WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
środa, 15 sierpnia 2012
15. VIII. 2012 - ZNIKĄD DONIKĄD
1920
Bitwa Warszawska
15 sierpnia na pamiątkę zwycięskiej bitwy warszawskiej, decydującej bitwy wojny polsko-bolszewickiej 1919-1921, stoczonej 13-15 sierpnia 1920 przez wojsko polskie z Armią
Czerwoną, obchodzimy święto Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.
Latem 1920 roku Polska była poważnie zagrożona, bowiem oddziały frontu północnego
Armii Czerwonej zmierzały w kierunku Warszawy. 24 lipca 1920 roku powołany został
koalicyjny Rząd Obrony Narodowej z Wincentym Witosem jako premierem. Szybko
utworzono armię ochotniczą liczącą 100 tys. żołnierzy, w skład której wchodziła młodzież,
inteligencja i robotnicy. 13 sierpnia 1920 roku rozpoczęła się bitwa warszawska, znana
również jako Cud nad Wisłą, której przebieg przypieczętował losy wojny polsko-bolszewickiej.
Dzień po rozpoczęciu walk generał Władysław Sikorski poprowadził tzw.
manewr znad Wkry. To posunięcie stworzyło dogodne warunki dla oczekującej nad rzeką
Wieprz grupy uderzeniowej dowodzonej przez brygadiera Józefa Piłsudskiego.16 sierpnia jego wojska uderzyły na prawe skrzydło Armii Czerwonej i osaczyły bolszewickie oddziały, które w
popłochu wycofywały się na wschód. Bitwa warszawska zakończyła się 25 sierpnia
zwycięstwem wojsk polskich. Ta batalia miała duże znaczenie dla przyszłości Europy.
Straty strony polskiej wyniosły: ok. 4500 zabitych, 22 tys. rannych i 10 tys. zaginionych.
Szkody wyrządzone sowietom nie są znane. Przyjmuje się, że ok. 25 tys. bolszewików
poległo lub było ciężko rannych, 60 tys. trafiło do polskiej niewoli, zaś 45 tys. zostało
internowanych przez Niemców.
Bitwa warszawska zdecydowała o zachowaniu niepodległości przez Polskę oraz zatrzymała
rozprzestrzenienie się rewolucji bolszewickiej na Europę Zachodnią. Została uznana za 18.
przełomową bitwę w historii świata.
Autor: Agnieszka Szczypka, Edyta Kapcia, Katarzyna Kołodziej
III Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kochanowskiego w Krakowie
Opieka merytoryczna: Antoni Downar
**********************************
BOHATERSTWO NARODU POLSKI.
Po zakończeniu działań wojennych Józef Piłsudski wydał rozkaz,
w którym dziękował żołnierzom za trud włożony przez nich w długotrwałą
walkę z bolszewikami: „Zadanie nasze dobiegło końca. Nie było
ono łatwem. Polska zniszczona przez wojnę nie z jej woli na ziemiach
polskich prowadzoną była biedna. Nieraz, żołnierze, łzy cisnęły mi się
do oczu, [...] gdym widział brudne łachmany, pokrywające wasze ciało,
gdym musiał obrywać wasze skromne racje żołnierskie i żądać często
byście o głodzie i chłodzie szli do krwawego boju. Praca była ciężka,
a że była rzetelna, zaświadczą o tem tysiące mogił i krzyżów żołnierskich,
rozsianych po ziemiach dawnej Rzeczypospolitej od dalekiego
Dniepru do rodzimej Wisły.
Za pracę i wytrwałość, za ofiarę i krew, za odwagę i śmiałość dziękuję
wam żołnierze, w imieniu całego narodu i Ojczyzny naszej”30.
http://www.sierpc.com.pl/czytelnia/drazkiewicz/jozef_drazkiewicz3.html
Józef Drążkiewicz
Kiedy w 1920 roku bolszewicy uderzyli na Polskę i chcieli zdobyć Warszawę, ja miałem 16 lat i byłem uczniem IV klasy gimnazjum w Sierpcu, mieszczącego się wówczas przy ulicy Piastowskiej w domu Juliana Trębińskiego. Dyrektorem gimnazjum był pan Władyka, starszy człowiek.
Ówczesny, Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski wydał odezwę do Narodu, ażeby młodzież ochotniczo wstępowała do wojska. W związku z tą Odezwą i na podstawie zalecenia pana dyrektora Władyki podpowiadającego, ażeby uczniowie od IV klasy wstępowali do wojska, zaczęły się tworzyć grupy i najpierw do wojska poszli uczniowie z klas starszych, a nastepnie z klas młodszych.
Moja grupa, do której należeli: Henryk Rudowski, Aleksander Kubiński, Teofil Kozłowski, Bronisław Lipczyk, Wacław Kiełczyński i Henryk Wiśniewski, 24 lipca 1920 roku wyjechała pociągiem do Warszawy, żeby zaciągnąć się do ochotniczego harcerskiego pułku. Od stacji przy cmentarzu w Sierpcu kursowała wówczas wąskotorowa kolejka do Nasielska, a w Nasielsku już szerokotorową koleją szybko przyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie długo nie moglismy znaleźć punktu werbunkowego. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że najbliższy znajduje się w Cytadeli. Udaliśmy się tam i zastaliśmy gromadę mężczyzn w różnym wieku, siedzących na trawie, którzy tak jak my przyszli do Cytadeli żeby zgłosić się do wojska. Sądząc po czapkach, niektórzy z nich byli studentami politechniki i uniwersytetu. Trwała przerwa w werbunku, więc i my porozkładaliśmy się na trawie. Niebawem przyszedł do mnie nieznany kolejarz. Mówił dziwnie. Nas ochotników nazywał głupcami. Zrozumiałem, że był to albo szpieg albo codzoziemiec, dla którego obrona Polski nie miała żadnego znaczenia. Może to był agent przebrany w mundur polskiego kolejarza?
Werbunek zaczął się po południu, kiedy przybyła komisja. Podszedłem do stołu, przy którym siedział lekarz wojskowy. Lekarz spojrzawszy na mnie zapytał, czy chcę służyć w wojsku. Odpowiedziałem, że tak. W tym celu przecież przyjechałem do Warszawy. Lekarz nie badając mnie, umoczył w szklance wody ołówek chemiczny i na moich piersiach napisał literę A, niektórym pisał literę B. Wszyscy, którzy byli oznaczeni literą A, przechodzili do innego stołu i urzędujący tam wojskowy pisarz wypełniał arkusz ewidencyjny, zawierający dane personalne żołnierza. W jakiś czas później przyszedł podoficer w stopniu plutonowego i wszystkich nas z kategorią A zaprowadził do koszar, które znajdowały się niedaleko X Pawilonu. Po drodze dowiedzieliśmy się, że należymy do 221 ochotniczego pułku "Dzieci Warszawy". W moim plutonie znaleźli się koledzy z Sierpca: H.Rudowski, A.Kubiński i H.Wiśniewski.
Do koszar zaczęło napływać coraz więcej ochotników. Byli wśród nich weterani z siwym włosem na głowie, ale byli i młodzi. Pamiętam 15-letniego chłopaka z Warszawy o nazwisku Niewczas. Po trzech dniach wydano nam czapki - furażerki z orzełkiem i oznaki ochotnicze w formie kokardy biało-czerwonej, które przypinaliśmy u boku furażerki. Takie furażerki z kokardami nosili wszyscy ochotnicy. Dla żołnierzy, szczególnie ochotników, organizowane były kuchnie. Na każdej stacji kolejowej w Warszawie żołnierz mógł zjeść obiad bezpłatnie, lub otrzymać posiłek złożony z dwóch bułek i wędliny. Ludność Warszawy traktowała nas z ogromną sympatią. Jeśli żołnierz -ochotnik pojawił się na ulicy, obdarowywany bywał różnymi prezentami w formie paczek, które zawierały słodycze, wędliny, papierosy i przybory do szycia. Jednym słowem, nastał wtedy taki czas, że każdy żołnierz był mile widziany przez społeczeństwo, które rozumiało jak wielkie zagrożenie nadchodzi.
Po dwóch tygodniach postoju w Cytadeli nasz oddział 221 pp przeniesiono do Warszawy na ulicę Nowowiejską, stamtąd chodziliśmy na ćwiczenia, aż na Pole Mokotowskie, w cywilnych ubraniach. Idąc do wojska zabrałem najlepsze ubranie, żeby ktoś nie pomyślał, że do wojska przygnała mnie bieda.
Codziennie rano, o godzinie 6-tej, była pobudka, później śniadanie. Do godziny 11-tej przebywaliśmy na ćwiczeniach. Po obiedzie odbywały się często zbiórki, na których wygłaszano pogadanki na temat służby frontowej. Brakowało czasu nawet na napisanie listu.
4 sierpnia wydano nam wojskowy rynsztunek. Każdy żołnierz otrzymał skórzane kamasze, owijacze, spodnie, bluzę wełnianą koloru zielonego, dwie pary bielizny, plecak, chlebak, pas, dwie ładownice do nabojów, łopatkę, długi bagnet z pochwą, menażkę i manierkę. Teraz byliśmy prawdziwymi żołnierzami. Nie wyglądaliśmy już jak wędrowni Cyganie. Intensywane ćwiczenia i często organizowane zbiórki oraz pogadanki na temat zachowania żołnierza na froncie sygnalizowały, że nadchodzi coraz groźniejsza sytuacja. Z ulicy Nowowiejskiej w Warszawie 7 sierpnia znów powróciliśmy do dawnych koszar w Cytadeli. W nocy z 8 na 9 sierpnia zbudził nas alarm. Kazano nam zebrać się w pełnym rynsztunku. Wyszliśmy z koszar na plac ćwiczeń, a stamtąd nieznaną ulicą zaprowadzono nas do magazynu wojskowego. Każdy żołnierz otrzymał za pokwitowanie karabin i 120 sztuk naboi. Były to karabiny pięciostrzałowe, francuskie z długimi lufami. Nazywały się "Bertreje". Do ładownic mieściło się zaledwie kilka magazynków amunicji. Resztę trzeba było schować do chlebaka. Kiedy wróciliśmy do koszar, przyszedł rozkaz czyszczenia otrzymanej broni, która była mocno nawazelinowana. Na tej czynności upłynęła prawie cała noc. Nastąpił świt, dowódca dokonał przeglądu i kto nie wyczyścił dobrze karabinu i bagnetu musiał czyścić ponownie jeszcze raz, a z nim wszyscy. Taki to był wojskowy rozkaz, jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Wydaje mi się, że chodziło raczej, aby tamtej nocy żołnierze nie spali i byli w pogotowiu. I znów zaczęły się intensywne szkolenia z bronią.
11 sierpnia w nocy, ledwie zdążliśmy zasnąć, zaświeciło się światło w koszarach i wartownik zarządził pobudkę. W tym momencie wszedł do sali nasz starszy sierżant Maleszko. Powiedział, że przyszedł się pożegnać, ponieważ odchodzi na front. Lubiliśmy go, ponieważ był inteligentny, sympatyczny i dobry dla nas. Zaczęliśmy wtedy wołać, że my chcemy też pójść na front. Uspokajał nas mówiąc, że jeszcze dla nas nie nadszedł czas. W nocy z 13 na 14 sierpnia zarządzono znowu alarm. Rozkaz brzmiał: "ubierać się i w pełnym rynsztunku wychodzić przed koszary". Stanęliśmy w dwuszeregu. Nastąpił ogólny przegląd, wydano nam suchy prowiant na dwa dni. Były to suchary i puszki konserw mięsnych. Kolejny rozkaz nakazywał pójść przed X Pawilon, gdzie rosły kasztany. Kazano nam zrywać liście z kasztanów i dekorować się nimi. Już bez żadnych domysłów widać było, że idziemy na front. Maszerowaliśmy przez Warszawę żegnani kwiatami przez ludność cywilną. Kobiety z nami szły i płakały. Starzy i młodzi mężczyźni odprowadzali nas aż za Warszawę.
Sierpień 1920 roku był pogodny i gorący, a drogi, którymi maszerowaliśmy były piaszczyste. Kiedy następował odpoczynek, zawsze był organizowany gdzieś przed wsią albo za nią. Miejscowa ludność ustawiała przy drodze beczki z wodą i garnuszki do picia. Mimo trudnego, męczącego marszu, humory nam dopisywały. Nie brak było żartów, dowcipów i wygłupów, jak to w wojsku. Jeden z żołnierzy rysował zwykłym ołówkiem portrety kolegów, były tak podobne jak na fotografii. Niektórzy umieli ładnie deklamować i śpiewać, a byli i tacy, co bez końca opowiadali dowcipy.
Nasze dwie marszowe kompanie liczyły 650 żołnierzy. Było w nich dwóch oficerów; major i porucznik. Po kilku godzinach przyłączył się do nas jakiś młody ksiądz. Jak się później dowiedziałem, był to ksiądz kapelan - Ignacy Skorupka. Przed zachodem słońca doszliśmy do wsi Ossów. Kompanie nasze zakwaterowane zostały w stodołach w zachodniej części wsi. Powiedziano nam, że pod żadnym pozorem nie można opuszczać wyznaczonej kwatery. My z Sierpca trzymalismy się razem. Ponieważ wszyscy nie mogliśmy pomieścić się w stodole napełnionej zbożem, zrobiliśmy sobie posłanie na podwórzu przy stodole. Zaproponowałem Aleksandrowi Kubińskiemu żeby przypilnował moich rzeczy, to pójdę na wieś może przyniosę mleka do napicia. Wchodzę do pierwszego domu, drzwi otwarte, ale nikogo nie ma. Idę do następnego domu i zastaję taką samą sytuację. Ogarnął mnie niesamowity lęk, gdyż nie widziałem dlaczego w mieszkaniach pełnych sprzętu nie ma żyjących ludzi. Po jakimś czasie zobaczyłem, że starszy mężczyzna wchodzi na drabinę i na szczycie domu zawiesza jakiś obraz. Doszedłem do niego i zapytałem, dlaczego tu jest taka pustka, jakby wszyscy poumierali. Staruszek odpowiedział, że mieszkańcy uciekli bo do Ossowa zbliża się front. On też ucieknie, jak zawiesi obraz świętej Agaty, chroniącej od ognia. Po usłyszeniu takiej wiadomości odechciało mi się mleka. Czym prędzej powróciłem do swych kolegów i o wszystkim im powiedziałem. Noc z 13 na 14 sierpnia była niespokojna. Widać było dalekie pożary oraz żołnierzy rozwijających przewody telefoniczne, tabory wojskowe jadące w kierunku Warszawy.
14 sierpnia o świcie rozległy się pojedyńcze strzały z karabinu. U nas ogłoszono alarm. Kazano natychmiast powstać, znaki ochotnicze pozrywać i swoje dokumenty zniszczyć. Strzelanina wzmogła się. Lecące w naszym kierunku kule brzęczały jak roje pszczół. Czegoś podobnego w życiu swoim nigdy dotychczas nie spotkałem i nie przeżywałem. Rozpoczął się prawdziwy bój. W tym czasie nasza kompania wychodząc na równe pola za stodołami Ossowa, rozwinęła się w linię tyralierską i została silnie ostrzelana z karabinów maszynowych. Przy mnie kula dosięgnęła pierwszego żołnierza - Śliwkę ze Skarżyska.
Posuwając się naprzód wśród gradu brzęczących kul, pojedynczymi skokami, zobaczyliśmy przed sobą szybko biegnących do nas żołnierzy. Sądząc, że to bolszewicy, zaczęliśmy do nich strzelać. Usłyszeliśmy głosy: "nie strzelać, nie strzelać!". Jak się okazało, byli to żołnierze z 13 pułku piechoty, których bolszewicy wyparli z okopów. Żołnierze ci włączyli się do naszej tyraliery. O dziwo, wśród tych cofających się żołnierzy rozpoznałem Jana Nagiewicza z Sierpca, zamieszkałego na Budkach przy dzisiejszych ulicy Traugutta. Wyglądał jak najgorszy żebrak, był bosy. Inni cofający się żołnierze wyglądali podobnie. Nagiewicz prosił mnie o bieliznę, dałem mu ją. Powiedział mi, że należy do 13 pp, który cofa się aż znad Berezyny. Na dłuższe rozmowy nie było czasu.
Gdy doszliśmy czołgając się do wschodniego krańca wsi Ossów, przez kilkanaście godzin pozostawaliśmy przykuci do ziemi ostrzeliwując się wzajemnie. Co pewien czas jeden drugiemu podawał rozkaz posunięcia się naprzód,. O swobodnym powstaniu na nogi nie było mowy. Gdy ktoś się wychylił, trafiała go bolszewicka kula. Silny, nieustający ogień nieprzyjaciela z karabinów maszynowych, wyrządził u nas duże straty. W linii tyralierskiej było dużo zabitych. Dały się słyszeć przerażliwe jęki żołnierzy i wołanie o pomoc. Trudno jest opowiedzieć o okropnych, dramatycznych wrażeniach, jakie każdy z nas żołnierzy wtedy przeżywał. Nam Sierpczakom ten pierwszy chrzest bojowy udało się przeżyć.
Prowadził nas do boju, starszy wiekiem, siwowłosy major Dobrowolski. Tego pierwszego piekła wojny nigdy nie zapomnę. Utrwaliłem go w swoim pamiętniku. Kto nie był na wojnie i nie brał w niej udziału, nigdy nie będzie wiedział czym ona jest, choćby nie wiem ile książek przeczytał.
Po bitwie i odrzuceniu bolszewików, zmienił nas 44 (czy też 41) pułk piechoty, dokładnie nie pamiętam, a nam, ochotnikom 221 pułku piechoty, rozkazano wycofać się do wsi Ossów. Patrzyliśmy na siebie wstrząśnięci strasznym przeżyciem po wielkim boju, oczekując na dalsze rozkazy. Tego dnia w Ossowie zarządzono zbiórkę wszystkich ochotników. Po ustaleniu liczebnego stanu doszedł do nas jakiś pułkownik i wygłosił przemówienie. Mówił do nas, że w dniu dzisiejszym odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. Wróg bolszewicki został od naszej Warszawy odparty. Nieubłagana śmierć dokonała swego żniwa. W bitwie pod Ossowem padł bohaterski ksiądz kapelan Ignacy Skorupka i wielu walecznych żołnierzy, którzy młode swoje życie oddali w ofierze Ojczyźnie. Historia i wdzięczna Ojczyzna nigdy o nich i o nas nie zapomni. W zakończeniu przemówienia pułkownik poinformował nas, że żołnierze-ochotnicy 221 pułku z dniem dzisiejszym zostali przydzieleni do 33-go łomżyńskiego pułku piechoty. Tak się dobrze złożyło, że wszyscy z Sierpca przydzieleni zostaliśmy do 8 kompanii 3 batalionu tego pułku. Dowódcą kompanii był porucznik Zatryb, dowódcą 3 batalionu kapitan Kolbusz, a dowódcą pułku pułkownik Jerzy Sawicki, to jest ten, który do nas wygłosił przemówienie. Około godziny 1700 zaczęto znosić z pobojowiska poległych i rannych żołnierzy. Widok był przerażający, dużo naszych poległych i rannych, błagających o pomoc żołnierzy.
Kto z nas ochotników znał poległego żołnierza, przy którym nie było żadnego dokumentu, takiemu żołnierzowi przypinano kartę z jego nazwiskiem, a jeśli poległego trudno było zindentyfikować, przypinano na nim kartkę z napisem "Obrońca Warszawy". W tym czasie idąc po pobojowisku, zobaczyłem poległego księdza-kapelana Ignacego Skorupkę, leżącego przy drodze w końcu wsi Ossów od strony wschodniej, gdzie teraz stoi pomnik. Ksiądz położony był na żołnierskim płaszczu, przykryty białą komżą, a na twarzy miał gałązki sosny. Dane historyczne podają, że w bitwie pod Ossowem zginęło około 600 żołnierzy. Kiedy zaczęło się ściemniać 14 sierpnia, wymaszerowaliśmy z Ossowa do niedalekich okopów. Na drugi dzień o świcie otrzymaliśmy rozkaz - maszerować naprzód, w szyku bojowym. Po drodze napotykaliśmy dużo naszych poległych żołnierzy. Marsz utrudniały drogi zawalone wozami bez koni. Nie zapomnę widoku trzech porzuconych bolszewickich stanowisk bojowych. Były przy nich góry łusek-gilz od wystrzelonych z karabinów maszynowych kul, podobne do dużych styg ze zbożem. Stąd przez około dziesięć godzin ostrzeliwali nas bolszewicy.
Dalsze działania wojenne nie były dla nas już tak bardzo niebezpieczne. Wróg pobity przy obronie Warszawy, zaczął w popłochu uciekać. A my goniliśmy go szybko, by nie zdążył zatrzymać się i umocnić. A dużo bolszewików spotykaliśmy w lasach, na różnych drogach. Maszerowaliśmy polnymi drogami dzień i noc, mijając Serock, Wyszków i inne miejscowości. Nie napotykaliśmy na żaden opór. Dopiero w Śniadowie rozpoczęła się gwałtowna, trwająca około 3 godziny, strzelanina. W tej wsi zobaczyliśmy tragiczny widok. Bolszewicy w sposób okrutny zamordowali trzydziestu mężczyzn w różnym wieku. Wśród nich były małe dzieci i starcy. W całej wsi rozlegał się płacz kobiet. Po trzech nieprzespanych nocach ogarnęło nas wielkie zmęczenie, dokuczał niesamowity głód. Człowiek bez snu traci rozum. Nie wie co mówi. Wreszcie po kilku dniach otrzymalismy pierwszy raz ciepły obiad. Na drodze we wsi, obok drewnianego domu, ustawiliśmy broń w kozły. Żołnierze pozdejmowali obuwie, żeby nogi odpoczęły. Niektórzy natychmiast zasnęli. Gospodyni domu, przy którym nastąpił odpoczynek, otworzywszy okno w mieszkaniu, nastawiła gramofon z płytą "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Była to bardzo radosna chwila. Ze wzruszenia żołnierzom popłynęły łzy. W tym samym momencie zobaczyliśmy, że od wschodu nadlatuje nisko samolot z okrągłymi polskimi znakami na skrzydłach. Kiedy znalazł się nad nami, padły dwie nieduże bomby, raniąc kilku żołnierzy. Czy był to samolot sowiecki z polskimi znakami, czy polski, pomyłkowo bombardujący nas, tego nikt nie wiedział. Później podobny samolot zrzucał ulotki drukowane w języku polskim z podpisem Dzierżyńskiego i innych, nawołujące żołnierzy polskich do rzucenia broni i zaprzestania walki za hrabiów Potockich i innych obszarników.
Po kilkugodzinnym odpoczynku, rozkaz do wymarszu i znów męczący marsz, nie wiadomo dokąd. Nigdy nie myślałem, że można iść i spać. Czasem bywało, że jak się na przedzie jeden śpiący żołnierz przewrócił, to na niego później padali wszyscy. Najgorzej dokuczały nam długotrwałe męczące marsze i nieprzespane noce.
Za Kolnem, maszerując w kierunku granicy Wschodnich Prus, spotykaliśmy dużo bolszewików bez broni. Na nasz widok unosili ręcę do góry mówiąc, że są "plenni", tylko nie wiedzą dokąd mają iść. Zaczęliśmy ich rozpytywać skąd "ubieżają". Powiedzieli, że chcieli zdobyć Warszawę od strony zachodniej idąc przez Bieżuń, Sierpc i Płock. Dopiero stąd dowiedziałem się, że bolszewicy byli i w Sierpcu. Maszerując na północny wschód doszliśmy do miejscowości Okurowo i tu nastąpił upragniony, długo oczekiwany odpoczynek. Batalion III-ci pozostał we wsi, a nasza 8 kompania, pomaszerowała dalej i wystawiła placówki i wedety. Dokuczał nam głód. Przed nami migało światełko jakiegoś domu. Mój plutonowy wyraził zgodę, bym udał się tam, żeby załatwić coś do jedzenia. Gdy wszedłem do mieszkania zastałem kilka osób jedzących kolację na długiej ławie. Gospodarz bardzo zdziwił się, gdyż przed chwilą u niego było dwóch bolszewików na koniach, a tu nagle zjawiam się ja, żołnierz polski. Powiedziałem gospodarzowi, że jestem głodny i jest nas więcej. Gospodyni natychmiast zlała do jednego naczynia przygotowane już na miskach kartofle z zacierkami i mlekiem i kazała mi je zabrać. Idąc z powrotem do swojej placówki, ucieszony ze zdobycia jedzenia, a było już ciemno, nagle zobaczyłem bolszewika na koniu. Włosy mi dęba stanęły. Postawiłem naczynie na ziemi i wziąłem karabin do ręki, przygotowując się do strzału. Ani koń, ani postać się nie ruszały. Okazało się, że była to tylko kopka siana, przykryta gałęziami. Przez drogę jedzenie wystygło, ale koledzy i tak chwalili mnie bardzo. Nazajutrz otrzymaliśmy rozkaz, by nie oddalać się z miejsc wyznaczonych placówek. Zabroniono nam kontaktowania się z ludnością cywilną i prowadzenia rozmów o sprawach wojskowych. Byliśmy tam przez dwa dni, spotykając dużo uciekających bolszewików. Nie wiem, co robiły nasze władze z jeńcami. Prawdopodobnie umożliwiano im ucieczkę, bo któż wyżywiłby taką ludzką szarańczę? Przychodziło ich tylu, że mogliby nas nakryć czapkami. 28 sierpnia nasza 8 kompania stanęła w szyku bojowym. Zaczął się marsz. Duch, wśród nas ochotników, był dobry. Żaden z nas nie biadolił. Natomiast niektórzy starzy żołnierze, którym tułaczka wojenna dała się dobrze we znaki, narzekali na swój los. Jeden ze starych żołnierzy puścił "kaczkę", że wkrótce zostaniemy zwolnieni z wojska. Nasz dowódca kompanii, porucznik Żatryb, wydał rozkaz do śpiewu. Mieliśmy śpiewać tak głośno, żeby słyszała Warszawa. To nas utwierdziło w przekonaniu, że koniec wojny jest blisko. Śpiewaliśmy więc "Cywilem być to jest szczęśliwy los, bo cywil ma pieniędzy pełen trzos" oraz inne piosenki, jak "Zielony mosteczek" i "Hej sokoły". Radosna atmosfera wyraźnie wskazywała, że drogę powrotu do domu mamy pewną.
Rankiem, na małej stacji kolejowej, załadowaliśmy się do wagonów towarowych. Cały nasz III batalion 33 pp po kilku dniach i nocach przejechał przez Warszawę, Radom, Ostrowiec Świętokrzyski, Jarosław, Przemyśl i Lwów. W szczerym polu, gdzieś za małą stacją Bukaczówką, nastąpił rozładunek. Stamtąd, w szyku bojowym, nastąpił wymarsz, lecz dokąd i gdzie nikt z nas, żołnierzy, nie wiedział. Zrozumiałem, że znów zaczyna się nowa żołnierska tułaczka. Tej nocy stałem na wedecie przy głównej drodze. Po jakimś czasie słyszę głośne wołanie: "8 kompania, 8 kompania". Nie wiedziałem co robić. Uczono nas, że na froncie, szczególnie w nocy, należy zachować ciszę. Wołanie 8 kompanii powtarzało się coraz bardziej rozpaczliwie. Po namyśle głośno odpowiedziałem: "8 kompania tu jest". Z ciemności nadjechał łącznik batalionowy na koniu i powiedział, że z rozkazu dowódcy batalionu pięciu łączników wyjechało na zwiady i natrafili na duże zgrupowanie bolszewików, znajdujących się około pół kilometra stąd. Tylko jemu udało się wydostać z zasadzki. Łącznik ten prosił mnie o wskazanie miejsca kwatery naszego dowódcy. Dowódca wydał rozkaz likwidowania placówek. O wschodzie słońca nastąpił wymarsz, który był w zasadzie szybkim biegiem na przełaj. Bieglismy przez pola, jak stado dzikich zwierząt, do niedalekiego lasu.. Za nami w tumanach kurzu pędziła bolszewicka kawaleria Budionnego. W lesie poczuliśmy się bezpiecznie. Po kilku salwach bolszewicy cofnęli się. Dwa dni i dwie noce, idąc różnymi lasami i drogami, odnaleźlismy swój 3 batalion. To nie była wojna pozycyjna, ale partyzancka. Po odpoczynku i uzupełnieniu amunicji rozpoczął się znów marsz w nieznanym kierunku. Tym razem czuliśmy się pewni i bezpieczni. Był z nami cały pułk. Po jakimś czasie znów się rozdzieliliśmy, każda kompania miała swoje zadanie i szła innymi drogami. Nasz dowódca kompanii, porucznik Żatryb jechał na przedzie, na dereszowatym koniu, z tyłu maszerowali wyznaczeni podoficerowie. Po całonocnym marszu zobaczyliśmy duże miasto. Gdy zbliżaliśmy się do niego, bolszewicy przywitali nas najpierw pojedyńczyni strzałami, a następnie ogniem z karabinów maszynowych. Nasza kompania rozsypała się w tyralierę i szła naprzód pod gradem kul. W bitwie o Tarnopol poległo kilku naszych żołnierzy. Było wielu rannych. Z 8-mej kompanii poległ plutonowy Karczewski, Zygmunt Wróbel i kapral Jan Szenk. Zabity został dowódca 6 kompanii porucznik Piotrowski i jego siedemnastu żołnierzy.
Wkroczyliśmy do Tarnopola. Szerokie brukowane ulice, duże murowane domy. Niektóre domy nie miały dachów, okien ani drzwi. Stały tylko mury i kominy. Ludność przyjęła nas bardzo serdecznie. Z braku chleba kobiety piekły placki kartoflane i nas częstowały. Dla oficerów znalazła się wódka.
Gdy przechodziliśmy przez ukraińskie wioski, słyszało się wciąż narzekanie na wojnę. Ludzie nie mieli soli. Pieniądze były różne: czerwieńce, kierenki i inne, ale za nie nie można było nic kupić. Najbardziej wartościowym towarem była zwykła sól kuchenna. Za trochę soli można było zdobyć chleb, kurę lub inny towar. Ludzie byli bardzo biedni. Sądząc po ubiorze, wyglądali jak żebracy.
Im dalej posuwaliśmy się na wschód, każdy nasz krok stawał się coraz bardziej niebezpieczny. W końcu października dotarła do nas wiadomość, że nasz dowódca, porucznik Żatryb ma być odkomenderowany do innej jednostki, a nas przejmie poprzedni dowódca, porucznik Węgliński.
Niektórzy starzy żołnierze mocno się bali tego oficera. Mówili, że jest okropnym służbistą, bardzo wymagającym. Jeśli zastanie na widecie śpiącego żołnierza, surowo karze. Taki delikwent nie ma chwili odpoczynku, musi w pełnym rynsztunku stać z karabinem w pozycji na baczność. Surowo karane były także kradzieże. Zdarzył się taki wypadek, że jedn z naszych ukradł koledze paczkę papeterii. Żołnierz, który dopuścił się tego przestępstwa, przez dwie godziny w ciągu trzech tygodni musiał stać z karabinem na baczność a na jego piersiach i plecach widniał na papierze napis "złodziej". Tego rodzaju przewinienia były sporadyczne. Kary, jakie stosowano, wpływały wychowawczo, na żołnierzy.
Porucznik Węgliński często organizował wypady nocne. Podczas mojej służby brałem udział w czterech takich wypadach. Nie zawsze udawały się, były straty i po naszej stronie. Po każdym udanym wypadzie por. Węgliński kazał żołnierzom robić rewizje w zbobytych taborach i uzupełnić braki, jakie występowały w naszym zaopatrzeniu.
Jesień 1920 roku była ciepła i długa. Na całym froncie trwała wojna. Posuwając się na wschód, zdobywaliśmy różne miejscowości bez żadnego strzału. Ale były i takie miejscowości, przy zdobyciu których ponosiliśmy duże straty. Prawdziwe piekło rozpętało się nad rzeką Zbrucz. Mieliśmy ją sforsować, ale na górze okopani byli bolszewicy, którzy podpuściwszy nas, przywitali niespodziewanie ogniem z karabinów maszynowych. Który z nas zdążył się cofnąć i wpaść do rzeki, miał szczęście przeżyć tę potyczkę. W naszej kompanii powstały duże straty. Porucznik Węgliński został ranny w nogę. Poległo kilku podoficerów i szeregowych żołnierzy. Po tej potyczce szeregowiec, który umiał podawać komendę, otrzymał awans na kaprala.
Naszą 8 kompanię, o mocno przerzedzonym składzie, przydzielono do 7 kompanii. Braliśmy udział w zdobywaniu miast: Zasławia, Sławuty, Szepietówki. W końcu listopada 3 batalion został zluzowany i zakwaterowany na wschodnim skraju miasta Szepietówka.
Mój pluton zakwaterowany został w jakimś dużym, drewnianym domu, w którym znajdowała się prywatna, zniszczona polska biblioteka Brokla. Wokół tego domu widać było wiele zniszczonych, porozrzucanych książek. Skórzane oprawy wskazywały, że niektóre były bardzo wartościowe. Ponieważ mróz zaczął nam coraz bardziej dokuczać, paliliśmy w piecach tymi książkami...
29 listopada pod naszą kwaterę zaczęły przyjeżdżac różne podwody. Cichaczem dowiedzieliśmy się, że mamy gdzieś wyjeżdżać. Zaczęli przybywać żołnierze z innych kompanii 33 pp. Po jakimś czasie przybył z dowództwa pułku starszy sierżant, który wyczytał nazwiska 70 żołnierzy-ochotników i powiedział, żeby zdać posiadaną broń i pobrać prowiant na dwa dni. Domyślaliśmy się, że nadszedł koniec naszej wojaczki i będziemy wracać do domu. Kapitan Kolbusz w serdecznych słowach podziękował nam za wzorową, dobrą służbę wojskową i pożegnał się z nami. Powiedziano nam, że udajemy się do 33 pp w Łomży, skąd na podstawie rozkazu naczelnego dowództwa, zostaniemy zwolnieni z wojska. Z Szepietówki wyjechaliśmy po obiedzie około godziny 1400. Jechaliśmy na wyznaczonych podwodach całą noc. Pewnego razu, gdy jechaliśmy z góry, podwodczykowi rozprzęgnął się wóz i zmarznięci pospadaliśmy z niego. Ukrainiec, który nas wiózł, z przodem wozu i końmi, skręciwszy w boczną drogę, zbiegł. Na nasze wołanie inna podwoda stanęła i nas zabrała. Ledwie się pomieściliśmy. Nad ranem dojechaliśmy do małej stacji kolejowej i zauważyłem, że w moim chlebaku nie ma chleba, ani dwóch porcji konserw. Musiałem je zgubić, gdy spadaliśmy z wozu, albo też podwodczyk mi ukradł. Na tej samotnej stacji w oknach nie było ani jednej szyby a wewnątrz żadnych urządzeń. W ogłoszeniu wywieszonym na stacji, napisanym ręcznie, informowano, że pociąg do tej stacji dochodzi ze Lwowa i odjeżdża co trzeci dzień. Tak nieszczęśliwie wypadło, że według zasięgniętej informacji , w dniu dzisiejszym był pociąg i my zmuszeni byliśmy na następny czekać dwa dni i dwie noce w nieopalanym budynku, przy dokuczliwym chłodzie. Każdy dzień i noc wydawały się bardzo długie, trudne do przetrwania. Wreszcie po dwóch dniach i zimnych, nieprzespanych nocach, nadjechał oczekiwany pociąg, składający się z lokomotywy parowej i trzech wagonów osobowych. Jakaż to była wielka radość. Pociągiem tym dojechaliśmy do Lwowa, gdzie nastąpiła przesiadka do podstawionego już pociągu w kierunku Warszawy.
We Lwowie, na odjazd pociągu do Warszawy, trzeba było czekać około półtorej godziny. Na stacji nie było ani taniej kuchni dla żołnierzy, ani możliwości kupna czegoś do zjedzenia. Dopiero kiedy pociąg ruszył, przygodni pasażerowie cywilni, słysząc nasze narzekania na dokuczliwy głód, wyjmowali swoje wiktuały i częstowali nas. Cały dzień i noc jechaliśmy do Łomży przez Warszawę. W Łomży zakwaterowano nas w koszarach 33 pułku piechoty, które nie były opalane, a w oknach były powybijane szyby. Temperatura była tylko nieco wyższa niż na mroźnym powietrzu. Kładlismy się do spania na wyziębionych siennikach, mając do przykrycia tylko swój płaszcz. Dopiero, gdy zaczęlismy mocno interweniować, przydzielono nas do kompanii uzdrowieńców, w której przybywali ranni żołnierze po wyjściu ze szpitala, czekający na zwolnienie. Warunki trochę poprawiły się, ale głód nadal panował. Wieczorem otrzymaliśmy jeden chleb na 10 żołnierzy, do tego pół litra czarnej kawy. Było bardzo biednie. Wreszcie po kilku dniach przyszedł rozkaz wyjazdu do warszawskiej Cytadeli, ponieważ w kadrze 33 pułku nie było naszej ewidencji.
Tu, w Cytadeli, gdzie rozpoczynałem swoją służbę wojskową, zaznaliśmy biedy, jakiej w najkrytyczniejszych warunkach żaden z nas żołnierzy, na froncie nie doznał. I wreszcie w dniu 12 grudnia 1920 roku, po 4 miesiącach i 20 dniach, w tym 3 miesiącach na froncie, zostałem zwolniony z wojska.
Z rękopisu udostępnionego przez Autora
ZAMIAST WSTĘPU.
******************************************************************************
http://wzzw.wordpress.com/
Człowiek ze złota
„Nie może być litości dla złodziejów dobra publicznego w Polsce. (…)
Żadne zdrowe społeczeństwo nie będzie bez zdobycia się na opór czynny, aby znosić gospodarki bandytów, podtrzymywanych przez władze i władz podtrzymywanych przez bandytów.
I jeśli takim społeczeństwem jesteśmy – podobnych gospodarzy musimy się pozbyć”.
Józef Piłsudski
20 lat temu trzymali tetetki po sejfach
Polakom powoli opadają klapki z oczu. Coraz więcej osób dostrzega, “pi-ar” obecnej grupy rządzącej i widzi fasadowość rzekomo “wolnej, demokratycznej i niepodległej”.
Czy Lech Wałęsa i ofiary donosów TW “Bolek”
Krzysztof Wyszkowski – wolna Polska krzywdzi swoich realnych bohaterów
Bitwa Warszawska
15 sierpnia na pamiątkę zwycięskiej bitwy warszawskiej, decydującej bitwy wojny polsko-bolszewickiej 1919-1921, stoczonej 13-15 sierpnia 1920 przez wojsko polskie z Armią
Czerwoną, obchodzimy święto Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.
Latem 1920 roku Polska była poważnie zagrożona, bowiem oddziały frontu północnego
Armii Czerwonej zmierzały w kierunku Warszawy. 24 lipca 1920 roku powołany został
koalicyjny Rząd Obrony Narodowej z Wincentym Witosem jako premierem. Szybko
utworzono armię ochotniczą liczącą 100 tys. żołnierzy, w skład której wchodziła młodzież,
inteligencja i robotnicy. 13 sierpnia 1920 roku rozpoczęła się bitwa warszawska, znana
również jako Cud nad Wisłą, której przebieg przypieczętował losy wojny polsko-bolszewickiej.
Dzień po rozpoczęciu walk generał Władysław Sikorski poprowadził tzw.
manewr znad Wkry. To posunięcie stworzyło dogodne warunki dla oczekującej nad rzeką
Wieprz grupy uderzeniowej dowodzonej przez brygadiera Józefa Piłsudskiego.16 sierpnia jego wojska uderzyły na prawe skrzydło Armii Czerwonej i osaczyły bolszewickie oddziały, które w
popłochu wycofywały się na wschód. Bitwa warszawska zakończyła się 25 sierpnia
zwycięstwem wojsk polskich. Ta batalia miała duże znaczenie dla przyszłości Europy.
Straty strony polskiej wyniosły: ok. 4500 zabitych, 22 tys. rannych i 10 tys. zaginionych.
Szkody wyrządzone sowietom nie są znane. Przyjmuje się, że ok. 25 tys. bolszewików
poległo lub było ciężko rannych, 60 tys. trafiło do polskiej niewoli, zaś 45 tys. zostało
internowanych przez Niemców.
Bitwa warszawska zdecydowała o zachowaniu niepodległości przez Polskę oraz zatrzymała
rozprzestrzenienie się rewolucji bolszewickiej na Europę Zachodnią. Została uznana za 18.
przełomową bitwę w historii świata.
Autor: Agnieszka Szczypka, Edyta Kapcia, Katarzyna Kołodziej
III Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kochanowskiego w Krakowie
Opieka merytoryczna: Antoni Downar
**********************************
BOHATERSTWO NARODU POLSKI.
Wojna polsko-bolszewicka | |
Czas | 14 lutego 1919 – 18 października 1920 (traktat pokojowy zawarto 18 marca 1921) |
Miejsce | obszar dzisiejszych państw: Polski, Białorusi, Ukrainy, Litwy, Łotwy |
Przyczyna | sowieckie plany rozszerzenia rewolucji poza Rosję |
Wynik | zwycięstwo Polski[potrzebne źródło], traktat ryskiThe Polish-Soviet War |
Piłsudski
Poloniar kapitalistak, frantziar inperialisten morroi
w którym dziękował żołnierzom za trud włożony przez nich w długotrwałą
walkę z bolszewikami: „Zadanie nasze dobiegło końca. Nie było
ono łatwem. Polska zniszczona przez wojnę nie z jej woli na ziemiach
polskich prowadzoną była biedna. Nieraz, żołnierze, łzy cisnęły mi się
do oczu, [...] gdym widział brudne łachmany, pokrywające wasze ciało,
gdym musiał obrywać wasze skromne racje żołnierskie i żądać często
byście o głodzie i chłodzie szli do krwawego boju. Praca była ciężka,
a że była rzetelna, zaświadczą o tem tysiące mogił i krzyżów żołnierskich,
rozsianych po ziemiach dawnej Rzeczypospolitej od dalekiego
Dniepru do rodzimej Wisły.
Za pracę i wytrwałość, za ofiarę i krew, za odwagę i śmiałość dziękuję
wam żołnierze, w imieniu całego narodu i Ojczyzny naszej”30.
http://www.sierpc.com.pl/czytelnia/drazkiewicz/jozef_drazkiewicz3.html
Józef Drążkiewicz
Pod Ossowem i pod Tarnopolem
Wspomnienia z wojny 1920r.
Wspomnienia z wojny 1920r.
Kiedy w 1920 roku bolszewicy uderzyli na Polskę i chcieli zdobyć Warszawę, ja miałem 16 lat i byłem uczniem IV klasy gimnazjum w Sierpcu, mieszczącego się wówczas przy ulicy Piastowskiej w domu Juliana Trębińskiego. Dyrektorem gimnazjum był pan Władyka, starszy człowiek.
Ówczesny, Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski wydał odezwę do Narodu, ażeby młodzież ochotniczo wstępowała do wojska. W związku z tą Odezwą i na podstawie zalecenia pana dyrektora Władyki podpowiadającego, ażeby uczniowie od IV klasy wstępowali do wojska, zaczęły się tworzyć grupy i najpierw do wojska poszli uczniowie z klas starszych, a nastepnie z klas młodszych.
Moja grupa, do której należeli: Henryk Rudowski, Aleksander Kubiński, Teofil Kozłowski, Bronisław Lipczyk, Wacław Kiełczyński i Henryk Wiśniewski, 24 lipca 1920 roku wyjechała pociągiem do Warszawy, żeby zaciągnąć się do ochotniczego harcerskiego pułku. Od stacji przy cmentarzu w Sierpcu kursowała wówczas wąskotorowa kolejka do Nasielska, a w Nasielsku już szerokotorową koleją szybko przyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie długo nie moglismy znaleźć punktu werbunkowego. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że najbliższy znajduje się w Cytadeli. Udaliśmy się tam i zastaliśmy gromadę mężczyzn w różnym wieku, siedzących na trawie, którzy tak jak my przyszli do Cytadeli żeby zgłosić się do wojska. Sądząc po czapkach, niektórzy z nich byli studentami politechniki i uniwersytetu. Trwała przerwa w werbunku, więc i my porozkładaliśmy się na trawie. Niebawem przyszedł do mnie nieznany kolejarz. Mówił dziwnie. Nas ochotników nazywał głupcami. Zrozumiałem, że był to albo szpieg albo codzoziemiec, dla którego obrona Polski nie miała żadnego znaczenia. Może to był agent przebrany w mundur polskiego kolejarza?
Werbunek zaczął się po południu, kiedy przybyła komisja. Podszedłem do stołu, przy którym siedział lekarz wojskowy. Lekarz spojrzawszy na mnie zapytał, czy chcę służyć w wojsku. Odpowiedziałem, że tak. W tym celu przecież przyjechałem do Warszawy. Lekarz nie badając mnie, umoczył w szklance wody ołówek chemiczny i na moich piersiach napisał literę A, niektórym pisał literę B. Wszyscy, którzy byli oznaczeni literą A, przechodzili do innego stołu i urzędujący tam wojskowy pisarz wypełniał arkusz ewidencyjny, zawierający dane personalne żołnierza. W jakiś czas później przyszedł podoficer w stopniu plutonowego i wszystkich nas z kategorią A zaprowadził do koszar, które znajdowały się niedaleko X Pawilonu. Po drodze dowiedzieliśmy się, że należymy do 221 ochotniczego pułku "Dzieci Warszawy". W moim plutonie znaleźli się koledzy z Sierpca: H.Rudowski, A.Kubiński i H.Wiśniewski.
Do koszar zaczęło napływać coraz więcej ochotników. Byli wśród nich weterani z siwym włosem na głowie, ale byli i młodzi. Pamiętam 15-letniego chłopaka z Warszawy o nazwisku Niewczas. Po trzech dniach wydano nam czapki - furażerki z orzełkiem i oznaki ochotnicze w formie kokardy biało-czerwonej, które przypinaliśmy u boku furażerki. Takie furażerki z kokardami nosili wszyscy ochotnicy. Dla żołnierzy, szczególnie ochotników, organizowane były kuchnie. Na każdej stacji kolejowej w Warszawie żołnierz mógł zjeść obiad bezpłatnie, lub otrzymać posiłek złożony z dwóch bułek i wędliny. Ludność Warszawy traktowała nas z ogromną sympatią. Jeśli żołnierz -ochotnik pojawił się na ulicy, obdarowywany bywał różnymi prezentami w formie paczek, które zawierały słodycze, wędliny, papierosy i przybory do szycia. Jednym słowem, nastał wtedy taki czas, że każdy żołnierz był mile widziany przez społeczeństwo, które rozumiało jak wielkie zagrożenie nadchodzi.
Po dwóch tygodniach postoju w Cytadeli nasz oddział 221 pp przeniesiono do Warszawy na ulicę Nowowiejską, stamtąd chodziliśmy na ćwiczenia, aż na Pole Mokotowskie, w cywilnych ubraniach. Idąc do wojska zabrałem najlepsze ubranie, żeby ktoś nie pomyślał, że do wojska przygnała mnie bieda.
Codziennie rano, o godzinie 6-tej, była pobudka, później śniadanie. Do godziny 11-tej przebywaliśmy na ćwiczeniach. Po obiedzie odbywały się często zbiórki, na których wygłaszano pogadanki na temat służby frontowej. Brakowało czasu nawet na napisanie listu.
4 sierpnia wydano nam wojskowy rynsztunek. Każdy żołnierz otrzymał skórzane kamasze, owijacze, spodnie, bluzę wełnianą koloru zielonego, dwie pary bielizny, plecak, chlebak, pas, dwie ładownice do nabojów, łopatkę, długi bagnet z pochwą, menażkę i manierkę. Teraz byliśmy prawdziwymi żołnierzami. Nie wyglądaliśmy już jak wędrowni Cyganie. Intensywane ćwiczenia i często organizowane zbiórki oraz pogadanki na temat zachowania żołnierza na froncie sygnalizowały, że nadchodzi coraz groźniejsza sytuacja. Z ulicy Nowowiejskiej w Warszawie 7 sierpnia znów powróciliśmy do dawnych koszar w Cytadeli. W nocy z 8 na 9 sierpnia zbudził nas alarm. Kazano nam zebrać się w pełnym rynsztunku. Wyszliśmy z koszar na plac ćwiczeń, a stamtąd nieznaną ulicą zaprowadzono nas do magazynu wojskowego. Każdy żołnierz otrzymał za pokwitowanie karabin i 120 sztuk naboi. Były to karabiny pięciostrzałowe, francuskie z długimi lufami. Nazywały się "Bertreje". Do ładownic mieściło się zaledwie kilka magazynków amunicji. Resztę trzeba było schować do chlebaka. Kiedy wróciliśmy do koszar, przyszedł rozkaz czyszczenia otrzymanej broni, która była mocno nawazelinowana. Na tej czynności upłynęła prawie cała noc. Nastąpił świt, dowódca dokonał przeglądu i kto nie wyczyścił dobrze karabinu i bagnetu musiał czyścić ponownie jeszcze raz, a z nim wszyscy. Taki to był wojskowy rozkaz, jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Wydaje mi się, że chodziło raczej, aby tamtej nocy żołnierze nie spali i byli w pogotowiu. I znów zaczęły się intensywne szkolenia z bronią.
11 sierpnia w nocy, ledwie zdążliśmy zasnąć, zaświeciło się światło w koszarach i wartownik zarządził pobudkę. W tym momencie wszedł do sali nasz starszy sierżant Maleszko. Powiedział, że przyszedł się pożegnać, ponieważ odchodzi na front. Lubiliśmy go, ponieważ był inteligentny, sympatyczny i dobry dla nas. Zaczęliśmy wtedy wołać, że my chcemy też pójść na front. Uspokajał nas mówiąc, że jeszcze dla nas nie nadszedł czas. W nocy z 13 na 14 sierpnia zarządzono znowu alarm. Rozkaz brzmiał: "ubierać się i w pełnym rynsztunku wychodzić przed koszary". Stanęliśmy w dwuszeregu. Nastąpił ogólny przegląd, wydano nam suchy prowiant na dwa dni. Były to suchary i puszki konserw mięsnych. Kolejny rozkaz nakazywał pójść przed X Pawilon, gdzie rosły kasztany. Kazano nam zrywać liście z kasztanów i dekorować się nimi. Już bez żadnych domysłów widać było, że idziemy na front. Maszerowaliśmy przez Warszawę żegnani kwiatami przez ludność cywilną. Kobiety z nami szły i płakały. Starzy i młodzi mężczyźni odprowadzali nas aż za Warszawę.
Sierpień 1920 roku był pogodny i gorący, a drogi, którymi maszerowaliśmy były piaszczyste. Kiedy następował odpoczynek, zawsze był organizowany gdzieś przed wsią albo za nią. Miejscowa ludność ustawiała przy drodze beczki z wodą i garnuszki do picia. Mimo trudnego, męczącego marszu, humory nam dopisywały. Nie brak było żartów, dowcipów i wygłupów, jak to w wojsku. Jeden z żołnierzy rysował zwykłym ołówkiem portrety kolegów, były tak podobne jak na fotografii. Niektórzy umieli ładnie deklamować i śpiewać, a byli i tacy, co bez końca opowiadali dowcipy.
Nasze dwie marszowe kompanie liczyły 650 żołnierzy. Było w nich dwóch oficerów; major i porucznik. Po kilku godzinach przyłączył się do nas jakiś młody ksiądz. Jak się później dowiedziałem, był to ksiądz kapelan - Ignacy Skorupka. Przed zachodem słońca doszliśmy do wsi Ossów. Kompanie nasze zakwaterowane zostały w stodołach w zachodniej części wsi. Powiedziano nam, że pod żadnym pozorem nie można opuszczać wyznaczonej kwatery. My z Sierpca trzymalismy się razem. Ponieważ wszyscy nie mogliśmy pomieścić się w stodole napełnionej zbożem, zrobiliśmy sobie posłanie na podwórzu przy stodole. Zaproponowałem Aleksandrowi Kubińskiemu żeby przypilnował moich rzeczy, to pójdę na wieś może przyniosę mleka do napicia. Wchodzę do pierwszego domu, drzwi otwarte, ale nikogo nie ma. Idę do następnego domu i zastaję taką samą sytuację. Ogarnął mnie niesamowity lęk, gdyż nie widziałem dlaczego w mieszkaniach pełnych sprzętu nie ma żyjących ludzi. Po jakimś czasie zobaczyłem, że starszy mężczyzna wchodzi na drabinę i na szczycie domu zawiesza jakiś obraz. Doszedłem do niego i zapytałem, dlaczego tu jest taka pustka, jakby wszyscy poumierali. Staruszek odpowiedział, że mieszkańcy uciekli bo do Ossowa zbliża się front. On też ucieknie, jak zawiesi obraz świętej Agaty, chroniącej od ognia. Po usłyszeniu takiej wiadomości odechciało mi się mleka. Czym prędzej powróciłem do swych kolegów i o wszystkim im powiedziałem. Noc z 13 na 14 sierpnia była niespokojna. Widać było dalekie pożary oraz żołnierzy rozwijających przewody telefoniczne, tabory wojskowe jadące w kierunku Warszawy.
14 sierpnia o świcie rozległy się pojedyńcze strzały z karabinu. U nas ogłoszono alarm. Kazano natychmiast powstać, znaki ochotnicze pozrywać i swoje dokumenty zniszczyć. Strzelanina wzmogła się. Lecące w naszym kierunku kule brzęczały jak roje pszczół. Czegoś podobnego w życiu swoim nigdy dotychczas nie spotkałem i nie przeżywałem. Rozpoczął się prawdziwy bój. W tym czasie nasza kompania wychodząc na równe pola za stodołami Ossowa, rozwinęła się w linię tyralierską i została silnie ostrzelana z karabinów maszynowych. Przy mnie kula dosięgnęła pierwszego żołnierza - Śliwkę ze Skarżyska.
Posuwając się naprzód wśród gradu brzęczących kul, pojedynczymi skokami, zobaczyliśmy przed sobą szybko biegnących do nas żołnierzy. Sądząc, że to bolszewicy, zaczęliśmy do nich strzelać. Usłyszeliśmy głosy: "nie strzelać, nie strzelać!". Jak się okazało, byli to żołnierze z 13 pułku piechoty, których bolszewicy wyparli z okopów. Żołnierze ci włączyli się do naszej tyraliery. O dziwo, wśród tych cofających się żołnierzy rozpoznałem Jana Nagiewicza z Sierpca, zamieszkałego na Budkach przy dzisiejszych ulicy Traugutta. Wyglądał jak najgorszy żebrak, był bosy. Inni cofający się żołnierze wyglądali podobnie. Nagiewicz prosił mnie o bieliznę, dałem mu ją. Powiedział mi, że należy do 13 pp, który cofa się aż znad Berezyny. Na dłuższe rozmowy nie było czasu.
Gdy doszliśmy czołgając się do wschodniego krańca wsi Ossów, przez kilkanaście godzin pozostawaliśmy przykuci do ziemi ostrzeliwując się wzajemnie. Co pewien czas jeden drugiemu podawał rozkaz posunięcia się naprzód,. O swobodnym powstaniu na nogi nie było mowy. Gdy ktoś się wychylił, trafiała go bolszewicka kula. Silny, nieustający ogień nieprzyjaciela z karabinów maszynowych, wyrządził u nas duże straty. W linii tyralierskiej było dużo zabitych. Dały się słyszeć przerażliwe jęki żołnierzy i wołanie o pomoc. Trudno jest opowiedzieć o okropnych, dramatycznych wrażeniach, jakie każdy z nas żołnierzy wtedy przeżywał. Nam Sierpczakom ten pierwszy chrzest bojowy udało się przeżyć.
Prowadził nas do boju, starszy wiekiem, siwowłosy major Dobrowolski. Tego pierwszego piekła wojny nigdy nie zapomnę. Utrwaliłem go w swoim pamiętniku. Kto nie był na wojnie i nie brał w niej udziału, nigdy nie będzie wiedział czym ona jest, choćby nie wiem ile książek przeczytał.
Po bitwie i odrzuceniu bolszewików, zmienił nas 44 (czy też 41) pułk piechoty, dokładnie nie pamiętam, a nam, ochotnikom 221 pułku piechoty, rozkazano wycofać się do wsi Ossów. Patrzyliśmy na siebie wstrząśnięci strasznym przeżyciem po wielkim boju, oczekując na dalsze rozkazy. Tego dnia w Ossowie zarządzono zbiórkę wszystkich ochotników. Po ustaleniu liczebnego stanu doszedł do nas jakiś pułkownik i wygłosił przemówienie. Mówił do nas, że w dniu dzisiejszym odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. Wróg bolszewicki został od naszej Warszawy odparty. Nieubłagana śmierć dokonała swego żniwa. W bitwie pod Ossowem padł bohaterski ksiądz kapelan Ignacy Skorupka i wielu walecznych żołnierzy, którzy młode swoje życie oddali w ofierze Ojczyźnie. Historia i wdzięczna Ojczyzna nigdy o nich i o nas nie zapomni. W zakończeniu przemówienia pułkownik poinformował nas, że żołnierze-ochotnicy 221 pułku z dniem dzisiejszym zostali przydzieleni do 33-go łomżyńskiego pułku piechoty. Tak się dobrze złożyło, że wszyscy z Sierpca przydzieleni zostaliśmy do 8 kompanii 3 batalionu tego pułku. Dowódcą kompanii był porucznik Zatryb, dowódcą 3 batalionu kapitan Kolbusz, a dowódcą pułku pułkownik Jerzy Sawicki, to jest ten, który do nas wygłosił przemówienie. Około godziny 1700 zaczęto znosić z pobojowiska poległych i rannych żołnierzy. Widok był przerażający, dużo naszych poległych i rannych, błagających o pomoc żołnierzy.
Kto z nas ochotników znał poległego żołnierza, przy którym nie było żadnego dokumentu, takiemu żołnierzowi przypinano kartę z jego nazwiskiem, a jeśli poległego trudno było zindentyfikować, przypinano na nim kartkę z napisem "Obrońca Warszawy". W tym czasie idąc po pobojowisku, zobaczyłem poległego księdza-kapelana Ignacego Skorupkę, leżącego przy drodze w końcu wsi Ossów od strony wschodniej, gdzie teraz stoi pomnik. Ksiądz położony był na żołnierskim płaszczu, przykryty białą komżą, a na twarzy miał gałązki sosny. Dane historyczne podają, że w bitwie pod Ossowem zginęło około 600 żołnierzy. Kiedy zaczęło się ściemniać 14 sierpnia, wymaszerowaliśmy z Ossowa do niedalekich okopów. Na drugi dzień o świcie otrzymaliśmy rozkaz - maszerować naprzód, w szyku bojowym. Po drodze napotykaliśmy dużo naszych poległych żołnierzy. Marsz utrudniały drogi zawalone wozami bez koni. Nie zapomnę widoku trzech porzuconych bolszewickich stanowisk bojowych. Były przy nich góry łusek-gilz od wystrzelonych z karabinów maszynowych kul, podobne do dużych styg ze zbożem. Stąd przez około dziesięć godzin ostrzeliwali nas bolszewicy.
Dalsze działania wojenne nie były dla nas już tak bardzo niebezpieczne. Wróg pobity przy obronie Warszawy, zaczął w popłochu uciekać. A my goniliśmy go szybko, by nie zdążył zatrzymać się i umocnić. A dużo bolszewików spotykaliśmy w lasach, na różnych drogach. Maszerowaliśmy polnymi drogami dzień i noc, mijając Serock, Wyszków i inne miejscowości. Nie napotykaliśmy na żaden opór. Dopiero w Śniadowie rozpoczęła się gwałtowna, trwająca około 3 godziny, strzelanina. W tej wsi zobaczyliśmy tragiczny widok. Bolszewicy w sposób okrutny zamordowali trzydziestu mężczyzn w różnym wieku. Wśród nich były małe dzieci i starcy. W całej wsi rozlegał się płacz kobiet. Po trzech nieprzespanych nocach ogarnęło nas wielkie zmęczenie, dokuczał niesamowity głód. Człowiek bez snu traci rozum. Nie wie co mówi. Wreszcie po kilku dniach otrzymalismy pierwszy raz ciepły obiad. Na drodze we wsi, obok drewnianego domu, ustawiliśmy broń w kozły. Żołnierze pozdejmowali obuwie, żeby nogi odpoczęły. Niektórzy natychmiast zasnęli. Gospodyni domu, przy którym nastąpił odpoczynek, otworzywszy okno w mieszkaniu, nastawiła gramofon z płytą "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Była to bardzo radosna chwila. Ze wzruszenia żołnierzom popłynęły łzy. W tym samym momencie zobaczyliśmy, że od wschodu nadlatuje nisko samolot z okrągłymi polskimi znakami na skrzydłach. Kiedy znalazł się nad nami, padły dwie nieduże bomby, raniąc kilku żołnierzy. Czy był to samolot sowiecki z polskimi znakami, czy polski, pomyłkowo bombardujący nas, tego nikt nie wiedział. Później podobny samolot zrzucał ulotki drukowane w języku polskim z podpisem Dzierżyńskiego i innych, nawołujące żołnierzy polskich do rzucenia broni i zaprzestania walki za hrabiów Potockich i innych obszarników.
Po kilkugodzinnym odpoczynku, rozkaz do wymarszu i znów męczący marsz, nie wiadomo dokąd. Nigdy nie myślałem, że można iść i spać. Czasem bywało, że jak się na przedzie jeden śpiący żołnierz przewrócił, to na niego później padali wszyscy. Najgorzej dokuczały nam długotrwałe męczące marsze i nieprzespane noce.
Za Kolnem, maszerując w kierunku granicy Wschodnich Prus, spotykaliśmy dużo bolszewików bez broni. Na nasz widok unosili ręcę do góry mówiąc, że są "plenni", tylko nie wiedzą dokąd mają iść. Zaczęliśmy ich rozpytywać skąd "ubieżają". Powiedzieli, że chcieli zdobyć Warszawę od strony zachodniej idąc przez Bieżuń, Sierpc i Płock. Dopiero stąd dowiedziałem się, że bolszewicy byli i w Sierpcu. Maszerując na północny wschód doszliśmy do miejscowości Okurowo i tu nastąpił upragniony, długo oczekiwany odpoczynek. Batalion III-ci pozostał we wsi, a nasza 8 kompania, pomaszerowała dalej i wystawiła placówki i wedety. Dokuczał nam głód. Przed nami migało światełko jakiegoś domu. Mój plutonowy wyraził zgodę, bym udał się tam, żeby załatwić coś do jedzenia. Gdy wszedłem do mieszkania zastałem kilka osób jedzących kolację na długiej ławie. Gospodarz bardzo zdziwił się, gdyż przed chwilą u niego było dwóch bolszewików na koniach, a tu nagle zjawiam się ja, żołnierz polski. Powiedziałem gospodarzowi, że jestem głodny i jest nas więcej. Gospodyni natychmiast zlała do jednego naczynia przygotowane już na miskach kartofle z zacierkami i mlekiem i kazała mi je zabrać. Idąc z powrotem do swojej placówki, ucieszony ze zdobycia jedzenia, a było już ciemno, nagle zobaczyłem bolszewika na koniu. Włosy mi dęba stanęły. Postawiłem naczynie na ziemi i wziąłem karabin do ręki, przygotowując się do strzału. Ani koń, ani postać się nie ruszały. Okazało się, że była to tylko kopka siana, przykryta gałęziami. Przez drogę jedzenie wystygło, ale koledzy i tak chwalili mnie bardzo. Nazajutrz otrzymaliśmy rozkaz, by nie oddalać się z miejsc wyznaczonych placówek. Zabroniono nam kontaktowania się z ludnością cywilną i prowadzenia rozmów o sprawach wojskowych. Byliśmy tam przez dwa dni, spotykając dużo uciekających bolszewików. Nie wiem, co robiły nasze władze z jeńcami. Prawdopodobnie umożliwiano im ucieczkę, bo któż wyżywiłby taką ludzką szarańczę? Przychodziło ich tylu, że mogliby nas nakryć czapkami. 28 sierpnia nasza 8 kompania stanęła w szyku bojowym. Zaczął się marsz. Duch, wśród nas ochotników, był dobry. Żaden z nas nie biadolił. Natomiast niektórzy starzy żołnierze, którym tułaczka wojenna dała się dobrze we znaki, narzekali na swój los. Jeden ze starych żołnierzy puścił "kaczkę", że wkrótce zostaniemy zwolnieni z wojska. Nasz dowódca kompanii, porucznik Żatryb, wydał rozkaz do śpiewu. Mieliśmy śpiewać tak głośno, żeby słyszała Warszawa. To nas utwierdziło w przekonaniu, że koniec wojny jest blisko. Śpiewaliśmy więc "Cywilem być to jest szczęśliwy los, bo cywil ma pieniędzy pełen trzos" oraz inne piosenki, jak "Zielony mosteczek" i "Hej sokoły". Radosna atmosfera wyraźnie wskazywała, że drogę powrotu do domu mamy pewną.
Rankiem, na małej stacji kolejowej, załadowaliśmy się do wagonów towarowych. Cały nasz III batalion 33 pp po kilku dniach i nocach przejechał przez Warszawę, Radom, Ostrowiec Świętokrzyski, Jarosław, Przemyśl i Lwów. W szczerym polu, gdzieś za małą stacją Bukaczówką, nastąpił rozładunek. Stamtąd, w szyku bojowym, nastąpił wymarsz, lecz dokąd i gdzie nikt z nas, żołnierzy, nie wiedział. Zrozumiałem, że znów zaczyna się nowa żołnierska tułaczka. Tej nocy stałem na wedecie przy głównej drodze. Po jakimś czasie słyszę głośne wołanie: "8 kompania, 8 kompania". Nie wiedziałem co robić. Uczono nas, że na froncie, szczególnie w nocy, należy zachować ciszę. Wołanie 8 kompanii powtarzało się coraz bardziej rozpaczliwie. Po namyśle głośno odpowiedziałem: "8 kompania tu jest". Z ciemności nadjechał łącznik batalionowy na koniu i powiedział, że z rozkazu dowódcy batalionu pięciu łączników wyjechało na zwiady i natrafili na duże zgrupowanie bolszewików, znajdujących się około pół kilometra stąd. Tylko jemu udało się wydostać z zasadzki. Łącznik ten prosił mnie o wskazanie miejsca kwatery naszego dowódcy. Dowódca wydał rozkaz likwidowania placówek. O wschodzie słońca nastąpił wymarsz, który był w zasadzie szybkim biegiem na przełaj. Bieglismy przez pola, jak stado dzikich zwierząt, do niedalekiego lasu.. Za nami w tumanach kurzu pędziła bolszewicka kawaleria Budionnego. W lesie poczuliśmy się bezpiecznie. Po kilku salwach bolszewicy cofnęli się. Dwa dni i dwie noce, idąc różnymi lasami i drogami, odnaleźlismy swój 3 batalion. To nie była wojna pozycyjna, ale partyzancka. Po odpoczynku i uzupełnieniu amunicji rozpoczął się znów marsz w nieznanym kierunku. Tym razem czuliśmy się pewni i bezpieczni. Był z nami cały pułk. Po jakimś czasie znów się rozdzieliliśmy, każda kompania miała swoje zadanie i szła innymi drogami. Nasz dowódca kompanii, porucznik Żatryb jechał na przedzie, na dereszowatym koniu, z tyłu maszerowali wyznaczeni podoficerowie. Po całonocnym marszu zobaczyliśmy duże miasto. Gdy zbliżaliśmy się do niego, bolszewicy przywitali nas najpierw pojedyńczyni strzałami, a następnie ogniem z karabinów maszynowych. Nasza kompania rozsypała się w tyralierę i szła naprzód pod gradem kul. W bitwie o Tarnopol poległo kilku naszych żołnierzy. Było wielu rannych. Z 8-mej kompanii poległ plutonowy Karczewski, Zygmunt Wróbel i kapral Jan Szenk. Zabity został dowódca 6 kompanii porucznik Piotrowski i jego siedemnastu żołnierzy.
Wkroczyliśmy do Tarnopola. Szerokie brukowane ulice, duże murowane domy. Niektóre domy nie miały dachów, okien ani drzwi. Stały tylko mury i kominy. Ludność przyjęła nas bardzo serdecznie. Z braku chleba kobiety piekły placki kartoflane i nas częstowały. Dla oficerów znalazła się wódka.
Gdy przechodziliśmy przez ukraińskie wioski, słyszało się wciąż narzekanie na wojnę. Ludzie nie mieli soli. Pieniądze były różne: czerwieńce, kierenki i inne, ale za nie nie można było nic kupić. Najbardziej wartościowym towarem była zwykła sól kuchenna. Za trochę soli można było zdobyć chleb, kurę lub inny towar. Ludzie byli bardzo biedni. Sądząc po ubiorze, wyglądali jak żebracy.
Im dalej posuwaliśmy się na wschód, każdy nasz krok stawał się coraz bardziej niebezpieczny. W końcu października dotarła do nas wiadomość, że nasz dowódca, porucznik Żatryb ma być odkomenderowany do innej jednostki, a nas przejmie poprzedni dowódca, porucznik Węgliński.
Niektórzy starzy żołnierze mocno się bali tego oficera. Mówili, że jest okropnym służbistą, bardzo wymagającym. Jeśli zastanie na widecie śpiącego żołnierza, surowo karze. Taki delikwent nie ma chwili odpoczynku, musi w pełnym rynsztunku stać z karabinem w pozycji na baczność. Surowo karane były także kradzieże. Zdarzył się taki wypadek, że jedn z naszych ukradł koledze paczkę papeterii. Żołnierz, który dopuścił się tego przestępstwa, przez dwie godziny w ciągu trzech tygodni musiał stać z karabinem na baczność a na jego piersiach i plecach widniał na papierze napis "złodziej". Tego rodzaju przewinienia były sporadyczne. Kary, jakie stosowano, wpływały wychowawczo, na żołnierzy.
Porucznik Węgliński często organizował wypady nocne. Podczas mojej służby brałem udział w czterech takich wypadach. Nie zawsze udawały się, były straty i po naszej stronie. Po każdym udanym wypadzie por. Węgliński kazał żołnierzom robić rewizje w zbobytych taborach i uzupełnić braki, jakie występowały w naszym zaopatrzeniu.
Jesień 1920 roku była ciepła i długa. Na całym froncie trwała wojna. Posuwając się na wschód, zdobywaliśmy różne miejscowości bez żadnego strzału. Ale były i takie miejscowości, przy zdobyciu których ponosiliśmy duże straty. Prawdziwe piekło rozpętało się nad rzeką Zbrucz. Mieliśmy ją sforsować, ale na górze okopani byli bolszewicy, którzy podpuściwszy nas, przywitali niespodziewanie ogniem z karabinów maszynowych. Który z nas zdążył się cofnąć i wpaść do rzeki, miał szczęście przeżyć tę potyczkę. W naszej kompanii powstały duże straty. Porucznik Węgliński został ranny w nogę. Poległo kilku podoficerów i szeregowych żołnierzy. Po tej potyczce szeregowiec, który umiał podawać komendę, otrzymał awans na kaprala.
Naszą 8 kompanię, o mocno przerzedzonym składzie, przydzielono do 7 kompanii. Braliśmy udział w zdobywaniu miast: Zasławia, Sławuty, Szepietówki. W końcu listopada 3 batalion został zluzowany i zakwaterowany na wschodnim skraju miasta Szepietówka.
Mój pluton zakwaterowany został w jakimś dużym, drewnianym domu, w którym znajdowała się prywatna, zniszczona polska biblioteka Brokla. Wokół tego domu widać było wiele zniszczonych, porozrzucanych książek. Skórzane oprawy wskazywały, że niektóre były bardzo wartościowe. Ponieważ mróz zaczął nam coraz bardziej dokuczać, paliliśmy w piecach tymi książkami...
29 listopada pod naszą kwaterę zaczęły przyjeżdżac różne podwody. Cichaczem dowiedzieliśmy się, że mamy gdzieś wyjeżdżać. Zaczęli przybywać żołnierze z innych kompanii 33 pp. Po jakimś czasie przybył z dowództwa pułku starszy sierżant, który wyczytał nazwiska 70 żołnierzy-ochotników i powiedział, żeby zdać posiadaną broń i pobrać prowiant na dwa dni. Domyślaliśmy się, że nadszedł koniec naszej wojaczki i będziemy wracać do domu. Kapitan Kolbusz w serdecznych słowach podziękował nam za wzorową, dobrą służbę wojskową i pożegnał się z nami. Powiedziano nam, że udajemy się do 33 pp w Łomży, skąd na podstawie rozkazu naczelnego dowództwa, zostaniemy zwolnieni z wojska. Z Szepietówki wyjechaliśmy po obiedzie około godziny 1400. Jechaliśmy na wyznaczonych podwodach całą noc. Pewnego razu, gdy jechaliśmy z góry, podwodczykowi rozprzęgnął się wóz i zmarznięci pospadaliśmy z niego. Ukrainiec, który nas wiózł, z przodem wozu i końmi, skręciwszy w boczną drogę, zbiegł. Na nasze wołanie inna podwoda stanęła i nas zabrała. Ledwie się pomieściliśmy. Nad ranem dojechaliśmy do małej stacji kolejowej i zauważyłem, że w moim chlebaku nie ma chleba, ani dwóch porcji konserw. Musiałem je zgubić, gdy spadaliśmy z wozu, albo też podwodczyk mi ukradł. Na tej samotnej stacji w oknach nie było ani jednej szyby a wewnątrz żadnych urządzeń. W ogłoszeniu wywieszonym na stacji, napisanym ręcznie, informowano, że pociąg do tej stacji dochodzi ze Lwowa i odjeżdża co trzeci dzień. Tak nieszczęśliwie wypadło, że według zasięgniętej informacji , w dniu dzisiejszym był pociąg i my zmuszeni byliśmy na następny czekać dwa dni i dwie noce w nieopalanym budynku, przy dokuczliwym chłodzie. Każdy dzień i noc wydawały się bardzo długie, trudne do przetrwania. Wreszcie po dwóch dniach i zimnych, nieprzespanych nocach, nadjechał oczekiwany pociąg, składający się z lokomotywy parowej i trzech wagonów osobowych. Jakaż to była wielka radość. Pociągiem tym dojechaliśmy do Lwowa, gdzie nastąpiła przesiadka do podstawionego już pociągu w kierunku Warszawy.
We Lwowie, na odjazd pociągu do Warszawy, trzeba było czekać około półtorej godziny. Na stacji nie było ani taniej kuchni dla żołnierzy, ani możliwości kupna czegoś do zjedzenia. Dopiero kiedy pociąg ruszył, przygodni pasażerowie cywilni, słysząc nasze narzekania na dokuczliwy głód, wyjmowali swoje wiktuały i częstowali nas. Cały dzień i noc jechaliśmy do Łomży przez Warszawę. W Łomży zakwaterowano nas w koszarach 33 pułku piechoty, które nie były opalane, a w oknach były powybijane szyby. Temperatura była tylko nieco wyższa niż na mroźnym powietrzu. Kładlismy się do spania na wyziębionych siennikach, mając do przykrycia tylko swój płaszcz. Dopiero, gdy zaczęlismy mocno interweniować, przydzielono nas do kompanii uzdrowieńców, w której przybywali ranni żołnierze po wyjściu ze szpitala, czekający na zwolnienie. Warunki trochę poprawiły się, ale głód nadal panował. Wieczorem otrzymaliśmy jeden chleb na 10 żołnierzy, do tego pół litra czarnej kawy. Było bardzo biednie. Wreszcie po kilku dniach przyszedł rozkaz wyjazdu do warszawskiej Cytadeli, ponieważ w kadrze 33 pułku nie było naszej ewidencji.
Tu, w Cytadeli, gdzie rozpoczynałem swoją służbę wojskową, zaznaliśmy biedy, jakiej w najkrytyczniejszych warunkach żaden z nas żołnierzy, na froncie nie doznał. I wreszcie w dniu 12 grudnia 1920 roku, po 4 miesiącach i 20 dniach, w tym 3 miesiącach na froncie, zostałem zwolniony z wojska.
Z rękopisu udostępnionego przez Autora
ZAMIAST WSTĘPU.
******************************************************************************
http://wzzw.wordpress.com/
Człowiek ze złota
„Nie może być litości dla złodziejów dobra publicznego w Polsce. (…)
Żadne zdrowe społeczeństwo nie będzie bez zdobycia się na opór czynny, aby znosić gospodarki bandytów, podtrzymywanych przez władze i władz podtrzymywanych przez bandytów.
I jeśli takim społeczeństwem jesteśmy – podobnych gospodarzy musimy się pozbyć”.
Józef Piłsudski
20 lat temu trzymali tetetki po sejfach
Polakom powoli opadają klapki z oczu. Coraz więcej osób dostrzega, “pi-ar” obecnej grupy rządzącej i widzi fasadowość rzekomo “wolnej, demokratycznej i niepodległej”.
ANDRZEJ GWIAZDA : Czy wróci pierwsza Solidarność?
Nie czekajmy na „zmartwychwstanie ducha Solidarności“.
Poczucie solidarności i potrzeba moralna, a także patriotyzm
nie powstają na kanapie. Tworzą się wyłącznie w działaniu i ogniu walki.
Są w Polsce tysiące ludzi wiernych pierwszej Solidarności
Poczucie solidarności i potrzeba moralna, a także patriotyzm
nie powstają na kanapie. Tworzą się wyłącznie w działaniu i ogniu walki.
Są w Polsce tysiące ludzi wiernych pierwszej Solidarności
Lech Wałęsa – “Rodacy to nie jest wolność to jest Fałszyzm”
…“Rodacy , tak nie może być .Czy tak ma wyglądać wolność prasy . Pan Jan Pospieszalski zgromadził paru ludzi w Telewizji i odbył rozumowe pokazaną na cały co najmniej Kraj . Jeden z Panów Lech Zborowski wymyślał takie kłamstwa , takie oszczerstwa ,; jak na przykład że ja niejako współpracowałem jako donosiciel z Milicją , potem w wojsku ze służbami jak W.S.W. i potem w czasie działalności opozycyjnej z SB. .Jak , tak można korzystać z wolności …” przeczytaj, obejrzyj całość
Czy Lech Wałęsa i ofiary donosów TW “Bolek”
mają w III RP równe prawa?
Goście Jana Pospieszalskiego :
Sławomir Cenckiewicz - historyk
Lech Zborowski - działacz Wolnych Związków Zawodowych
Wojciech Borowik - prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa
Henryk Wujec - działacz KOR
Lech Zborowski - działacz Wolnych Związków Zawodowych
Wojciech Borowik - prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa
Henryk Wujec - działacz KOR
Krzysztof Wyszkowski – wolna Polska krzywdzi swoich realnych bohaterów
Historia Polski według Andrzeja Gwiazdy . . .
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Tamta kolaboracja - dzisiejsza zdrada
Na marginesie nigdy nie ukaranej prosowieckiej kolaboracji w Polsce.
________________________________________________________________
________________________________________________________________
Przemilczana kolaboracja
|
Ludność żydowska, w tym zwłaszcza młodzież, oraz miejska biedota, wzięła masowy udział w powitaniu wojska sowieckiego. Z bronią w ręku.Prof. Tomasz StrzemboszPrzemilczana kolaboracjaPierwszy okres po wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie wschodnie RP trwał dwa tygodnie, do początku października 1939 roku, kiedy zakończył się zorganizowany opór większych jednostek bojowych WP. Na zdjęciu czołgiści rozdają "Prawdę" mieszkańcom Knyszyna k. Białegostoku (C) MUZEUM WOJSKA W BIAŁYMSTOKU/REPR. PIOTR MĘCIK Nie miałem zamiaru zabierać głosu w dyskusji, która nastąpiła po ogłoszeniu przez prof. Jana T. Grossa książki "Sąsiedzi", dotyczącej mordu na Żydach dokonanego w lipcu 1941 roku w miasteczku Jedwabne na Podlasiu. Przede wszystkim dlatego, że dotychczasowa dyskusja, podejmując różne istotne wątki, pomija fakt najważniejszy: co się stało w Jedwabnem po wkroczeniu na ten teren armii niemieckiej, tzn. kto, kiedy i w jakich okolicznościach dokonał masowego mordu na ludności żydowskiej Jedwabnego. O tym bowiem przede wszystkim należałoby pisać, tym bardziej że stwierdzenia Grossa w świetle niektórych źródeł wydają się nie do końca prawdziwe. Jednocześnie posiadana przeze mnie dokumentacja jeszcze nie upoważnia mnie do publicznego zabrania głosu w tej właśnie kluczowej kwestii. Jednak tak w książce Grossa, jak w ogłoszonym niedawno w "Rzeczpospolitej" (4.01.2001) artykule Andrzeja Żbikowskiego padły stwierdzenia tak szokujące, że nie można ich skwitować milczeniem. A dotyczą one zarówno postawy ludności polskiej i żydowskiej na ziemiach najpierw okupowanych, a następnie anektowanych przez Związek Sowiecki, jak i oceny owej postawy. Zanim przejdę do właściwego tematu, zacząć muszę od stwierdzeń podstawowych. Nic nie może usprawiedliwić mordów dokonanych na jakiejkolwiek grupie ludności cywilnej. Nic nie usprawiedliwia zabijania mężczyzn, kobiet i dzieci tylko dlatego, że są reprezentantami jakiejś klasy społecznej, jakiegoś narodu, jakiejś religii, bo wszelkie wymierzanie sprawiedliwości musi mieć charakter indywidualny. Zbrodni takich nie można uzasadnić ani własnymi przekonaniami, ani rozkazem przełożonego, ani "koniecznością dziejową", ani dobrem jakiegoś innego narodu, klasy, religii czy grupy społecznej, ani też dobrem żadnej organizacji - wojskowej czy cywilnej, jawnej czy zakonspirowanej. Chciałbym, aby czytelnik tego tekstu wziął pod uwagę, że takie jest moje zasadnicze stanowisko. Jestem również w sposób zasadniczy przeciwny mordowaniu żołnierzy jakichkolwiek formacji wojskowych czy policyjnych tylko dlatego, że w nich służą, zwłaszcza wtedy, gdy są nieuzbrojeni lub oddają się do niewoli. Ktokolwiek więc dokonuje takiego mordu, niezależnie od tego, kogo reprezentuje, jest dla mnie mordercą, nikim innym. Ogólne przerażenie Zanim dokona się oceny postaw i zachowań różnych grup społecznych i narodowych na ziemiach zajętych przez Robotniczo-Chłopską Armię Czerwoną (RKKA), należy przypomnieć podstawowe fakty, bo bez poznania ówczesnej rzeczywistości nie jest możliwe zrozumienie ludzi tam zamieszkałych czy przyniesionych "falą" wojennej nawałnicy. Wkroczeniu Niemców na Podlasie towarzyszyło ogólne przerażenie miejscowej ludności, która wojska niemieckie przyjęła z łatwo dostrzegalną wrogością. Wspierała spychane na wschód jednostki Wojska Polskiego, a w wypadku niezmobilizowanych rezerwistów i młodzieży przedpoborowej, w sporej liczbie wyruszyła na wschód, by znaleźć oddział, który zechciałby ich przyjąć i uzbroić. Stąd też pewna liczba mężczyzn z tego regionu (w tym niezmobilizowani) wzięła udział w walkach o Grodno i w rejonie Sopoćkiń - tym razem już przeciw Armii Czerwonej. Ludność Podlasia wsparła ponadto powstające tutaj, zwłaszcza po bitwie pod Andrzejowem 18. DP WP, oddziałki partyzanckie, działające do połowy października m.in. w rejonie Czerwonego Boru i Bagien Biebrzańskich, co uchroniło je od zniszczenia. Jej postawa antyniemiecka była jednolita i zdecydowana. Okres, po wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie wschodnie RP, można podzielić na trzy podokresy. Pierwszy, nazwany przez prof. Ryszarda Szawłowskiego (i nie tylko jego!), wojną polsko-sowiecką, trwał dwa tygodnie, do pierwszych dni października 1939 roku, kiedy zakończył się zorganizowany opór większych jednostek bojowych WP, choć poszczególne pododdziały prowadziły akcję, już o charakterze partyzanckim. Drugi, to opanowywanie terenu, połączone z realizacją "rewolucji" społecznej - politycznej i ekonomicznej, z góry zaplanowanej i realizowanej przy pomocy wojska i służb specjalnych. Dlatego nazywam ją "rewolucją na postronku". W tym też czasie miały miejsce pierwsze aresztowania. Okres ten kończy się w listopadzie 1939 roku wcieleniem ziem północno-wschodnich RP do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, a południowo-wschodnich do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Faktycznie przedłużył się on o dalsze dwa miesiące, kiedy sowiecki system administracyjny (republika, obłast', rejon) został ostatecznie wprowadzony na obszarach anektowanych. Trzeci podokres, początki 1940 roku - czerwiec 1941 roku, charakteryzuje się z jednej strony unifikacją z ekonomiczno-społecznym systemem ZSRR (forsowanie kołchozów, umacnianie sowchozów, dokończenie procesu nacjonalizacji przemysłu, handlu, systemu bankowego itp.), a z drugiej - gwałtownym nasileniem represji, zwłaszcza w pierwszej połowie 1940 roku, w postaci masowych aresztowań i wywózek (deportacji), które na obszarze tzw. Zachodniej Białorusi trwały do końca i objęły około 150 000 osób. Na tym ostatnim zjawisku pragnę się dłużej zatrzymać, było to bowiem - z czego niewielu zdaje sobie sprawę - działanie na podstawie zasady odpowiedzialności zbiorowej. Czas wywózek Pierwsza wywózka, z 9/10.02.1940 roku objęła osadników wojskowych i cywilnych oraz leśników wraz z rodzinami. Druga z 13.04.1940 roku ogarnęła tych, których członkowie rodzin (głowy domu, bracia, synowie) byli ujęci jako żołnierze WP, policjanci itp., uciekli za granicę lub ukrywali się bądź zostali aresztowani jako konspiratorzy lub "wrogowie ludu" czy tzw. element społecznie niebezpieczny (SOE). Trzecia z 29.06.1940 roku, dotykająca zwłaszcza miast, objęła tzw. bieżeńców, w tym wielu Żydów, głównie tych, którzy zarejestrowali się, że chcą wrócić pod okupację niemiecką. Fakt ten częściowo obala mit o radosnym witaniu Armii Czerwonej przez polskich Żydów wyłącznie ze strachu przed Niemcami. Ostatnia, rozpoczęta na Wileńszczyźnie (zagarniętej wraz z likwidacją Republiki Litewskiej w czerwcu 1940 roku) 14.06.1941 roku, na ziemiach białoruskiej republiki zaczęła się 20 czerwca i została przerwana w momencie niemieckiej agresji. Wszystkie, jak widzimy, były aktami przemocy podjętymi na podstawie zasady odpowiedzialności zbiorowej. Za ojca, który był żołnierzem, odpowiadała cała rodzina, za brata, który był uciekinierem - jego najbliżsi, za zawód leśnika - ci, którzy z nim mieszkali. Uderzano w "gniazdo". Natomiast np. w Warszawie Niemcy za akcję zbrojną na ulicy rozstrzeliwali mieszkańców domu niczym niepowiązanych z bojowcami, więźniów z Pawiaka, albo mieszkańców wsi, w pobliżu której wysadzono pociąg wojskowy. Ta odpowiedzialność zbiorowa obejmowała dzieci, kobiety, starców. Właśnie najsłabsi najczęściej płacili życiem w drodze i na tułaczce - na Syberii czy w "głodnych stepach" Kazachstanu. Zdrada w dniach klęski Kto był realizatorem terroru? NKWD, a w pierwszym okresie także RKKA, której podlegały "czekistowskie grupy operacyjne", idące za wojskiem dla "oczyszczenia terenu", podobnie jak Einsatzgruppen za Wehrmachtem. A milicja? Mało kto wie, że w latach 1939 - 1941 mieliśmy tu do czynienia z trzema odmiennymi rodzajami milicji. Pierwszy rodzaj - to powstające różne "czerwone gwardie" i "czerwone milicje", składające się z ludzi miejscowych, uzbrojonych w kije, obrzyny, siekiery i rewolwery, choć czasem nawet w broń maszynową, które wspierały RKKA w jej "marszu wyzwoleńczym" oraz realizowały "gniew klasowy", uciskanych przez "pańską Polskę" grup społecznych. Ujawniały się one z reguły zaraz po 17.09.1939 roku (lub nawet już tego dnia, co jest wiele mówiące) i działały najczęściej bardzo krwawo, nie tylko na zapleczu Wojska Polskiego, lecz także po wejściu Armii Czerwonej, która dawała miejscowym "elementom rewolucyjnym" kilka dni "wolnizny" na załatwienie porachunków i wywarcie zemsty klasowej. Później miejsce tych "milicji" zajmują Gwardia Robotnicza, utworzona na zajętych terenach zgodnie z rozkazem dowódcy Frontu Białoruskiego z 16.09.1939 roku, oraz Milicja Obywatelska, budowana w myśl takiegoż rozkazu z 21.09.1939 roku. Z kolei, po wcieleniu "Zachodniej Białorusi" w skład BSRS, zostały one zastąpione przez związaną ściśle z NKWD Robotniczo-Chłopską Milicję (RKM), złożoną początkowo z samych przybyszów (tzw. wostoczników), a później nasycaną miejscowymi. Ludność polska, pomijając niewielką grupę komunistów w miastach i jeszcze mniejszą na wsi, przyjęła agresję ZSRR i tworzony tutaj system sowiecki podobnie jak agresję niemiecką. Są na to tysiące różnorodnych świadectw. Udział polskich chłopów w tzw. sielsowietach (radach wiejskich, gminnych) nie jest tu wyznacznikiem niczego, bo były to ciała o charakterze dekoracyjnym. Istotne były komitety wykonawcze, a jeszcze ważniejszy kontrolujący je aparat partyjny i policyjny. Natomiast ludność żydowska, w tym zwłaszcza młodzież, oraz miejska biedota, wzięła masowy udział w powitaniu wkraczającego wojska i w zaprowadzaniu nowych porządków, w tym także z bronią w ręku. Na to też są tysiące świadectw: polskich, żydowskich i sowieckich, są raporty komendanta głównego ZWZ gen. Stefana Grota-Roweckiego, jest raport emisariusza Jana Karskiego, są relacje spisywane już w czasie wojny i po latach. Mówią o tym zresztą także prace Jana T. Grossa, który - powołując się przede wszystkim na polskie relacje, których tysiące znajdują się w zbiorach Instytutu Hoovera w USA - doszedł do wniosków, które wyraził jasno i bezdyskusyjnie. Armię sowiecką witano z entuzjazmem nie tylko na terenach zajętych uprzednio przez Wehrmacht; także na Kresach, tam, gdzie on nigdy nie dotarł. Więcej, w dużej części właśnie z Żydów składały się owe "gwardie" i "milicje" powstające jak grzyby po deszczu natychmiast po sowieckiej agresji. I nie tylko. Żydzi podejmowali akty rewolty przeciwko państwu polskiemu, zajmując miejscowości, tworząc tam komitety rewolucyjne, aresztując i rozstrzeliwując przedstawicieli polskiej władzy państwowej, atakując mniejsze lub nawet całkiem duże (jak w Grodnie) oddziały WP. Dr. Marek Wierzbicki od kilku lat badający stosunki polsko-białoruskie na tzw. Zachodniej Białorusi w latach 1939 - 1941, a więc i odnotowujący fakty z zakresu stosunków polsko-żydowskich, w obszernym, dotąd niewydrukowanym artykule mówi o trzydniowych walkach między rebelią Żydów grodzieńskich a polskim wojskiem i policją (18 września, zanim dotarły tu jednostki RKKA), o dwudniowych walkach o pobliski Skidel, o żydowskich rebeliach w Jeziorach, Łunnie, Wiercieliszkach, Wielkiej Brzostowicy, Ostrynie, Dubnie, Dereczynie, Zelwie, Motolu, Wołpie, Janowie Poleskim, Wołkowysku, Horodcu i Drohiczynie Poleskim. W tych miejscowościach nie widziano ani jednego Niemca - wystąpienia skierowane były przeciwko państwu polskiemu. Była to kolaboracja z bronią w ręku, stanięcie po stronie wroga, zdrada dokonana w dniach klęski. Jak liczna była grupa ludzi, którzy wzięli w tym udział? Nigdy zapewne nie będziemy mogli podać żadnej liczby. W każdym razie zjawisko to ogarniało cały obszar działania Frontu Białoruskiego RKKA. Nowe porządki w urzędach Druga kwestia to współpraca z organami represji, przede wszystkim NKWD. Najpierw podejmowały ją "milicje", "czerwone gwardie" i komitety rewolucyjne, później owe gwardie robotnicze i milicje obywatelskie. W miastach składały się one głównie z polskich Żydów. Później, gdy sytuację opanowała RKM, Żydzi - jak mówią sowieckie dokumenty - stanowili w nich sporą nadreprezentację. Polscy Żydzi w cywilnych ubraniach, z czerwonymi opaskami na ramionach i uzbrojeni w karabiny biorą też licznie udział w aresztowaniach i wywózkach. To było najdrastyczniejsze, ale dla społeczeństwa polskiego rażący był także fakt wielkiej liczby Żydów we wszystkich urzędach i instytucjach sowieckich. Zwłaszcza że to Polacy dominowali tu przed wojną! 20.09.1940 roku, na naradzie w Mińsku, stolicy BSRS, naczelnik Miejskiego Oddziału NKWD w Łomży stwierdził: "U nas utarła się taka praktyka. Poparli nas Żydzi i tylko ich wciąż było widać. Zapanowała też moda, że każdy kierownik instytucji i przedsiębiorstwa chwalił się tym, że u niego nie pracuje ani jeden Polak. Wielu z nas Polaków po prostu się bało". W tym samym czasie na zebraniach partyjnych w obłasti białostockiej zaczęły się mnożyć "narzekania", że w sowieckich urzędach słychać jedynie język rosyjski i żydowski (tzn. jidysz), że Polacy czują się dyskryminowani, że jakaś sprzątaczka w białostockim urzędzie została ostro potraktowana za śpiewanie przy pracy polskich piosenek. Było to zgodne z prawdą i z aktualną "linią partyjną", wtedy bowiem na sowieckich szczytach władzy uzgodniono "nową politykę" w stosunku do Polaków. Marek Wierzbicki w cytowanym już artykule w taki sposób syntetyzuje ówczesną sytuację: "Szeroko rozbudowane struktury administracji sowieckiej dawały masom bezrobotnych Żydów możliwość znalezienia zatrudnienia, co miało dla nich niebagatelne znaczenie, ponieważ pozbawione przemysłu kresowe miasteczka posiadały bardzo ubogą ofertę pracy. Ludność żydowska - będąc o wiele lepiej wykształcona od społeczności białoruskiej - dostarczyła licznych urzędników, nauczycieli oraz funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, co miało niewątpliwy wpływ na stosunki polsko-żydowskie, ponieważ Żydzi najczęściej zajmowali miejsca dotychczasowych urzędników i nauczycieli narodowości polskiej. (...) Ponadto w okresie wrzesień - grudzień 1939 roku miały miejsce liczne aresztowania tych przedstawicieli ludności polskiej, którzy przed wojną pełnili wyższe funkcje w administracji i władzach politycznych państwa polskiego bądź byli zaangażowani w działalność społeczną. Miejscowi Żydzi - członkowie tymczasowej administracji lub milicji - okazywali wówczas dużą pomoc władzom sowieckim w ich tropieniu i zatrzymywaniu". A dalej pisze, powołując się w tym wypadku nie na kogo innego, jak na Jana T. Grossa: "Zdarzało się także, że przedstawiciele ludności żydowskiej szydzili z Polaków, podkreślając tak nagłą odmianę losu, jaka stała się udziałem obydwu społeczności. W stronę ludności polskiej padały często złośliwe uwagi w rodzaju 'chcieliście Polski bez Żydów, macie Żydów bez Polski' czy 'skończyło się już wasze'". Tak więc udział Żydów w aparacie sowieckim, w tym także w milicji, jest zgodnie stwierdzany w polskich relacjach (w tym zwłaszcza tych, na podstawie których Jan T. Gross od ćwierćwiecza buduje swoje książki i artykuły) sporządzonych jeszcze w czasie wojny, a przechowywanych m.in. w Instytucie Hoovera w USA oraz w analizowanych obecnie aktach władz sowieckich i władz partyjnych byłego ZSRR, jak też w raportach dowództwa ZWZ, dawno opublikowanych w dziele "Armia Krajowa w dokumentach" (t. I, Londyn 1970). Nie jest więc chyba uzasadnione twierdzenie prof. Grossa, wyrażone w jego ostatniej książce "Sąsiedzi": "Mówiąc wprost - entuzjazm Żydów na widok wchodzącej Armii Czerwonej nie był zgoła rozpowszechniony i nie wiadomo na czym miałaby polegać wyjątkowość kolaboracji Żydów z Sowietami w okresie 1939 - 1941". Władza sowiecka od początku starała się dowieść, że cieszy się masowym poparciem ludności. W stosunku do opornych stosowano terror. Aresztowania i wywózki na obszarze tzw. Zachodniej Białorusi objęły około 150 tys. osób. Na zdjęciu sztafeta rowerowa mieszkańców Białegostoku o zbliżających się wyborach do zgromadzenia ludowego Białorusi Zachodniej, październik 1939 roku (C) MUZEUM WOJSKA W BIAŁYMSTOKU/REPR. PIOTR MĘCIK Fałszywy znak równości Drugi człon owego twierdzenia, tym razem dotyczący Polaków, brzmi on: "Natomiast nie ulega wątpliwości, że miejscowa ludność (z wyjątkiem Żydów) entuzjastycznie witała wchodzące oddziały Wehrmachtu w 1941 roku i kolaborowała z Niemcami, włączywszy się również w proces eksterminacji Żydów. Fragment przytoczonej wcześniej relacji Finkelsztajna o Radziłowie - uprawdopodobnionej dodatkowo wspomnieniami chłopów z okolicznych wsi, które cytuję - jest dokładnym negatywem obiegowych opowieści o zachowaniu kresowych Żydów na widok wkraczających w 1939 roku do Polski bolszewików". Nie wchodząc jeszcze w meritum, chciałbym zwrócić uwagę na metodę. Setki zachowanych relacji, raporty władz Polski Podziemnej, w tym także raport, jakże przychylnego Żydom Jana Karskiego, nie uprawniają do uogólnień. Może i słusznie. Trzeba bowiem rozpoznać sytuację w różnych miejscowościach, nie opierając się na bardzo nawet rozpowszechnionych ogólnych opiniach. A jednocześnie relacja Finkelsztajna i kilka relacji chłopów z wsi okolicznych uprawniają do wyrażenia sądu o postawie nie poszczególnych osób, ale całej miejscowej ludności (z wyjątkiem Żydów). Podobnie jest z tezą o tym, że to polska ludność parotysięcznego miasteczka Jedwabne wymordowała swoich sąsiadów Żydów - opartą na zeznaniach Żydów uciekinierów, którym udało się przeżyć oraz na materiałach UB, uzyskanych w wyniku (niewątpliwie okrutnego) śledztwa z 1949 i 1953 roku, w czasach, gdy biskupów polskich skazywano za zdradę narodu polskiego i szpiegostwo na rzecz "imperialistów". Przejdę teraz do owej polskiej kolaboracji. Szerzej niż prof. Gross przedstawił ją Andrzej Żbikowski. Polegała ona m.in. na mordowaniu Żydów przez polskie "bandy", złożone w większości z ludzi wypuszczonych niedawno przez Niemców z sowieckich więzień, oraz na napadach na "cofające się mniejsze ugrupowania sowieckiej armii", dokonywanych przez takież "bandy". Znak równości, po prostu, 1939 i 1941. Jednak, na Boga, czym innym jest radosne witanie Niemców, którzy przybywają w samym środku strasznej deportacji, umożliwiając setkom ludzi opuszczenie okrutnych miejsc kaźni - więzień (m.in. w Brześciu, Łomży, Białymstoku i w Jedwabnem), czym innym atakowanie czerwonoarmistów, do wczoraj naszych okupantów, a czym innym zabijanie żołnierzy WP. Rzeczywiście, Żydom w Polsce nie działo się najlepiej, istniały niewątpliwe "rachunki krzywd", żeby zacytować wiersz Broniewskiego, ale wszak nie wywożono Żydów na Sybir, nie rozstrzeliwano, nie zsyłano do obozów koncentracyjnych, nie zabijano głodem i katorżniczą pracą. Jeśli Polski nie uważali za swoją ojczyznę, nie musieli wszak jej traktować jak okupanta i wspólnie z jej śmiertelnym wrogiem zabijać polskich żołnierzy, mordować uciekających na wschód polskich cywilów. Nie musieli także brać udziału w typowaniu swoich sąsiadów do wywózek, owych strasznych aktów odpowiedzialności zbiorowej. Tylko na trzech domach nie było czerwonej flagi Przejdźmy teraz od spraw ogólnych do sytuacji w mieście i gminie Jedwabne. Ma rację Jan Gross, że świadectw, które by dotyczyły bezpośrednio tego miasteczka, nie jest zbyt wiele, jednak nie jest ich także mało, a w każdym razie więcej, niż tych, na których opiera się, pisząc o spaleniu Żydów 10.07.1941 roku. "Nowe podejście do źródeł", które lansuje w wypadku relacji żydowskich, można byłoby zastosować także w tym wypadku. Wszak są to relacje złożone przez ludzi represjonowanych, uratowanych od zagłady tylko dzięki umowie Sikorski - Majski z lipca 1941 roku. Mówią więc jako świadkowie zbrodni ci, którzy ją przeżyli. W relacjach dotykają "problemu żydowskiego", choć nikt ich do tego nie zachęca, spontanicznie, "z pełności serca". Czy Żydzi z Jedwabnego, podobnie jak inni, powitali gorąco wkroczenie Armii Czerwonej? Relacje, zarówno te sporządzone jeszcze podczas wojny, jak uzyskane przeze mnie na początku lat dziewięćdziesiątych, wskazują, że tak było. Najpierw relacje złożone w armii gen. Andersa i zarchiwizowane w Instytucie Hoovera, a obecnie dostępne także w Archiwum Wschodnim w Warszawie. Rel. nr 8356, sporządzona przez stelmacha Józefa Rybickiego z miasta Jedwabne: "Armję czerwoną przyjmowali żydzi którzy pobudowali bramy. Zmienili władzę starą a zaprowadzili nową z spośród ludności miejscowej (żydzi i komuniści). Aresztowano policję, nauczycielstwo (...)". Rel. nr 10708, sporządzona przez pracownika samorządowego w Jedwabnem, Tadeusza Kiełczewskiego: "Zaraz po wkroczeniu Armji Sowieckiej samożutnie powstał komitet miejski, składający się z komunistów polskich (przewodniczący polak Krytowczyk Czesław, członkowie byli zaś żydzi). Milicja składała się też z żydów komunistów. Represji z początku nie stosowano, ponieważ nie znali ludności, dopiero po zrobieniu doniesienia przez miejscowych komunistów zaczęły się aresztowania. Rewizje robili miejscowi milicjanci u takich osób, u których uważali że znajduje się broń. Główne aresztowania przez władze sowieckie zaczęły się dopiero po pierwszych wyborach". Rel. nr 8455, spisana przez ślusarza-mechanika z Jedwabnego, Mariana Łojewskiego: "Po wkroczeniu armji czerwonej do naszej miejscowości zarządzono na wstępie oddanie wszelkiej broni znajdującej się w posiadaniu miejscowej ludności. Grożono za zatrzymanie takowej śmiercią. Następnie dokonywano rewizji w różnych domach a to z powodu oskarżeń żydów handlujących, którzy oskarżyli, że w czasie ich nieobecności Polacy pokradli im różne towary. Dokonano licznych aresztowań ludzi, do których miejscowi żydzi mieli pretensje za ściganie ich przez Państwo Polskie i ich prześladowanie". Rel. nr 2675, złożona przez brakarza drzewnego z Jedwabnego, Aleksandra Kotowskiego: "W czasie wkraczania armji czerwonej byłem nieobecny, do władzy dopuszczono żydów oraz Polaków komunistów, którzy siedzieli za komunizm w więzieniach, oni naprowadzali NKWD do mieszkań, domów i wydawali polskich obywateli patryjotów". Na koniec relacja Łucji Chojnowskiej z domu Chołowińskiej z 9.05.1991 roku. Pani Chołowińska, siostra Jadwigi, za mężem Laudańskiej, wiosną 1940 roku znalazła się w bazie partyzanckiej na Uroczysku Kobielne, położonej wśród bagien nadbiebrzańskich i podczas bitwy stoczonej między polskimi partyzantami a wojskiem sowieckim 23.06.1940 roku została wzięta do niewoli. Nasza rozmowa, odbyta w Jedwabnem, dotyczyła właśnie tej bitwy, a nie stosunków w miasteczku, w którym obie panie uprzednio mieszkały. Pomimo to, w trakcie rozmowy Łucja Chołowińska-Chojnowska powiedziała: "W Jedwabnem, zamieszkanym w większości przez Żydów, były tylko trzy domy, które nie wywiesiły czerwonej flagi, gdy weszli tutaj Rosjanie. Między innymi nasz dom. Przed pierwszą wywózką przybiegła do nas Żydówka - sąsiadka (żyliśmy zawsze bardzo dobrze z Żydami) i ostrzegła, że jesteśmy na liście do wywiezienia. Wtedy ja z siostrą Jadwigą i jej dzieckiem (4-letnią dziewczynką) uciekłyśmy do Orlikowa, zabierając z sobą tylko trochę ubrania". Zauważmy: sąsiadka - Żydówka wie, kto jest na liście do wywózki, a wszak była to najściślej strzeżona tajemnica. Tyle o początkach. Po zajęciu wschodnich terenów Polski nastąpiła realizacja "rewolucji" społecznej - politycznej i ekonomicznej. Dokonywano jej przy pomocy wojska i służb specjalnych. Na zdjęciu mieszkańcy Białegostoku udają się na mityng przedwyborczy, październik 1939 roku (C) MUZEUM WOJSKA W BIAŁYMSTOKU/REPR. PIOTR MĘCIK Rozpoczęły się aresztowania A teraz dalsze pytania. Z kogo składała się milicja w Jedwabnem i jaki był jej stosunek do tych mieszkańców miasteczka, którzy uznani zostali za zbyt związanych z państwem polskim, niechętnych nowemu systemowi, wrogów? Czy i w jaki sposób objawiał się - również w Jedwabnem - terror i czy był realizowany jedynie siłami obywateli sowieckich, "wostoczników", czy także wspomagali go "dawni" obywatele polscy, stali mieszkańcy Jedwabnego i gminy jedwabieńskiej? Poszukajmy odpowiedzi w tych samych "dokumentach osobistych" (jak mówią historycy), powstałych jeszcze w okresie wojny i później. Rel. nr 1559, złożona przez Kazimierza Sokołowskiego, robotnika z Jedwabnego: "Utworzyły władze sowieckie milicję, przeważnie z Żydów komunistów, rozpoczęły się aresztowania gospodarzy i robotników, na których milicja naskarżyła. Na ludność nałożyli wysokie podatki, na kościoły nałożyli podatki i aresztowali księdza. Rozpoczęły się masowe rewizje u ludzi nieprzychylnych, wrogów ludu. (...) Miejscowa ludność przeważnie w większości odmówiła się od głosowania (22.10.1939 roku - T.S.). Przez cały dzień milicja przemocą sprowadzała pod karabinami do lokalu wyborczego. Chorych przemocą przywożono do głosowania. Niedługo po wyborach urządzili nocą obławę i aresztowali całe rodziny i wywieźli do ZSRR". Rel. nr 1394, spisana przez robotnika z Jedwabnego Stanisława Grubę: "Przeprowadzano rewizje w celu wykrycia broni, książek antykomunistycznych i.t.d. Natychmiast podejrzanych aresztowano tak jak i rodziny księży i osadzono w więzieniu dla przeprowadzenia śledztwa". Rel. nr 2589, sporządzona przez rolnika z gminy Jedwabne, Józefa Karwowskiego: "W październiku 1939 r. NKWD zarządziło zebrania i mityngi przedwyborcze. Na te zebrania NKWD i milicja przymusowo ludzi wyganiała. Kto się tylko sprzeciwiał, natychmiast został aresztowany i od tego czasu zginął bezpowrotnie". Rel. nr 2545, złożona przez rolnika z gminy Jedwabne, Józefa Makowskiego: "Aresztowali, wiązali ręce, wrzucali do piwnic i chlewów, głodzili, nie dawali wody do picia, bestjalsko bili i w ten sposób zmuszali do przyznania się do winy należenia do organizacji polskich. Ja sam byłem zbity do utraty przytomności podczas badania przez NKWD w Jedwabnem, Łomży i Mińsku". Rel. nr 8356, spisana przez (znanego już nam) Józefa Rybickiego z Jedwabnego: "Rewizje odbywały się u zamożniejszych gospodarczy, zabierali meble, ubranie i rzeczy wartościowe, a po kilku dniach w nocy ich aresztowali. Na zebrania zabierali siłą - opornych uznawali za tzw. wreditiela, aresztowali. Sołtys robił spisy chodząc po mieszkaniach i spisując wiele osób i rocznik. Komisja składała się z wojskowych i żydów i tamtejszych komunistów. Kandydatów do zgromadzenia narzucali zgóry, byli to żydzi, przybyli z ZSRR i tamtejsi komuniści". Pozakładali czerwone opaski Przejdźmy teraz do powojennych relacji składanych mi niejako "w tle", przy okazji, podczas korespondencji o walce na Uroczysku Kobielne. Jerzy Tarnacki, partyzant z Kobielnego, w liście z 24.10.1991 roku pisał: "Po mnie i mojego brata rodzonego Antka przybył patrol złożony z Polaka ob. Kurpiewski i Żyd o nazwisku Czapnik. Podczas aresztowania udało się nam zbiec z własnego podwórka. Ja zacząłem się ukrywać we wsi Kajtanowo (Kajetanowo - T.S.) u kolegi Mierzejewskiego Wacława. Od niego dowiedziałem się, że istnieje oddział partyzantki Polskiej za rzeką Biebrzą. Ukrywałem się od stycznia do połowy kwietnia 1940 roku". Stefan Boczkowski z Jedwabnego w liście z 14.01.1995 r. zauważa: "Miejscowi Żydzi w Jedwabnem pozakładali na rękawy czerwone opaski i pomagali milicjantom w aresztowaniu 'wrogów ludu', 'szpiegów' itp.". Dr med. Kazimierz Odyniec, syn sierż. Antoniego Odyńca, poległego w boju na Kobielnem 23.06. 1940 roku, w liście z 20.06.1991 r. napisał: "Pod koniec kwietnia 1940 r. przyszedł do naszego mieszkania w mundurze milicjanta rosyjskiego miejscowy Żyd i kazał zameldować się Ojcu w NKWD. (...) Ojciec pożegnał się z nami, wysyłając uprzednio Matkę, by śledziła tego milicjanta i sprawdziła po kogo jeszcze poszedł, gdyż na liście było wypisane kilkanaście nazwisk. Jak się później okazało Ojciec nie poszedł na NKWD. Następnego dnia NKWD aresztowała Matkę, domagając się aby powiedziała, gdzie ukrył się Ojciec". Dr Odyniec, w liście napisanym do mnie już po ogłoszeniu książki Jana Grossa, stwierdził: "Gross podkreśla okrucieństwo strony polskiej, nie mówiąc nic o zachowaniu się znacznej grupy Żydów, którzy poszli na jawną współpracę z Sowietami i to oni stali się tymi ludźmi, którzy wskazywali Sowietom tych Polaków, których należy aresztować czy deportować. Dam Panu przykład mojej rodziny (tu powtórzenie poprzedniego opisu - T.S.). Pamiętam także, że trupy polskich partyzantów po walkach na Kobielnem transportował sąsiad mego wujka Władka Łojewskiego Żyd Całko" (list z 25.10.2000 r.). Roman Sadowski, oficer AK, mąż Haliny, siostry Kazimierza Odyńca, wywiezionej 20.06.1941 roku w głąb ZSRR, tak napisał do mnie 10.11.2000 r.: "W czasie okupacji sowieckiej Żydzi byli 'władcami' tych terenów. Całkowicie współpracowali z władzami sowieckimi. Według relacji kuzynów mojej żony, to Żydzi wspólnie z NKWD ustalali listy do internowania (wywiezienia)". Jak widać, mimo że nie prowadziłem systematycznej i odpowiednio wczesnej kwerendy dokumentacji, związanej z postawą Żydów z Jedwabnego i okolic, zebrało się sporo świadectw, spontanicznych i niewywoływanych. Nie mogę więc twierdzić, jak czyni to Gross, że "napotkałem tylko jedną relację mówiącą konkretnie o przywitaniu Sowietów w miasteczku we wrześniu 1939 roku - jak wiemy był to moment, w którym utrwaliła się dla wielu Polaków pamięć o nielojalności Żydów - a i na niej nie bardzo można polegać, bo została spisana przeszło pięćdziesiąt lat po omawianych wydarzeniach". Po tym opowiada o informacji uzyskanej przez Agnieszkę Arnold podczas pracy nad filmem o spaleniu Żydów w Jedwabnem. Nie będąc specjalistą od tych problemów, cytuję powyżej pięć relacji, w większości spisanych przed 1945 rokiem, a dotyczących postawy jedwabieńskich Żydów wobec instalującej się sowieckiej władzy, oraz dziewięć relacji o postępowaniu milicji w ogromnej części złożonej z jedwabieńskich Żydów, choć jej komendantem był Polak Czesław Kurpiewski, znany przedwojenny komunista. Dodajmy do tego informację bardzo charakterystyczną, a powtórzoną w dwóch niezależnych relacjach: oprócz Żydów milicjantów w aresztowaniach brali udział Żydzi ubrani po cywilnemu, tylko z czerwonymi opaskami na rękawach i uzbrojeni w karabiny. Trzcianne: charakterystyczny incydent Te same dokumenty z archiwum Instytutu Hoovera, dobrze znane przecież Janowi Grossowi, wymieniają cały szereg miast i mniejszych miejscowości, w których Żydzi witali entuzjastycznie Armię Czerwoną, a potem obsadzali posterunki milicji. Są to miasta: Zambrów, Łomża, Stawiski, wsie: Wizna, Szumowo (komendant milicji Żyd o nazwisku Jabłonka), Rakowo - Boginie, Bredki, Zabiele, Wądołki Stare, Drozdowo. Znamy także charakterystyczny incydent, który miał miejsce w miasteczku żydowskim Trzcianne, leżącym naprzeciw Jedwabnego, ale po przeciwnej stronie Biebrzy. Według relacji (z 16.08.1987 roku) Czesława Borowskiego, mieszkańca przylegającej do Trzciannego wsi Zubole, jego przebieg był następujący: "Gdzieś pod koniec września, a może w początku października 1939 r. Niemcy wycofali się już z tego terenu, a Rosjanie jeszcze nie weszli i powstał tu jakby pas neutralny. Na Czerwonym Borze toczyły się jeszcze walki. W Trzciannym Żydzi przygotowywali powitanie wkraczającej Armii Czerwonej. Patrole milicji żydowskiej wyszły aż do Okrągłego (zakręt i przystanek) w kierunku Moniek: zauważyli tuman kurzu i sądząc, że to Armia Czerwona wycofały się aż do bramy zbudowanej na początku wsi (miasteczka - T.S.). Nie byli to żołnierze radzieccy lecz 10 - 15 ułanów polskich, którzy przechodzili przez ten pas neutralny. Zastali bramę powitalną, rabina z chlebem i solą. Ułani wpadli w tłum, zniszczyli bramę tryumfalną, płazowali, rozbili parę sklepów żydowskich, chcieli spalić miasteczko, ale do tego już nie doszło. Córka rabina zmarła na atak serca. Ułani pojechali dalej. Żydzi w Trzciannym mieli broń. (...)". Relacja ta, spisana przeze mnie niemal 50 lat po tych wydarzeniach, została zweryfikowana przez źródła rosyjskie. Według nich pod koniec września 1939 roku "banda polskich żołnierzy" dowodzona przez dwóch ziemian Henryka Klimaszewskiego i Józefa Nieczeckiego napadła na miasteczko, gdzie dokonała "grabieży i pogromu ludności żydowskiej". W czasie tej akcji Henryk Klimaszewski miał nawoływać do rozprawy z bolszewikami i Żydami, mówiąc: "Bijcie Żydów za Grodno i Skidel, przyszła pora policzenia się z nimi, precz z komunistami, wyrżniemy wszystkich Żydów". Niemcy uratowali setki mieszkańców Oprócz znanego prof. Grossowi zbioru z Instytutu Hoovera i niezależnie od uzyskanych przeze mnie niegdyś relacji, są inne jeszcze świadectwa zachowania się Żydów z Jedwabnego w latach 1939 - 1941. Danuta i Aleksander Wroniszewscy w reportażu "Aby żyć" (zamieszczonym w "Kontaktach" z 19.07.1988 roku) odnotowali relację mieszkańca Jedwabnego: "Pamiętam jak wywozili Polaków do transportu na Sybir, na każdej furmance siedział Żyd z karabinem. Matki, żony, dzieci klękały przed wozami, błagały o litość. Ostatni raz dwudziestego czerwca 41 roku". Czy polscy mieszkańcy Jedwabnego i wsi okolicznych witali Niemców z entuzjazmem i jako zbawców? Tak! Witali! Jeżeli ktoś wyciąga mnie z płonącego domu, w którym mogę się spalić za chwilę, rzucę mu się na szyję i będę dziękował. Choćbym jutro miał uznać go za kolejnego śmiertelnego wroga. Niemcy uratowali bowiem wówczas setki mieszkańców wsi okolicznych (a może i Jedwabnego?), kryjących się od kilku dni w zbożu i w krzakach nad Biebrzą. Uratowali od wywiezienia na śmierć, gdzieś na pustynię kazachską czy do syberyjskiej tajgi. A wtedy już dobrze wiedziano, co znaczy taki wywóz: docierały wszak listy i inne sygnały ze specposiołków. Nadto równolegle z wywózką przeprowadzano, często nie odróżnianą przez historyków, akcję aresztowań ludzi podejrzanych, kończącą się łagrem lub więzieniem. Wieloletnim, śmiertelnym. Nie dziwmy się więc ich radości ani owym "bandom", jak je określa Andrzej Żbikowski, że atakowały opuszczające tę ziemię grupy żołnierzy sowieckich. Swoich do wczoraj ciemiężycieli, reprezentantów jednego z najokrutniejszych systemów, jakie wydała ludzkość. Dzień przeokropny dla Polaków Niedawno ogłoszono bardzo specyficzne, lecz zarazem wiarygodne źródło "Kronikę panien benedyktynek opactwa Świętej Trójcy w Łomży (1939 - 1954)", sporządzoną przez s. Alojzę Piesiewiczównę (Łomża 1995). Zacytujmy jej fragmenty dotyczące dni 20 - 22.06.1941 roku: "20 czerwiec. Uroczystość Serca Pana Jezusa. Dzień przeokropny dla Polaków pod zaborem sowieckim. Masowe wywożenie do Rosji. Od wczesnego rana ciągnęły przez miasto wozy z całymi rodzinami polskimi na stację koleją. Wywożono bogatsze rodziny polskie, rodziny narodowców, patriotów polskich, inteligencję, rodziny uwięzionych w sowieckich więzieniach, trudno się było nawet zorientować jaką kategorię ludzi deportowano. Płacz, jęk i rozpacz okropna w duszach polskich. Żydzi za to i Sowieci tryumfują. Nie da się opisać co przeżywają Polacy. Stan beznadziejny. A Żydzi i Sowieci cieszą się głośno i odgrażają, że niedługo wszystkich Polaków wywiozą. I można się było tego spodziewać, gdyż cały dzień 20 czerwca i następny 21 czerwca wieźli ludzi bez przerwy na stację. (...) I na prawdę Bóg wejrzał na nasze łzy i krew. 22 czerwiec. Bardzo wczesnym rankiem dał się słyszeć warkot samolotów i od czasu do czasu huk rozrywających się bomb nad miastem. (...) Kilka bomb niemieckich spadło na ważniejsze placówki sowieckie. Zrobił się niesłychany popłoch wśród Sowietów. Zaczęli bezładnie uciekać. Polacy cieszyli się bardzo. Każdy huk rozrywającej się bomby napełniał dusze niewypowiedzianą radością. Za kilka godzin nie było w mieście ani jednego Sowieta, Żydzi pochowali się gdzieś po suterenach i piwnicach. Przed południem więźniowie opuścili cele. Ludzie na ulicach rzucali się sobie w ramiona i z radości płakali. Sowieci cofali się bez broni, ani jednym strzałem nie odpowiedzieli następującym Niemcom. Wieczorem tego dnia w Łomży nie było ani jednego Sowieta. Sytuacja była jednak nie wyjaśniona - Sowieci uciekli, a Niemcy jeszcze nie weszli. Następnego dnia 23 czerwca tak samo pustka w mieście. Ludność cywilna rzuciła się na rabunek. Rozbito i zrabowano wszystkie składy, bazy i sklepy sowieckie. Wieczorem 23 czerwca weszło kilku Niemców do miasta - ludność odetchnęła". W tych dniach nie mogło być innej reakcji. W parę tygodni później ZWZ w pośpiechu odtwarzał poszarpane przez Sowietów sieci konspiracyjne, masowo zbierano broń porzuconą przez uciekających, wykorzystywano czas "bezkrólewia" na przygotowanie się do walki z kolejnym okupantem. Są na to równie liczne świadectwa, jak na fakty rabunku, odwetu i pogromów. Rzeczywistość - jak zwykle - jest bardziej skomplikowana, niż umiemy to sobie wyobrazić. Tomasz Strzembosz (ur.1930), historyk, jest profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor prac dotyczących konspiracji wojskowej w stolicy: "Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939 - 1945", "Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939 - 1945", "Odbijanie i uwalnianie więźniów w Warszawie 1939-1944". Od blisko dwudziestu lat zajmuje się historią polskiej konspiracji na ziemiach północno-wschodnich Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką. Pisze książkę na ten temat. Przygotowuje również pracę o sowieckim systemie okupacyjnym na ziemiach Polski w latach 1939-1941. Ostatnio wydał "Rzeczpospolitą podziemną". prof. Tomasz Strzembosz, Rzeczpospolita, 0000-00-00 powrot |
Norwegia sprawnie rozliczyła się ze swoją brunatną przeszłością
Data dodania: 2010-12-15 20:17:32 ▪ Ostatnia aktualizacja: 2010-12-15 20:18:51
Denazyfikacja i rozprawa ze zdrajcami zajęła Norwegii dwa lata (© archiwum)
Medlov skal man land bygge", czyli "Państwo należy budować na
prawie" pozłacane litery tej maksymy, pochodzące z prawa jutlandzkiego z
1241 r., ustanowionego za panowania duńskiego króla Waldemara II,
zdobią fronton gmachu sądu miejskiego w Kopenhadze.
40. rocznica
wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu, w czasie których oficjalnie 39 osób
straciło życie, a 1164 zostało rannych, jest dobrą okazją, aby po raz
kolejny krytycznie spojrzeć na funkcjonowania prawa w Polsce. Pomimo
upływu 40 lat oraz ogromu dostępnej dokumentacji nikt do dnia
dzisiejszego nie został postawiony przed sądem.
Z kwestią nierozliczonego do tej pory Grudnia '70 łączy się bezpośrednio problem nigdy nieprzeprowadzonej dekomunizacji Polski.
Z kwestią nierozliczonego do tej pory Grudnia '70 łączy się bezpośrednio problem nigdy nieprzeprowadzonej dekomunizacji Polski.
Szkoda, że Polacy nie znają pojęcia "rettsoppgjoret" - rozliczenia w majestacie prawa
Okupacja Norwegii przez Niemcy rozpoczęła się rankiem 9 kwietnia 1940 r. Była ona dobrze przygotowana przez nazistowską partię Nasjonal Samling (Zjednoczenie Narodowe) pod przywództwem Vidkuna Quislinga, człowieka Adolfa Hitlera. Zmuszony do abdykacji król Haakon VII wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Utworzony tam rząd na uchodźstwie rozpoczął jednocześnie przygotowania do rozprawy z kolaborantami nazistowskimi, mającej nastąpić po pomyślnym zakończeniu II wojny światowej (rettsoppgjoret albo landssviksoppgjoret).
Ideologia nazistowska padła w Norwegii na podatny grunt. Norweski rząd, parlament oraz najwyższe władze policyjne przystały bez oporu na kolaborację z okupantem. Jedną z najczarniejszych kart tego okresu były przeprowadzone przez norweską policję akcje deportacji w sumie 767 Żydów do Oświęcimia.
Społeczeństwo norweskie nie stawiło masowego oporu okupantowi. Wielkie firmy jak Norsk Hydro (zaangażowane do produkcji osławionej ciężkiej wody), przemysł, a także wielu armatorów zrobiły w czasie wojny majątki na handlu z Niemcami. Szacuje się, że nawet do 50 tys. Norweżek miało związki z Niemcami. Z tych związków urodziło się co najmniej 10 tys. dzieci. Po wojnie ich matki stały się obiektem zajadłej nienawiści i musiały zwykle uciekać za granicę, na przykład do Niemiec lub Szwecji. Taki los spotkał Synni Lyngstad, matkę Anni-Frid "Fridy" Lyngstad, wokalistki zespołu ABBA).
Zaraz po odzyskaniu niepodległości Norwegowie sprawnie zajęli się rozliczeniem osób podejrzanych o współpracę z Niemcami. Pierwsze aresztowania rozpoczęły się już 9 maja 1945 r., a ich podstawą były listy sporządzone przez Ruch Oporu (Hjemmefronten). Dość powiedzieć, że w lipcu 1945 r. internowanych było już 14 tys. osób.Wystarczyły dwa lata i niewielki kraj osądził oraz wykluczył tych, którzy splamili się współpracą z wrogiem.
Denazyfikacja i rozprawa ze zdrajcami zajęła Norwegom dwa lata, a wszystko rozegrało się w latach 1945-1947. W ciągu tego krótkiego okresu przeprowadzono 92 805 rozpraw sądowych, z czego 347 spraw przeciwko Niemcom.
Efektem było skazanie 30 osób na śmierć, z czego wykonano 25 wyroków, między innymi na samym Quislingu, poza tym 12 na Niemcach. 45 tys. osób skazano na karę więzienia, z czego 17 tys. skazano na bezwarunkowe kary pozbawienia wolności. Przeciw 37 150 osobom umorzono postępowanie z braku dowodów.
ANEKS.
TOMASZ SZAROTA
Kolaboranci pod pręgierzem
Vidkun Quisling
Po II wojnie światowej postanowiono ukarać Edith Piaf. Gdy Francja była pod okupacją, Piaf jeździła a występy do Niemiec. Badająca sprawę komisja zadecydowała jednak: "Żadnych sankcji, gratulacje!"
Okazało się, że Edith Piaf śpiewała tylko w obozach dla jeńcow francuskich, a dzięki niej aż 147 żołnierzy mogło podjąć próbę ucieczki z niewoli. Piaf fotografowała się bowiem w otoczeniu jeńców, a potem we Francji na podstawie powiększonego zdjęcia wykonywano sfałszowane dokumenty. Piaf przemycała je do Niemiec, udając się na kolejne występy. Mało tego, dzielna Piafka w swym paryskim mieszkaniu dawała schronienie i pomagała prześladowanym Żydom.
Francuskiej aktorce Arletty (niezapomniana Garance z "Komediantów" Marcela Carne) postawiono zarzut utrzymywania podczas okupacji intymnych stosunków z Niemcami - była zakochana w niemieckim oficerze. Odpowiedziała: "Moje serce jest francuskie, ale mój tyłek jest międzynarodowy". Posłano ją za kratki.
"Kolaborant" to określenie wieloznaczne. Raz ma się na myśli dziennikarza pisującego do szmatławca lub aktora występującego na jakiejkolwiek jawnej scenie, kogoś, kto zachowywał się niegodnie, sprzecznie z kodeksem moralności patriotyczno-obywatelskiej, kiedy indziej miano to jest synonimem zdrajcy narodu: donosiciela, szantażysty, konfidenta gestapo. Spytać można, czy uznając za kolaboranta "granatowego" policjanta, którego użyto do konwoju Żydów transportowanych na stację kolejową, skąd ich wywożono do obozu zagłady, jego winę da się porównać z winą współpracownika niemieckiej policji, delatora lub szmalcownika?
A co z tymi, którzy dorobili się krociowych fortun na interesach z władzami okupacyjnymi? Kolaboracja ekonomiczna z wrogiem to zresztą temat nie tknięty, tak w Polsce, jak i we wszystkich innych byłych krajach okupowanych.
Wyroki podziemia
Rozrachunek z kolaborantami podziemie prowadziło w całej niemal okupowanej Europie już w czasie wojny. Z tym że jedynie w wypadku Polski można mówić o całym systemie konspiracyjnego wymiaru sprawiedliwości. Był on jednym z ogromnie istotnych elementów fenomenu, jakiemu na imię Polskie Państwo Podziemne. W innych krajach zdrajców ojczyzny piętnowano w prasie tajnej, a zamachy na nich dokonywane były przez bojówki poszczególnych organizacji podziemia.
Współpraca z okupantem była zagrożeniem dla tworzonych struktur cywilnego i wojskowego ruchu oporu. Walka z nią stanowiła więc konieczną samoobronę przed infiltracją i zdradą. Z drugiej strony eliminacja zdrajców z szeregów narodowej i patriotycznej wspólnoty sygnalizowała istnienie podziemnej władzy, kontrolującej zachowania się rodaków, pomagała w konsolidacji tej wspólnoty, wzmagała poczucie narodowej jedności i solidarności. W polskiej, ale i nie tylko w polskiej, prasie konspiracyjnej ogłaszano nazwiska, a niekiedy całe listy osób, które zasłużyły swym postępowaniem na potępienie. Specyfika polska polegała na tym, że gazetki tajne publikowały także niektóre wyroki sądów podziemnych. Przypomnijmy, że działały podczas okupacji Wojskowe Sądy Specjalne, Cywilne Sądy Specjalne i Komisje Sądzące Walki Cywilnej (od lipca 1943 r. - Podziemnej). Te ostatnie mogły wymierzać jedynie kary ostrzeżenia, nagany i infamii, czyli pozbawienia czci, praw publicznych i obywatelskich praw honorowych. Zaznaczyć trzeba, że kara infamii nikogo nie uprawniała do zabicia osoby na nią skazanej.
Według szacunków Leszka Gondka, sądy podziemne rozpatrzyły ok. 5 tys. spraw, wydały 3-3,5 tys. wyroków śmierci, z których wykonano ok. 2,5 tys. Dokonywane były także pozasądowe likwidacje niebezpiecznych agentów. Te akcje, nazywane akcjami "C" (czyszczące), kilkakrotnie nasilano.
Wiemy, że od stycznia 1943 r. do czerwca 1944 r. (bez kwietnia 1943 r.) Armia Krajowa zlikwidowała 2015 osób. Ponieważ akurat zachowały się też dane, mówiące o podobnych działaniach francuskiego ruchu oporu od września do grudnia 1943 r., można dokonać porównania za te cztery miesiące. Okazuje się, że we Francji zlikwidowano w tym czasie 709, w Polsce zaś - 626 zdrajców. Zapewne w obydwu krajach musiało dochodzić do pomyłek, wypadków osobistej zemsty i do porachunków, niesprawiedliwych oskarżeń i do zbyt surowych wyroków.
Na pewno nie można już dziś zestawić imiennej listy kolaborantów, którzy zostali pozbawieni życia przez uczestników ruchu oporu w każdym z krajów okupowanych. Pewne zamachy podziemia przeszły jednak do historii tamtych lat. Wśród nich zamach na Igo Syma w Warszawie 7 III 1941 r., otrucie w Pradze 11 X 1941 r. dziennikarza Karela Lażnovskiego, zastrzelenie w Holandii 5 II 1943 r. gen. Seyffardta, byłego szefa Sztabu Generalnego, patronującego holenderskim kolaboranckim formacjom wojskowym, zastrzelenie 14 IV 1943 r. na ulicy w Brukseli szczególnie znienawidzonego, choć utalentowanego dziennikarza Paula Colina, zamach w Paryżu 28 VI 1944 r., kiedy to zabito ministra informacji i propagandy w rządzie Vichy, Philippe'a Henriota.
Francuskie "czystki"
W żadnym kraju nie toczyła się równie długa i zaciekła dyskusja dotycząca rozprawy nad kolaborantami jak we Francji. Wzięli w niej zresztą udział, obok publicystów, pisarzy i historyków francuskich, także cudzoziemcy, w tym dwaj historycy amerykańscy - Peter Novick i Herbert Lottman. Przedmiotem kontrowersji był głównie pierwszy etap "epuration" (czystki), a konkretnie liczba ofiar tzw. executions sommaires, czyli egzekucji doraźnych, wykonanych po wyrokach najprzeróżniejszych sądów i trybunałów nadzwyczajnych, wojskowych, ludowych, partyzanckich lub nawet będących wynikiem samosądu, dokonanego spontanicznie przez tłum. Innymi słowy, chodziło o wydarzenia, jakie rozegrały się we Francji przed 6 VI 1944 r., w okresie pomiędzy lądowaniem aliantów a wyzwoleniem oraz w pierwszych tygodniach i miesiącach po wyzwoleniu, zanim uformowały się normalne władze państwowe, a więc i sądy.
Przez kilkadziesiąt lat przeciwnicy "epuration", przede wszystkim przedstawiciele ugrupowań prawicowych i antykomuniści, z uporem twierdzili, że wskutek owych pozasądowych i barbarzyńskich represji zginęło we Francji więcej niż 100 tys. osób. Robert Aron już w roku 1959 liczbę tę obniżył do 30-40 tys. Wspomniany już Novick w 1968 roku udowodnił, że i ona musi być zawyżona, skoro w wyliczeniach opartych na raportach prefektów, do ofiar "epuration" zaliczono, jak się okazuje, także ofiary egzekucji dokonanych przez Niemców, np. 642 osoby z masakry w Oradour-sur-Glane.
Dopiero w wyniku badań regionalnych, przeprowadzonych we Francji w latach 70. i 80. (otrzymano wyniki z 76 na 90 departamentów), udało się ustalić rzeczywiste rozmiary owych egzekucji doraźnych. Odpowiednie dane opublikował Marcel Baudot w 1986 r. W 76 departamentach przed 6 VI 1944 r. zginęły w ten sposób 2004 osoby, między tą datą a dniem wyzwolenia 4025 osób, a 1259 osób po wyzwoleniu - razem 7288 osób. Po uwzględnieniu 14 departamentów, z których brak danych (m.in. Pas-de-Calais), można przyjąć, że pozasądowe "epuration" pociągnęły za sobą śmierć mniej niż 10 tys. Francuzów. Historyk amerykański Herbert Lottman, autor wydanej w 1986 roku książki "L'Epuration 1943-1953", napisał w jej zakończeniu: "Wydaje się, że Francuzi nie muszą rumienić się z powodu swej czystki, jak to zbyt często są skłonni czynić".
Kolaboracja horyzontalna
"Kobiety, które utrzymują z Niemcami stosunki towarzyskie zawiadamia się, że są jeszcze miejsca wolne w domach publicznych" - głosiły "motylki" rozklejane w Warszawie w grudniu 1939 r. przez członków organizacji konspiracyjnej PLAN.
W dowcipach kobiety takie nazywano filatelistkami, "ponieważ zbierały marki". We Francji używano też określenia - "kolaboracja horyzontalna".
Nie umiem powiedzieć, w jakim kraju okupowanym i kiedy po raz pierwszy ostrzyżono do gołej skóry kobietę za utrzymywanie intymnych stosunków z Niemcem. Bez wątpienia przejawy fraternizacji wszędzie ogromnie raziły i wywoływały oburzenie patriotów. Podobno Jean Texcier, który w lipcu 1940 r. napisał swoje "Rady dla okupowanego", nazywane potem "podręcznikiem godności", zdecydował się na ten krok, widząc paryżanki spacerujące pod rękę z niemieckimi żołnierzami.
Gromadząc materiały do książki "Okupowanej Warszawy dzień powszedni" zupełnie przypadkowo natrafiłem na informację, że 25 V 1943 r. przeprowadzono w Warszawie pierwsze strzyżenie kobiety "za przyjmowanie Niemców". W raporcie podziemia podano imię i nazwisko tej kobiety.
Prawdopodobnie wypadków takich było więcej, głównie jednak chyba na prowincji. Działacze konspiracyjnego ruchu ludowego Kazimierz Bagiński i Wincenty Bryja opracowali nawet specjalne zasady stosowania kar cielesnych, głównie chłosty, gdyż na wsi kara infamii była mało zrozumiała.
Niekiedy, ale chyba bardzo rzadko, zdarzało się, że strzyżono także mężczyzn, co uczyniono 13 V 1944 r. kierownikowi artystycznemu jednego z teatrzyków warszawskich za "wyrządzanie szkody polskiemu życiu kulturalnemu" i zachowanie "ubliżające godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich".
Zdaniem Lottmana strzyżenie kobiet było pierwszym aktem dokonującej się w momencie wyzwolenia "epuration" niemal w całej Francji. W żadnym chyba innym kraju zjawisko to nie było aż tak powszechne. Ale tego rodzaju porachunki robiono też w Danii i w Holandii, gdzie karę tę nazywano "kaalknippen", a kobiety, które utrzymywały stosunki towarzyskie z Niemcami, nosiły miano "moffenmeiden", czyli szkopskich dziwek.
Sceny znęcania się nad kobietami uznać można za wstrętne, wręcz haniebne. Znamienne jednak, że tam gdzie doszło do takich ekscesów, prawie nie odnotowano potem ofiar śmiertelnych. Poprzez uczestnictwo w tego rodzaju "akcie spawiedliwości", wielu ludzi, w tym także członków ruchu oporu, rozładowywało swój gniew, dawało upust nagromadzonej od dawna wściekłości i chęci zemsty. Tym samym strzyżenie kobiet wielokrotnie po prostu zapobiegło rozlewowi krwi. Można jednak spojrzeć na to i z innej strony, widząc w napiętnowanych kobietach jedynie "kozły ofiarne". Wcale nie jest wykluczone, że niekiedy atak na nie był kierowany przez osoby, które w ten sposób oddalały podejrzenia od siebie i którym zależało na ostentacyjnym podkreśleniu swego rzekomo nieposzlakowanego patriotyzmu. Być może właśnie w ten sposób niejeden z mających na sumieniu znacznie większe grzechy, po prostu uniknął kary.
Za co karano?
Wszędzie starano się postawić przed sądem ludzi, których działalność przyczyniła się do ujęcia i zabicia osób prześladowanych i poszukiwanych przez okupanta. Do grupy tej przede wszystkim zaliczyć należy konfidentów gestapo i delatorów. Inną kategorię stanowili członkowie najprzeróżniejszych wojskowych formacji ochotniczych (legionów, oddziałów Waffen-SS), uczestniczących w wojnie po stronie Trzeciej Rzeszy. Polska była bodajże jedynym krajem okupowanym, który takiej formacji nie miał, choć w lipcu 1944 r. Niemcy podjęli jakąś próbę w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, by ją jednak stworzyć. Do odpowiedzialności karnej pociągani też byli funkcjonariusze zachowanej przez okupanta policji danego kraju.
Tam, gdzie Niemcy zezwolili na działalność partii i stowarzyszeń politycznych o programie faszystowskim, sama przynależność do takiej partii wystarczała po wojnie do sformułowania oskarżenia. W Norwegii dotyczyło to członków Nasjonal Samling, w Holandii - Nationaal Socialistische Beweging, we Francji - Partie Populaire Francais oraz bojówek, powołanej w styczniu 1942 r. przez Josepha Darnanda, Milice. Jeśli bardzo srogo postąpiono we Francji z członkami rządu Vichy i osobami kierującymi agendami tego rządu, to w Belgii i Holandii nie pociągnięto do odpowiedzialności karnej tzw. sekretarzy generalnych, kierujących odpowiednimi resortami pod niemieckim zwierzchnictwem. We wszystkich krajach karano po wojnie za pracę w mass mediach, będących pod kontrolą niemiecką, a więc za uczestniczenie w propagandzie wroga. Bodajże najostrzej potraktowano kolaboranckich dziennikarzy w Belgii (70 wyroków śmierci). Udział w jawnym życiu kulturalnym, a głównie w imprezach propagandowych, rozpatrywany był zazwyczaj nie przez sądy, lecz specjalnie do tego celu powoływane komisje środowiskowe.
W niektórych krajach karano po wojnie nie tylko za konkretne czyny, a więc zbrodnie czy przestępstwa wobec własnego narodu, ale także za zachowanie się i postępowanie uwłaczające narodowej godności. Oto lista takich przewinień, za które trzeba było odpowiadać przed sądem w Holandii: 1) spożywanie posiłku przy jednym stole z Niemcem, 2) przyjacielskie stosunki z Niemcem, 3) zezwolenie dzieciom na przynależność do proniemieckiej organizacji lub bawienie się z Niemcem, 4) hitlerowskie pozdrowienie w miejscu publicznym, 5) zakończenie listu zawołaniem używanym przez holenderskich faszystów, 6) zawieszenie podobizny Hitlera w domu, 7) wysłanie życzeń urodzinowych komisarzowi Rzeszy Seyss-Inquartowi, 8) abonowanie pisma wydawanego przez NSB, 9) publicznie wyrażana duma z niemieckiego pochodzenia, 10) nazywanie alianckich lotników "mordercami".
Zwróćmy uwagę na punkt przedostatni. Rzadko chyba zdajemy sobie sprawę, że u nas, w Polsce, największą grupę osób skazanych "za kolaborację" stanowili oskarżeni z dekretu z 28 VI 1946 r. "o odpowiedzialności za odstępstwo od narodowości w czasie wojny 1939-1945". Do sprawy Volksdeutschów zaraz powrócę.
Sądy - wyroki - skazani
Zacznijmy od Francji. Sprawy kolaborantów rozpatrywane tam były przez sądy dwojakiego rodzaju: specjalne sądy karne (cours de justice) i trybunały obywatelskie (chambres civiques). Te ostatnie - podobnie jak działające u nas w podziemiu Komisje Sądzące Walki Cywilnej - zajmowały się tylko osobami oskarżonymi o uwłaczenie godności narodowej i mogły jedynie wymierzać karę infamii (degradation nationale), czyli utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych, dożywotnio lub na czas określony.
Dla spraw o szczególnym znaczeniu powołany był w listopadzie 1944 r. Haut Cour de Justice, przed którym do 1949 r. toczyły się sprawy 108 oskarżonych i zapadło 18 wyroków śmierci (trzy wykonano).
Autor ostatniej pracy na temat francuskiej "epuration", Henry Rousso podaje, że za kolaborację skazano we Francji po wojnie ok. 40 tys. osób na karę więzienia, przeszło 50 tys. na karę infamii, a sądy cywilne wydały ok. 7 tys. kar śmierci, z których wykonano ok. 800. Doliczyć trzeba jeszcze egzekucje 700 osób, skazanych przez sądy wojskowe.
Dwukrotnie przeprowadzano we Francji amnestię (w 1951 i 1953 r.). W 1960 r. siedziało w więzieniu tylko dziewięciu kolaborantów.
W Holandii, a także w Danii i Norwegii przywrócono po wojnie karę śmierci, zniesioną jeszcze w XIX w.
W Holandii także działały dwa rodzaje sądów: specjalne sądy karne i trybunały ludowe. Pierwsze z nich skazały na kary więzienia prawie 15 tys. osób, drugie - najczęściej na pozbawienie praw obywatelskich - prawie 50 tys. osób. Zapadły 154 wyroki śmierci, z których wykonano 40. 15 X 1945 r. siedziało w więzieniach holenderskich ok. 96 tys. kolaborantów, w maju 1959 roku pozostało ich już tylko 49.
W Danii zaraz po wyzwoleniu w ciągu kilku dni aresztowano pod zarzutem kolaboracji ok. 22 tys. osób. Potem sądy wymierzyły ok. 14 tysiącom Duńczyków kary więzienia, do kwietnia 1948 r. z zapadłych 46 wyroków śmierci wykonano 23.
W Belgii we wrześniu 1945 r. aresztowano kilkadziesiąt tysięcy osób za współpracę z okupantem, nowa fala aresztowań przypada na maj 1945 roku. Na kary więzienia skazano za kolaborację ok. 57 tys. osób, z 1247 wyroków śmierci wykonano 242. Pod koniec 1949 r. odbywało w Belgii karę 9 tys. kolaborantów, podczas gdy w czterokrotnie ludniejszej Francji tylko 8 tys.
W maleńkiej Norwegii aż wobec ok. 93 tys. ludzi wszczęto po wojnie postępowanie "za zdradę kraju", z braku dowodów zwolniono przeszło 37 tys. osób (prawie 40 proc.). 17 tys. Norwegów skazano na kary więzienia, osadzono też w więzieniach 28 tys. osób bez procesu. Ukarano ok. 45 tys. członków Nasjonal Samling, przy czym przeszło połowie z nich nie można było niczego zarzucić poza przynależnością do tej partii. 25 osób stracono.
Od niedawna dysponujemy danymi na temat "czystki" na Węgrzech, gdzie rozprawiano się po wojnie głównie z członkami partii Ferenca Szalasiego, tzw. Strzałokrzyżowców, która w październiku 1944 r. dokonała faszystowskiego przewrotu. Po wojnie skazano za kolaborację 19 273 osoby na karę więzienia, z 322 wyroków śmierci wykonano 146.
Cytowany już Peter Novick dokonał przeliczenia liczby wyroków więzienia za kolaborację w kilku wybranych krajach na 100 tys. ludności. Otrzymał w ten sposób interesujący wskaźnik "ostrości" przeprowadzonej czystki: Norwegia - 633, Belgia - 596, Holandia - 419, Dania - 374 i Francja - 94.
Kolaboranci - i "faszyści z AK"
A jak na tym tle przedstawia się polska "epuration"? Kolaborantom wymierzano w Polsce kary na podstawie dekretu z 31 VIII 1944 r. "o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcanie się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz zdrajców Narodu Polskiego" i wspomnianego już dekretu z 28 VI 1946 r. Dodam, że na podstawie mniej znanego dekretu z 4 XI 1944 r. "o środkach zabezpieczających w stosunku do zdrajców Narodu" Volksdeutschów (osoby, które zadeklarowały w GG przynależność do narodowości niemieckiej lub swoje niemieckie pochodzenie - tzw. Deutschstaemmige) kierowano do obozów pracy przymusowej.
Z zachowanych akt Sądu Okręgowego w Warszawie wynika, że na przechowywane w Archiwum Państwowym m.st. Warszawy 4223 jednostki archiwalne (nieco mniej trzeba liczyć spraw sądowych) 2393, a więc przeszło połowa, dotyczą postępowania wobec osób, które przyjęły Volkslistę.
Dopiero w trakcie pisania tego artykułu otrzymałem od dr. Dariusza Jarosza informację o odnalezionym przez niego w zespole akt Kancelarii Prezydenta RP i Rady Państwa bardzo ważnym dokumencie: wykazie liczby skazanych w Polsce na podstawie "sierpniówki" w latach 1944-1949. Dane te nigdzie dotychczas nie były publikowane. Okazuje się, że w 1944 r. skazano 29 osób, w 1945 r. - 1205, w 1946 r. - 2238, w 1947 r. - 3690, w 1948 r. - 4683 i w 1949 r. - 4777, czyli razem 16 622 osoby.
Gdybyśmy przyjęli liczbę ludności 25 mln (tyle wykazał właśnie spis z 3 XII 1950 r.), to wówczas wskaźnik, jaki obliczał Peter Novick, wyniósłby dla Polski zaledwie 68.
Z komentarza dołączonego do danych za rok 1949 wynika, że ówczesny "wymiar sprawiedliwości" dzielił skazanych z dekretu sierpniowego na sześć grup. Pierwszą stanowili zbrodniarze niemieccy sądzeni po ich ekstradycji do Polski, drugą - "granatowi" policjanci, trzecią - o zgrozo! - członkowie "ugrupowań faszystowskich (NSZ, AK, zwz) współpracujący z gestapo", czwartą - konfidenci i agenci gestapo oraz żandarmi, piątą - osoby winne przestępstw popełnionych w obozach koncentracyjnych (np. znęcający się nad współwięźniami funkcyjni) i wreszcie grupę szóstą, najliczniejszą - chłopi, biorący udział w obławach lub wydający w ręce okupanta ukrywających się Żydów lub uczestników ruchu oporu.
Osoby oskarżane z artykułów osławionej "sierpniówki" nie mogły otrzymywać kary mniejszej niż trzy lata więzienia. Jednocześnie odbierano im prawa obywatelskie i honorowe oraz orzekano konfiskatę mienia. Ich sprawy rozpatrywane były przez Specjalne Sądy Karne, powołane do życia dekretem z 12 IX 1944 r. i istniejące do 1947 roku. Kompetencje tych sądów przejęły potem wydziały karne normalnych sądów okręgowych.
W powojennej Polsce nigdy nie doszło ani do oddania należnych zasług tym, którzy w latach 1939-1945 celująco zdali egzamin z patriotyzmu, ani też do osądzenia tych wszystkich, którzy poszli na współpracę z najeźdźcą lub swym zachowaniem zasłużyli na potępienie rodaków. Zapewne samo określenie "kraj bez Quislinga", które funkcjonowało już od początku lat 40. na całym świecie, utrudniało podjęcie szeroko zakrojonych działań przeciwko rodzimym kolaborantom. Istotne było i to, że społeczeństwo polskie wychodziło z wojny raczej w poczuciu klęski niż triumfu, nowa "władza ludowa" i jej organy, takie jak MO, UB, ale i wymiar sprawiedliwości, nie budziły przecież zaufania. Wielu ludzi liczyło na szybką zmianę sytuacji politycznej, nawet wybuch kolejnej wojny.
Niewykluczone, że owa "władza ludowa" początkowo rzeczywiście zamierzała dokonać w Polsce uczciwego suum cuique, a dekret "sierpniowy" PKWN w intencji jego autorów służyć miał tylko i wyłącznie do rozprawy z hitlerowskimi zbrodniarzami i zdrajcami narodu polskiego. Mało znane są pod tym względem poczynania władz na Pradze jesienią 1944 r. Otóż podczas pierwszego plenarnego posiedzenia Warszawskiej Rady Narodowej 30 XI 1944 r. przyjęta została uchwała zobowiązująca komitety domowe do "rejestracji niemców [z małej litery - T.S.] i osób oskarżonych o współpracę z władzami okupacyjnymi". Komentarz "Życia Warszawy" (z 3 XII 1944 r.) do tej uchwały nosi tytuł "Oczyścić dom". Chodziło więc o podobne działanie jak francuska "epuration", z tym że wyraźnie odwoływano się u nas do udziału czynnika społecznego. Dla każdej kamienicy miano robić listy zdrajców i kolaborantów, ewentualnie, gdy ich wśród lokatorów nie było, należało dostarczyć zaświadczenie, "że w odnośnym domu nie zamieszkują zdrajcy narodu", podpisane przez przewodniczącego komitetu domowego. Dziwnie jakoś potem głucho o tej akcji.
Nie mogło być inaczej, skoro "władza ludowa", jak sądzę z nakazu NKWD, zaczyna się interesować nie tyle kolaborantami, co swoimi wrogami politycznymi, przede wszystkim żołnierzami Armii Krajowej. Oto tytuły z cytowanego "Życia Warszawy": 13 XII 1944 r. - "A.K. - organizacja zbrodni", 14 XII - "Zniszczyć gniazda zbrodni", 16 XII - "Wstąpienie do A.K. to przejście na stronę niemiecką", 21 XII - "Pod pręgierzem - nowa zbrodnia A.K."
Szczególnie po 1948 r. przepisy tzw. sierpniówki coraz częściej były stosowane wobec żołnierzy polskiego podziemia, zasłużonych w walce z okupantem. Na jej podstawie skazano na śmierć gen. Emila Fieldorfa!
Leszek Gondek, autor książki "Polska karząca", trafnie zauważa, że w okresie stalinowskim "z jednej strony stale łagodzono kurs wobec rodzimych delatorów z lat wojny i okupacji, którym z różnych względów udało się uchronić głowę, a z drugiej - wzmagano represje wobec rzeczywistych, a w znacznie szerszym zakresie także wyimaginowanych przeciwników politycznych".
Za symbol wymiaru sprawiedliwości tamtych lat może posłużyć uzasadnienie wyroku skazanej na dożywocie 12 VI 1953 r. agentki gestapo Blanki Kaczorowskiej (wyszła z więzienia w 1962 r.). Sędzia nazwał ją "ofiarą zbrodniczej działalności kierownictwa AK, które, jak wiemy obecnie, współpracowało z gestapo, było na usługach gestapo i wraz z gestapo walczyło przeciwko większej części Narodu Polskiego w jego walce o narodowe i społeczne wyzwolenie".
Sądy w powojennej Polsce zajmowały się przede wszystkim czynami popełnionymi w Generalnym Gubernatorstwie, w niewielkim zakresie uwzględniano tzw. ziemie wcielone do Rzeszy, a to, co działo się na terenie b. Kresów Wschodnich, prawie zupełnie nie było rozpatrywane, a tematem tabu na dziesięciolecia była okupacja sowiecka z lat 1939-1941. Dopiero od niedawna trwa publicystyczna dyskusja nad "winą i karą" tych antykomunistów, którzy współpracowali z gazetami wydawanymi przez Niemców (Józef Mackiewicz, Stanisław Wasylewski) oraz nad oceną postępowania tych, którzy uczestniczyli w życiu kulturalnym okupowanego, najpierw przez Litwinów, a potem od lata 1940 r. przez Sowietów, Wilna oraz Lwowa pod okupacją ZSRR. Moim zdaniem w dyskusjach zbyt często zapomina się, kogo ówcześnie nazywano kolaborantem i za co ludzi wtedy potępiano. Otóż Tadeusza Boya-Żeleńskiego, o ile wiem, z tego powodu, że wykładał na uniwersytecie im. Iwana Franko literaturę francuską, nikt za kolaboranta nie uważał. Podobnie zresztą, jak Jean-Paula Sartre'a w Paryżu, mimo że miał on podczas okupacji premiery dwóch swych sztuk teatralnych i wydał książkę.
Od urzędników do aktorów
Niezależnie od rozpraw sądowych, w każdym z krajów, który przeżył okupację niemiecką, dokonano po wojnie "rozliczenia" postaw urzędników państwowych, oficerów, przedstawicieli poszczególnych grup zawodowych. Cytowany już przeze mnie Rousso podaje, że we Francji oddalono ze służby 16 113 urzędników i zwolniono 2570 oficerów.
Według badacza holenderskiego Louisa de Jonga, na 380 tys. osób, zatrudnionych w służbie publicznej w tym kraju, 32 tys. zostało poddanych sprawdzeniu lojalności, 17,5 tys. usunięto z pracy, a 6 tys. otrzymało kary dyscyplinarne. Postępowanie w związku z oskarżeniem o kolaborację wytoczono, według danych Petera Romijna i Gerharda Hirschfelda, 2,5 tys. holenderskim studentom, 120 profesorom, 1000 dziennikarzy i wydawców, 600 artystom, 200 lekarzom i 63 adwokatom, 4,3 tys. osobom za "kolaborację ekonomiczną", z armii zaś usunięto 444 oficerów. Werner Brockdorff podaje, że w Norwegii ze służby publicznej wydalono aż 95 tys. urzędników.
Nie umiem powiedzieć, jak tego rodzaju "czystka" przebiegała w Polsce, gdzie przecież także musiano analizować postawę pozostawionych przez Niemców na urzędach sołtysów, wójtów, burmistrzów. Sprawy ludzi teatru rozpatrywała specjalna Komisja Weryfikacyjna ZASP, której materiały wykorzystał w swej książce "Teatr czasu wojny" Stanisław Marczak-Oborski. Według jego obliczeń ok. 200 polskich aktorów "wyszło na scenę" wbrew postanowieniom podziemnych władz tego środowiska.
Najczęstszą karą wymierzaną przez Komisję Weryfikacyjną, spełniającą rolę sądu koleżeńskiego, był zakaz występów w stolicy. Niekiedy zakazywano występów przez pewien czas na terenie całego kraju. Bardzo rzadko sprawy aktorów trafiały do sądów - stało się tak w wypadku tych, którzy uczestniczyli w nakręcaniu filmu antypolskiego "Heimkehr". Należy podkreślić, że uprzednio, 3 XII 1942 r., karę infamii wymierzył im sąd Polski Podziemnej.
Fotografia z Vel' d'Hiv'
Przez kilka dziesięcioleci publikowano we Francji i wielu innych krajach słynne zdjęcie z Vel d'Hiv (Velodrome d'Hiver - stadion w Paryżu, na którym przed wojną odbywały się wyścigi rowerowe, tzw. sześciodniówki) z podpisem, że przedstawia ono Żydów - ofiary akcji z lipca 1942 r.
W dniach 16 i 17 VII 1942 r. policja francuska na zlecenie Niemców przeprowadziła w Paryżu wielką obławę na Żydów. Osoby samotne przewożono do obozu w Drancy pod Paryżem, a 1129 mężczyzn, 2916 kobiet i aż 4115 dzieci umieszczono na stadionie Vel' d'Hiv'.
I oto, wiele lat po wojnie - w 1983 r. - Serge Klarsfeld, którego można by nazwać francuskim Szymonem Wiesenthalem, udowodnił, że zdjęcie to, pochodzące z dawnej agencji Havasa, potem przejęte przez Agence France Presse, w istocie wykonane zostało zupełnie kiedy indziej i pokazuje zupełnie kogoś innego. Mianowicie paryskich kolaborantów, internowanych na tym samym stadionie od 28 VIII do 2 IX 1944 r. Dlatego na fotografii nie odnajdziemy ani jednego dziecka, choć stanowiły połowę osadzonych na Vel' d'Hiv' w wyniku lipcowej obławy. Trudno dziś dojść kto i kiedy umieścił pod tym zdjęciem mylny podpis.
Jedną, z osób, która znalazła się na Vel' d'Hiv' w sierpniu 1944 r. był znany aktor i reżyser Sacha Guitry. Opisał on swój tam pobyt we wspomnieniach opublikowanych już w 1949 r. Wraz z nim osadzonych było na stadionie 2-3 tys. kolaborantów. Stamtąd skierowano ich, tak jak trzy lata wcześniej Żydów, do obozu w tym samym Drancy.
Petain, Quisling, Hamsun i gen. Własow
Za pierwszy proces kolaboranta uznać należy proces sądzonego w Algierze, i tam w marcu 1944 r. skazanego na śmierć przez władze Wolnej Francji, byłego ministra spraw wewnętrznych w rządzie Vichy, Pierre'a Pucheu.
W grudniu 1944 r. wykonany został w Paryżu wyrok śmierci na dwu hersztach bandy pozostającej na usługach gestapo, mającej swą siedzibę przy rue Lauriston - za swe czyny zapłacili Pierre Bony i Henri Lafont (wł. Chamberlain). 19 I 1945 r. zapadł wyrok śmierci, który szczególnie żywo był komentowany - najwyższy wymiar kary zastosowano wobec wybitnego intelektualisty, Roberta Brasillacha. W obronie jego życia wypowiedziało się wielu świetnych pisarzy. Francois Mauriac nazwał go "jednym z najbardziej błyskotliwych umysłów swojej generacji". Generał de Gaulle, od którego zależało ułaskawienie, nie zrobił tego, zwierzywszy się jednemu ze swych przyjaciół: "Być może sprawiedliwość nie wymaga jego śmierci, ale wymaga tego ocalenie państwa francuskiego". Dodać tu trzeba, że przy innej okazji miał się on wyrazić, że dwie kategorie kolaborantów nie zasługują na litość: ludzie pióra, obdarzeni wielkim talentem, oraz oficerowie zawodowi.
Bez wątpienia po wojnie dla Francuzów najważniejsze były dwa procesy: szefa kolaboranckiego rządu Vichy Pierre'a Lavala oraz marszałka Philippe'a Petaina.
Zanim doszło do pierwszego z nich (toczyły się w Paryżu od 23 VII do 15 VIII 1945 r.) kilkakrotnie przeprowadzano we Francji sondaże opinii publicznej na temat losu sędziwego, 89-letniego marszałka. W maju 1944 r. ankietę przeprowadzono jeszcze w warunkach konspiracyjnych, w sposób dość prymitywny. Pytanie brzmiało: "Gdybyś był(a) sędzią, a prokurator żądał dla Petaina kary śmierci, jaka byłaby twoja decyzja?". 30 proc. respondentów zaaprobowałoby ten wyrok bez zastrzeżeń, 26 proc. chciałoby go złagodzić, 36 proc. nie zgadzało się na tę karę, 8 proc. było niezdecydowanych.
We wrześniu 1944 r. sondaż przeprowadził Institut Francais d'Opinion Publique. Tylko 32 proc. Francuzów wypowiedziało się wówczas za postawieniem marszałka Petaina przed sądem, a zaledwie 3 proc. z nich za słuszną uznało karę śmierci. Ale odsetek głosów opowiadających się za nią wzrastał: w styczniu 1945 r. wynosił 21, w kwietniu - 31, w maju tego roku - 44. Choć w nocy z 14 na 15 VIII 1945 r. zapadł w końcu taki wyrok (zaledwie jednym głosem większości), aż 17 sędziów sprzeciwiło się jego wykonaniu. Karę śmierci zamieniono Petainowi na dożywotnie więzienie (zmarł na wyspie Yeu 23 VII 1951 r.).
Proces Lavala toczył się jesienią 1945 r. przed tym samym Haut Cour de Justice. 9 października zapadł wyrok śmierci. Gdy sześć dni później zamierzano Lavala zabrać z celi, by wyrok wykonać, okazało się, że usiłował on w nocy popełnić samobójstwo. Odratowano go i postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Zginął z okrzykiem "Vive la France!" na ustach.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Paryżu sądzono Lavala, przed sądem w Oslo stanął Vidkun Quisling, człowiek, który stał się symbolem politycznej kolaboracji. Rozstrzelano go 24 X 1945 r. w twierdzy Akershus, w tym samym miejscu, w którym kilka lat wcześniej proklamował objęcie urzędu premiera kolaboranckiego rządu norweskiego.
W grudniu 1947 r. rozpoczął się w Oslo proces 86-letniego pisarza, laureata nagrody Nobla, Knuta Hamsuna. Rok temu "Magazyn" nr 26 (70) opublikował obszerny tekst na temat tego procesu i tragicznych losów człowieka zafascynowanego pewnymi elementami faszystowskiej ideologii. Po dwóch latach internowania w domu i pobycie w szpitalu psychiatrycznym Hamsun został skazany na karę grzywny, która dla pisarza była rujnująca.
22 III 1946 r. wykonano w Holandii wyrok śmierci na twórcy miejscowej partii faszystowskiej Antonie Adriaanie Mussercie. 12 VIII 1946 r. w Moskwie rozstrzelano gen. Andrieja Własowa i 11 innych oficerów stworzonej przezeń Russkoj Oswoboditielnoj Armii.
19 IV 1947 r. odbyła się w Czechosłowacji egzekucja przywódcy powołanego pod niemieckim patronatem Państwa Słowackiego - księdza Josefa Tiso. W tym wypadku trudno jest mówić o kolaboracji z okupantem, gdyż Słowacja teoretycznie była państwem niezależnym i nie weszła w skład okupowanego przez Niemców Protektoratu Czech i Moraw.
Jeszcze bardziej skomplikowana była sprawa sądzonego w Jugosławii od 10-15 VII 1946 r. i też straconego przywódcy serbskich czetników - Drazy Mihajlovicia, konkurenta marszałka Tito. Trudno jednak zaprzeczyć, że obok niewątpliwych zasług w zwalczaniu niemieckiego okupanta, w pewnym momencie poszedł on na współpracę z najeźdźcą.
Ci, których nie ukarano
Oczywiście takich były tysiące. Większość z tych, których nie dosięgła kara, po prostu uciekła z kraju przed wyzwoleniem, częstokroć wraz z wycofującymi się Niemcami. Wśród tych, którzy za współpracę z najeźdźcą i zdradę ojczyzny nie zapłacili, były też postacie pierwszoplanowe, jak chociażby Marcel Deat, autor sławetnego artykułu "Umierać za Gdańsk", założyciel kolaboranckiego stowarzyszenia Rassemblement National Populaire. Michżle Cotta w książce wydanej w 1964 r. pisząc o losie Deata mogła tylko powiedzieć, że "udało mu się przedostać do Włoch, gdzie jego ślad się urywa". Wiadomo teraz, że ukrył się w jednym z klasztorów. Zdaje się, że nie podano dotychczas daty jego śmierci.
Dość częstym miejscem schronienia dla europejskich kolaborantów była rządzona przez gen. Franco - Hiszpania. Podążył tam belgijski faszysta Leon Degrelle, twórca Legionu Walońskiego, z którym sam udał się na front wschodni, a także Louis Darquier de Pellopoix, kierujący w latach 1942-1944 Komisariatem do Spraw Żydowskich w rządzie Vichy, współodpowiedzialny za deportację i śmierć ok. 75 tys. francuskich Żydów. W 1947 r. został on zaocznie skazany we Francji na karę śmierci "za tajne porozumienie z nieprzyjacielem", a w 1968 r. kara uległa przedawnieniu. W mocy pozostawał jedynie dożywotni zakaz pobytu we Francji. W 1978 r. wysłannikowi paryskiego "L'Express" udało się przeprowadzić z nim wywiad. Gdy dziennikarz wspomniał o uśmiercaniu Żydów w komorach gazowych Oświęcimia - usłyszał: "Powiem Panu, co dokładnie zdarzyło się w Oświęcimiu. Gazowano tam. Tak, to prawda. Ale gazowano pchły".
Zmarł na obczyźnie w 1980 r. informacja o jego śmierci w "Le Monde" znalazła się dopiero 22 II 1983 r.
W 1960 r. jednym z "nieśmiertelnych" Akademii Francuskiej wybrano Henry'ego Montherlanta. Piętnaście lat wcześniej wymieniano go wśród tych, których postawa podczas okupacji budziła poważne zastrzeżenia.
W 1984 r. na budynku, w którym podczas okupacji mieszkał w Paryżu inny pisarz umieszczany na liście kolaborantów, Louis Ferdinand Celine, została uroczyście odsłonięta tablica pamiątkowa.
Tomasz Szarota (urodzony w 1940 r.) jest profesorem w Instytucie Historii PAN. Opublikował m. in. biografię Stefana Roweckiego "Grota", "Okupowanej Warszawy dzień powszedni ", "V - jak zwycięstwo. Symbole, znaki, demonstracje patriotyczne walczącej Europy", "Życie codzienne w stolicach okupowanej Europy".
ROZLICZANIE
Kolaboracja z Niemcami (pomijam tu współpracę z innymi okupantami - Włochami, Litwinami, Słowakami czy władzami radzieckimi), poza jednym wyjątkiem, a mianowicie Francją, była i jest nadal tematem bardzo niechętnie podejmowanym przez historyków tych krajów, w których zjawisko to występowało. W jeszcze większym stopniu "białą plamą" jest "rozliczanie się" z kolaborantami, które rozpoczynało się w momencie wyzwolenia i które w gruncie rzeczy nigdy do końca nie zostało przeprowadzone. O przebiegu "czystki", by posłużyć się francuskim określeniem "epuration", dokonanej np. w krajach bałtyckich, na Ukrainie, Białorusi, w Czechach, na Słowacji, czy na terenie byłej Jugosławii, gdzie zginęły prawdopodobnie setki tysięcy ludzi, nie wiemy prawie nic lub w każdym razie niewiele. Badania naukowe tak na dobrą sprawę dopiero się zaczynają, więc proponowane tu ujęcie porównawcze musi być bardzo niekompletne.
KOLABORACJA
Termin ten, w znaczeniu współpracy z najeźdźcą, narodził się w trakcie spotkania Petaina z Hitlerem w Montoire 24 października 1940 r. Była to niemiecka oferta, która została przez szefa "państwa francuskiego" przyjęta. Francuzi natychmiast wykpili zasady tej współpracy, proponując taką oto jej definicję: "Daj mi twój zegarek, a powiem ci, która godzina".
Jeśli się nie mylę, określenia "kolaborant" i "kolaboracja", w odniesieniu do sytuacji w okupowanej Polsce, w ogóle nie występowały w naszej prasie konspiracyjnej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)