze załadowany. W tym czasie jego ojciec, ppłk Andrzej Hałaciński (notariusz w Łucku, a 1939 r. komendant wojskowy w Kowlu), był albo w pociągu pod Smoleńskiem, albo już od doby w katyńskim grobie.
Dwa lata później w kustanajskiej obłasti Bogumił stracił matkę Zofię. Przeszedł przez radziecki Dietdom, sierociniec. Po powrocie do Polski aż do pełnoletności był
w kolejnym domu dziecka. O tym, gdzie i jak zginął ojciec, rodzina powiedziała mu, gdy miał 18 lat. Jego głównym wspomnieniem lat spędzonych w Kazachstanie jest głód.
Krystyna Peca-Szczyradłowska, córka oficera zamordowanego w Katyniu, opisuje w relacji dla Ośrodka Karta, jakie rzeczy jej matka wymieniła na żywność w pierwszym roku zsyłki: „Pozbyłyśmy się mamy zegarka, futra, pantofli, sukienek, mojego ciepłego swetra i bielizny. Aby zdobyć jedzenie, matka wróżyła z kart”.
Spały na gołej glebie w izbie, gdzie na ścianach był szron. Żywność w zimie stanowiły postne kartofle, z których robiło się zupę zagęszczoną tartymi ziemniakami, czasami zacierką z garści mąki. Pamięta odpowiedź, jaką uzyskały od enkawudzisty,
> gdy podczas pierwszej zimy na zsyłce poskarżyły się, że tak się nie da żyć. Rzekł z uśmiechem: „Nicziewo, prywykniesz. A nie prywykniesz, tak padachniosz”.
Jadły więc lebiodę, koński szczaw. „Z lebiody gotowało się zupę zasypywaną garścią mąki, czasami łyżką mleka. Zamiast chleba piekłyśmy na blasze placki z ugotowanego i pomielonego końskiego szczawiu zmieszanego z otrębami”.
Jej sąsiadka, niejaka pani Tabaczyńska, zmarła wraz z córką, bo „zjadły małe wiaderko kiszonej kapusty, które gdzieś znalazły”.
Krystyna opisuje, co czekało tych, którzy nie zdołali opuścić ZSRR z armią Andersa. Za odmowę przyjęcia obywatelstwa ZSRR matka pani Krystyny zapłaciła życiem: „Po kilku dniach zdecydowanego oporu, naczelnik NKWD polecił pognać nas do Kokpektów [nazwa miejscowości], do więzienia. Szliśmy pieszo 25 km, wpław przeszliśmy rzekę Irtysz. W więzieniu czekaliśmy na prokuratora. Potem każdy, kto nie wyraził zgody na przyjęcie obywatelstwa, został wsadzony na ciężarówkę i odprawiony do łagru na ciężkie roboty. Ja i mama również się tam znalazłyśmy. Po trzech miesiącach naczalnik znów zaproponował nam obywatelstwo. Tych, co nie przyjęli, posłali do Kokpektów, do więzienia. Nocami nas przesłuchiwali. Matka mówiła, że mam 16 lat i jestem dzieckiem, więc mi nic nie zrobią. Jak szła na przesłuchania, słaniała się z głodu. Podupadła na zdrowiu i podpisała. Wypuszczona z więzienia, nie wstawała z łóżka. Luty 1944 był straszny. Wszyscy cierpieliśmy głód. 5 marca matka zaczęła konać. Zaczęłam krzyczeć: „Mamo, nie umieraj!”. Uspokoiła się i powiedziała, że czuje się lepiej i chce jeść. Dałam jej zupę, którą przyniosła jedna z Polek. Położyłam się koło niej, a ona długo tuliła mnie i głaskała. Wiedziała, że umiera i tak żegnała się ze mną. Kiedy obudziłam się obok niej 6 marca, już nie żyła. Nie doczekała powrotu do Polski”.
Krystyna wracała do Polski ostatnim transportem z Semipałatyńska. Widziała groby katyńskie, choć nie miała wówczas świadomości, że klęczy nad mogiłą ojca. Wspomina: „Niedaleko stacji Katyń transport nasz zatrzymał się w pustym polu, koło lasu. Maszynista oświadczył, że dalej nie pojedzie, bo nie ma opału. Mężczyźni poszli do lasu po drewno. Konwojujący nas żołnierze powiedzieli, że mamy iść do lasu, by zobaczyć groby polskich żołnierzy. Szliśmy w głąb rzadkiego, iglastego lasu. Tam zobaczyliśmy olbrzymi, rozkopany grób, w którym były szczątki ludzkie. O tym, że to byli polscy oficerowie, świadczyły guziki z orłami. Ciała były częściowo zmumifikowane, gdyż ziemia była piaszczysta. Ułożone były warstwami i było ich bardzo dużo. Widok był przejmujący i wstrząsający. Z płaczem uklękliśmy na skraju mogiły modląc się wspólnie. W kompletnej ciszy wróciliśmy do transportu”.
Według danych NKWD, w kwietniu-maju 1940 r. zesłano do Kazachstanu ponad 61 tys. osób. Określano ich mianem „administratiwno wysłannych”, czyli wydalonych z miejsca zamieszkania bez prawa powrotu, ale formalnie niepozbawionych praw obywatelskich.
W kolejnej wywózce, w czerwcu, pociągi pojechały po resztę rodzin pomordowanych oficerów. Latem 1940 r. NKWD sięgnęło nawet po żydowskich uchodźców, którzy też mieli stanowić zagrożenie dla ZSRR. Wysiedlano wszystkich, którzy mogli zagrozić władzy radzieckiej. Osadnicy, leśnicy, uchodźcy wojenni, urzędnicy z rodzinami, samorządowcy, inteligencja, rodziny osób zbiegłych za granicę, rodziny więźniów. Tysiące ludzi.
Procedury deportacyjne przebiegały sprawnie. NKWD przekazywało deportowanych do pracy sowieckim instytucjom, pobierając za to 10 proc. wypracowanego przez nich zysku. Zesłańcy mieli pracować dla dobra sowieckiej ojczyzny, a po zakończeniu wojny zostać tam jako tania siła robocza. Kraje włączone w skład ZSRR miały przestać istnieć.
Drukowana kartka, format A4. Staranne, ręczne pismo. Tekst usiany błędami. Jego autorka ma ukończone trzy klasy szkoły podstawowej i niezwykłą pamięć do dat. – W 1940 r. rząd radziecki wydał rozkaz, żeby zniszczyć nasze gospodarstwo i naszą rodzinę – wspomina Monika Konopko z Rydzewa.
Pisze: „Ojciec zmarł, jednego brata, który był oficerem, zabrano do więzienia, tam został zamordowany (w Katyniu), później zabrano drugiego brata. W 1941 roku w maju wkroczyły do domu żołnierze radzieckie. Zabrana została starsza siostra z mężem i teściowa. Było nas wtedy matka i cztery siostry, a najmłodsza miała 7 lat”.
Konopkowie dojechali do Omska, potem przeprawiali się rzeką Irtysz i jechali furmankami w głąb lasu. Porozdzielali ich po wiosce. „Byliśmy brudne, głodne, słabe i bez środków do życia”. Najgorzej wspomina rok 1942 i 1943. „Jedliśmy zgniłe kartofle, pokrzywy i komosę. Ubranie posprzedawaliśmy za kartofle i chleb. Szliśmy pieszo od wioski do wioski prosząc o żywność i nocleg. Rosyjski chłopak z domu dziecka ukradł kołacza i przyniósł nam. Ugotowaliśmy go na Wielkanoc. My i ten chłopak jadł. To był przysmak. Przed wojną w Polsce matka dawała to dla krów. Przez 5 lat nie widziałam tłuszczu, mięsa, cukru, a nawet mąki. W cegielni padł koń z głodu. To mięso skierowano do stołówki, ale takiego nie otrzymywaliśmy. Jeden raz poczęstowała mnie Rosjanka mięsem z wilka. Pracowaliśmy ponad siły, żeby dostać większą kartkę na chleb, ale głód był ten sam. Pamiętam, jak starsza siostra ukradła bochenek chleba dla dzieci. Została osadzona na rok w więzieniu”.
Myśląc o przeszłości, Monika Konopka przeżywa traumę: „Trudno mi to opisać. Na samo wspomnienie przestaje bić serce i nie mogę się skupić”. Ale śpieszy się, aby zdążyć zdać relację. Jej relacja powstaje 27 marca 1989 r. U progu wolności.
Ostatnią wywózkę zaplanowano w nocy z 21 na 22 maja 1941 r., a realizowano od 20 czerwca. NKWD wysiedliło z Zachodniej Ukrainy 3349 rodzin. Operacji nie udało się zakończyć: pokrzyżowała ją agresja III Rzeszy na dotychczasowego koalicjanta.
Dokładna liczba obywateli polskich wywiezionych do ZSRR nie jest znana. Andrzej Wyszyński, zastępca komisarza spraw zagranicznych ZSRR, oświadczył kiedyś, że do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej uwięziono i zesłano 388 tys. obywateli polskich. Ale według szacunków rządu RP liczba ta sięga 1,2 mln. Z tego 880 tys. miano wywieźć podczas deportacji w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 r. oraz w czerwcu 1941 r. Ok. 150 tys. zmobilizowano do Armii Czerwonej, 180 tys. wywieziono do ZSRR jako jeńców. Jedną czwartą zesłanych stanowiły dzieci poniżej 14 lat. Większość zesłanych była Polakami, ale nie pominięto Żydów, Ukraińców i Białorusinów. Dużo, bo 30 proc. zesłańców stanowili chłopi.
Władza radziecka zrównała wszystkie nacje i klasy społeczne. Zamarzali w lutym, umierali z braku wody w czerwcu. Dziura w podłodze wagonu stanowiła urządzenia sanitarne. Mężczyźni, kobiety, starcy i niemowlęta, wszyscy podróżowali razem. Trupy zmarłych czasami długo leżały w wagonie, zanim pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji.
Trudno jest oddzielić sprawę Katynia od statystyki wywózek. Bogumił Hałaciński jest dziś członkiem Rodziny Katyńskiej i Związku Sybiraków. Katyń jest dla niego symbolem, a Kazachstan nadal codziennością. Lubi mieć w domu zapasy jedzenia. Zawsze połowę mięsa odkłada na później lub oddaje dla innych. Dziwi się, że nikt nie chce, bo przecież oddaje im coś cennego. Życie.
– W Kazachstanie godzinami myślałem o bułce z szynką, którą przed wojną gosposia dała pukającemu do drzwi biedakowi – wspomina. – Wziął ją, ale położył pod drzwiami. Chciał pieniędzy. Papierek nasiąknięty masłem i zapach tej bułki na klatce schodowej prześladowały mnie potem przez 5 lat zsyłki.
Ludzie, którzy przeszli zsyłkę, wiedzą, że aby przeżyć w skrajnych warunkach, potrzebnych jest kilka podstawowych rzeczy. Chleb, ciepłe rzeczy, igła. To bogactwo. Jeśli weźmiesz niewłaściwe przedmioty, np. pieniądze – nie przeżyjesz. W relacjach rodzinnych często przekazywali tę wiedzę swoim dzieciom.
W wyniku katyńskiego ludobójstwa państwo polskie poniosło ogromną stratę: tracąc elitę wojskową, policyjną, intelektualną, urzędniczą. Lecz problem Katynia nie jest dziś sprawą przeprosin wobec Polaków za wymordowanie im bliskich. Bo Katyń nie jest zbrodnią wojenną. Wątpliwości budzi nawet status jeniecki osób przetrzymywanych w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Zostali wzięci do niewoli na terytorium swego kraju, w ramach wystąpienia Armii Czerwonej „w obronie braci krwi, Białorusinów i Ukraińców”, a nie wojny z Polską. Dla Rzeczypospolitej był to stan wojny z Niemcami, a nie z ZSRR.
– Wymordowanie polskich elit było dla radzieckich komunistów naturalnym procesem, planowanym zanim jeszcze przekroczyli granicę 17 września – uważa prof. Wojciech Materski, historyk. – A ten proces wdrażali u siebie od 1918 r. Nasza strata, proszę o wybaczenie tego określenia, jest ledwie porównywalna z dziesiątkami milionów zamordowanych, unicestwionych przez sztucznie wywołany głód, przez łagrową pracę ponad siły własnych obywateli „państwa nowego typu”, Rosji Sowieckiej, a następnie Związku Radzieckiego.
Nikita Pietrow, rosyjski historyk i wiceszef Stowarzyszenia „Memoriał”, które opiekuje się m.in. grobami katyńskimi, tak ujmuje sprawę: – Stalin wymordował jeńców katyńskich, bo młodzi, starannie wykształceni Polacy, to Polska właśnie. Gdziekolwiek ich posadzisz, tam wykiełkuje. Nieważne, gdzie ich ześlesz. A dla Stalina po 1939 r. waszego państwa miało już nigdy nie być. Godził się z tym, że na obszarze II Rzeczypospolitej zostanie szara masa ludności, z której można będzie ulepić to, co mu przyjdzie do głowy. Bolszewicy we własnym kraju robili dokładnie to samo: po rewolucji 1917 r. w krwawych czystkach wycinali elitę, by na powrót nie wykiełkowała z nich stara Rosja. Tylko tak, jak rozumowali, mogli stworzyć nowego „radzieckiego człowieka” i „radzieckie społeczeństwo”. Zbrodnia katyńska była dla Stalina tylko kolejną czystką, działaniem rutynowym.
Czy władze Federacji Rosyjskiej doprowadzą sprawę katyńską do końca, ujawnią dokumenty zbrodni i zrehabilitują ofiary, które wedle prawa są nadal uważani w Rosji za przestępców? Byłby to rewolucyjny krok.
– Władze Federacji Rosyjskiej obawiają się, że oficjalne osądzenie zbrodniarzy pociągnie za sobą dalsze wielkie procesy, w tym osąd napaści na Polskę17 września 1939 r., złamanie deklaracji o nieagresji, pozbawienie niepodległości Litwy, Łotwy i Estonii, wielkie czystki etniczne i wywózki na Sybir. Obawiają się, że wzorem Polaków również sami Rosjanie zażądają rozliczenia własnego państwa za masowe mordy na Ukrainie i w innych republikach, za łagry, za poniżanie godności obywatelskiej i ludzkiej – twierdzi dr Bożena Łojek, Prezes Zarządu Polskiej Fundacji Katyńskiej.
Prof. Materski: – Zbrodnia katyńska to mord państwowy, za który odpowiedzialność ponosi zdegenerowany sowiecki system. Na ławie oskarżonych powinno zasiąść nie kilkuset funkcjonariuszy tego systemu, ale moloch „partia-państwo”, wymyślony przez Lenina, a do perfekcji doprowadzony przez Stalina. Tylko kto takie oskarżenie miałby wytoczyć?
Na razie głos rosyjskich historyków i intelektualistów, próbujących policzyć także własne trupy, uzyskuje zrozumienie tylko za granicą. Poszanowanie dla życia jednostki nadal stoi w sprzeczności z polityką państwa rosyjskiego. A polscy oficerowie, ofiary zbrodni katyńskiej, wedle prawa rosyjskiego nadal są przestępcami, zaś ofiary wywózek – niebezpiecznym elementem. Czy moralne osądzenie systemu sowieckiego jest w Rosji możliwe?
Tej oceny dokonać mogą tylko Rosjanie.
Korzystałam z książki „Losy wdów katyńskich”, z „Zeszytów katyńskich” nr 20 i 23, ze zbioru „W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali”, artykułu „Cztery masowe wywózki Polaków na Wschód” Tadeusza Płużańskiego, z materiałów Ośrodka Karta oraz ze zbiorów własnych.
KINGA HAŁACIŃSKA jest dziennikarką, wnuczką podpułkownika Andrzeja Hałacińskiego. Podczas I wojny światowej żołnierz Legionów, odznaczony Virtuti Militari po bitwie pod Kostiuchnówką w 1916 r., był autorem tekstu pieśni „My, Pierwsza Brygada”. Wzięty w 1939 r. do sowieckiej niewoli, zginął w Katyniu.
tamta z d r a d a * same fakty
http://www.moje-militaria.pl/brytyjska_zdrada_francuska_tchorzliwosc.html
ZDRADA POLSKI PRZEZ RZĄD WIELKIEJ BRYTANII
ZDRADA POLSKI PRZEZ RZĄD WIELKIEJ BRYTANII
Tak jednoznacznie określona zbrodnia nigdy nie doczeka się instytucjonal nego potępienia, ponieważ:
- prawo narodów, zwane także prawem międzynarodowym, nie posiada egzekutywy;
- zarzuty mogą być jedynie natury moralnej, podczas gdy świat rządzi się coraz bardziej niemoralnymi zasadami;
- do sądu w Hadze mogą być kierowane wyłącznie sprawy z oskarżenia rządów
państw mających uznanie międzynarodowe, a nie przez rządy czy komitety
emigracyjne.
Prawo karne wielu państw zna pojęcie przestępstw ciągłych, które w przy padku zbrodni wołającej o potępienie międzynarodowe i trwającej w tajemnicy przez wiele lat, nie może zostać ukarane, chociaż może być bez trudu udokumentowane i udowodnione.
Jednak polskie społeczeństwo powinno być poinformowane o elementach zdrady, by w przyszłości wystrzegać się Anglików nie mniej niż jawnych wrogów. Ostrzeżenie to nie jest skierowane przeciwko jednostkom, czasem bardzo przyjaznym, lecz pod adresem polityki rządowej, zawsze nam wrogiej, ale słodzonej kłamstwami.
W rozmowie między Halifaxem i Bonnetem - ministrami spraw zagranicz nych Anglii i Francji - odbytej 21 marca 1939 roku, zgodzono się, że „Jest absolutną koniecznością , aby pozyskać Polską w pokojowym froncie i jak najdalej utrzymać od Niemiec". Produkowano plotki, rzekomo pochodzące od przeciwników hitleryzmu, że wojska niemieckie zbliżają się do polskiej granicy. (D.B.F.P., seria III tom IV, dok. 458)
P. N. Chamberlain nie przywiązywał wagi do gwarancji danych rządowi polskiemu i dlatego tak łatwo je podpisywał. Liczył na osiągnięcie korzyści od otrzymujących takie zabezpieczenie bez pokrycia.
Wierzył w przerażające znaczenie słów: „Czy Niemcy są uprzedzone, że oskarżenie jest w drodze? Lekceważył sprawę czasu - na jaki okres dawano gwarancje - czy Polacy o tym wiedzą? (I. Colvin, Gabinet Chamberlain'a, s. 197)
Chamberlain na posiedzeniu gabinetu ministrów powiedział:
- Podstawową sprawą jest tak rzeczy kierować, by uzyskać wsparcie Polski, ale nie dał wyjaśnienia celu. Chodziło o skierowanie ataku Hitlera na Polskę, gdyż Chamberlain był ostrzegany, że w pierwszej kolejności jest przygotowywane uderzenie na Zachód. (Parkinson: Peacefor our time, s. 59-60) Na posiedzeniu francusko-angielskich Sztabów Generalnych zgodzono się, ale nie zakomunikowano tego Polakom: - Nie będziemy w stanie zabezpieczyć Polski przed jej opanowaniem (Parkinson,/w. s. 130). Tymczasem gwarancja jest umową, w której jedna strona zobowiązuje się zrobić wszystko co w jej mocy, by zabezpieczyć posiadanie drugiej strony. A właśnie o gwarancji z 31 marca 1939 roku, minister spraw zagranicznych Lord Halifax mówił do swego prywatnego sekretarza: „Nie uważamy, że gwarancja będzie nas wiązać" („we don't relly mean bussines"). Dla Chamberlain'a było najważniejszą sprawą „by Polska walczyła. Wszystko co mogłoby naruszyć zaufanie Polski, jest wielce niepożądanej..) Brytania chce widzieć Polską walczącą i utrzymać jej morale wysoko ".
Tych kilka cytatów potwierdza tajną dyplomację między Rosją a Wielką Brytanią. Ambasador Seeds miał delikatne zadanie „ wyjaśnienia w Moskwie, że Rosja jest wielce szanowana w Wielkiej Brytanii, ale czasowo nie włączymy jej do sojuszu przeciwko Niemcom. Obrona Brytanii wymaga, by Hitler poszedł na Wschód i zniszczył Polskę. Ale po zakończeniu pierwszej części wojny, Wielka Brytania będzie jak zawsze z Sowietami".
Wiemy czego nie napisano, a Seeds wyjaśnił to ustnie. (I. Cohin, The Chamberlain's Gabinet, London 1971 - s. 198).
Ambasador amerykański Kennedy, definiował wartość gwarancji jako „wyminięcie", albo „wytłumaczenie". Nawet Lloyd George, nie znając planów rządu, mówił w parlamencie:
- „Jeśli wojna wybuchnie jutro, czy Pan pośle pojedynczy batalion do Polski?" (L. Namier, Diplomatic Prelude, London 1948, s. 109). Sir. A. Cadogan stwierdzał
- „Naturalnie, nasza gwarancja nie daje pomocy Polsce. Można powiedzieć, że to było okrutne dla Polski... nawet cyniczne". (Diaries of Sir Cadogan, London 1971, s. 167).
Uczciwy żołnierz, marszałek Lotnictwa John Slessor pisał:
- „Radziłem Komitetowi Sztabu Generalnego, by ostrzeżono min. Becka, że Polacy będą musieli opierać się tylko na własnych siłach w obronie własnego terytorium". (The CentralBlue - Cassel, London 1965).
Układ o wzajemnej pomocy między R.P. a Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii, po zwłoce trwającej od kwietnia, został podpisany 25 sierpnia 1939 roku. Oczywiście, porozumiewano się z Niemcami o rozwiązaniu bez wojny.
Francuzi kłamali, że pójdą do natarcia nad Ren. Tymczasem w rzeczy wistości francuski plan był wyłącznie obronny - (Ironside, Diaries J 93 7-40, London 1963 s. 81-82). Układ z Polską był zatem pewnym krokiem do wojny i do zbliżenia Sowietów z Niemcami.
A. J. P. Taylor pisze, że Polska zażądała 60 milionów funtów na dozbrojenie, o przyspieszenie wypłat występował depeszą gen. Ironside podczas pobytu w Warszawie - (The Origines ofthe Second World War, London 1963, s. 221), ale już Yansittard pisał tylko o 10 milionach, a Norton - minister skarbu Brytanii, wspominał o 8 milionach, (prof. K. G. Feiling - The Life ofN. Cham-berlain, London 1970,) - po zbadaniu przelewów skarbowych odkrył, że kwota pozornie wydana jako pożyczka dla Polski, została wydana na wywiad. Feiling
zaopiniował:
- „ To było oszustwo Polski przez Brytyjski Sztab Generalny i gen. Ironside ".
Warto przypomnieć, że Brytania zgodziła się wypłacić 10 milionów na zapomogi dla Czechów wyrzucanych z Sudetów. Czy ta suma również nie została wypłacona? - tego nie zdołałem ustalić.
Rozmowy Polskiego Sztabu Głównego z delegatami sztabów francuskiego i angielskiego, prowadzone w maju w Paryżu i w Warszawie, dały mierne wyniki. Nasi alianci zobowiązali się do bombardowania niemieckich celów woj skowych natychmiast po wybuchu wojny, a do generalnej ofensywy na niemiec kie umocnienia w 15 dniu od wybuchu wojny, czyli 17 września. Bombardowania od 5-8 września wykonano, ale... ulotkami. Nie rozpoznawano umocnień samo lotami.
Chamberlain ciągle niepewny czy Polacy się nie wyłamią z umowy, wysłał gen. Ironside do Warszawy, aby przekonał Polaków, że angielska pomoc w woj nie będzie realna i solidna. Ten nowo mianowany szef Sztabu Imperialnego łgał nieprawdopodobnie, zapowiadając, że duże siły brytyjskie będą umiesz czone na Bliskim Wschodzie, skąd będą mogły ruszyć na pomoc Polsce (P. Starzyński, Trzy lata z Beckiem, s. 234-235). Przez cały wrzesień nie bombardowano Niemiec, od 17 nie było natarcia na Ren. Podczas gdy Polska krwawiła samotnie, Francuzi i Brytyjczycy realizowali swe alianckie zobowią zania.
Prezydent Roosevelt zadeklarował: „Los Polski będzie zależny od ostatecz nego wyniku wojny". (Diaries ofSir Cadogan -j.w. s. 207)
Z chwilą wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Churchill bez porozumienia z własnym rządem i parlamentem ogłosił deklarację „pomocy dla każdego państwa walczącego z Hitlerem ". Deklaracja była bezwarunkowa, poparta listem z 7 lipca 1941 roku, uczyniona w pośpiechu, z pełnym lekceważeniem praw Polski zastrzeżonych w Umowie o Wzajemnej Pomocy z 25 sierpnia 1939 roku, w art. 6 i 7 i w protokole tajnym dołączonym do Układu, w punkcie 3. Nie znalazłem śladu protestu ze strony polskiego rządu. Byliśmy pod wrażeniem, że to pominięcie nie jest celowe, podczas gdy w polityce liczy się każde słowo, lub słów pominięcie.
Ambasador Cripps rozmawiał ze Stalinem 8 lipca 1941 roku i przekazał jednostronne żądania:
1. Wzajemna pomoc bez wyszczególniania działań i materiałów.
2. Zobowiązanie, że negocjacje i umowa o pokój będą prowadzone wspólnie
przez Anglię i Rosję.
To był ostatni moment w pamięci Churchilla o jego własnej trafnej ocenie obydwu dyktatur - „Nie sposób znaleźć różnice między reżimem hitlerowców i najgorszymi cechami komunizmu" - (Whileer-Bennett, The Semblance of Peace, London 1972, s. 23). Tymczasem Churchill hojny z cudzego, dodał przez Crippsa naruszenie przedwojennych granic, „które będą tak ustalone, by opierały się o zasady etnograficzne i życzenia zainteresowanych ludów". Deklarował to w czasie, gdy był informowany o masowych deportacjach Polaków w głąb Rosji Sowieckiej (Wheeler-Bennett, j.w. str.152). Rosja przyciskana niemiecką ofensywą, nadawała się do obserwacji praktycznego przestrzegania praw polskich w warunkach wojny, co później stawało się coraz trudniejsze i w końcu zaniechane.
W tym czasie ambasador Cripps pracował na rzecz Rosji. Już w październiku 1940 roku złożył Wyszyńskiemu notę o porozumieniu brytyjsko-sowieckim:
„Londyn będzie zasięgać rady Kremla w sprawie ułożenia spraw po wojnie. Na razie Wielka Brytania uzna de facto suwerenność Z.S.S.R. w republikach bałtyckich, w Besarabii, w Bukowinie i w tych częściach byłego państwa polskiego, które są obecnie pod kontrolą sowiecką " (Woodward, British Foreign Policy, London 1962, s. 145-146).
Spowodowało to protest min. Zaleskiego o stwarzaniu pretekstów wrogich Polsce. Ale brytyjskie tendencje były oczywiste i zostały utrzymane bez względu na zmianę ministra - Halifaxa na A. Edena. Cripps - „wielki przyjaciel Sowietów", pracował nad rozszerzeniem „powojennej współpracy z Brytanią". Praw Polski nie dostrzegał, już wtedy widział ją jako łup Sowietów.
Zbliżenie do Stalina nie zadowalało Churchilla. Wiedział, że obiecana angielska pomoc dla Rosji będzie zbyt mała. Stany Zjednoczone miały ogromne możliwości, ale najazdy sowieckie na Polskę i Finlandię dały Sowietom opinię agresora w Lidze Narodów i mógł to zmazać tylko gen. Sikorski. Dążył on do uwolnienia mas zesłanych do łagrów i do użycia ich celem zwiększenia swych sił zbrojnych. Cripps niewidocznie, a min. Eden oficjalnie na prośbę I. Majskiego -sowieckiego ambasadora w Londynie, pracowali nad układem polsko-sowieckim.
Wizyta gen. Sikorskiego w Waszyngtonie nie zapewniła pomocy Polsce. Roosevelt zgodził się łatwo na wyekwipowanie oddziałów polskich z Lend-leas'u, ale politycznie nie angażował się poza stwierdzenie, że Stany Zjednoczone nie uznają zmian granicznych przed konferencją pokojową. Po powrocie do Londynu, na konferencji z Majskim, Sikorski był sam, bo Zaleski ustąpił protestując przeciwko układowi, a ambasador Raczyński był chory.
Zamiast potwierdzenia wschodniej granicy państwa, umieszczono unieważnienie paktu sowiecko-niemieckiego z 1939 roku. Był to brytyjski wyłom w zasadzie, że zmiany terytoriów państw, mogą być orzekane tylko na kon ferencji pokojowej, wsparty pismem min. Edena, że „Rząd JKM nie uznaje zmian granicznych, które miały miejsce w Polsce od sierpnia 1939 roku". Jednocześnie Eden mówił gen. Sikorskiemu, że „pakt z Sowietami musi być podpisany". Pakt nawiązywał stosunki dyplomatyczne i sieć konsularną, gwarantował tworzenie armii polskiej na terenach sowieckich podległej rządowi w Londynie i „amnestionowanie" zesłanych obywateli polskich.
Kiedy w grudniu 1941 roku gen. Sikorski był ceremonialnie przyjmowany w Kujbyszewie, kilku Polaków-komunistów zawiązywało w Saratowie jaczejkę, którą potem Stalin przekształcił w „Związek Patriotów Polskich".
Mimo paktu, rząd sowiecki utrzymał mocną linię swej polityki, a Eden upewniał gen. Sikorskiego, że polskie tereny nie były objęte „koncesjami na rzecz Sowietów", co było nieprawdą (Majski, „Memoirs", s. 150-151, s. 174, Raczyński, Documents on Polish-Soviet Relations, s. 160-161, s. 170, s. 107-18).
Na Atlantyku - co dało podstawę do nazwy Karty politycznej podpisanej 14 sierpnia 1941 roku - Roosevelt i Churchill w I-szym paragrafie stwierdzali, że „wykluczają wzbogacenie, lub rozprzestrzenienie terytorialne", co zadowalałoby Polskę i inne kraje zagarnęte przez Sowietów, ale Churchill już 7 marca 1942 roku odstąpił od niej. W liście do Roosevelta pisał; „Zasady Karty Atlantyckiej nie mogą Rosji wzbraniać granic które zajmowała, gdy Niemcy ją zaatakowały". (W. Churchill, j.w. s. 293-294). Stany Zjednoczone nie ratyfikowały Karty Atlantyckiej, w następstwie czego pozostała tylko wspomnieniem dobrego zamiaru i politycznej uczciwości. List ten pozostawał tajny, co zwłaszcza Polaków sprowadziło na manowce. Jednocześnie bowiem deklarował sowiecką aneksję wschodnich ziem Polski.
Sprawa Katynia jest rzeczą znaną, ale jest mniej wiadome, że Churchill w rozmowie z ambasadorem Raczyńskim o tym masowym morderstwie powiedział, że „Bolszewicy mogą być bardzo okrutni, ale to źródło ich siły, gdy chodzi o niszczenie Niemców". W następnych spotkaniach Churchill nastawał, by wycofać prośbę polskiego rządu do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o dochodzenie w sprawie Katynia. Sikorski na to nie poszedł ze względów elementarnej moralności. Stalin skorzystał z tej okazji i zerwał z rządem polskim stosunki dyplomatyczne .Nastąpiło sowieckie uznanie „Komitetu", któremu potem nadano nazwę Lubelskiego (PKWN).
Trybunał w Norymberdze włączył w swój skład przedstawicieli Sowietów. Kiedy niemiecki radca prawny zapytał Trybunał
- „Kto jest odpowiedzialny za mord w Katyniu?" - przewodniczący Lord Lawrence zabrał głos:
- „ Proponuję nie odpowiadać na pytanie tego rodzaju ".
Nigdy rząd brytyjski nie zdobył się na potępienie Sowietów za Katyń. Trybunał oddalił świadków z Katynia zaproponowanych przez gen. Andersa (prof. Zawodny, „Death in the Forest", Milwaukee 1972, s. 70-72).
Jeszcze we wrześniu 1941 roku, gdy gen. Anders przyjechał do Moskwy aby widzieć się z Beaverbrookiem - ministrem zaopatrzenia w rządzie brytyjskim, był zaskoczony, że niczego nie uzyskał dla swej „armii pod namiotami", gdy już zaczynała się rosyjska zima. (W. Anders, „Bez ostatniego rozdziału", s. 85). Anglikom chodziło o to, by Polakom zaopatrzenie dały Sowiety (co było nieprawdopodobne) lub Stany Zjednoczone, gdy była nieznana jeszcze siła i bitność armii, a jeszcze mniej kierunek jej użycia. Zgoda na odejście Polaków z Sowietów, szybkie dojście do zdrowia przez tych co nie zmarli przed podjęciem transportów i potem w Persji, pozwalały Churchillowi liczyć na świetne dywizje i wtedy dopiero zaopatrzenie zrównało się z brytyjskim.
Churchill - bo to on decydował za cały rząd JKM - przez lata utrzymywał w tajemnicy polityczne porozumienia ze Stalinem. Dopiero w lutym 1944 roku, mówiąc w parlamencie, sypał plewy w polskie oczy:
- „ Utrzymamy silną i niepodległą Polskę, ale nigdy nie gwarantowaliśmy jej granic. Jednocześnie musimy pamiętać o historycznych granicach Rosji, przed wojnami 1914 i 1939 roku. Polska będzie starzona dla zabezpieczenia zachodnich granic Rosji. Wobec linii Curzone'a na wschodzie, Polska uzyska odszkodowanie kosztem Niemiec na zachodzie". (W. Churchill, j.w., tom V, s. 227 i W. Anders,y.w. s. 214).
Prezydent Roosevelt naiwnie wyobrażał sobie, że Stalin po zakończeniu działań wojennych zgodzi się na plebiscyt na wschód od Bugu, czemu przeczyły rozpoczęte już w 1939 roku deportacje. W każdym razie przewidywano, że granica będzie przebiegać na wschód od linii Curzone'a, z Lwowem dla Polski. (F.R.U.S. 1943, tom I, s. 524).
Na konferencji ministrów spraw zagranicznych w Moskwie w październiku 1943 roku, oddano lejce Mołotowowi, a Eden i Harriman nie poruszali spraw polskich, mimo wcześniejszych obietnic. Tak uhonorowany Mołotow oświadczył, że w Warszawie w podziemiu powstała „Krajowa Rada Narodowa", jako komunistyczna przeciwwaga rządu polskiego w Londynie. (I. Majski, Who Helped Hitler?, London 1964, s. 78). Porozumienie moskiewskie, wobec dyplomatycznej bierności ministrów Zachodu, przesądzało wyniki konferencji w Teheranie (28 listopada - 2 grudnia 1943 roku).
Już w pierwszym dniu rozmów Churchill oświadczył, że „Bezpieczeństwo Sowietów powinno dyktować ich zachodnie granice". Stalin przygotowany na ostrą obronę terytorium Polski, z przyjemnością słuchał wywodów, że Polska wdzięczna za oswobodzenie od Niemców (wówczas postępujące), winna w przyszłości bronić Rosji.
Obaj z Churchillem „przeoczyli", że odcinanie polowy ziem Polski, zmniejszy jej siły. Zamiast obrony - sojusznik zdradzał Polskę, a popierał Sowiety.
Wreszcie Eden zapytał, czy Stalin zgadza się na polską granicę na Odrze? Było to bardzo na rękę Sowietom, które opierając się o zwycięstwa na froncie, planowały opanowanie całej Polski i przesuwały swój obszar okupacji na ziemie jeszcze niemieckie. Stalin przy tym zapowiedział w dyskusji, że weźmie część Prus Wschodnich dla Rosji, czyli z prowincji przyznawanej Polsce. (Documents on Polish-Soviet Relations, dokument 558, s. 976 i prof. Feis s. 283-284).
Rząd polski nie mógł się bronić, gdyż Stalin przed spotkaniem zadepeszował: „Mają być obecne tylko głowy trzech państw", co Zachód przyjął milcząco. (Correspondence between Stalin, Churchill and Attlee, New York 1965, doc. 205).
Ambasador Biddle zwrócił uwagę Prezydenta, że moskiewska konferencja nie postanowiła wprowadzenia administracji rządu polskiego na tereny zwalniane przez Niemców. Taka procedura była natomiast przewidziana dla Italii, która latami walczyła przeciwko Aliantom. (F.R.U.S. 1943, tom III s. 481-483). To pozwoliło Stalinowi na wprowadzenie administracji komunistycznej i od dalenie prób wysłania do Polski wojskowych misji zachodnich już w następnym roku.
Tajna dyplomacja brytyjsko-sowiecka zaskakiwała rząd polski nagłymi decyzjami. Tylko plotki docierały do polskich uszu, ale je oddalano na zasadzie: „Anglicy do tego nie dopuszczą". Wyjątkowo, angielskie informacje przed Powstaniem były uczciwe. Foreign Office odpowiedział na prośby polskiego ambasadora o pomoc w uzbrojeniu i amunicji - „Rząd JKM nie będzie w stanie nic uczynić w tej sprawie". (J. M. Ciechanowski, Powstanie Warszawskie Londyn 1971, s. 150). Oprócz tego gen. Kopański i gen. Sosnkowski byli podobnie informowani przez czynniki wojskowe. Dlatego Powstanie było niezależną polską decyzją generałów Bora, Pełczyńskiego i Okulickiego.
Była to oczywista zbrodnia wobec narodu, zwłaszcza wobec Warszawy, popełniona przez wojskowych patronujących Delegaturze Rządu. Komenda A.K. zmieniła samowolnie „Instrukcje" gen. Sikorskiego i gen Sosnkowskiego mówiące, że „Powstanie nie może się nie udać", wybuchnąć ma dopiero wtedy, gdy wojska alianckie znajdą się na terenie polskim, a Niemcy będą zdemoralizowani sowiecką przewagą.
Na sukces polityczny Powstania liczył premier Mikołajczyk, wsparty fantazjami gen. Tatara, któremu w Stanach Zjednoczonych odmówiono zaopatrzenia podczas konferencji w Waszyngtonie. Zwycięska ofensywa sowiecka dochodziła do Wisły, a ponieważ nie było żadnej umowy ze Stalinem od czasu zerwania stosunków dyplomatycznych po Katyniu, zryw w Warszawie był oczywistą katastrofą. Jeszcze w rozmowie pik. I. Oziewicza - dowódcy NSZ z gen. Roweckim - komendantem A.K. - zgodzono się, że Powstania nie będzie w ówczesnych warunkach.
Potem obaj zostali aresztowani i decyzję podjęło trzech szalonych patriotów.
Wynik Powstania jest powszechnie znany - około 250.000 zabitych, głównie mieszkańców stolicy, zniszczono główny ośrodek kultury i historii, nędza ludności i zdobycie Warszawy przez sowiecką armię. Rodacy biorąc wszystkie sprawy emocjonalnie, są dumni z tych osiągnięć. Nikt nie wątpi, że jesteśmy odważni, lecz mało kto ma o nas dobrą opinię, umiemy myśleć lecz nie umiemy politykować. Dlatego ci bohaterzy opanowali emigrację i przez ostatnie 40 lat zajmują się głównie medalami i orderami.
Chuchill naciskał Mikolajczyka o wyrażenie zgody na cesję ziem wschodnich, a do Roosevelta wysłał memorandum równe wartości połowy Polski - dla „bezpieczeństwa" Sowietów. Prezydent zgodził się na ten wojskowy i poli tyczny nonsens bez plebiscytu, o którym dawniej myślał. Co więcej, przez Stettiniusa odrzucił przyjętą zasadę nienaruszalności granic do czasu decyzji konferencji pokojowej. Kiedy w grudniu 1943 ambasador USA przy rządzie polskim zrezygnował ze swego stanowiska wobec braku obrony spraw polskich, jego następca nie został wyznaczony. Mikołajczyk streścił żądania Stalina -„ Odejście od Traktatu Ryskiego, przyjęcie nowej granicy i zmiany w polskim rządzie " - jako dyktando bez negocjowania.
Ustępstwa na żądania sowieckie nie miały końca: wtrącanie się w osobowy skład polskiego rządu, ujawnianie polskich zabiegów w Waszyngtonie. Oczekiwano zjazdu Stalina, Roosevelta i Churchilla. Do ich rządów zostało skierowane memorandum rządu polskiego, sugerujące decyzje graniczne po zakończeniu wojny, prawa narodu polskiego do posiadania niezależnego ustroju i rządu, wreszcie oświadczono, że porozumienia mocarstw bez udziału rządu polskiego, nie będą uznawane przez Polsków.
Memorandum zignorowano, a Mikołajczyk nie otrzymał zaproszenia na widzenie się z Churchillem i Rooseveltem. Ten ostatni był zainteresowany tylko polskimi glosami przed zbliżającymi się wyborami w USA i dbał, by nie publikowano informacji o jego obojętności przed wyborami. (H. Feis,/.w. s. 524, S. Mikołajczyk,/w. s. 110).
Sir. J. Wheeler-Bennett (The Semblance of Peace, London, s. 194-196) -pisze o okresie poprzedzającym Jałtę, że Brytania dawała obietnice Mikołajczykowi, ale nie miała zamiaru ich dotrzymać, po wielokrotnie wyrażanej zgo dzie na linię Curzone'a, na „przyjazny rząd" i sowiecką, powojenną adminis trację. „Polska miała tylko wartość honoru dla Brytyjczyków, a Grecja miała wartość strategiczną i to decydowało". Dalej sławny historyk potwierdza: „ Słuszność braku polskiego zaufania do prowadzonych negocjacji".
Zjazd w Jałcie był imponujący. Ponad 700 wojskowych i cywilnych asystentów obu zachodnich przywódców, w armadzie samolotów przybyło na kwatery błyskawicznie oczyszczone z niemieckich i rosyjskich pluskiew. Stalin jako gospodarz był nadzwyczajny, z obfitością jedzenia i alkoholu, co było dobrze skalkulowane. Goście czuli się zobowiązani, a ich umysły zamglone. Sytuacja na froncie wschodnim znakomita - ofensywa rozpoczęta 13 stycznia, doprowadziła do zajęcia całej przedwojennej Polski.
Wprowadzono „Rząd Tymczasowy" złożony z komunistów (F.R.U.S. 1945, tom V, s. 115). Amerykanie widzieli zagrożenie dla niepodległości Polski, jednak w drodze do Jałty, ministrowie Stettinius i Eden omówili wszystkie ważniejsze sprawy i zgodzili się.
Stan fizyczny i bierność umysłu Rooseyelta nie pozwoliły na wspólne omówienie spraw polskich. Eden zanotował tylko: - Wzrasta zaniepokojenie, że Rosja posiada szeroki plany zdominowania Europy Wschodniej i skomuni-zowania pozostałych terenów, zwłaszcza nad Morzem Śródziemnym. (A. Eden, The Reckoning, s. 439).
„Dom wariatów na czele z Edenem odnośnie Polski. Pewien sens z tego -oczyścić sprawy personalne, usunąć rządy londyński i lubelski i stworzyć nowy, do przyjęcia przez wszystkich ". (Sir Cadogan,/.w. s. 698).
Prawdopodobnie brytyjski minister spraw zagranicznych, pisząc te słowa miał rację, ale Stalinowi nie zależało na uporządkowaniu spraw polskich i dobraniu ludzi wartościowych. Polskę czekała krwawa czystka i terror. Rząd polski żądał międzyalianckiej, wojskowej kontroli w Polsce. Cadogan nie wierzył, by to się udało. Już w Jałcie Churchill powiedział, a jego przyboczny lekarz zanotował: -Nie możemy się zgodzić, aby Polska była rosyjskim państwem kukiełek, gdzie ludzie nie zgadzający się ze Stalinem, są odrzucani. Amerykanie są ignorantami w sprawie Polski. (Lord Moran - Winston Churchill, The Struggle for Survival, London 1966, s. 219)
Churchill nie miał odwagi powiedzieć tego wprost dyktatorowi. Znów cytuję Cadogana, niezrównanego kronikarza Jałty: - Mało zrobiono, mały postęp. Pierwszy minister nie poinformowany o problemach o których mówi (...) Dobre pożywienie, masa wódki (...) Ta konferencja będzie zupełnie spartaczona (...) Spór o Polskę - nic nie zostało tam ustalone (...) Pierwszy minister raczej wypadł z szyn. Stary, głupi człowiek zabierał głos, bez uwagi na Anthony (Eden) albo na mnie (...) To co mówił, było zupełną odwrotnością linii, którą ustaliliśmy z Amerykanami. (Cadogan,/w. s. 706)
I dalej: - Mamy wreszcie umowę w sprawie Polski, która może złagodzić różnice przynajmniej na pewien czas i zapewnić pewien stopień niepodległości Polakom. Linia Curzone'a, włączając Lwów, ma być granicą Rosji, a zachodnią granicą Polski ma być Odra i Nysa (która? - S.Ż.). Tu Roosevelt i Churchill oponują aby nie dać zbyt wiele Polsce. Churchill wygłaszał tanie banały -„wolna, suwerenna, pan swej własnej duszy", poczem zgadzał się na „wolną elekcję w ciągu miesiąca", co było niewykonalne i bez nadzoru między narodowego. Stalin był dobrze przygotowany z historii rejonu, mówił o polskich osadach nad Odrą gdy chciał przesunąć na zachód granicę kontrolowaną przez Sowiety. (Cadogan,/.w. s. 706, 708-709, 716-717, i H. Feis - s. 524-525).
Czytelnik łatwo zauważy, że najczęściej cytuję Lorda Cadogana. Mimo wódki był trzeźwy i przygotował dokumenty z ogromnej ilości kontaktów, rozmów i deklaracji ludzi. Dyskusje o organizacji i uprawnieniach „Tymcza sowego Rządu" polskiego były długie, skomplikowane, pełne frazeologii, bez kontroli międzynarodowej, przyszli ambasadorowie nie mieli swobody ruchu w kraju, a ich raporty były zaledwie protestami. (H. Feis, y. w. s. 526-529).
Iluzje miały krótki żywot i po powrocie do Londynu, Churchill powiedział na posiedzeniu gabinetu: „Zdajemy sobie sprawę z naszych wielkich grzechów wobec Polski, w przeszłości, w ciągu okupacji i opresji w tym kraju". Ale ten sam człowiek już 27 lutego mówił w parlamencie o swym zaufaniu i wierze w dobrą wolę Sowietów: „Nie znam rządu, który bardziej solidnie przestrzega swoich zobowiązań, jak sowiecki rząd rosyjski". (Documents on Polish-Soviet Relations,].Vf. doc. 309).
...... "
Szkoda ze widzac jak bylismy zdradzani przez kolejnych "sprzymierzencow nadal dajemy sie ......!
Subskrybuj:
Posty (Atom)