o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

1.VIII. w Rzplitej, pod tamtą okupacją

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhzNLnM_WJE4f3FThuZh_5_Ska_bUtHdOL3Mw-IhFgkC0MpkmyLWzl3qVR51azV3UpCKyL6bGcmuivQzU2YlERJ_JpB9vV52vrc6lbkBItObHZpC3JTwkyOdaQhp93zFw9yp1tk8MnBgEXN/s1600/scan0003.jpg

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego -

Informacja dla nowych Czytelników : kontynuuję cykl wspomnień, który zaczęłam publikować w ubiegłym roku. Zainteresowanych odsyłam do Części 1.
Jerzy Grabowski plut. pchor. "Kmicic" bat. "Ruczaj" kompania "Cegielski"

Atak na siedzibę SS w Alejach Ujazdowskich
1 sierpnia 1944 r ok. godz. 15.30 zarządzono zbiórkę naszej kompanii "Cegielski" w ogrodzie willi prof. Szymańskiego przy ul. Parkowej 32. Teraz dopiero widzimy się wszyscy razem po raz pierwszy. Dotychczas nie pozwalały na to prawa rządzące konspiracją. U wielu z nas wielkie zdziwienie i dumę zmieszaną z podziwem wywołuje wyniesiony ze skrytki ciężki moździerz M-III produkcji angielskiej. Zdajemy kenkarty i otrzymujemy biało-czerwone opaski z orłem w koronie i literą WP na białym polu i z numerem plutonu na czerwonym polu. Rozkazem ppor. "Jasieńczyka" moja drużyna zostaje powiększona o pieciu chłopców z drużyny poległego w czasie patrolu w dniu 31 lipca kpr. pchor. "Sosny". Pozostali zasilili druzynę pchor. "Chochołowskiego" i "Rawicza". Ustawiamy się plutonami i drużynami. Jest nas łącznie 69 oficerów i żołnierzy i 8 sanitariuszek.
Ppor. "Sławek", zastępca dowódcy kompanii, wydaje komendę:
- Baczność!
Przed front kompanii wychodzi kpt. "Cegielski" i uroczyscie odczytuje rozkaz. Rozkaz brzmi:
- Godzina "W" - godzina 17.00.
Jednocześnie kpt. "Cegielski" zarządza gotowość bojową, ustalając godzinę wymarszu na godzinę 16.00.
Zaraz po zbiórce odbywa sie krótka odprawa dowódców plutonów i drużyn, na której kpt. "Cegielski" omawia cel naszego ataku oraz podaje kierunki natarcia sąsiednich oddziałów.
Kompania nasza ma najpierw atakować od strony Ogrodu Botanicznego budynki dawnego Głównego Inspektoratu Sił  Zbrojnych, zajęte obecnie przez oddziały SS, a później atak ma byc skierowany na gmach gestapo przy al. Szucha 23.  Łącznie z nami obiekty te będą atakować inne oddziały naszego VII zgrupowania od ul. Bagatela, ul. Litewskiej i od strony ul. 6 sierpnia i Koszykowej.
Zaraz po odprawie, punktualnie o godz. 16.00, opuszczamy miejsce koncentracji. Wychodzimy na ul. Sienkiewicza, dalej idziemy ul. Parkową wzdłuż ogrodzenia Parku Łazienkowskiego w kierunku ul. Podchorążych. Jest pogodnie, ciepło, a na ulicy pusto. Pierwszych przechodniów spotykamy dopiero na ul. Podchorążych, gdzie ruch jest nieco wiekszy. Przechodnie przystają zdumieni na nasz widok, a widok to od pieciu lat naprawdę niespotykany. Duża grupa mlodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami na ramionach, niektórzy w wojskowych czapkach, z nieukrywaną bronią w rękach, to widok, ktory wielu ludziom wyciska łzy szczerego wzruszenia. Uśmiechają się do nas życzliwie, a my, równie wzruszeni jak oni, odpowiadamy nie mniej szczerymi uśmiechami.
Z ul. Podchorążych skręcamy w otwartą żelazną bramę i marszem ubezpieczonym po obu stronach głównej alei idziemy w kierunku Palmiarni. Park Łazienkowski jest pusty i cichy. Gdzieś z głębi parku dochodzą pojedyncze odgłosy ostrzenia kos, a powietrze nasycone jest zapachem świeżo ściętej trawy. Po chwili spostrzegamy kosiarzy i zbliżamy się do nich. Reagują na nasz widok podobnie jak przechodnie z ul. Podchorążych, ale na twarzach niektórych spostrzegam także strach. Atmosfera polepsza się, kiedy podchodzą do nich żołnierze mojej drużyny: kpr. "Ułański", strz. "Klon", strz. "Rudy", strz. "Skrzetuski" i strz. "Brudas". Są to ich koledzy z pracy, pracownicy Zakładów Zieleni Miejskiej. Następuje krótka rozmowa, w wyniku której w kilka chwil później przyjeżdża konna furmanka. Ładujemy na nią nasz moździerz i skrzynki z granatami. To znakomicie ułatwia nam dalszy marsz. Obok Palmiarni skręcamy nieco w prawo. Zmusza nas do tego otwarty teren głównej alei dobrze widoczny z zajetego przez Niemców Belwederu.
Nagle ciszę parku przeszywa odglos strzału. Rozlega się komenda:
- Padnij!
Przylegamy do ziemi i kryjemy się w najbliższych krzewach. Ledwie padłem na ziemię, kiedy w bardzo bliskiej odległości następuje wybuch. Przywieram jeszcze mocniej do ziemi. W pierwszej chwili jestem przekonany, że zostaliśmy spostrzeżeni przez Niemców. Zastanawiam się, dlaczego rozpoczęli swoją akcję od granatów. Ale po wybuchu nastepuje znowu cisza. Mimo to nie pada komenda: powstań! Jesteśmy zdezorientowani i zapewne wszyscy zastanawiają się, co bylo przyczyną tego niespodziewanego incydentu. Nadal cicho. Po chwili ciszę przerywa nawoływanie sanitariuszki. Potem słyszę głos kpr. "Ułańskiego". Czołgam się w kierunku głosu i widzę kpr. "Ułańskiego" leżącego w dość dziwnej pozycji. Ma poszarpane nogawki spodni, z których przezierają poranione nogi. Jest również ranny będący blisko "Ułańskiego" strz. "Klon". Nadbiegają sanitariuszki, patrolowa "Iga" i "Jola", i przystępują do opatrywania rannych. Rany kpr. "Ułańskiego" okazują się dość poważne, natomiast strz. "Klon" raniony jest niegroźnie.
Nadal w parku panuje cisza i nic nie wskazuje na to, aby wybuch pociagnął za sobą jakieś konsekwencje.
Okazało się, że wybuch spowodowała "filipinka" uczepiona na pasku spodni kpr. "Ułańskiego", kiedy ten wykonując rozkaz "padnij", pośliznął się i padając zaczepił o wiszącą u pasa "filipinkę", a ta, jak to dość często bywało z tego rodzaju granatami... wybuchła. Kilku ogrodników pobiegło sprowadzić drugą furmankę, która zabierze "Ułańskiego". Sanitariuszki pozostają przy rannych, a my ruszamy dalej.
Później dowiedzieliśmy się, że "Ułański" został przewieziony do parkowych pomieszczeń gospodarczych, a potem dostał się do szpitala. Natomiast obie sanitariuszki zaginęłu na terenie Łazienek. Los ich jest dotychczas nieznany. Znaleziono jedynie torbę sanitarną patrolowej "Igi". Prawdopodobnie zostały zastrzelone przez Niemców, których placówki znajdowały się przy ul. Agrykola.
Już bez przeszkód docieramy do Pomarańczarni położonej u podnóża skarpy Ogrodu Botanicznego. Tu zdejmujemy z wozu moździerz, gdyż dalsza droga wiedzie dość stromą i wąską alejką. Tu wóz na nic się nie zda.
Do Ogrodu Botanicznego wchodzimy żelazną bramą usytuowaną pomiedzy budynkami Obserwatorium Astronomicznego a oszklonymi inspektami Ogrodu Botanicznego.
Kpt. "Cegielski" zarządza krótki odpoczynek i ustala poszczególne stanowiska.
Moździerz otrzymuje swoje stanowisko w głębi Ogrodu około 200 m od Alej Ujazdowskich na skraju skarpy. Tam także usytuowane zostaje stanowisko dowodzenia 126 plutonu ppor. "Jasieńczyka". Ppor. "Sławek" zajmuje stanowisko dowodzenia 15 plutonu w niewielkim domku tuż przy bramie głównej.
Stanowisko dowodzenia kpt. "Ciesielskiego" będzie w pobliżu gmachu głównego Obserwatorium Astronomicznego.
Moja drużyna zajmuje stanowisko tuż przy ogrodzeniu od strony Alej Ujazdowskich. Moimi sąsiadami będą od lewej drużyna pchor. "Chochołowskiego", a po prawej drużyna kpr. pchor. "Rawicza".
Przed odejściem kpt. "Cegielski" wydaje mi rozkaz sporzadzenia miny i wysadzenia części ogrodzenia Ogrodu. Przez wyrwę w ogrodzeniu mają ruszyć do ataku nasze drużyny mające tam swoje stanowiska. Udajemy się na wyznaczone stanowiska, kryjąc się w gęstych krzewach Ogrodu.
Po dotarciu do ogrodzenia razem ze strz. "Jurandem" sporządzamy z trzech granatów angielskich minę, splatając je w wiązkę i układamy przy murowanej podstawie ogrodzenia w odległości ok. 35 m od bramy głównej.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem odpalenie ma nastąpić w chwili rozpoczecia ataku. Sygnałem ma być salwa moździerza. Sam atak ma nastapić w chwilę po wybuchu miny, z uwagi na mozliwość ranienia odłamkami własnych żołnierzy.
Leżąc przy podmurówce osłonięty krzakami spogladam na cel naszego natarcia - budynki GISZ-u. Aleje Ujazdowskie niemal całkowicie puste. Od czasu do czasu przemykają tylko niemieckie samochody lub motocykle. Przechodniów nie widać. Pomiędzy budynkami kręcą się nieliczni żołnierze niemieccy, przed bramą stoi posterunek. W niektórych oknach widzę ułożone worki z piachem.
Ta cisza i ograniczony ruch na ulicy i wokoł budynków zdaje się wskazywać, że Niemcy są przygotowani do obrony i że należy wykluczyć moment zaskoczenia.
Spoglądam na zegarek. Do godziny 17.00 brakuje jeszcze kilku minut. Czekamy w napięciu. Dochodzę do wniosku, że powodzenie naszego natarcia zależy jedynie od celnego i skutecznego ognia naszego moździerza. Siła ognia mojej drużyny jest znikoma; na 15 żołnierzy posiadamy 2 karabiny, 4 pistolety i kilka granatów. Podobnie jest w druzynie "Chochołowskiego" i "Rawicza".
Nadchodzi wreszcie godzina 17.00. Godzina "W".
Ciszę ogrodu przeszywa głucha salwa moździerza, a w chwilę po niej odpalam minę.
Cdn.
http://lubczasopismo.salon24.pl/pis-reporter/post/329362,wspomnienia-z-powstania-warszawskiego-czesc-33

APPENDIX.
(  )

Bilans powstania? Nie obliczono dotąd i nigdy zapewne nie da się ustalić ilości ofiar, żołnierzy powstańczych poległo i zaginęło ok. 18 tysięcy. W szpitalach rannych było ok. 5 tys. Do niewoli odeszło ok. 16 tys., w tym 922 oficerów i ok. 2 tys. kobiet z mjr. Wandą Gertz na czele. Ok. 3,5 tys. powstańców wymknęło się wraz z ludnością cywilną. Wymowa ilości poległych wzrośnie, gdy zdamy sobie sprawę, iż zginęła w walce przeważnie młodzież o wartościach nieporównalnych, w tak bujnym bogactwie nieznanych w pokoleniach poprzednich. Ilość ofiar spoza wojska: zapewne nie mniej, niż 200 tysięcy rozstrzelanych, pomordowanych, zabitych przez ogień artylerii i bomby lotnicze, zasypanych i zmiażdżonych przez stosy gruzów, zmarłych z ran, wycieńczenia i chorób *[(327) Powtarzam za rzetelnym Borkiewiczem; wg "Polskich Sil Zbrojnych", str. 819-820 straty w poległych, zaginionych i ciężko rannych: ok.. 22.200; do niewoli - ok. 20 tys., "wyszło z miasta z ludnością" - ok. 5 tys.; wg Borkiewicza (str. 30): "niepełna lista strat krwawych" i odchodzących, do niewoli: 16.604 plus 21.400, razem 38.000. Ilości ofiar z pośród ludności autorzy "Polskich Sił Zbrojnych" nie podają (wobec braku ściślejszych danych). Bór-Komorowski ocenia straty "z grubsza" na ok. 22 tys. zabitych, zaginionych i ciężko rannych"; "niemieckie" i "sowieckie oceny": 200-250 tys. ofiar z pośród ludności cywilnej uważa za bezpodstawne i sądzi, że "łączna liczba ofiar nie powinna przekraczać kilkudziesięciu tysięcy". Borkiewicz (str.700) twierdzi, że 50 tys. to tylko "rozstrzelani przez Niemców" i za "najbliższe rzeczywistości" uważa 150 tys. ofiar z. pośród cywilnych mieszkańców Stolicy. "Ewakuowana" ludność cywilna traktowana była przez Niemców brutalnie i wręcz nieludzko; przeszła dodatkową gehennę - chorych, starców, kobiety z dziećmi wywożono w okolice Radomia, Częstochowy, Krakowa i troską o ich byt obarczano społeczeństwo polskie. Przez obóz w warsztatach kolejowych w Pruszkowie przeszło ogółem ok. 500 tys. mieszkańców Warszawy i ok. 100 tys. z miejscowości podstołecznych; 165 tys. zdrowszych i zdolnych do pracy wywieziono na roboty w głąb Rzeszy, ok. 60 tys. wysłano do obozów koncentracyjnych.]. Do ofiar w życiu ludzkim dodać trzeba straty materialne – zniszczenie miasta z jego gmachami, zabytkami, pomnikami, muzeami, księgozbiorami, archiwami *[(328) "Polskie Siły Zbrojne", str. 821-822 podają, iż Warszawa, okaleczona już we wrześniu 1939 i w 1943 (zburzenie ghetta) straciła przez powstanie: 6.152 budynki (przy zachowanych, wzgl. częściowo uszkodzonych 5.973), Niemcy po powstaniu zniszczą 1.417; gmachy zabytkowe i świątynie: całkowicie zniszczonych 803, uszkodzonych 170. Wg Borkiewicza (str. 699): "Z 24.724 budynków, jakie posiadała Warszawa przed powstaniem, zburzonych zostało zupełnie 10.455; z 987 gmachów zabytkowych ocalało zaledwie 64, zburzono 25 świątyń, spalona została Politechnika oraz większość budynków Uniwersytetu wraz z zakładami naukowymi", "zniszczono gmachy 64 szkół średnich, 81 szkół powszechnych", spłonęło 14 bibliotek, w tym Biblioteka Narodowa, "przepadły archiwa i wielka ilość dzieł sztuki". Z pomników ocalały tylko: Sobieskiego, Sapera, Syreny, Dowborczyków, gen. Sowińskiego.
Pastwą pożaru padł, uległ zniszczeniu lub został rozgrabiony wielowiekowy dorobek pokoleń! ...]
Pastwą pożaru padł, uległ zniszczeniu lub został rozgrabiony wielowiekowy dorobek pokoleń! ...]

Władysław Pobóg Malinowski – Najnowsza historia polityczna Polski 1864-1945 – Powstanie Warszawskie – cz. 1

niedziela, 31 lipca 2011

gdzieś w Rzplitej, w lipcu 2011




http://lh4.ggpht.com/-_VT6OPUPye4/SyqmPNlm9lE/AAAAAAAAHgk/COuW_CU0J8o/Grzechynia.jpg
 

W Grzechyni  bez zmian

Dzieckonmp, 27/07/2011
Był wczesny ranek, kiedy po Grzechyni rozeszła się wieść o suspensie księdza Piotra Natanka. O decyzji Metropolity Krakowskiego gospodarz tego miejsca dowiedział się telefonicznie, od zaprzyjaźnionego księdza, który z kolei przeczytał informację zamieszczoną w Internecie.
Zawiniła gorliwość gospodarza Grzechyni - nie złe uczynki. Tak przynajmniej twierdzą księża - przyjaciele księdza Piotra Natanka i inne osoby przebywające w Grzechyni. Kiedy zapytasz ich o zdanie na temat ostatnich wydarzeń, jedni powiedzą, że "księdza Piotra niszczy się za to, że jest autentyczny w tym co robi i w sposób bezkompromisowy mówi prawdę". - "Zadecydowała postawa Metropolity, który podlegał licznym naciskom, by coś zrobić z niepokornym kapłanem" - zripostują inni. Jedni i drudzy już zgodnie dodadzą, że tak naprawdę decyzja księdza Piotra Natanka o wypowiedzeniu posłuszeństwa swojemu biskupowi ma swoje określenie w psychologii: altruistyczna, to znaczy dla dobra innych.
Musicie od siebie wymagać
Grzechynia - mała miejscowość nieopodal Makowa Podhalańskiego. Kręte, górskie dróżki prowadzą do pustelni "Niepokalanów". O tym, że jest to miejsce poświęcone Bogu i umiłowaniu polskości świadczą widoczne z daleka znaki - liczne kapliczki, pomniki, ikony z tajemnicami różańcowymi, oraz olbrzymia biało-czerwona flaga zawieszona na drewnianej baszcie.
Sama pustelnia, to miejsce niezwykłe. Najpierw jest brama. Potem trawiasty dziedziniec z miejscem na grill, boisko do siatkówki i znów brama. Dalej liczne dwupiętrowe drewniane budynki uwieńczone basztami, opatrzone czerwonymi napisami na białym tle, odwołującymi się ku historii Polski, wartościom patriotycznym i umiłowaniu Boga. Widać, że tu kocha się i Boga i Ojczyznę. Ludzie, których tu przyjeżdżają też są niezwykli, bo - normalni. Przyjeżdżają z Polski i całego świata, bogaci i biedni, prości oraz intelektualiści, mieszkający na wsiach i w wielkich metropoliach. Wystarczy kilka godzin, by spotkać profesora jednego z uniwersytetów, bardzo znanego dziennikarza, grupę osób z Francji i z Austrii, pielgrzymkę z Kanady. I tak jest niemal każdego dnia. Przyjeżdżają z Włoch, Stanów Zjednoczonych.
Myliłby się więc ten, kto by zaklasyfikował działalność księdza Piotra Natanka, twórcę owej pustelni, jedynie do wąskiego grona "moherowych babć", czy rolników. Przybywających tutaj i wspierających księdza nie da się zamknąć w jakimkolwiek getcie. Kapłani z różnych stron świata, rodziny z maluchami, mnóstwo dzieci. Do tego liczne grupy młodzieży. Te ostatnie mogą zaskakiwać, bo po tak nagłośnionych w Internecie wypowiedziach (sprowadzonych jedynie do tekstów o paznokciach i żelu na włosach) mogłoby się wydawać, że młodzi ludzie winni omijać Grzechynię szerokim łukiem. A nie omijają - (jeszcze jeden argument dla tzw. nowoczesnych socjologów i pedagogów którym wydaje się, że młodzież jest szczęśliwa, jeśli może zakolczykować się od stóp do głów, wytatuować oraz ubrać, jak tylko jej to przyjdzie do głowy).



- Stawiając mocne wymagania młodym, na przekór modom i poprawnościom, ksiądz Piotr jest wiernym uczniem tego, który wzywał na Westerplatte w 1987 roku: "musicie od siebie wymagać, nawet jeżeli inni od was nie wymagają" - mówi krótko opiekun jednej z grup. Mała kaplica (pozwolenie na tabernakulum dał swego czasu sam Kardynał Stanisław Dziwisz, który był w Grzechyni i gorąco chwalił duszpasterskie zaangażowanie gospodarza) pęka w szwach. Przed wejściem plakat z wizerunkiem Jezusa, przedstawiający dwie grupy ludzi: modlących się w strojach bardziej pasujących do plaży niż do świątyni oraz ubranych w strój świąteczny. Plakat opatrzony jest napisem: "Przyjacielu, czyż nie zasługuję na szacunek?" Mieszkańcy, dzieci, młodzież i liczni goście z całego świata znają odpowiedź na to pytanie. Wszyscy, wszystko jedno starsi panowie czy młodzi chłopcy, odmawiając tradycyjne modlitwy (w oczekiwaniu na Mszę Świętą) ubrani są w eleganckie spodnie, takież koszule (przeważnie białe), obowiązkowe krawaty. Podobnie kobiety - żadnych spodni, wyłącznie suknie i długie spódnice. Po tak powszechnym widoku t - shirtów w świątyniach to musi wywierać wrażenie. Wrażenie wywiera także sama Msza. Nie trwa krótko, jak w zwyczajnych parafiach, przeciwnie - trzy, a nawet cztery godziny. Kazanie jest wielowątkowe, z dygresjami, cytatami. Części stałe liturgii przeplatane są specjalnym komentarzem, dłuższą chwilą adoracji, pieśnią. Na koniec Mszy długa procesja. O dziwo - nikt jednak nie wzdycha, nie marudzi, że długo. Słuchają. Śpiewają. Modlą się.
Natankowe rycerstwo Chrystusa
Po co ci ludzie tu przyjeżdżają? Czemu nie zostaną w swoich świątyniach? Czego nie daje im Kościół tam, gdzie żyją, że coś każe im gnać do tej podhalańskiej wioski? Czym przyciąga kapłan, tak wyszydzony przez media, atakowany przez duchownych i obłożony karami kościelnymi przez długoletniego sekretarza polskiego papieża? Licznie przybywający tu duchowni prawie bez wyjątku nie chcą się wypowiadać, co w obliczu decyzji Arcybiskupa Stanisława Dziwisza wydaje się zrozumiałe. (" Proszę pana, czy to coś zmieni? Czy odwróci od księdza Piotra suspensę ?") "Prawie", bo na wypowiedź daje się namówić jeden z księży. Prosi o anonimowość.
- Co można powiedzieć o wspaniałym człowieku i księdzu, który właśnie wypowiedział posłuszeństwo swojemu przełożonemu? Że był świetnym kapłanem, że wszystko, co czynił, czynił dla Boga, Ojczyzny i innych ludzi nie myśląc o sobie ale zgrzeszył, bo nie potrafił sobie poradzić z niesprawiedliwością i zakłamaniem? Ludzie nie powinni księdza Piotra ostro osądzać, bo to dobry człowiek i kapłan, którego jedyną winą była gorliwość - tłumaczy. - Dziś brakuje ludzi, którzy jak ksiądz Piotr, wierząc w prawdę, mają odwagę ją mówić i nią żyć. Wielu katolików poszukując swej tożsamości powraca do tradycji - łacińskiej mszy, kultu świętych, sakramentaliów. Wielu (także - o dziwo - młodych) odmawia litanie, nosi różaniec, modli się nowennami, czy koronkami. Wielu szuka przewodników duchowych, którzy umieją jasno rozgraniczyć dobro i zło zaplątane w dzisiejszym świecie. Wielu czeka, aby ktoś pokazał im jak mają się zaangażować w obronie najważniejszych dla nich wartości. Skądś przecież bierze się te kilka tysięcy osób tworzących Natankowe Rycerstwo Chrystusa Króla, których charakterystycznym emblematem są czerwone płaszcze z orłem i twarzą Jezusa! Nie ma już chyba uroczystości, na której by ich nie było - nawet na pogrzebie abpa Życińskiego nie zabrakło przedstawicieli Rycerstwa. To nie są fanatycy, czy szaleńcy - to ludzie, którzy zapragnęli radykalnie i na serio dać siebie w walce, poprzez modlitwę i świadectwo. Skądś biorą się ci, którzy obiecują, że będą do Komunii św. przystępować wyłącznie na kolanach, jak ich przodkowie. Czynią to, aby dać innym katolikom czytelny sygnał - tu jest świętość, którą mam prawo uczcić. Skądś przyjeżdżają te dzieci, które rodzice w zaufaniu powierzają księdzu Natankowi na czas turnusów wakacyjnych. Czemu nie otrzymują wsparcia od swych pasterzy? Owszem, można odnieść wrażenie, że ksiądz Natanek świadomie i niejako na zimno przesadził z wieloma swoimi tezami, i do przesady wyakcentował pewne znaki czy gesty. Jak z polskich kościołów coraz bardziej znika poczucie sacrum, tak jego połowa kaplica jest obwieszona obrazami świętych. Jak powszechnie na Zachodzie przyjmuje się komunię do ręki, tak u niego trzeba iść metr na kolanach, aby przystąpić do tego sakramentu. Jak powszechnie księża odprawiają Mszę "sprawnie", czyli byle szybciej, tak on poniżej półtorej godziny nie zejdzie w dzień powszedni. Jak duchowni niemalże wstydzą się pokropień wodą święconą, czy używania kadzidła, tak u niego stoją baniaki z egzorcyzmowaną wodą, solą i oliwą. Że wygląda to momentami przaśnie i śmiesznie? A nie żałośniej wygląda katolicki ksiądz, który twierdzi, że nie będzie używał wody święconej, bo ktoś z pokropionych się obrazi? Natankowa przesada jest odpowiedzią na wkradający się do Kościoła i serca współczesnego człowieka olbrzymi brak czytelności i klarowności. Na powszechne, katolickie, odcięcie się od własnych korzeni, czemu próbuje przeciwdziałać obecny papież. Na zachowania tych duszpasterzy, którym łatwiej znaleźć wspólny język z wyznawcami odłamów chrześcijaństwa, czy nawet innych religii, aniżeli z braćmi należącymi do tego samego Kościoła. Na słowa hierarchów, którzy kompletnie zatracili tak charakterystyczną dla wielkich polskiego Kościoła umiejętność czytania w duszach ludzkich. Ludowa pobożność, którą wspiera ks. Natanek, była przecież naszą siłą, tak umiejętnie wykorzystaną przez Prymasa Tysiąclecia i Papieża Polaka. Dziś się z niej kpi i odkłada do lamusa historii. A przecież to nie tylko sztandary, feretrony i obrazy - to potężna moc zdolna poruszyć ludzkie serca ku zmianom! W sobie i dookoła siebie. Ksiądz Piotr Natanek wypowiedział posłuszeństwo swemu ordynariuszowi. Trudno powiedzieć, że jest to najbardziej roztropne wyjście z tej sytuacji. Ale trudno także powiedzieć, że roztropnie postąpił Kardynał Dziwisz (za którego ksiądz Natanek obiecał modlitwę i post), tak naprawdę nie podając przyczyn swej suwerennej decyzji. Papier jest cierpliwy i wszystko zniesie, a oskarżenie o szerzenie nauki wypaczającej przesłanie Kościoła może oznaczać wszystko. Jeśli nie będzie więcej świeckich, kapłanów, biskupów traktujących serio swoją wiarę i nie obawiających się wyznawać ją publicznie, w zgodzie z tradycją Kościoła i Narodu oraz dążących za wszelką cenę do prawdy - będzie więcej suspens, dekretów, nieposłuszeństw i rozdarć. I nie chodzi tu o straszenie kogokolwiek, lecz logiczną konsekwencję. Brak dóbr jakie potrzebują dusze ludzkie jest wystarczającym powodem. A przecież dobro dusz jest najważniejszym prawem Kościoła.
Na pytanie, czy o księdzu Natanku trzeba mówić wyłącznie w czasie przeszłym? - ksiądz zastanawia się tylko przez chwilę. - Z pewnością nie - odpowiada krótko.
Co widzą hierarchowie?
Długie lata ks. Piotr Natanek był głównie historykiem. Doktorat i habilitację zrobił na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Szlify naukowe zdobywał pod kierunkiem słynnego polskiego historyka ks. prof. Jerzego Myszora. Nie dał się jednak zamknąć w haśle "ksiądz profesor". Mimo wykładów na kilku uczelniach, zajęć z klerykami, prowadzenia seminarium naukowego znajdował czas na duszpasterstwo. Grupy modlitewne, Oaza, letnie turnusy dla dzieci i młodzieży w Grzechyni, publikacje, liczne rekolekcje. Nawet nieprzychylni ks. Piotrowi mówią, że gorliwości nie można mu odmówić.
Pierwszy moment, w którym ksiądz zaczął jeszcze radykalniej pojmować swoje powołanie wiązał się z wykładem monograficznym, jaki prowadził dla swoich studentów. Temat - Mowa Boga do Kościoła w XIX wieku. Mówił o wizjach św. Jana Bosko, o objawieniach św. Małgorzaty Alacoque, o Cudownym Medaliku. Zaczął także czytać pisma świątobliwych osób żyjących w czasach nam bliższych - Kundusi Siwiec, Zofii Nosko, Wandy Malczewskiej. Z grozą odkrywał jak wiele z zapowiadanych przez nie wydarzeń spełniło się w ciągu XX wieku. Pojawiały się pierwsze pytania. Wszystko nabrało tempa od współpracy z kościelną komisją przygotowująca proces beatyfikacyjny Rozalii Celakówny, krakowskiej służącej i pielęgniarki, współczesnej św. Siostrze Faustynie. Objawienia te są podstawą dla polskiego ruchu domagającego się uznania Chrystusa jako Króla Polski. Zapoznawszy się z pismami kandydatki na ołtarze, ksiądz Piotr zaczął głosić obecne w jej zapiskach treści, stając się jednym z filarów ruchu intronizacyjnego. Zobaczył, że Polska jest na krawędzi duchowej i moralnej, bo nie chce zgodzić się na prawa Chrystusa Króla. Że ta zgoda na działanie Boga, która miałaby przenikać życie społeczne i osobiste chrześcijańskiego skądinąd narodu nie jest nikomu na rękę - ani politykom, ani hierarchom, ani zwykłym wiernym, przygaszonym wszechobecnym konsumpcjonizmem i letniością swych duszpasterzy.
Gdy w 2007 roku, ksiądz Natanek wygłosił rekolekcje na temat intronizacji do grupy polskich parlamentarzystów, kuria krakowska zareagowała natychmiast. Upomnieniem kanonicznym. Rzekomo za upolitycznienie objawień Celakówny. Ale przecież wiara musi prowadzić do świadectwa w przestrzeni publicznej, także politycznej. Ksiądz Natanek nie owija w bawełnę. Góralski temperament, charyzma i krytycyzm do post-nowoczesności, także tej kościelnej, sprawiają, że jego słowa (mimo przejęzyczeń, naleciałości gwary, szybkiego formułowania myśli, swoistych związków frazeologicznych) porażają autentyzmem. W sytuacji, w której ludzie Kościoła zrywają z tradycyjnym nauczaniem, a dawne formy katolickiej pobożności są obśmiewane nawet przez wysokich rangą duchownych (przypomina się pewien arcybiskup, który całkiem niedawno zastanawiał się publicznie, czemu młodzi ludzie chodzą na łacińskie Msze, skoro trwają dwa razy dłużej niż te posoborowe), grzechyńska kaplica staje się enklawą duchową i miejscem, w którym można usłyszeć parę słów mocnej prawdy. Owszem, często wydaje się, że ksiądz Natanek staje na granicy kiczu, dewocji, czy fideizmu. Niektórzy, za kurią krakowską, powiedzą że ową granicę dawno przekroczył. Ale czyż pewnych granic nie przekraczają tacy kapłani, jak bp Tadeusz Pieronek, czy dowcipkujący o pomniku Chrystusa Króla z prezydenckim doradcą (czy będę się smażył w piekle, bo nie mówię o tym na kolanach? To będzie nas dwóch, jakoś sobie poradzimy - uśmiech) w TVN 24 ksiądz Kazimierz Sowa? Czy granic nie przekracza O. Jacek Prusak, jezuita, gdy publicznie opowiada się za szkolną seks-edukacją, lub nazywa obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia "opętanymi"? Czy ktoś wyciąga z ich wypowiedzi wnioski o charakterze prawym?
- Tak, jak młodzież w głębi siebie, nie chcąc potakiwaczy i ulepszaczy życia, szuka ludzi, którzy chcą stawiać wymagania, tak polscy katolicy potrzebują kapłanów, którzy nie będą celebrytami, nie ulegną modom, nie odwrócą się od tradycji, nie wykpią ludowej pobożności i mają odwagę mówić prawdę nawet - a może przede wszystkim - wielkim tego świata. Ta potrzeba umysłów i serc ludzkich jest faktem. Czy widzą ja hierarchowie? - pyta retorycznie ksiądz Piotr Natanek.

Z Grzechynii - Wojciech Sumliński, ksiądz GJ
źródło

APPENDIX.



http://www.skrzypczak.blog.interia.pl/?yearID=2011&monthID=6&dayID=0
13 czerwca 2011, 

Klęska polskiej armii 

Co oznacza słowo klęska dla wojskowego? To, czego żaden z nich nigdy by nie chciał doświadczyć. Wystarczy poczytać kilka książek z historii wojskowości.
Tymczasem klęska nie jest obca naszemu Ministerstwu Obrony Narodowej.
Co to jest profesjonalizacja? Zagadka. To, co mówi MON, różni się od tego, co mówi i myśli wojsko. Odpowiedzi monowskich tub to przejaw służalczości, pozbawionej merytoryki, tworzonej z pominięciem opinii wojska. Bo kto ją bada? Za PRL często badano nastroje w armii, teraz nie ma takiego zwyczaju, gdyż decydenci uwierzyli w swoją nieomylność. A to ślepa uliczka…
I całe szczęście (w nieszczęściu). Bo następcy, można mieć nadzieję, wymiotą to towarzystwo, pomni tej „profesjonalnej” klęski.
Nie wyliczam wszystkich przegranych bitew. To zostawiam historykom. Natomiast warto zauważyć, skąd bierze się rzesza „młodych emerytów wojskowych”. To popularne hasło przy knuciu w sprawie emerytur mundurowych.
Odpowiedz jest prosta. Z rzekomej profesjonalizacji. Z likwidacji wielu jednostek. Z ciągłej restrukturyzacji. Z ciągłego procesu obniżania etatów, z ciągłego poniewierania kadrą pomiędzy odległymi garnizonami. Z ciągłego braku stabilności. Z ciągłego braku poczucia bezpieczeństwa dla rodzin. Z ciągłego braku poczucia troski o żołnierza. Młodzi ludzie widzą, co robi się z kontraktowymi, więc stracili zaufanie do MON.
Ktoś nad tym panuje? Na pewno nie szef Departamentu Kadr MON. Zatem kto? Ma on na imię Chaos. Choć ów urodził się w Sztabie Generalnym WP już w 2001 roku. Dlaczego? Przecież tzw. ustawa pragmatyczna „uleczyła wszystkie bolączki” armii - w opinii SG WP. To wymaga odrębnego badania. Są autorzy (winni), znani z nazwiska. A co ciekawe, wtedy byli decydentami ci, którzy o profesjonalizacji wyrażali się jak najgorzej. Chociażby gen. Cz. P. - jej pierwszy wówczas wróg. Reszta, w tym i ja, milczeliśmy. Dotkliwa klęska...
Dla nas wojskowych, byłych też, ważna jest zdolność bojowa polskich jednostek. A ta, poprzez dokonania „profesjonalizacji”, rysuje się w jak najczarniejszych kolorach. Po prostu, WP nie ma takiej zdolności. Bo średnio wykształcony oficer lub podoficer wie, że działonowego czołgu PT-91 nie wyszkoli się w ramach NSR. A obsługę wozu dowodzenia? Na to trzeba co najmniej roku intensywnego szkolenia w wymaganych tzw. ogniem reżimach i szkoleniach w centrach. Kto o tym pamięta? Wiem kto. Ci, którzy przeżyli letnie i zimowe poligony. Nie za biurkiem, ale w polu. Jedząc posiłek z żołnierskiego kotła, z menażki, nie z porcelany.
Młodzi żołnierze odchodzą z armii, mimo że nie uzyskali praw emerytalnych. Bo armia ich zlekceważyła. Za sprawą wojskowych polityków stają się przeciwnikami wojska.
Armia, choć kochana przez naród, jest niszczona za sprawą polityków-pacyfistów, nienawidzących wszystkiego, co kojarzy się z mundurem. Czy to działanie zamierzone? Teraz wiem, że tak..
Gen. W. Skrzypczak