WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
Specjalny wywiad „Ilustr. Kuryera Codziennego” (Telefonem od naszego korespondenta)
Warszawa, 24 maja (Wal.). W dniu dzisiejszym zwróciliśmy się do Marszałka Piłsudskiegoo z prośbą o udzielenie nam wywiadu wobec zaszłych wypadków w dniach 12, 13 i 14 maja.
Poprosiliśmy przedewszystkiem p. Marszałka, aby był łaskaw dać ze swej strony autorytatywne oświetlenienie minionych wydarzeń, a to wobec całego szeregu sprzecznych wersyj i znacznej rozbieżności w opinji co do ich ujęcia.
Marszałek odpowiedział:
Przypuszczam, że pan pamięta, iż przez cały początek bież. roku, nie mówiąc już o końcu roku ubiegłego, toczyłem usilną walkę o naprawę stosunków w Rzeczypospolitej, specjalnie zaś w wojsku.
Walka w swoich perypetjach nie dawała nigdy decydującego rezultatu, tak, że wydawało mi się, iż przeciwko moim postulatom ześrodkowały się wszystkie siły, które według mnie zatrzymały proces rozwoju Polski, a zwiększając ustawicznie demoralizację i gangrenę aparatu państwowego, czyniły dla mnie niemożliwem trwanie dłużej w bezczynności.
Oburzała umie specjalnie absolutna bezkarność wszystkich nadużyć w państwie i wzrastająca coraz bardziej zależność państwa od dzisiejszych „nuworiszów”, którzy narówni ze mną i z wielu innymi, przyszli do państwa polskiego w biedzie, a zdążyli kosztem państwa i kosztem wszystkich obywateli w kilka krótkich lat wzrosnąć na potentatów pieniężnych, chcących, by – ku hańbie naszej Ojczyzny – państwo we wszystkich drobiazgach zależało od nich.
Ostatnim momentem, który mnie zmusił do decyzji, było utworzenie rządu, przypominającego mi bezecnej pamięci rząd, z powoda którego wyszedłem ze służby państwowej, nie chcąc swojem imieniem i służbą popierać ludzi, którzy zdaniem mojem brali udział w najcięższej zbrodni, dokonanej na Polsce – w zabójstwie Prezydenta Rzeczypospolitej Gabrjela Narutowicza, mego zresztą osobistego przyjaciela.
Bezkarność w tej dziedzinie z góry przesądzała trwanie bezkarności we wszystkich innych dziedzinach.
Decyzję wystąpienia powziąłem z wewnętrznem postanowieniem starania się jedynie o obalenie rządu, nie występując zresztą przeciwko osobie p. Prezydenta Wojciechowskiego. Dotąd żałuję, iż b. Prezydent naraził mnie i siebie na śmieszną sytuację na moście Poniatowskiega, zamiast kazać reprezentować się przez tych, co nie śmieli stanąć mi do oczu.
– Oświadczyłem osobiście Panu Prezydentowi, że wolę z nim pertraktować, niż toczyć boje. Pan Prezydent wybrał inną drogę. Nie chcąc narażać osoby Prezydenta Wojciechowskiego na udział bezpośredni w boju, co było dla mnie rzeczą łatwą, przerzuciłem przejście przez Wisłę na most Kierbedzia, dokąd natychmiast się udałem i co, jak Pan wie, zostało dokonane prawie bez strat.
Krótkie boja nastąpiły dopiero przy posuwaniu się po pl. Zygmunta w głąb miasta. Te boje, także z niewielkiemi stratami dały w moje ręce cały plac Saski, wraz z centralnemi instytucjami wojskowymi.
Dodałem, iż spieszyć z tem trzeba, gdyż, z natury rzeczy, już dnia następnego, jeśli medjacje nie będą zakończone w ciągu nocy, będę musiał iść dalej siłą z wszystkiemi jej konsekwencjami.
Pan marszałek Rataj zgodził się ze mną i podjął tę próbę, która nad ranem dała rezultat zupełnie negatywny, nie z mojej przyczyny.
W drugim dniu walki, mógłbym właściwie zakończyć spór orężny, względnie łatwo. Uległem jednak jeszcze i tym razem próbie zaproponowanej mi z innej strony – nazwisk w tej chwili wymieniać nie chcę – prolongowania medjacyj w inny sposób.
Wiedziałem, iż ten sposób zwiększyć może straty w ludziach, lecz wewnętrznie nie mogłem zdobyć się na zaniechanie zupełnie tego sposobu wstrzymywania nietylko rozlewu krwi, lecz i sięgających głębiej rozdrażnień, które mogłyby jako rezultat dać zjawiska trudniejsze do opanowania.
Próba owa, jak mnie się zdaje, niechętnie prowadzona, rozwiała się tak, iż o godz. 11-tej zawiadomiono mnie, że nie mam na nic liczyć. Jednocześnie rozwiał się jednak mój plan ataku nocnego, gdyż kontrola wykazała fakt zmęczenia żołnierzy długiemi marszami, które – nawiasem mówiąc -mogą uchodzić za rekordowe, nietylko u nas, ale i na całym świecie, że wymienię tylko 13 p. p. i 5-ty pułk jazdy.
Dlatego też atak decydujący poprowadziłem dopiero rano dnia następnego, kończąc po około godz. 5-ej i zmuszając sztab, dowodzący po tamtej stronie, do bezładnej i nonsensownej ucieczki.
Natychmiast prosiłem pana marszałka Rataja, by zechciał ubrać w formę urzędową, wyrażoną przez pana Prezydenta Wojciechowskiego chęć ustąpienia.
Tem się sprawa zakończyła, gdyż próby ściągnięcia większych sił z Poznańskiego i Pomorza ku Warszawie, chociaż zostały – jak pan dobrze wie – uczynione, z góry według mnie skazane były na coś w rodzaju wojny, kokoszej. Nie wydawało mi się bowiem możliwem rozpoczynanie przez wojsko walki raz jeszcze.
Miałem do wyboru: albo przeciągać dalej struny i skończyć tak, jak zdaje się, żądano odemnie, jakąś próbą dyktatury, wzięciem władzy w swoje jedynie ręce,
albo – co mi się wydawało, jako droga możliwa – próbować ulegalizowania faktu dokonanego, gdy prezydent Wojciechowski otworzył do tego drogę i odwołania się w ten sposób do sił moralnych w mojej Ojczyźnie, które – jak mi się zdawało – zostały silnie poekscytowane (poruszone) mojem wystąpieniem.
Wybrałem drugą drogę i wtedy spieszyłem jaknajgwałtowniej, czyniąc nacisk, pod względem czasu, a nie pod względem treści na p. Marszałka Rataja, który prawnie do wyboru nowego Prezydenta jest jego zastępcą i miał zatem obowiązek sformowania nowego rządu wobec ustąpienia poprzedniego.
Marszałek Rataj wybrał do formowania rządu posła prof. Bartla. Prof. Bartel jednak odmawiał, będąc, jak twierdził, przeciwnikiem zasady sejmowych rządów. Wyznaję otwarcie, iż popierałem Marszałka Rataja, w zgwałceniu, że się tak wyrażę, woli prof. Bartla, który jednak zażądał rewanżu z mojej strony. (Przyjęcie teki spraw wojsk. przez Marszałka Piłsudskiego – Przyp. red.).
Na rewanż ten zgodziłem się, pod warunkiem, iż rząd uważać się będzie za tymczasowy do wyboru nowego Prezydenta.
Dlatego cały swój nacisk położyłem potem na możliwie szybkie zwołanie Zgromadzenia Narodowego, by nowy Prezydent mógł zacząć pracować, daj Boże silniej i skuteczniej, niż to było z dotychczasowymi Prezydentami, nie wyłączając i mnie, jako b. Naczelnika państwa.
Rozumiem, iż w ten sposób zawiodłem wiele nadzieji we mnie pokładanych i wyrzekłem się tak butnej w okrzykach formy, jak dyktatura jednego człowieka. Zrobiłem to jednak z całą rozwagą i świadomą decyzją, pomimo, iż ufam swoim siłom i swojej wewnętrznej wartości. Zrobiłem to zaś dlatego, żeby odzwyczajono się u nas w Polsce zwalać spokojnie wszystko na jednego człowieka, dając mu potem niechętną pomoc, bez dania codziennej solidnej pracy wielkiej ilości ludzi, niezbędnej dla zreformowania przyzwyczajeń – tak silnie zresztą krytykowanych – w całym aparacie państwowym.
Będę o tem mówił z panem jeszcze kilka razy do wyboru Prezydenta i wówczas będę miał okazję wejść w szczegóły. Teraz ograniczę się jedynie do tego ogólnego stwierdzenia. I mogą mnie krytykować ludzie tak, jak im się żywnie podoba, ja zaś nie przestanę twierdzić, że zrobiłem jedyny w swoim rodzaju fakt historyczny, żem zrobił coś podobnego do zamachu stanu i potrafił go natychmiast zalegalizować, żem uczynił coś w rodzaju rewolucji, bez żadnych rewolucyjnych konsekwencyj.
Niestety nie mogę tego powiedzieć o przeciwnej stronie. Wymienię najprzykrzejsze dla mnie fakty. Przedewszystkiem najbardziej oburzającym jest fakt zajęcia siłą szpitala ujazdowskiego. Pułki 22, 1 i 13, które tamtędy zmierzały ku granicom miasta w kierunku Belwederu, aby prędzej uwolnić z opresji część pułku szwoleżerów, broniących się w swoich koszarach. Wahały się dość długo, ponosząc straty przed atakiem obsadzonego przez przeciwnika szpitala. Ta sprzeczna z wszelkiem prawem międzynarodowem prawda działania przeciwnej strony obciąża odpowiedzialnością tych, co tam dowodzili. Nie mogę też powiedzieć, aby zachowanie dowódców takich, jak gen. Malczewski, ówczesny minister spraw wojskowych, w stosunku do poszczególnych oficerów i żołnierzy, którzy przypadkowo trafili w jego ręce, należało do przyzwoitych. Szwoleżerom, którzy jak wiadomo, noszą na szlifach moje cyfry, gdyż jestem ich szefem (idzie o I pułk szwoleżerów im. Marsz. J. Piłsudskiego) gen. Malczewski rwał szlify, deptał je nogami i znieważał nieraz czynnie bezbronnych ludzi.
Strzelano również do okien mieszkań rodzin oficerów szwoleżerskich, gdzie pozostawały bezbronne kobiety i dzieci. Już nie mówię o próbach nastraszenia mojej żony i dzieci, gdy raz po raz, pokazywano lotników, którzy krążyli nad Sulejówkiem, gdzie żadnego wojska nie było, udając, że chcą rzucać bomby.
– Tak jest.
– A teraz chciałbym przejść do innej kwestji panie Marszałku. Jako konsekwencję wybrania przez p. Marszałka drogi legalizowania wypadków, opinja rozumie objęcie przez p. Marszałka godności Prezydenta Rzeczypospolitej. Czy wolno zapytać o stosunek p. Marszałka do tego postulatu?
– Wiem, że pytanie to jest kierowane ku mnie z tak wielu stron, iż powinienem dać na nie odpowiedź. Niech pan jednak pozwoli, że odpowiem panu wymijająco, gdyż musi być dany wybór pomiędzy kilku kandydatami. Czekam więc zgłoszenia publicznie kilku kandydatów, abym mógł ich wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy na mój szacunek nie zasługują, albo nawet zasługujących, lecz pochodzących ze stronnictw sejmowych (posłów i senatorów. Red.) – zebrać u siebie, aby ich namówić do pewnego publicznego aktu. Akt ten wyobrażam sobie w postaci deklaracji, że żaden z kandydatów, zebranych u mnie, nie idzie na żadne pacta-conventa, ani ze stronnictwami Sejmu, ani z bankami prywatnymi, czy z grupami koncernów i interesów.
W ten sposób, przypuszczam, udałby mi się protest przeciw zwyczajom polskim, tak dawnym, jak elekcyjny wybór królów, które to zwyczaje, jak mi się zdaje, chcą w stosunku do Prezydenta powtórzyć stronnictwa, wraz z udającymi dawnych magnatów – nuworiszami.
Przecież Prezydent, tak, jak ongi król reprezentować musi całe państwo ze wszystkiemi stronnictwami i ze wszystkiemi warstwami. Jest z natury rzeczy tylko jeden. Jako taki, z góry jest skazany na samotność.
Hańbą Polski, zarówno w okresie, gdy szła do upadku, jak i w nowej Polsce, tak zwanej demokratycznej, jest obciążenie swojego przedstawiciela, na zewnątrz i na wewnątrz wszelkiemi wysokiemi przysięgami, których sami wyborcy nie składają, albo składając, nie dotrzymują i odebranie temu przedstawicielowi, nawet pozorów władzy bezpośredniej, któraby ułatwić mogła dotrzymanie przysięgi, mówiącej n. p. o obronie godności imienia polskiego na świecie. Sam zaś zwyczaj stosowany dawniej i w naszych czasach bezczeszczenia publicznego przedstawciela narodu i Ojczyzny, nikczemnego wdzierania się do spraw i uczuć najbardziej prywatnych, stałych prób robienia z tego, co jest, jak np. wojsko, sztandarem państwa i narodu, jakiejś szmatki, tarzanej w błocie – nie jest dla nikogo zachęcającym momentem w noszeniu tej obrzydliwości publicznego życia Polski na stanowisku prezydenta.
Dlatego też, powtarzam, przy stawianiu kandydatur nie chcę być jedynym kandydatem Polski i chciałbym w pierwszej chwili zbliżyć się (ze współczuciem i serdeczną pomocą człowieka, który ma siły wewnętrzne, bo potrafił to paskudztwo przeżyć i w sobie strawić) do tych szczęśliwych, albo nieszczęśliwych wybrańców narodu polskiego, – nim klamka wyborów nad kimkolwiek zapadnie.
Warszawa, 24 maja (Wal.). W dniu dzisiejszym zwróciliśmy się do Marszałka Piłsudskiegoo z prośbą o udzielenie nam wywiadu wobec zaszłych wypadków w dniach 12, 13 i 14 maja.
Poprosiliśmy przedewszystkiem p. Marszałka, aby był łaskaw dać ze swej strony autorytatywne oświetlenienie minionych wydarzeń, a to wobec całego szeregu sprzecznych wersyj i znacznej rozbieżności w opinji co do ich ujęcia.
Marszałek odpowiedział:
Motywy wystąpienia.
– Rozumiem pańskie pytanie; wiem, że winienem obszerne wytłumaczenie wypadków swojej Ojczyźnie. Nie chcę zatrzymywać się długo na różnych szczegółach, które dotąd zbieram, jako materjał historyczny, lecz dam panu ogólny przebieg wypadków, tak, jak one wryły się w moją pamięć.Przypuszczam, że pan pamięta, iż przez cały początek bież. roku, nie mówiąc już o końcu roku ubiegłego, toczyłem usilną walkę o naprawę stosunków w Rzeczypospolitej, specjalnie zaś w wojsku.
Walka w swoich perypetjach nie dawała nigdy decydującego rezultatu, tak, że wydawało mi się, iż przeciwko moim postulatom ześrodkowały się wszystkie siły, które według mnie zatrzymały proces rozwoju Polski, a zwiększając ustawicznie demoralizację i gangrenę aparatu państwowego, czyniły dla mnie niemożliwem trwanie dłużej w bezczynności.
Oburzała umie specjalnie absolutna bezkarność wszystkich nadużyć w państwie i wzrastająca coraz bardziej zależność państwa od dzisiejszych „nuworiszów”, którzy narówni ze mną i z wielu innymi, przyszli do państwa polskiego w biedzie, a zdążyli kosztem państwa i kosztem wszystkich obywateli w kilka krótkich lat wzrosnąć na potentatów pieniężnych, chcących, by – ku hańbie naszej Ojczyzny – państwo we wszystkich drobiazgach zależało od nich.
Ostatnim momentem, który mnie zmusił do decyzji, było utworzenie rządu, przypominającego mi bezecnej pamięci rząd, z powoda którego wyszedłem ze służby państwowej, nie chcąc swojem imieniem i służbą popierać ludzi, którzy zdaniem mojem brali udział w najcięższej zbrodni, dokonanej na Polsce – w zabójstwie Prezydenta Rzeczypospolitej Gabrjela Narutowicza, mego zresztą osobistego przyjaciela.
Bezkarność w tej dziedzinie z góry przesądzała trwanie bezkarności we wszystkich innych dziedzinach.
„Akcja nie była wymierzona przeciw Prez. Wojciechowskiemu”.
Rząd ten odrazu ogłosił rządy „silnej ręki”, zwracając się przedewszystkiem przeciwko mnie osobiście.Decyzję wystąpienia powziąłem z wewnętrznem postanowieniem starania się jedynie o obalenie rządu, nie występując zresztą przeciwko osobie p. Prezydenta Wojciechowskiego. Dotąd żałuję, iż b. Prezydent naraził mnie i siebie na śmieszną sytuację na moście Poniatowskiega, zamiast kazać reprezentować się przez tych, co nie śmieli stanąć mi do oczu.
Na moście Poniatowskiego…
– Przebieg właśnie tej rozmowy, Panie Marszałku, nie jest dotychczas dobrze znany opinji.– Oświadczyłem osobiście Panu Prezydentowi, że wolę z nim pertraktować, niż toczyć boje. Pan Prezydent wybrał inną drogę. Nie chcąc narażać osoby Prezydenta Wojciechowskiego na udział bezpośredni w boju, co było dla mnie rzeczą łatwą, przerzuciłem przejście przez Wisłę na most Kierbedzia, dokąd natychmiast się udałem i co, jak Pan wie, zostało dokonane prawie bez strat.
Krótkie boja nastąpiły dopiero przy posuwaniu się po pl. Zygmunta w głąb miasta. Te boje, także z niewielkiemi stratami dały w moje ręce cały plac Saski, wraz z centralnemi instytucjami wojskowymi.
Dwie próby pośrednictwa.
Po przybyciu wieczorem do komendy miasta, zaprosiłem do siebie p. marszałka Rataja; stwierdziłem odrazu, że mam już przewagę sił, które wzrastać będą niemal z każdą godziną, lecz że i teraz uniknąć chcę większych wstrząśnięć, na co jest jeszcze czas i dlatego proponuję mu, żeby jeśli uważa to za potrzebne, rozpoczął medjacje między mną a Belwederem.Dodałem, iż spieszyć z tem trzeba, gdyż, z natury rzeczy, już dnia następnego, jeśli medjacje nie będą zakończone w ciągu nocy, będę musiał iść dalej siłą z wszystkiemi jej konsekwencjami.
Pan marszałek Rataj zgodził się ze mną i podjął tę próbę, która nad ranem dała rezultat zupełnie negatywny, nie z mojej przyczyny.
W drugim dniu walki, mógłbym właściwie zakończyć spór orężny, względnie łatwo. Uległem jednak jeszcze i tym razem próbie zaproponowanej mi z innej strony – nazwisk w tej chwili wymieniać nie chcę – prolongowania medjacyj w inny sposób.
Wiedziałem, iż ten sposób zwiększyć może straty w ludziach, lecz wewnętrznie nie mogłem zdobyć się na zaniechanie zupełnie tego sposobu wstrzymywania nietylko rozlewu krwi, lecz i sięgających głębiej rozdrażnień, które mogłyby jako rezultat dać zjawiska trudniejsze do opanowania.
Nie rozruchy społeczne, lecz przewrót moralny.
Przytem dodam, iż nie miałem na myśli rozruchów socjalnych, gdyż po wejściu do Warszawy, stwierdziłem stan psychiczny miasta, idący wraz ze mną tak zdecydowanie na przełom moralny w naszej ojczyźnie, że zdawało się, iż wszyscy – a więc i przeciwnicy – muszą to widzieć.Decydujące walki.
Dałem więc tylko termin, do którego nie prowadzę ataku decydującego. Termin ten miał upłynąć o godz. 11 wieczorem, gdyż dla uniknięcia przelewu krwi osób cywilnych, przygotowywałam się do nocnego ataku.Próba owa, jak mnie się zdaje, niechętnie prowadzona, rozwiała się tak, iż o godz. 11-tej zawiadomiono mnie, że nie mam na nic liczyć. Jednocześnie rozwiał się jednak mój plan ataku nocnego, gdyż kontrola wykazała fakt zmęczenia żołnierzy długiemi marszami, które – nawiasem mówiąc -mogą uchodzić za rekordowe, nietylko u nas, ale i na całym świecie, że wymienię tylko 13 p. p. i 5-ty pułk jazdy.
Dlatego też atak decydujący poprowadziłem dopiero rano dnia następnego, kończąc po około godz. 5-ej i zmuszając sztab, dowodzący po tamtej stronie, do bezładnej i nonsensownej ucieczki.
Wysłannicy Prezydenta Rzplitej u Marsz. Piłsudskiego.
Późnym wieczorem przyjechał do mnie, do sztabu kapelan Prezydenta ks. prałat Tokarzewski, z prośbą o zaniechanie wszelkiej walki i z innemi całkiem prywatnemi kwestjami od pana Prezydenta. Stanąłem natychmiast do dyspozycji p. Wojciechowskiego, by mu ułatwić wszelkie jego osobiste sprawy.Natychmiast prosiłem pana marszałka Rataja, by zechciał ubrać w formę urzędową, wyrażoną przez pana Prezydenta Wojciechowskiego chęć ustąpienia.
Tem się sprawa zakończyła, gdyż próby ściągnięcia większych sił z Poznańskiego i Pomorza ku Warszawie, chociaż zostały – jak pan dobrze wie – uczynione, z góry według mnie skazane były na coś w rodzaju wojny, kokoszej. Nie wydawało mi się bowiem możliwem rozpoczynanie przez wojsko walki raz jeszcze.
Dlaczego Marsz. Piłsudski nie ogłosił dyktatury?
Przechodzę teraz do punktu, który zdaje głównie zajmuje umysły, to jest do próby, która mi się zupełnie udała, pójścia dalej drogą legalizowania tego co zaszło.Miałem do wyboru: albo przeciągać dalej struny i skończyć tak, jak zdaje się, żądano odemnie, jakąś próbą dyktatury, wzięciem władzy w swoje jedynie ręce,
albo – co mi się wydawało, jako droga możliwa – próbować ulegalizowania faktu dokonanego, gdy prezydent Wojciechowski otworzył do tego drogę i odwołania się w ten sposób do sił moralnych w mojej Ojczyźnie, które – jak mi się zdawało – zostały silnie poekscytowane (poruszone) mojem wystąpieniem.
Wybrałem drugą drogę i wtedy spieszyłem jaknajgwałtowniej, czyniąc nacisk, pod względem czasu, a nie pod względem treści na p. Marszałka Rataja, który prawnie do wyboru nowego Prezydenta jest jego zastępcą i miał zatem obowiązek sformowania nowego rządu wobec ustąpienia poprzedniego.
Marszałek Rataj wybrał do formowania rządu posła prof. Bartla. Prof. Bartel jednak odmawiał, będąc, jak twierdził, przeciwnikiem zasady sejmowych rządów. Wyznaję otwarcie, iż popierałem Marszałka Rataja, w zgwałceniu, że się tak wyrażę, woli prof. Bartla, który jednak zażądał rewanżu z mojej strony. (Przyjęcie teki spraw wojsk. przez Marszałka Piłsudskiego – Przyp. red.).
Na rewanż ten zgodziłem się, pod warunkiem, iż rząd uważać się będzie za tymczasowy do wyboru nowego Prezydenta.
Dlatego cały swój nacisk położyłem potem na możliwie szybkie zwołanie Zgromadzenia Narodowego, by nowy Prezydent mógł zacząć pracować, daj Boże silniej i skuteczniej, niż to było z dotychczasowymi Prezydentami, nie wyłączając i mnie, jako b. Naczelnika państwa.
Rozumiem, iż w ten sposób zawiodłem wiele nadzieji we mnie pokładanych i wyrzekłem się tak butnej w okrzykach formy, jak dyktatura jednego człowieka. Zrobiłem to jednak z całą rozwagą i świadomą decyzją, pomimo, iż ufam swoim siłom i swojej wewnętrznej wartości. Zrobiłem to zaś dlatego, żeby odzwyczajono się u nas w Polsce zwalać spokojnie wszystko na jednego człowieka, dając mu potem niechętną pomoc, bez dania codziennej solidnej pracy wielkiej ilości ludzi, niezbędnej dla zreformowania przyzwyczajeń – tak silnie zresztą krytykowanych – w całym aparacie państwowym.
Będę o tem mówił z panem jeszcze kilka razy do wyboru Prezydenta i wówczas będę miał okazję wejść w szczegóły. Teraz ograniczę się jedynie do tego ogólnego stwierdzenia. I mogą mnie krytykować ludzie tak, jak im się żywnie podoba, ja zaś nie przestanę twierdzić, że zrobiłem jedyny w swoim rodzaju fakt historyczny, żem zrobił coś podobnego do zamachu stanu i potrafił go natychmiast zalegalizować, żem uczynił coś w rodzaju rewolucji, bez żadnych rewolucyjnych konsekwencyj.
Marsz. Piłsudski o zachowaniu się oddziałów wojskowych.
Dodać muszę, że jestem pełen podziwu dla zachowania się wojska podczas walki. Walka odbywała się w mieście pełnem pokus dla głodnego często żołnierza. Trzeba bowiem wiedzieć, że ja walczyłem z zaimprowizowanym sztabem, który miał naturalnie trudności w zaaprowizowaniu na czas oddziałów, przytem tak oryginalnej bitwy, toczonej w mieście, wsród publiczności i zbierającej się tłumnie koło żołnierzy, wśród tramwajów, nigdy dotychczas w świecie nie było. Żołnierze dzielnie wytrzymywali prywacje (braki) i zachowywali się zarówno w stosunku do publiczności, jak i branych często „jeńców” z wyszukaną grzecznością.Niestety nie mogę tego powiedzieć o przeciwnej stronie. Wymienię najprzykrzejsze dla mnie fakty. Przedewszystkiem najbardziej oburzającym jest fakt zajęcia siłą szpitala ujazdowskiego. Pułki 22, 1 i 13, które tamtędy zmierzały ku granicom miasta w kierunku Belwederu, aby prędzej uwolnić z opresji część pułku szwoleżerów, broniących się w swoich koszarach. Wahały się dość długo, ponosząc straty przed atakiem obsadzonego przez przeciwnika szpitala. Ta sprzeczna z wszelkiem prawem międzynarodowem prawda działania przeciwnej strony obciąża odpowiedzialnością tych, co tam dowodzili. Nie mogę też powiedzieć, aby zachowanie dowódców takich, jak gen. Malczewski, ówczesny minister spraw wojskowych, w stosunku do poszczególnych oficerów i żołnierzy, którzy przypadkowo trafili w jego ręce, należało do przyzwoitych. Szwoleżerom, którzy jak wiadomo, noszą na szlifach moje cyfry, gdyż jestem ich szefem (idzie o I pułk szwoleżerów im. Marsz. J. Piłsudskiego) gen. Malczewski rwał szlify, deptał je nogami i znieważał nieraz czynnie bezbronnych ludzi.
Strzelano również do okien mieszkań rodzin oficerów szwoleżerskich, gdzie pozostawały bezbronne kobiety i dzieci. Już nie mówię o próbach nastraszenia mojej żony i dzieci, gdy raz po raz, pokazywano lotników, którzy krążyli nad Sulejówkiem, gdzie żadnego wojska nie było, udając, że chcą rzucać bomby.
Marsz. Piłsudski nie odrzuca zasadniczo kandydatury.
Jak wyobraża on sobie przyszłą Głowę Państwa?
– W tym opisie wypadków, o ile zrozumiałem, pan Marszałek dał zarazem ich genezę?– Tak jest.
– A teraz chciałbym przejść do innej kwestji panie Marszałku. Jako konsekwencję wybrania przez p. Marszałka drogi legalizowania wypadków, opinja rozumie objęcie przez p. Marszałka godności Prezydenta Rzeczypospolitej. Czy wolno zapytać o stosunek p. Marszałka do tego postulatu?
– Wiem, że pytanie to jest kierowane ku mnie z tak wielu stron, iż powinienem dać na nie odpowiedź. Niech pan jednak pozwoli, że odpowiem panu wymijająco, gdyż musi być dany wybór pomiędzy kilku kandydatami. Czekam więc zgłoszenia publicznie kilku kandydatów, abym mógł ich wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy na mój szacunek nie zasługują, albo nawet zasługujących, lecz pochodzących ze stronnictw sejmowych (posłów i senatorów. Red.) – zebrać u siebie, aby ich namówić do pewnego publicznego aktu. Akt ten wyobrażam sobie w postaci deklaracji, że żaden z kandydatów, zebranych u mnie, nie idzie na żadne pacta-conventa, ani ze stronnictwami Sejmu, ani z bankami prywatnymi, czy z grupami koncernów i interesów.
W ten sposób, przypuszczam, udałby mi się protest przeciw zwyczajom polskim, tak dawnym, jak elekcyjny wybór królów, które to zwyczaje, jak mi się zdaje, chcą w stosunku do Prezydenta powtórzyć stronnictwa, wraz z udającymi dawnych magnatów – nuworiszami.
Przecież Prezydent, tak, jak ongi król reprezentować musi całe państwo ze wszystkiemi stronnictwami i ze wszystkiemi warstwami. Jest z natury rzeczy tylko jeden. Jako taki, z góry jest skazany na samotność.
Hańbą Polski, zarówno w okresie, gdy szła do upadku, jak i w nowej Polsce, tak zwanej demokratycznej, jest obciążenie swojego przedstawiciela, na zewnątrz i na wewnątrz wszelkiemi wysokiemi przysięgami, których sami wyborcy nie składają, albo składając, nie dotrzymują i odebranie temu przedstawicielowi, nawet pozorów władzy bezpośredniej, któraby ułatwić mogła dotrzymanie przysięgi, mówiącej n. p. o obronie godności imienia polskiego na świecie. Sam zaś zwyczaj stosowany dawniej i w naszych czasach bezczeszczenia publicznego przedstawciela narodu i Ojczyzny, nikczemnego wdzierania się do spraw i uczuć najbardziej prywatnych, stałych prób robienia z tego, co jest, jak np. wojsko, sztandarem państwa i narodu, jakiejś szmatki, tarzanej w błocie – nie jest dla nikogo zachęcającym momentem w noszeniu tej obrzydliwości publicznego życia Polski na stanowisku prezydenta.
Dlatego też, powtarzam, przy stawianiu kandydatur nie chcę być jedynym kandydatem Polski i chciałbym w pierwszej chwili zbliżyć się (ze współczuciem i serdeczną pomocą człowieka, który ma siły wewnętrzne, bo potrafił to paskudztwo przeżyć i w sobie strawić) do tych szczęśliwych, albo nieszczęśliwych wybrańców narodu polskiego, – nim klamka wyborów nad kimkolwiek zapadnie.