WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
piątek, 7 grudnia 2012
Hołd Bohaterom 1812 * Finis Grande Armée
NA WIĘKSZĄ CHWAŁĘ . . .
"Głos Karmelu", rok VII, nr 12, grudzień 1933
Wilno. 7 grudnia 1812.
Pierwsi żołnierze, pojedynczo lub w grupach, zaczęli wkraczać do miasta 7 grudnia. Sklepy i kawiarnie były jak zwykle otwarte, a obdarci przybysze nie wierzyli własnym oczom. Każda wioska, każde miasteczko lub miasto, jakie oglądali w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, stanowiło spustoszoną, wypaloną, opuszczoną ruinę, zatem widok normalnie funkcjonującego, nienaruszonego przez wojnę Wilna wydał im się magiczny. "Był to dla nas niezwykły spektakl: miasto, w którym panował całkowity spokój i można było dostrzec stojące w oknach kobiety" - pisał pułkownik Pelet. Możliwość wejścia do kawiarni, zajęcia miejsca przy stoliku i zamówienia kawy oraz ciastek potraktowali jak zachwycający luksus. Pułkownik Griois udał się do najbliższej gospody i poprosił o chleb z masłem i kartofle, a potem popił to wszystko butelką nie najlepszego hiszpańskiego wina. "Będziecie się szyderczo śmiali, kiedy wam powiem, że ta chwila odpoczynku od cierpień i niebezpieczeństw, jakie przeszedłem i jakie mnie jeszcze czekały, należała z pewnością do tych momentów mojego życia, w których czułem się prawdziwie i nieskończenie szczęśliwy" - pisał. Niektórzy udali się na poszukiwanie kwater, inni zaczęli gromadzić zapasy żywności. Do miasta napływała coraz większa liczba żołnierzy, a mieszkańcy, zdając sobie sprawę, że docierające do nich od tygodnia pogłoski są prawdziwe, zaczęli zamykać sklepy i jadłodajnie. "Początkowo patrzyli na nas z zaskoczeniem, potem z przerażeniem - pisał Cesare de Laugier, który wkroczył do Wilna jako jeden z pierwszych, w gronie niedobitków 4. korpusu księcia Eugeniusza. - Pospieszyli do swych domów i zaczęli ryglować drzwi i okna".
9 grudnia u wrót Wilna zjawił się główny trzon armii. Ustawieni przez Hogendorpa przy drogach wejściowych wartownicy, mający kierować ruchem, nie byli w stanie zapanować nad bezładnymi kolumnami wojsk. Oficer, któremu polecono rozlokować artylerię, stanął w obliczu ludzi odmawiających słuchania jakichkolwiek rozkazów i chcących jak najszybciej dostać się do miasta. Droga wiodąca do centrum Wilna przebiegała przez średniowieczną bramę, szeroką zaledwie na 3-4 metry i ponad dwukrotnie dłuższą, a więc tworzącą coś w rodzaju tunelu. Powstał przed nią nieunikniony zator, na który napierali z tyłu nadchodzący żołnierze. "Nie ulega wątpliwości, że dało się znaleźć na lewo lub na prawo od niej inne drogi, również prowadzące do miasta, ale my nabraliśmy niefortunnego zwyczaju odruchowego postępowania śladem tych, którzy szli przed nami" - pisał Griois, dodając, że "była to, w mniejszej skali, kopia przeprawy przez Berezynę". Nieliczni odeszli spod bramy i wkroczyli do miasta w innych miejscach, ale większość zachowała się jak stado owiec, do których upodobniły ich doświadczenia ubiegłych kilku tygodni. Popychani i szarpani żołnierze często się przewracali. Padały też konie, a napierający z tyłu tłum tratował ludzi i zwierzęta. Christian von Martens widział oficera, który został tak mocno przyparty przez tłum do działa, że brzuch pękł mu, a wnętrzności wypłynęły na zewnątrz. "Uniesiony do przodu, straciłem grunt pod nogami, a potem zostałem rzucony na ziemię, między dwa leżące konie, a na nie wkrótce upadł trzeci, razem z jeźdźcem - wspominał kapitan Roeder. - Straciłem wszelką nadzieję na ocalenie życia. Niebawem wyrósł na nas stos złożony z dziesiątków ludzi, którzy straszliwie krzyczeli, ponieważ mieli połamane ręce i nogi lub byli miażdżeni przez tłum. Jeden z rzucających się rozpaczliwie koni uniósł mnie nagle w górę i upadłem w jakimś pustym miejscu, gdzie mogłem się podnieść i przebrnąć przez bramę". ...
"Co się działo w Wilnie w pierwszych kilku tygodniach po 10 grudnia 1812, łatwiej powiedzieć, niż uwierzyć, a i powiedzieć trudno" - twierdził Aleksander Fredro. Gdy tylko zorganizowane jednostki wymaszerowały z miasta, wdarły się do niego roje kozaków; zaczęli polować na snujących się po ulicach maruderów i wyłapywać żołnierzy, a szczególnie oficerów szukających schronienia w prywatnych domach. Wpadali do szpitali i klasztorów, w których leżeli bezradnie ranni lub niezdolni do dalszego marszu żołnierze, bili ich i kopali, a także zdzierali z nich ubrania i opatrunki w poszukiwaniu kosztowności. Protestujący lub próbujący się bronić byli zabijani. Niepolscy mieszkańcy miasta, chcąc może dowieść swej antyfrancuskiej postawy i uniknąć dzięki temu ewentualnych prześladowań ze strony Rosjan, przyłączyli się do polowań na francuskich i sprzymierzonych żołnierzy. Ci, którzy wynajęli pokoje oficerom i pozwolili im się schronić w swych domach, pospiesznie zabijali teraz niewygodnych gości, zabierali im ocalałe kosztowności i wyrzucali ich ciała na ulicę. Z istniejących przekazów można się dowiedzieć, że mieszkańcy Wilna zwabiali wygłodzonych oficerów do swych domów, by ich zabić i obrabować, że kobiety z sadystycznym zapałem mordowały ocalałych Francuzów, a jedna z nich wtykała jeńcom i rannym do ust nieczystości, mówiąc: "Le monsieur a du pain maintenant ". Ci, którzy uniknęli śmierci, błąkali się po ulicach, żebrząc o kawałek chleba, i w końcu umierali z zimna oparci o ścianę jakiegoś budynku. Sytuacja nie uległa poprawie, kiedy miasto zajęły regularne oddziały rosyjskie dowodzone przez generała Czaplica. Żołnierze, biorąc przykład z kozaków, przetrząsali szpitale, a personel medyczny, który w końcu przejął nad nimi opiekę, okazał się niewiele bardziej życzliwy. Mimo dostatku produktów żywnościowych ranni przez wiele dni nie dostawali jedzenia ani wody i byli fatalnie traktowani przez sanitariuszy. Wybuchła epidemia tyfusu, a zmarłych i umierających bezceremonialnie wyrzucano przez okna i zostawiano na ulicach wśród piętrzących się stosów sztywnych, poskręcanych, zamarzniętych ciał .
Kowno. 12 grudnia 1812.
Straty.
Skutki działań wojennych rozpoczętych w roku 1812 bywały dość osobliwe. Syn kapitana Octave'a de Segur z 8. pułku huzarów - który, przebity dwiema kozackimi lancami i wzięty do niewoli pod Wilnem już 28 czerwca, był pierwszą znaną francuską ofiarą kampanii - poślubił w roku 1819 Sophie, najmłodszą córkę hrabiego Fiodora Rostopczyna, gubernatora i podpalacza Moskwy. Ona zaś, jako comtesse de Segur, napisała serię książek dla dzieci, na których wychowywały się jeszcze w XX wieku całe pokolenia francuskich dziewcząt i chłopców.
Adam Zamoyski - 1812. Wojna z Rosją - 1
Przychodzącego w postaci Dziecięcia z Betlejem, czy ukrytego w Eucharystii możemy
przyjmować lub nie – ale przyjścia Jego w dniu sądu nie unikniemy.
A od wyniku, jaki wyda o nas Boski Sędzia, będzie zależała cała wieczność.
Wszystka tedy mądrość życiowa na tym polega, by wyrok ten wypadł dla nas korzystnie.
Inaczej jesteśmy na wieki nieszczęśliwi!
I tę prawdę, o której tak chętnie zapominamy, ten cel naszego życia: b yś m y n i e
t y l k o z n a l i , a l e i o s ią g n ę l i o w o c e z b a w i e n i a – p r z y p o mi n a na m
K o ś c i ó ł w a d w e n c i e .
Wszystkie zaś wskazania jego streszczają się w tym zdaniu: K t o p a t r z y w duchu wiary
n a J e z u s a D z ie c ię , k t o uc z y s i ę w s z k o le ż ł ó b k a J e g o , i naukę
t a m z a c z e r p n i ę t ą , w y p e ł n i a w ż yc i u ; k t o z m i ł o ś c i ą p r z y j m u j e
J e z u s a -E u c ha r y s t i ę – t e n t e ż z r a d o ś c ią c z e k a n a p r z y j ś c i e J e z u s a -
S ę d z ie g o .
Karmelita bosy"Głos Karmelu", rok VII, nr 12, grudzień 1933
La Grande Armée | |
---|---|
Wilno. 7 grudnia 1812.
Pierwsi żołnierze, pojedynczo lub w grupach, zaczęli wkraczać do miasta 7 grudnia. Sklepy i kawiarnie były jak zwykle otwarte, a obdarci przybysze nie wierzyli własnym oczom. Każda wioska, każde miasteczko lub miasto, jakie oglądali w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, stanowiło spustoszoną, wypaloną, opuszczoną ruinę, zatem widok normalnie funkcjonującego, nienaruszonego przez wojnę Wilna wydał im się magiczny. "Był to dla nas niezwykły spektakl: miasto, w którym panował całkowity spokój i można było dostrzec stojące w oknach kobiety" - pisał pułkownik Pelet. Możliwość wejścia do kawiarni, zajęcia miejsca przy stoliku i zamówienia kawy oraz ciastek potraktowali jak zachwycający luksus. Pułkownik Griois udał się do najbliższej gospody i poprosił o chleb z masłem i kartofle, a potem popił to wszystko butelką nie najlepszego hiszpańskiego wina. "Będziecie się szyderczo śmiali, kiedy wam powiem, że ta chwila odpoczynku od cierpień i niebezpieczeństw, jakie przeszedłem i jakie mnie jeszcze czekały, należała z pewnością do tych momentów mojego życia, w których czułem się prawdziwie i nieskończenie szczęśliwy" - pisał. Niektórzy udali się na poszukiwanie kwater, inni zaczęli gromadzić zapasy żywności. Do miasta napływała coraz większa liczba żołnierzy, a mieszkańcy, zdając sobie sprawę, że docierające do nich od tygodnia pogłoski są prawdziwe, zaczęli zamykać sklepy i jadłodajnie. "Początkowo patrzyli na nas z zaskoczeniem, potem z przerażeniem - pisał Cesare de Laugier, który wkroczył do Wilna jako jeden z pierwszych, w gronie niedobitków 4. korpusu księcia Eugeniusza. - Pospieszyli do swych domów i zaczęli ryglować drzwi i okna".
9 grudnia u wrót Wilna zjawił się główny trzon armii. Ustawieni przez Hogendorpa przy drogach wejściowych wartownicy, mający kierować ruchem, nie byli w stanie zapanować nad bezładnymi kolumnami wojsk. Oficer, któremu polecono rozlokować artylerię, stanął w obliczu ludzi odmawiających słuchania jakichkolwiek rozkazów i chcących jak najszybciej dostać się do miasta. Droga wiodąca do centrum Wilna przebiegała przez średniowieczną bramę, szeroką zaledwie na 3-4 metry i ponad dwukrotnie dłuższą, a więc tworzącą coś w rodzaju tunelu. Powstał przed nią nieunikniony zator, na który napierali z tyłu nadchodzący żołnierze. "Nie ulega wątpliwości, że dało się znaleźć na lewo lub na prawo od niej inne drogi, również prowadzące do miasta, ale my nabraliśmy niefortunnego zwyczaju odruchowego postępowania śladem tych, którzy szli przed nami" - pisał Griois, dodając, że "była to, w mniejszej skali, kopia przeprawy przez Berezynę". Nieliczni odeszli spod bramy i wkroczyli do miasta w innych miejscach, ale większość zachowała się jak stado owiec, do których upodobniły ich doświadczenia ubiegłych kilku tygodni. Popychani i szarpani żołnierze często się przewracali. Padały też konie, a napierający z tyłu tłum tratował ludzi i zwierzęta. Christian von Martens widział oficera, który został tak mocno przyparty przez tłum do działa, że brzuch pękł mu, a wnętrzności wypłynęły na zewnątrz. "Uniesiony do przodu, straciłem grunt pod nogami, a potem zostałem rzucony na ziemię, między dwa leżące konie, a na nie wkrótce upadł trzeci, razem z jeźdźcem - wspominał kapitan Roeder. - Straciłem wszelką nadzieję na ocalenie życia. Niebawem wyrósł na nas stos złożony z dziesiątków ludzi, którzy straszliwie krzyczeli, ponieważ mieli połamane ręce i nogi lub byli miażdżeni przez tłum. Jeden z rzucających się rozpaczliwie koni uniósł mnie nagle w górę i upadłem w jakimś pustym miejscu, gdzie mogłem się podnieść i przebrnąć przez bramę". ...
"Co się działo w Wilnie w pierwszych kilku tygodniach po 10 grudnia 1812, łatwiej powiedzieć, niż uwierzyć, a i powiedzieć trudno" - twierdził Aleksander Fredro. Gdy tylko zorganizowane jednostki wymaszerowały z miasta, wdarły się do niego roje kozaków; zaczęli polować na snujących się po ulicach maruderów i wyłapywać żołnierzy, a szczególnie oficerów szukających schronienia w prywatnych domach. Wpadali do szpitali i klasztorów, w których leżeli bezradnie ranni lub niezdolni do dalszego marszu żołnierze, bili ich i kopali, a także zdzierali z nich ubrania i opatrunki w poszukiwaniu kosztowności. Protestujący lub próbujący się bronić byli zabijani. Niepolscy mieszkańcy miasta, chcąc może dowieść swej antyfrancuskiej postawy i uniknąć dzięki temu ewentualnych prześladowań ze strony Rosjan, przyłączyli się do polowań na francuskich i sprzymierzonych żołnierzy. Ci, którzy wynajęli pokoje oficerom i pozwolili im się schronić w swych domach, pospiesznie zabijali teraz niewygodnych gości, zabierali im ocalałe kosztowności i wyrzucali ich ciała na ulicę. Z istniejących przekazów można się dowiedzieć, że mieszkańcy Wilna zwabiali wygłodzonych oficerów do swych domów, by ich zabić i obrabować, że kobiety z sadystycznym zapałem mordowały ocalałych Francuzów, a jedna z nich wtykała jeńcom i rannym do ust nieczystości, mówiąc: "Le monsieur a du pain maintenant ". Ci, którzy uniknęli śmierci, błąkali się po ulicach, żebrząc o kawałek chleba, i w końcu umierali z zimna oparci o ścianę jakiegoś budynku. Sytuacja nie uległa poprawie, kiedy miasto zajęły regularne oddziały rosyjskie dowodzone przez generała Czaplica. Żołnierze, biorąc przykład z kozaków, przetrząsali szpitale, a personel medyczny, który w końcu przejął nad nimi opiekę, okazał się niewiele bardziej życzliwy. Mimo dostatku produktów żywnościowych ranni przez wiele dni nie dostawali jedzenia ani wody i byli fatalnie traktowani przez sanitariuszy. Wybuchła epidemia tyfusu, a zmarłych i umierających bezceremonialnie wyrzucano przez okna i zostawiano na ulicach wśród piętrzących się stosów sztywnych, poskręcanych, zamarzniętych ciał .
Kowno. 12 grudnia 1812.
Kowno zostało dobrze zaopatrzone i z pewnością mogło być bronione, gdyż przeprowadzono tam niedawno fortyfikacyjne roboty ziemne. Murat jednak nie wziął pod uwagę możliwości zatrzymania się w tym mieście i pospieszył w kierunku Królewca. Zorganizowane jednostki otrzymały racje żywnościowe, ale uciekająca hałastra, która wdarła się do Kowna 12 grudnia i następnego dnia, nie była w stanie niczego bronić. Większość żołnierzy ruszyła natychmiast w kierunku magazynów i pochłonęła wszystko, co wpadło jej w ręce, nie czekając ani na upieczenie chleba, ani na jego zorganizowaną dystrybucję. Znalazła też spore zapasy napojów wyskokowych, więc pijani francuscy i niemieccy żołnierze wkrótce zaczęli się między sobą bić. Liczni uciekinierzy usiedli, by utopić w trunku swoje zmartwienia. Alkohol, który rozgrzewa ducha, ale w istocie obniża temperaturę ciała, stał się przyczyną ich smutnego końca. Tysiącami padali na ziemię i zamarzali na śmierć, nadal trzymając w rękach butelki, albo kryli się w bramach lub na gankach i zapadali w sen, z którego nie mieli się już nigdy obudzić. Ney, gdy dotarł do Kowna wraz ze swą kurczącą się ariergardą, będącą w istocie zbieraniną zdekompletowanych jednostek, zajął pozycje obronne przed miastem. Pragnął umożliwić jak największej liczbie maruderów wejście do centrum, zdobycie zapasów i przedostanie się na drugą stronę Niemna. Akcja przebiegała bardzo wolno, bo choć rzeka zamarzła i można ją było przekroczyć w każdym miejscu, wszyscy wdzierali się na most. Powstawały więc zatory, prowadzące jak zwykle do bójek i ofiar. Ney odkrył niebawem, że grozi mu otoczenie przez kozaków, a w dodatku otworzyła do niego ogień artyleria sprowadzona przez regularny oddział rosyjskiej kawalerii. Miał trochę dział, między innymi te, które major Noel niepotrzebnie dociągnął aż do Ponar, zatem mógł przez jakiś czas utrzymywać Rosjan na dystans. Jego oddział topniał jednak w oczach. Kompania Niemców z Anhalt-Lippe zrezygnowała z dalszej walki, kiedy jej dowódca, który został ranny, przystawił sobie pistolet do głowy i zastrzelił się. Neyowi pozostała tylko garstka francuskiej piechoty, więc zaczął się cofać, tocząc zaciekłe walki odwrotowe na ulicach miasta i na moście. Z muszkietem w ręku trwał w pierwszym szeregu swej topniejącej jednostki, dowodząc żołnierzami i zachęcając ich do ostatniego wysiłku. Kiedy dotarł do zachodniego końca mostu, oddał ostatni wystrzał w kierunku Rosjan, a potem wrzucił swój muszkiet do zamarzniętego koryta Niemna, odwrócił się i odszedł znad rzeki.
Generalny intendent armii Mathieu Dumas, który przeprawił się wcześniej, dotarł do Gąbina i znalazł schronienie w domu miejscowego lekarza. Następnego ranka siadał właśnie do pożywnego śniadania i dobrej kawy, gdy otworzyły się drzwi i wszedł przez nie jakiś mężczyzna w brązowym płaszczu. Jego zarośnięta twarz była osmalona od dymu, a oczy błyszczące i zaczerwienione. "Oto wreszcie przybywam! - oznajmił przybysz. - Jak to, generale Dumas, czyżby pan mnie nie poznawał?" Dumas potrząsnął przecząco głową i spytał go o nazwisko. "Jestem ariergardą Grande Armee - odparł mężczyzna. - Jestem marszałek Ney".
Straty.
Obraz rozmiarów katastrofy zaczął się wyłaniać dopiero wtedy, gdy pod koniec stycznia odwrót Francuzów dobiegł końca, a resztki Grande Armee dotarły do miast wyznaczonych na punkty zborne poszczególnych jednostek. Trudno precyzyjnie ustalić liczbę tych, którzy zginęli, ponieważ pierwotne rachuby dotyczące siły Grande Armee są prawdopodobnie zawyżone, a podczas operacji w Rosji stale otrzymywała ona posiłki.
Można jednak założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że łączna liczba wojsk francuskich i sojuszniczych operujących za Niemnem między styczniem a grudniem 1812 roku sięgała 550-600 tysięcy żołnierzy. Tylko około 120 tysięcy spośród nich wyszło w grudniu z Rosji. Być może aż 30 tysięcy odesłano wcześniej, jako lekko rannych lub chorych, albo jako oficerów kadrowych mających formować nowe jednostki we Francji lub we Włoszech. Prawdopodobne jest również, że znaczna część spośród 50 tysięcy ludzi, którzy zdezerterowali na początku kampanii, wydostała się z Rosji, kiedy warunki jeszcze temu sprzyjały. Rosjanie wzięli około 100 tysięcy jeńców, ale liczba tych, którzy przeżyli i zostali odesłani do domu po roku 1814, nie przekroczyła z pewnością 20 tysięcy. Można więc śmiało założyć, że aż 400 tysięcy francuskich i sprzymierzonych żołnierzy straciło życie, z tego mniej niż jedna czwarta w walce. Możemy tylko się domyślać liczby pochodzących z Francji i sojuszniczych państw cywilów, którzy zginęli, krocząc za armią w głąb Rosji i towarzysząc jej w drodze powrotnej z Moskwy. Trzeba też pamiętać, że znaczna część cywilów i żołnierzy, którzy wydostali się z Rosji, zmarła w ciągu miesiąca lub dwóch wskutek tyfusu, gruźlicy lub chorób nerwowych, będących ubocznym skutkiem kampanii. Nie jest łatwiej obliczyć precyzyjnie straty rosyjskie. Obecnie uważa się, że zginęło około 400 tysięcy żołnierzy i członków milicji, z tego mniej więcej 110 tysięcy na polu walki. Liczba cywilów, którzy stracili życie podczas oblężenia Połocka i Smoleńska, w pożarze Moskwy, w wyniku tysięcy napadów maruderów lub po prostu z głodu i zimna na skutek konieczności opuszczenia własnych domów, jest tylko przedmiotem przypuszczeń. Można jednak przyjąć, że od chwili przejścia Niemna przez Grande Armee, czyli od końca czerwca 1812 roku, do końca lutego 1813 roku zmarło około miliona ludzi, których bez obawy popełnienia większego błędu da się podzielić mniej więcej po połowie na obie strony.
[Liczby podawane przez wczesnych historyków kampanii, nawet te, które były ogłaszane przez źródła wojskowe obu stron, są ocenami opartymi na bardzo mglistych danych. Meynier ujawnia na przykład, że większość historyków piszących o milionach znacznie zawyżało liczbę zabitych podczas wojen napoleońskich. Obliczenia Labauma, który twierdził, że pod Kownem przeszło powtórnie przez Niemen 20 tysięcy ludzi, zostały powtórzone przez Buturlina i w większości mogą być uznane za trafne, choć Buturlin twierdzi, że z Rosji wyszło jeszcze 60 tysięcy ludzi, głównie Austriaków i Prusaków. Bardziej wyczerpujące obliczenia Gourgauda są znacznie zawyżone, szczególnie w wypadku 36 tysięcy ludzi, którzy jakoby ponownie przeszli rzekę pod Kownem, ale podawana przez niego łączna liczba 127 tysięcy nie jest zbyt odległa od współczesnych obliczeń. Podawane przez Rosjan liczby, dotyczące ilości jeńców, wahały się od 193 tysięcy (Buturlin) do 210 tysięcy (Czujkiewicz), choć oficjalne dane rosyjskie nie przekraczały 136 tysięcy, a wszystkie współczesne studia dowodzą, że i ta liczba jest zbyt wysoka. Jedynymi godnymi zaufania liczbami, co do ilości ludzi, którzy stracili życie podczas kampanii, są z jednej strony dane władz rosyjskich, dotyczące zakopanych przez nie ciał, a z drugiej - francuskie dane pochodzące ze spisów ludności. Bałaszow twierdził, że wiosną 1813 roku pochowano wzdłuż drogi 430 707 ludzkich zwłok.
W grudniu 1812 roku władze rosyjskie doliczyły się w guberni smoleńskiej 172 566 ciał i 128 739 szkieletów zwierzęcych, 50 185 ciał i 170 50 szkieletów w guberni mohylewskiej, 2 230 ciał i 7 355 szkieletów w guberni kałuskiej, co daje łączną liczbę 224 981 ciał i 153 144 szkieletów. Ale liczby te niewiele nam mówią, gdyż nie wynika z nich dokładnie, czy zabici byli żołnierzami, czy cywilami, nie wspominając już o ich narodowości. Istnieją też szczegółowe dane liczbowe dotyczące niektórych jednostek, ale wyciąganie z nich wniosków byłoby zajęciem jałowym, gdyż bardzo się od siebie różnią. Moje obliczenia oparte są na liczbach podawanych przez Vilatte de Prugnes i Meyniera, na obliczeniach Kukiela (który wydaje mi się najbardziej skrupulatnym historykiem tej kampanii) z jednej strony, z drugiej zaś - na rachubach bardziej współczesnych rosyjskich historyków, takich jak Żylin, Sirotkin, Szwiedow i Sokołów.]
Można jednak założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że łączna liczba wojsk francuskich i sojuszniczych operujących za Niemnem między styczniem a grudniem 1812 roku sięgała 550-600 tysięcy żołnierzy. Tylko około 120 tysięcy spośród nich wyszło w grudniu z Rosji. Być może aż 30 tysięcy odesłano wcześniej, jako lekko rannych lub chorych, albo jako oficerów kadrowych mających formować nowe jednostki we Francji lub we Włoszech. Prawdopodobne jest również, że znaczna część spośród 50 tysięcy ludzi, którzy zdezerterowali na początku kampanii, wydostała się z Rosji, kiedy warunki jeszcze temu sprzyjały. Rosjanie wzięli około 100 tysięcy jeńców, ale liczba tych, którzy przeżyli i zostali odesłani do domu po roku 1814, nie przekroczyła z pewnością 20 tysięcy. Można więc śmiało założyć, że aż 400 tysięcy francuskich i sprzymierzonych żołnierzy straciło życie, z tego mniej niż jedna czwarta w walce. Możemy tylko się domyślać liczby pochodzących z Francji i sojuszniczych państw cywilów, którzy zginęli, krocząc za armią w głąb Rosji i towarzysząc jej w drodze powrotnej z Moskwy. Trzeba też pamiętać, że znaczna część cywilów i żołnierzy, którzy wydostali się z Rosji, zmarła w ciągu miesiąca lub dwóch wskutek tyfusu, gruźlicy lub chorób nerwowych, będących ubocznym skutkiem kampanii. Nie jest łatwiej obliczyć precyzyjnie straty rosyjskie. Obecnie uważa się, że zginęło około 400 tysięcy żołnierzy i członków milicji, z tego mniej więcej 110 tysięcy na polu walki. Liczba cywilów, którzy stracili życie podczas oblężenia Połocka i Smoleńska, w pożarze Moskwy, w wyniku tysięcy napadów maruderów lub po prostu z głodu i zimna na skutek konieczności opuszczenia własnych domów, jest tylko przedmiotem przypuszczeń. Można jednak przyjąć, że od chwili przejścia Niemna przez Grande Armee, czyli od końca czerwca 1812 roku, do końca lutego 1813 roku zmarło około miliona ludzi, których bez obawy popełnienia większego błędu da się podzielić mniej więcej po połowie na obie strony.
[Liczby podawane przez wczesnych historyków kampanii, nawet te, które były ogłaszane przez źródła wojskowe obu stron, są ocenami opartymi na bardzo mglistych danych. Meynier ujawnia na przykład, że większość historyków piszących o milionach znacznie zawyżało liczbę zabitych podczas wojen napoleońskich. Obliczenia Labauma, który twierdził, że pod Kownem przeszło powtórnie przez Niemen 20 tysięcy ludzi, zostały powtórzone przez Buturlina i w większości mogą być uznane za trafne, choć Buturlin twierdzi, że z Rosji wyszło jeszcze 60 tysięcy ludzi, głównie Austriaków i Prusaków. Bardziej wyczerpujące obliczenia Gourgauda są znacznie zawyżone, szczególnie w wypadku 36 tysięcy ludzi, którzy jakoby ponownie przeszli rzekę pod Kownem, ale podawana przez niego łączna liczba 127 tysięcy nie jest zbyt odległa od współczesnych obliczeń. Podawane przez Rosjan liczby, dotyczące ilości jeńców, wahały się od 193 tysięcy (Buturlin) do 210 tysięcy (Czujkiewicz), choć oficjalne dane rosyjskie nie przekraczały 136 tysięcy, a wszystkie współczesne studia dowodzą, że i ta liczba jest zbyt wysoka. Jedynymi godnymi zaufania liczbami, co do ilości ludzi, którzy stracili życie podczas kampanii, są z jednej strony dane władz rosyjskich, dotyczące zakopanych przez nie ciał, a z drugiej - francuskie dane pochodzące ze spisów ludności. Bałaszow twierdził, że wiosną 1813 roku pochowano wzdłuż drogi 430 707 ludzkich zwłok.
W grudniu 1812 roku władze rosyjskie doliczyły się w guberni smoleńskiej 172 566 ciał i 128 739 szkieletów zwierzęcych, 50 185 ciał i 170 50 szkieletów w guberni mohylewskiej, 2 230 ciał i 7 355 szkieletów w guberni kałuskiej, co daje łączną liczbę 224 981 ciał i 153 144 szkieletów. Ale liczby te niewiele nam mówią, gdyż nie wynika z nich dokładnie, czy zabici byli żołnierzami, czy cywilami, nie wspominając już o ich narodowości. Istnieją też szczegółowe dane liczbowe dotyczące niektórych jednostek, ale wyciąganie z nich wniosków byłoby zajęciem jałowym, gdyż bardzo się od siebie różnią. Moje obliczenia oparte są na liczbach podawanych przez Vilatte de Prugnes i Meyniera, na obliczeniach Kukiela (który wydaje mi się najbardziej skrupulatnym historykiem tej kampanii) z jednej strony, z drugiej zaś - na rachubach bardziej współczesnych rosyjskich historyków, takich jak Żylin, Sirotkin, Szwiedow i Sokołów.]
Jeśli idzie o straty Napoleona, były one jeszcze poważniejsze, niżby to wnikało z powyższych liczb. W gronie 120 tysięcy żołnierzy, którzy wyszli z Rosji w grudniu, 50 tysięcy stanowili Austriacy i Prusacy. Pierwsi z nich od początku byli niepewnymi sprzymierzeńcami, a drudzy mieli stać się wkrótce wrogami.
Z pozostałych 70 tysięcy ponad 20 tysięcy stanowili Polacy. Gdyby odliczyć wszystkich innych ocalałych sprzymierzeńców, można by zapewne odkryć, że kampanię przeżyło tylko około 35 tysięcy Francuzów, z których znaczna część nie nadawała się już do służby wojskowej. Dodać do tego należy stratę co najmniej 160 tysięcy koni pochodzących z obszaru napoleońskiego imperium oraz ponad tysiąca dział.
Rozmiary szkód poniesionych przez poszczególne jednostki były bardzo zróżnicowane. Kontyngent austriacki przetrwał głównie dlatego, że jako samodzielna formacja, dowodzona przez Schwarzenberga, zdołał uniknąć udziału we wszystkich bitwach, oprócz jednej. Prusacy pod wodzą Macdonalda uczestniczyli tylko w drobnych potyczkach i okazywali podobny brak entuzjazmu do walki z Rosjanami; w ich sektorze panował przez długie okresy lata taki spokój, że oficerowie odwiedzali bałtyckie kąpieliska.
Z 96 tysięcy Polaków biorących udział w kampanii wyszły z Rosji 24 tysiące, czyli proporcja tych, którzy przeżyli, sięgała 25 procent. Spośród 32 700 Bawarczyków, którzy przekroczyli Niemen, generał Wrede zdołał się doliczyć 1 stycznia 1813 roku tylko 4 tysięcy, czyli 12 procent całości. Z dwóch pułków iliryjskich, liczących 3 518 żołnierzy wszystkich rang, zachowało się 211, czyli 6 procent. Kiedy Armia Włoch, złożona niegdyś z 52 tysięcy ludzi, zgromadziła się w styczniu na punkcie zbornym w Kwidzynie, liczyła tylko 2 637 żołnierzy i 207 oficerów, czyli trochę ponad 5 procent stanu wyjściowego. Z 27 397 Włochów, którzy przekroczyli Alpy na początku lata 1812 roku, wróciło do domu tylko około 1000, niewiele więcej niż 3 procent.
Jak można się było spodziewać, pułki gwardii wyszły z kampanii względnie obronną ręką. Kompania szaserów, w której służył porucznik Marie Henry de Lignieres, liczyła po wkroczeniu do Królewca 52 ludzi z 245. Na apel lansjerów księcia Bergu, który odbył się 3 stycznia 1813 roku, przybyło 370 żołnierzy z początkowego stanu 1109. Polski pułk szwoleżerów liczył w chwili przeprawy przez Niemen 915 ludzi. Potem oddelegowano z niego wielu żołnierzy i oficerów, którzy stanowili trzon kadrowy tworzonych wówczas pułków litewskich. Mimo to po powrocie do Księstwa Warszawskiego, w grudniu 1812 roku, było w nim jeszcze 422 ludzi. Pułki piechoty liniowej poniosły znacznie cięższe straty. Według sierżanta Bertranda, 7. pułk lekkiej piechoty korpusu Davouta rozpoczynał kampanię w sile 3 342 ludzi, ale 31 grudnia 1812 roku, na apelu w Toruniu zjawiło się ich tylko 192. Z 800 kawalerzystów 8. pułku chasseurs a cheval, którzy wyruszyli z Brescii 6 lutego 1812 roku, rok później zebrało się w Głogowie jedynie 75. Dwa bataliony (2. i 3.) hiszpańskiego pułku Józefa-Napoleona, które walczyły pod Borodinem i Małojarosławcem w korpusie księcia Eugeniusza, powróciły za Niemen w sile 14 oficerów i 50 żołnierzy innych rang, ale pułkownik Lopez zdołał zabrać ze sobą sztandar. Z liczącej 400 ludzi kompanii pontonierów, którzy zbudowali mosty przez Berezynę, do Holandii powróciło tylko 8 - kapitan Benthien, starszy sierżant Schroder i 6 żołnierzy. A z 8. westfalskiego pułku piechoty wrócił do Kassel tylko jeden samotny sierżant.
Jak można się było spodziewać, pułki gwardii wyszły z kampanii względnie obronną ręką. Kompania szaserów, w której służył porucznik Marie Henry de Lignieres, liczyła po wkroczeniu do Królewca 52 ludzi z 245. Na apel lansjerów księcia Bergu, który odbył się 3 stycznia 1813 roku, przybyło 370 żołnierzy z początkowego stanu 1109. Polski pułk szwoleżerów liczył w chwili przeprawy przez Niemen 915 ludzi. Potem oddelegowano z niego wielu żołnierzy i oficerów, którzy stanowili trzon kadrowy tworzonych wówczas pułków litewskich. Mimo to po powrocie do Księstwa Warszawskiego, w grudniu 1812 roku, było w nim jeszcze 422 ludzi. Pułki piechoty liniowej poniosły znacznie cięższe straty. Według sierżanta Bertranda, 7. pułk lekkiej piechoty korpusu Davouta rozpoczynał kampanię w sile 3 342 ludzi, ale 31 grudnia 1812 roku, na apelu w Toruniu zjawiło się ich tylko 192. Z 800 kawalerzystów 8. pułku chasseurs a cheval, którzy wyruszyli z Brescii 6 lutego 1812 roku, rok później zebrało się w Głogowie jedynie 75. Dwa bataliony (2. i 3.) hiszpańskiego pułku Józefa-Napoleona, które walczyły pod Borodinem i Małojarosławcem w korpusie księcia Eugeniusza, powróciły za Niemen w sile 14 oficerów i 50 żołnierzy innych rang, ale pułkownik Lopez zdołał zabrać ze sobą sztandar. Z liczącej 400 ludzi kompanii pontonierów, którzy zbudowali mosty przez Berezynę, do Holandii powróciło tylko 8 - kapitan Benthien, starszy sierżant Schroder i 6 żołnierzy. A z 8. westfalskiego pułku piechoty wrócił do Kassel tylko jeden samotny sierżant.
Trudno uzmysłowić sobie wpływ takich strat na kraje, które je poniosły. Dla Francji, najbardziej zaludnionego państwa Europy, strata 300 tysięcy ludzi z ogólnej liczby ludności wynoszącej 27 milionów byłaby dziś porównywalna z utratą niemal 700 tysięcy mieszkańców, a nie obejmuje to ogromnej liczby cywilów.
Dla Księstwa Warszawskiego ubytek 70 tysięcy ludzi jest porównywalny z utratą przez dzisiejszą Polskę 750 tysięcy obywateli - a i w tym wypadku liczba ta nie obejmuje cywilów, którzy stracili życie w wyniku działań armii maszerujących przez terytorium tego państwa. Odpowiednie liczby dla Niemiec wynosiłyby - 400 tysięcy, dla północnych Włoch - 200 tysięcy, a dla Belgii i Holandii 80 tysięcy. Za tymi liczbami kryją się tysiące osobistych tragedii, które pogarszał jeszcze bardziej niedobór informacji dotyczących losów poszczególnych osób. Pewien francuski wieśniak, piszący do syna 22 lutego 1813 roku, zaadresował swój list: "Kapitan Flamant ze 129. pułku piechoty liniowej, zaginiony w regionie Wilna". Rodzina nie miała od niego słowa wiadomości od sierpnia, ale ponieważ nie przepadał on za pisaniem, nadal żywiła nadzieję. "Chciałbym myśleć, że jesteś jeńcem, i ta tylko myśl zapewnia nam w tym momencie odrobinę pociechy - pisał. - Twoja biedna matka jest ciężko chora z niepokoju i jedno słowo napisane twoją ręką przywróciłoby jej zdrowie". Choć wszyscy jeńcy odzyskali wolność z chwilą podpisania pokoju w roku 1814, liczni z nich nie zostali od razu wypuszczeni, więc ci, którzy przeżyli, powracali stopniowo z Rosji jeszcze przez kilka lat. Pozwoliło to pozbawionym wiadomości członkom rodzin żywić nadzieję przez całe lata, a nawet dziesięciolecia. Pewna wieśniaczka z Meklemburgii usiłowała uzyskać jakieś wiadomości o swoim narzeczonym jeszcze w roku 1849. Zdarzały się cudowne ocalenia, a w jednym wypadku doszło nawet do zmartwychwstania. Ignacy Dębowski, oficer z dywizji Dąbrowskiego, został ranny i tak ciężko ogłuszony podczas walk pod Borysowem, że jego koledzy uznali go za zabitego. Położyli go na płaszczu i pogrzebali z wszystkimi wojskowymi honorami pod stertą śniegu, gdyż ziemia była zbyt twarda, by wykopać grób. Kiedy odeszli, Dębowski odzyskał przytomność i trafił do rosyjskiej niewoli. Podobnie jak liczni inni polscy oficerowie, został przymusowo wcielony do armii rosyjskiej i wysłany jako prosty żołnierz na Kaukaz, gdzie akurat toczyły się walki. Wiele lat później, zwolniony za zasługi, zjawił się ponownie w Warszawie, gdzie bywał zapraszany na kolacje w zamian za opowieści o swym pogrzebie pod Borysowem. Niektórzy zostali w Rosji na zawsze, ponieważ po wzięciu do niewoli trafili w ręce miejscowych posiadaczy ziemskich jako tani robotnicy lub wstąpili do służby, aby przeżyć, i nigdy nie dowiedzieli się o amnestii lub nie mieli środków na powrót do swych krajów. Inni nie wrócili, ponieważ dokonali takiego wyboru i rozpoczęli nowe życie. Zapewniono im korzystne warunki osiedlenia się w mało zaludnionych rejonach Rosji, a niektórym przydzielono nawet żony. Według oficjalnych danych, do 31 grudnia 1814 roku 15 starszych oficerów, 2 lekarzy wojskowych i 1968 żołnierzy innych rang złożyło przysięgę na wierność carowi i stało się jego poddanymi, a 253 Austriaków, walczących poprzednio po stronie Napoleona, oczekiwało na swoją kolej. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku pewien rosyjski historyk odnalazł porucznika Nicolasa Savina z 2. pułku huzarów, który został wzięty do niewoli nad Berezyną. Mieszkał na przedmieściach Saratowa w małym domku otoczonym kwiatami, które codziennie podlewał. Gabinet ozdobił brązowym posążkiem Napoleona oraz namalowanym przez siebie akwarelą portretem cesarza. Żył w Rosji, dumnie nosząc swój krzyż Legii Honorowej. Umarł w roku 1894, mając podobno 127 lat. Nie wrócił do Francji, ponieważ nie mógł znieść myśli o oglądaniu kraju, który nie jest rządzony przez Napoleona. Guillaume Olive był większym pragmatykiem. Urodzony w Stanach Zjednoczonych Ameryki jako syn emigranta, już w młodym wieku rozpoczął służbę w armii francuskiej. Wzięty do niewoli podczas odwrotu, postanowił pozostać w Rosji. W roku 1821 był już adiutantem wielkiego księcia Konstantego, a dziesięć lat później marszałkiem szlachty w guberni, w której kupił majątek. Jego syn dosłużył się rangi generała kawalerii, poślubił córkę jednego z Tołstojów i został członkiem Rady Stanu. Jego wnukowie byli oficerami konnej gwardii i szambelanami dworu, a wnuczki damami dworu carycy. Jednak dla większości przejście na służbę innego władcy nie było sprawą tak łatwą. Rosjanie żywili nadzieję, że uda im się przeprowadzić akcję werbunkową wśród służących w Grande Armee Niemców, zwłaszcza że liczni spośród nich zostali do niej wcieleni wbrew swej woli. Zaczęli więc tworzyć Legię Niemiecką, która miała ich wchłonąć. Ale tylko nieliczni jeńcy zgłosili się na ochotnika, choć oznaczało to natychmiastowe uwolnienie od okropnych warunków, w jakich byli przetrzymywani. Zdumiewająco liczna większość niemieckich oficerów i żołnierzy z wojsk Napoleona pozostała mu wierna w nieszczęściu, a niemieccy jeńcy, rozsiani po całej Rosji, uroczyście obchodzili urodziny cesarza 15 sierpnia 1813 roku. Rosjanom zależało też na pozyskaniu dla swej sprawy służących w Grande Armee Hiszpanów, więc oferowali bardzo korzystne warunki wszystkim poddającym się. Utworzyli złożony z jeńców pułk, którym dowodził wzięty do niewoli nad Berezyną don Raphael de Llanza. Choć jego pułk nigdy nie spełnił oczekiwań Rosjan i nie wziął udziału w walce przeciw Napoleonowi, wrócił do Hiszpanii, gdzie jako Imperial-Alejandro uczestniczył w roku 1820 w powstaniu Riega wymierzonym przeciwko tym samym Burbonom, których zdetronizował Napoleon.
Dla Księstwa Warszawskiego ubytek 70 tysięcy ludzi jest porównywalny z utratą przez dzisiejszą Polskę 750 tysięcy obywateli - a i w tym wypadku liczba ta nie obejmuje cywilów, którzy stracili życie w wyniku działań armii maszerujących przez terytorium tego państwa. Odpowiednie liczby dla Niemiec wynosiłyby - 400 tysięcy, dla północnych Włoch - 200 tysięcy, a dla Belgii i Holandii 80 tysięcy. Za tymi liczbami kryją się tysiące osobistych tragedii, które pogarszał jeszcze bardziej niedobór informacji dotyczących losów poszczególnych osób. Pewien francuski wieśniak, piszący do syna 22 lutego 1813 roku, zaadresował swój list: "Kapitan Flamant ze 129. pułku piechoty liniowej, zaginiony w regionie Wilna". Rodzina nie miała od niego słowa wiadomości od sierpnia, ale ponieważ nie przepadał on za pisaniem, nadal żywiła nadzieję. "Chciałbym myśleć, że jesteś jeńcem, i ta tylko myśl zapewnia nam w tym momencie odrobinę pociechy - pisał. - Twoja biedna matka jest ciężko chora z niepokoju i jedno słowo napisane twoją ręką przywróciłoby jej zdrowie". Choć wszyscy jeńcy odzyskali wolność z chwilą podpisania pokoju w roku 1814, liczni z nich nie zostali od razu wypuszczeni, więc ci, którzy przeżyli, powracali stopniowo z Rosji jeszcze przez kilka lat. Pozwoliło to pozbawionym wiadomości członkom rodzin żywić nadzieję przez całe lata, a nawet dziesięciolecia. Pewna wieśniaczka z Meklemburgii usiłowała uzyskać jakieś wiadomości o swoim narzeczonym jeszcze w roku 1849. Zdarzały się cudowne ocalenia, a w jednym wypadku doszło nawet do zmartwychwstania. Ignacy Dębowski, oficer z dywizji Dąbrowskiego, został ranny i tak ciężko ogłuszony podczas walk pod Borysowem, że jego koledzy uznali go za zabitego. Położyli go na płaszczu i pogrzebali z wszystkimi wojskowymi honorami pod stertą śniegu, gdyż ziemia była zbyt twarda, by wykopać grób. Kiedy odeszli, Dębowski odzyskał przytomność i trafił do rosyjskiej niewoli. Podobnie jak liczni inni polscy oficerowie, został przymusowo wcielony do armii rosyjskiej i wysłany jako prosty żołnierz na Kaukaz, gdzie akurat toczyły się walki. Wiele lat później, zwolniony za zasługi, zjawił się ponownie w Warszawie, gdzie bywał zapraszany na kolacje w zamian za opowieści o swym pogrzebie pod Borysowem. Niektórzy zostali w Rosji na zawsze, ponieważ po wzięciu do niewoli trafili w ręce miejscowych posiadaczy ziemskich jako tani robotnicy lub wstąpili do służby, aby przeżyć, i nigdy nie dowiedzieli się o amnestii lub nie mieli środków na powrót do swych krajów. Inni nie wrócili, ponieważ dokonali takiego wyboru i rozpoczęli nowe życie. Zapewniono im korzystne warunki osiedlenia się w mało zaludnionych rejonach Rosji, a niektórym przydzielono nawet żony. Według oficjalnych danych, do 31 grudnia 1814 roku 15 starszych oficerów, 2 lekarzy wojskowych i 1968 żołnierzy innych rang złożyło przysięgę na wierność carowi i stało się jego poddanymi, a 253 Austriaków, walczących poprzednio po stronie Napoleona, oczekiwało na swoją kolej. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku pewien rosyjski historyk odnalazł porucznika Nicolasa Savina z 2. pułku huzarów, który został wzięty do niewoli nad Berezyną. Mieszkał na przedmieściach Saratowa w małym domku otoczonym kwiatami, które codziennie podlewał. Gabinet ozdobił brązowym posążkiem Napoleona oraz namalowanym przez siebie akwarelą portretem cesarza. Żył w Rosji, dumnie nosząc swój krzyż Legii Honorowej. Umarł w roku 1894, mając podobno 127 lat. Nie wrócił do Francji, ponieważ nie mógł znieść myśli o oglądaniu kraju, który nie jest rządzony przez Napoleona. Guillaume Olive był większym pragmatykiem. Urodzony w Stanach Zjednoczonych Ameryki jako syn emigranta, już w młodym wieku rozpoczął służbę w armii francuskiej. Wzięty do niewoli podczas odwrotu, postanowił pozostać w Rosji. W roku 1821 był już adiutantem wielkiego księcia Konstantego, a dziesięć lat później marszałkiem szlachty w guberni, w której kupił majątek. Jego syn dosłużył się rangi generała kawalerii, poślubił córkę jednego z Tołstojów i został członkiem Rady Stanu. Jego wnukowie byli oficerami konnej gwardii i szambelanami dworu, a wnuczki damami dworu carycy. Jednak dla większości przejście na służbę innego władcy nie było sprawą tak łatwą. Rosjanie żywili nadzieję, że uda im się przeprowadzić akcję werbunkową wśród służących w Grande Armee Niemców, zwłaszcza że liczni spośród nich zostali do niej wcieleni wbrew swej woli. Zaczęli więc tworzyć Legię Niemiecką, która miała ich wchłonąć. Ale tylko nieliczni jeńcy zgłosili się na ochotnika, choć oznaczało to natychmiastowe uwolnienie od okropnych warunków, w jakich byli przetrzymywani. Zdumiewająco liczna większość niemieckich oficerów i żołnierzy z wojsk Napoleona pozostała mu wierna w nieszczęściu, a niemieccy jeńcy, rozsiani po całej Rosji, uroczyście obchodzili urodziny cesarza 15 sierpnia 1813 roku. Rosjanom zależało też na pozyskaniu dla swej sprawy służących w Grande Armee Hiszpanów, więc oferowali bardzo korzystne warunki wszystkim poddającym się. Utworzyli złożony z jeńców pułk, którym dowodził wzięty do niewoli nad Berezyną don Raphael de Llanza. Choć jego pułk nigdy nie spełnił oczekiwań Rosjan i nie wziął udziału w walce przeciw Napoleonowi, wrócił do Hiszpanii, gdzie jako Imperial-Alejandro uczestniczył w roku 1820 w powstaniu Riega wymierzonym przeciwko tym samym Burbonom, których zdetronizował Napoleon.
Adam Zamoyski - 1812. Wojna z Rosją - 1
La Grande Armée | |||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
Active | 1805–15 | ||||||||||||||
Country | France | ||||||||||||||
Size | At its height in 1812 consisted of 554,500 men: • 300,000 Frenchmen and Dutchmen • 95,000 Poles • 35,000 Austrians • 30,000 Italians[1] • 24,000 Bavarians • 20,000 Saxons • 20,000 Prussians • 17,000 Westphalians • 15,000 Swiss • 4,000 Portuguese • 3,500 Croats |
||||||||||||||
Motto | Valeur et Discipline[2] (Bravery and Discipline) |
||||||||||||||
Colors | Le Tricolore | ||||||||||||||
March | La Victoire est à nous (Victory is ours/upon us) |
||||||||||||||
Engagements | |||||||||||||||
Commanders | |||||||||||||||
Notable commanders |
Napoleon I of France Joachim Murat, Louis Alexandre Berthier, Jean de Dieu Soult, Jean-Baptiste Bernadotte, Jean Lannes, Nicolas Davout, Michel Ney, Jean-Baptiste Bessières, André Masséna | ||||||||||||||
Insignia | |||||||||||||||
French Imperial Eagle
APPENDIX.
|
środa, 5 grudnia 2012
SUKIBURE mk PO
ZAMIAST WSTĘPU.
OBRAZ P R A W D Z I W E J POLSKI.
POpolsza 2012 :
RM: Żebym dobrze zrozumiał: jak oni to mówili, to nie byli agresywni, a jak ja powtarzam, to jestem?
OBRAZ P R A W D Z I W E J POLSKI.
...Podaję trop. Stan etatowy Policji Państwowej według preliminarza budżetowego na rok 1920 wynosił 29511 policjantów w tym 723 oficerów. W 1937 roku przewidziano etaty dla 28 716 policjantów zaś stan etatowy Policji Państwowej w roku 1938 liczył 29 936 szeregowych i 850 oficerów ... i był porządek.
POpolsza 2012 :
M. Kidawa-Błońska - wzorzec Pravdy, potencjał PO.
Jej obecność w Sejmie to obciach dla tej instytucji! Coś takiego, przesiąkniętego kłamstwem do szpiku kości, nigdy nie powinno się tam znaleźć! Adam Szejnfeld również!
Małgorzata Kidawa - Błońska nie byłaby sobą, gdyby nie dała głosu w sprawach, które zazwyczaj już z daleka nieprzyjemnie pachną kłamstwem i prowokacją - by je po prostu bardziej uwiarygodnić. Tak też się stało z bzdurami wygadywanymi przez - podobno - funkcjonariusza CBA, który swoje osobiste frustracje postanowił wypłakać na łonie "Gazety Wyborczej".
Należy w tym momencie wspomnieć, z jaką zazdrością i nienawiścią - a także kompletną indolencją - ten informator GW ...
"... opisuje typowy strój agenta Tomka: "Przykładowy ubiór to koszula za 1200 złotych, garnitur za około 3-4 tysięcy w zależności od marki, buty od 2 tysięcy wzwyż, teczka około tysiąca, pasek też 500, 600 złotych, zegarek... To były zegarki od 15 tysięcy wzwyż, znanych marek, przede wszystkim Omega, Longines, Maurice Lacroix. I oczywiście złota biżuteria. Tomek lubił błyszczeć. To był jego sposób, żeby przekonać figuranta. Błysnąć różnymi gadżetami. Nie uznawał podróbek i zamienników"."
Stek bzdur, kłamstw i pomówień tego niby funkcjonariusza, stawia pod znakiem zapytania nie tylko jego przeszłość w CBA, ale także jego inne "zainteresowania". Z jego opowieści wynika jednoznaczne potępienie dla działań tzw. przykrywkowców. Na tej podstawie można zapytać:
Czy czasem, ten informator GW, nie był jakimś kretem w CBA, jakimś współpracownikiem świata przestępczego?
Przecież ci przestępcy, także łapówkarze, bali się właśnie takich "agentów Tomków", najbardziej! To przez takich przykrywkowców, których można było kiedyś spodziewać się wszędzie tam, gdzie robiono tzw. interesy, kręcenie lodów stało się w znacznym stopniu utrudnione, a zyski z podejrzanych biznesów spadały!
W tym momencie przestaje dziwić atak Salonu na ludzi poświęcających swoje życie osobiste a także poważnie ryzykujących swym zdrowiem i życiem, by ścigać już u źródeł tych, którzy wiedzą jak dobrze zarobić a się nie narobić, jak kręcić lody razem z innymi macherami ... - "coś tam coś tam" w tym temacie miałaby do powiedzenia także niedawna koleżanka partyjna Małgorzaty Kidawy - Błońskiej, Beata Sawicka. I co się dziwić, że ta praktykująca na co dzień, od wielu już lat, mowę nienawiści posłanka Platformy Obywatelskiej, dołączyła do chóru opluwaczy obecnego posła PiS, Tomasza Kaczmarka.
Ona po to wstała dzisiaj rano, by przybyć do studia TVP Info i tam podzielić się swoimi frustracjami, swoją chorą wizją świata. Nie dość, że ta Prymitywna Osoba kłamliwie oskarżała, że za rządów PiS:
"... w tamtych czasach był taki zwyczaj, że funkcjonariusze nakłaniali do popełniania przestępstw ...",
to na koniec swojego występu dała dodatkowy popis osobistej nienawiści wobec posła Tomasza Kaczmarka, stwierdzając z wielkim obrzydzeniem:
"Szkoda, że taka osoba jest w Sejmie!"
No proszę, ktoś kto ma doświadczenie w ściganiu przestępców, kto zna ich sztuczki, według posłów PO nie nadaje się do Sejmu - pewnie w przeciwieństwie do nieustraszonej pogromczyni dorsza za 17 złotych, Julii Pitery, która od lat coś tropi i tropi ... tylko nie wiadomo co, ale kasę bierze. Podobnie jak i pani poseł Małgorzata Kidawa - Błońska, która czerpie profity z tytułu bycia parlamentarzystką, ale łamie prawie na każdym kroku przysięgę, którą składała przyjmując mandat posła.
Przecież te prawie 2 miliony złotych, które my obywatele wydaliśmy na posłankę Małgorzatę Kidawę - Błońską, to pieniądze wyrzucone w błoto, gdyż ona przez te lata od kiedy zasiada w Sejmie, czyli od 2005 roku dba głównie o interes prywatny członków swojej Partii - zamiast dbać o interes państwa i nasz, ogółu obywateli! A robi to m.in. za pomocą prymitywnych kłamstw, pomówień i konfabulacji! Do tego nie rozumie prostej prawdy, że zdjęcia upubliczniane przez "Gazetę Wyborczą" wcale nie kompromitują agenta Tomka. lecz kompromitują tylko i wyłącznie środowisko, którego ona broni.To środowisko jej kolegów, przyjaciół, "autorytetów", idoli ... właśnie tak się zachowuje, jak to widać na tych zdjęciach a agent Tomek, jedynie, niczym kameleon, za każdym razem przystosowywał się do środowiska, w którym wypełniał służbowe zadanie!!!Beata Sawicka jest najlepszym dowodem tego, co cenią jej koledzy i koleżanki z Platformy Obywatelskiej, najbardziej ...
Warto przypomnieć choćby tylko fragmenty dawnych wypowiedzi Małgorzaty Kidawy - Błońskiej, w których ona sama przyznaje się do tych kłamstw i obłudy, na niespotykaną wprost skalę. To właśnie Robert Mazurek poczas rozmowy "rozebrał" ówczesną rzeczniczkę sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego wykazując agresję zarówno jej jak i jej koleżanek i kolegów partyjnych, łącznie z kandydatem PO na prezydenta.
Już pierwsze jej słowa:
"Pewnie, że chciałabym, by polityka złagodniała. Nie wierzę, że ludzie przestaną się kłócić i obrażać, że staną się aniołami, ale chciałabym, byśmy potrafili uznać swoje racje, ustąpić tam, gdzie to możliwe. Choć u nas i tak nie jest najgorzej, bo widzimy w partnerach politycznych ludzi, nie próbujemy ich zniszczyć…"
"Pewnie, że chciałabym, by polityka złagodniała. Nie wierzę, że ludzie przestaną się kłócić i obrażać, że staną się aniołami, ale chciałabym, byśmy potrafili uznać swoje racje, ustąpić tam, gdzie to możliwe. Choć u nas i tak nie jest najgorzej, bo widzimy w partnerach politycznych ludzi, nie próbujemy ich zniszczyć…"
dowodzą, że bezczelnie kłamie od lat - także i teraz, wzniecając kolejne zarzewie mowy nienawiści, odbierając prawo do zasiadania w Sejmie uczciwym ludziom ...
A im dalej (w tym "rozbieraniu"), tym gorzej:
"W Sejmie, na mównicy, Janusz Palikot zawsze zachowywał się przyzwoicie ...
No dobrze, to, co robił poza parlamentem, co pisał na blogu, mówił mediom to oddzielna sprawa. I tu rzeczywiście przekraczał granice dobrego smaku i dobrego wychowania ...
Natomiast Stefan Niesiołowski bardzo ostro stawia pewne sprawy, bo ma taki temperament, ale z to człowiek największej dobroci, nikogo by nie skrzywdził, a jakby było trzeba, to swojego przeciwnika wręcz ratowałby, pomagałby mu i zrobiłby dla niego wszystko ..."
(Z pewnością, słowa: "Won stąd!" i pobicie reporterki na oczach kolegów partyjnych z PO nie spowodowało u posłanki Małgorzaty Kidawy - Błońskiej zmiany zdania o pOśle Niesiołowskim!)
Robert Mazurek: "Zapewne dlatego mówił, że „naszym celem jest zniszczenie PiS, zniszczenie braci Kaczyńskich”?
Małgorzata Kidawa - Błońska: Nie podobał mu się ich styl uprawiania polityki.
Małgorzata Kidawa - Błońska: Nie podobał mu się ich styl uprawiania polityki.
RM: I dlategomówił o „wyeliminowaniu z życia publicznego”?
MK-B: Rozumiem, że jednym się taki język podoba, a innym nie, ale w polityce nie język jest najistotniejszy. Najważniejsza jest skuteczność.
MK-B: Rozumiem, że jednym się taki język podoba, a innym nie, ale w polityce nie język jest najistotniejszy. Najważniejsza jest skuteczność.
RM: To manifest cynizmu. Naiwnie myślałem, że pani powie, iż najważniejsza jest idea, a skuteczność jest jej służebna.
MK-B: To prawda, ma pan rację, ale przecież nie może pan sobie ot tak, siedzieć i powtarzać: „Oj, chcę zmienić świat”, tylko musi pan do tej polityki wejść.
MK-B: To prawda, ma pan rację, ale przecież nie może pan sobie ot tak, siedzieć i powtarzać: „Oj, chcę zmienić świat”, tylko musi pan do tej polityki wejść.
RM: I zaakceptować taką, jaka jest.
MK-B: Nie muszę ze wszystkim się zgadzać, ale by działać skutecznie w polityce, muszę zaakceptować jej reguły.
MK-B: Nie muszę ze wszystkim się zgadzać, ale by działać skutecznie w polityce, muszę zaakceptować jej reguły.
RM: I nazywać przeciwnika politycznego psychopatą?
MK-B: Te słowa nie padły pod adresem konkretnej osoby…
MK-B: Te słowa nie padły pod adresem konkretnej osoby…
RM: Nie mówię o kabotynie na koturnach z waszego komitetu. Pytam ogólnie, czy pani się podoba taki język?
MK-B: Nazywanie kogoś psychopatą mi się nie podoba. Nie lubię tak dosadnych określeń, choć w debacie politycznej trzeba pewne rzeczy nazywać po imieniu.
MK-B: Nazywanie kogoś psychopatą mi się nie podoba. Nie lubię tak dosadnych określeń, choć w debacie politycznej trzeba pewne rzeczy nazywać po imieniu.
RM: Powiedzenie, że Kaczyński nie ma kwalifikacji, bo nie jest niczyim ojcem, ale hodowcą zwierząt futerkowych, to tylko nazwanie rzeczy po imieniu, nie obrażanie?
MK-B: Profesor Bartoszewski, odkąd słucham jego wystąpień, mówi bardzo barwnym językiem, używa zaskakujących, oryginalnych porównań…
MK-B: Profesor Bartoszewski, odkąd słucham jego wystąpień, mówi bardzo barwnym językiem, używa zaskakujących, oryginalnych porównań…
RM: Pani docenia bogactwo języka, a ja uważam, że naigrawanie się z Jarosława Kaczyńskiego, że nie ma rodziny, zwłaszcza w kontekście 10 kwietnia, jest czymś osłupiającym.
MK-B: Zgadzam się z profesorem Bartoszewskim, że poświęcenie i trud wychowania wielu dzieci jest dobrym sprawdzianem charakteru człowieka.
MK-B: Zgadzam się z profesorem Bartoszewskim, że poświęcenie i trud wychowania wielu dzieci jest dobrym sprawdzianem charakteru człowieka.
RM: Wróćmy do pytania, czy hodowca zwierząt futerkowych, który…
MK-B: Proszę pana, chowanie zwierząt to też pewna umiejętność! Sama mam kota i psa, wiem, o czym mówię.
MK-B: Proszę pana, chowanie zwierząt to też pewna umiejętność! Sama mam kota i psa, wiem, o czym mówię.
RM: BronisławKomorowski też ma zwierzęta. Głównie wypchane.
MK-B: Nie ma wypchanych zwierząt.
MK-B: Nie ma wypchanych zwierząt.
RM: Wiem, ma psa. Jest myśliwym.
MK-B: Proszę pana, myślistwo jest z człowiekiem związane od początków naszej historii! Ludzie tak zdobywali pożywienie.
MK-B: Proszę pana, myślistwo jest z człowiekiem związane od początków naszej historii! Ludzie tak zdobywali pożywienie.
RM: Chce pani powiedzieć, że marszałek poluje z głodu? Prof. Środa mówi po prostu, żeKaczyński zwierzęta kocha, a Komorowski kocha je zabijać.
MK-B: To prastara polska tradycja, której hołdowali królowie spoczywający dziś na Wawelu czy przedwojenni prezydenci. Myśliwi wykonują mnóstwo potrzebnej roboty, chroniąc gatunki zagrożone przed drapieżnikami.
MK-B: To prastara polska tradycja, której hołdowali królowie spoczywający dziś na Wawelu czy przedwojenni prezydenci. Myśliwi wykonują mnóstwo potrzebnej roboty, chroniąc gatunki zagrożone przed drapieżnikami.
RM: Atakujecie, jakbyście musieli rozpaczliwie ratować marszałka.
MK-B: My?! O czym pan mówi?
MK-B: My?! O czym pan mówi?
RM: O „kandydacie specjalnej troski” Sławomira Nowaka.
MK-B: o szybka, niepotrzebna wypowiedź.
MK-B: o szybka, niepotrzebna wypowiedź.
RM: A ogłaszanie wojny domowej? Będziecie się okopywać?
MK-B: Pan Andrzej Wajda jest bardzo wrażliwą osobą i został osobiście dotknięty pewnymi ekstremalnymi wypowiedziami i zachowaniami rodaków, mógł więc się poczuć jak na wojnie domowej.
MK-B: Pan Andrzej Wajda jest bardzo wrażliwą osobą i został osobiście dotknięty pewnymi ekstremalnymi wypowiedziami i zachowaniami rodaków, mógł więc się poczuć jak na wojnie domowej.
RM: Pani uważa, że wybór między Komorowskim a Kaczyńskim to „wybór między dobrem a złem”?
MK-B: Nie potrafię powiedzieć, że ktoś jest z gruntu zły, a ktoś dobry. Dla mnie Komorowski ma więcej zalet, do niego mam zaufanie.
MK-B: Nie potrafię powiedzieć, że ktoś jest z gruntu zły, a ktoś dobry. Dla mnie Komorowski ma więcej zalet, do niego mam zaufanie.
RM: Czym innym są emocje, czym innym obrażanie. Gdybym wykpiwał pani czarny strój żałobny, dowodziłoby to mojej dzikości.
MK-B: KazimierzKutz nie mówił tego w odniesieniu do konkretnych osób.
MK-B: KazimierzKutz nie mówił tego w odniesieniu do konkretnych osób.
RM: Do jak najbardziej konkretnych: Kaczyńskiego i Jakubiak.
MK-B: Nie wiedziałam, że będziemy rozmawiali głównie o wypowiedziach Palikota czy Kutza.
MK-B: Nie wiedziałam, że będziemy rozmawiali głównie o wypowiedziach Palikota czy Kutza.
RM: Cytatów z Palikota pani oszczędziłem.
MK-B: Dobre i to. Doceniam pańskie miłosierdzie. Nasza kampania jest bardzo spokojna, toczy się zgodnie z planem, nawet nie przejmujemy się tym, że naszego głównego kontrkandydata nie ma.
MK-B: Dobre i to. Doceniam pańskie miłosierdzie. Nasza kampania jest bardzo spokojna, toczy się zgodnie z planem, nawet nie przejmujemy się tym, że naszego głównego kontrkandydata nie ma.
RM: Nie ma? Spotkał się z pani kandydatem na Radzie Bezpieczeństwa Narodowego.
MK-B: Nie ma go w tym sensie, że nie prowadzi normalnej kampanii.
MK-B: Nie ma go w tym sensie, że nie prowadzi normalnej kampanii.
RM: Macie z tym jakiś problem?
MK-B: My prowadzimy swoją kampanię. Marszałek spotyka się z wyborcami,powstają filmy promocyjne, są czaty internetowe, jest plakat – wszystko to, co powinno być w kampanii ..."
MK-B: My prowadzimy swoją kampanię. Marszałek spotyka się z wyborcami,powstają filmy promocyjne, są czaty internetowe, jest plakat – wszystko to, co powinno być w kampanii ..."
(Od kiedy to "spotkaniami z wyborcami" nazywa się pobyt w szpitalu i tamte "spotkania" Bronisława Komorowskiego z personelem lekarskim w szpitalu, dla podratowania tak skrzętnie ukrywanej choroby serca? Ładnie to tak bezczelnie kłamać?)
RM: "Zaraz, porównanie do miłych w sumie pluszowych postaci jest oburzające i to straszna obraza, tak?
MK-B: Oczywiście, że tak!
MK-B: Oczywiście, że tak!
RM: A psychopaci, dewianci psychiczni, nekrofile, karły moralne, alkoholicy, półżywi prezydenci, bydło, dyplomatołki to pieszczoty?
MK-B: Chce mnie pan sprowokować? Przytoczył pan wypowiedzi kilku osób, a próbuje obrazić wszystkie 160. Nazywanie tych bardzo szacownych ludzi muppetami jest przekroczeniem granic przyzwoitości i kultury...
MK-B: Chce mnie pan sprowokować? Przytoczył pan wypowiedzi kilku osób, a próbuje obrazić wszystkie 160. Nazywanie tych bardzo szacownych ludzi muppetami jest przekroczeniem granic przyzwoitości i kultury...
RM: Którzy innym zarzucają nekrofilię. Sławomir Nowak człowieka, który stracił jedynego brata i bratową, a którego matka jest ciężko chora, nazywa „kandydatem specjalnej troski”. To nie jest bezczelne, prawda?
MK-B: Nie, to nie jest bezczelne, to jest nieprzemyślane. Już o tym mówiłam.
MK-B: Nie, to nie jest bezczelne, to jest nieprzemyślane. Już o tym mówiłam.
RM: „Biologia jest po naszej stronie, wygramy z geriatrią” – mógłbym tak mówić o ludziach z waszego komitetu?
MK-B: Przecież już mówiono w podobny sposób i mnie się to absolutnie nie podoba. Byłabym oburzona.
MK-B: Przecież już mówiono w podobny sposób i mnie się to absolutnie nie podoba. Byłabym oburzona.
RM: A wie pani, kto jest autorem tych słów?
MK-B: Nie.
MK-B: Nie.
RM: Sławomir Nowak ...
RM: To może wróćmy do rozmowy. Spytałem, czemu sztab kandydata gromiącego innych w sondażach ucieka się do agresji?
MK-B: Tylko że ja żadnej agresji z naszej strony nie widzę, a pan nie może mi jej wykazać.
MK-B: Tylko że ja żadnej agresji z naszej strony nie widzę, a pan nie może mi jej wykazać.
RM: Kandydat specjalnej troski, nekrofil, psychopata… Mam to powtarzać?
MK-B: Nie ma potrzeby. Ja w tym nie widzę żadnej agresji.
MK-B: Nie ma potrzeby. Ja w tym nie widzę żadnej agresji.
RM: A chciałaby pani, by tak mówiono o Bronisławie Komorowskim?
MK-B: Przecież nie pochwalałam takich wypowiedzi,ale nie dostrzegam w nich agresji. Agresją jest za to sposób, w jaki pan prowadzi ze mną ten wywiad.
MK-B: Przecież nie pochwalałam takich wypowiedzi,ale nie dostrzegam w nich agresji. Agresją jest za to sposób, w jaki pan prowadzi ze mną ten wywiad.
RM: Żebym dobrze zrozumiał: jak oni to mówili, to nie byli agresywni, a jak ja powtarzam, to jestem?
MK-B: Dobrze pan to zrozumiał ..."
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Laudetur Iesus Christus et Maria semper Virgo