środa, 21 maja 2008
( ) idzie 4.VI., DZIEń KONFIDENTA RPrl
Jak szybko mija czas! Ani się obejrzeliśmy, a tu już w poniedziałek minie 16 lat od obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego, który na wezwanie Sejmu podjął próbę ujawnienia agentury w strukturach państwa.
Ta rocznica nabrała dzisiaj dodatkowej aktualności, bo na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego, uznającego ustawę lustracyjną za częściowo sprzeczną z konstytucją, wróciliśmy do punktu wyjścia, to znaczy do stanu, jaki wytworzył się w roku 1992, również na skutek orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który uchwałę lustracyjną Sejmu z 28 maja 1992 roku uznał za sprzeczną z konstytucją.
Jak już dzisiaj wiemy z ujawnionych protokołów przesłuchań Jacka Kuronia przez płk Jana Lesiaka, Jacek Kuroń w roku 1985 i później, za pośrednictwem tego oficera, przedstawił ówczesnej władzy polityczną ofertę.
Jeśli władza dyskretnie pomoże lewicy laickiej w wyeliminowaniu z podziemnych struktur wszelkiej „ekstremy", to lewica laicka ze swej strony udzieli ludziom władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych oraz gwarancji zachowania „zdobyczy", którymi komunistyczna nomenklatura właśnie się uwłaszczała, rabując majątek państwowy i zakładając „stare rodziny".
Lewica laicka, której Jacek Kuroń był wybitnym przedstawicielem, to dawni stalinowcy, którzy w różnych momentach zerwali z partią, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworząc jeden z nurtów opozycji demokratycznej. Eliminacja „ekstremy", czyli konkurentów politycznych była lewicy laickiej potrzebna nie tylko gwoli zaspokojenia ambicji uznania jej za jedyną reprezentantkę polskiego społeczeństwa, ale również - przeprowadzenia delikatnej operacji w sferze tak zwanej „nadbudowy".
O ile bowiem pierwsza „Solidarność" była tworzona od dołu, o tyle Solidarność „odrodzona" na podstawie umowy okrągłego stołu, była tworzona od góry, na zasadzie certyfikatu, jaki lewica laicka wystawiała przy użyciu, że tak powiem Lecha Wałęsy, będącego wtedy jeszcze umiłowaną duszeńką. W ten prosty sposób „ekstrema" została wyeliminowana, zaś „drużyna Lecha Wałęsy" zaczęła „współrządzić" krajem.
W ramach tego współrządzenia do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych udała się czteroosobowa komisja, zwana „komisją Michnika", która przez kilka miesięcy czegoś tam szukała, ale do dzisiaj nie wiadomo czego, bo nie tylko nigdy tego nie wyjaśniła, ale też nie pozostawiła po sobie żadnych śladów, chyba, żeby za taki ślad uznać np. to, że z teczki „drogiego Bronisława" pozostały jedynie same okładki - ale oczywiście pewności żadnej nie ma.
Coś jednak mogło być na rzeczy, bo oto 6 kwietnia 1990 roku poseł OKP Roman Bartoszcze, podczas plenarnych obrad Sejmu powiedział, że opóźnienia decyzji o przejęciu przez państwo majątku po rozwiązanej właśnie PZPR, są działaniem celowym, mającym umożliwić zniszczenie dokumentów świadczących o współpracy wielu osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa.
Na te słowa zerwał się na równe nogi poseł OKP Bronisław Geremek, nawołując posła Bartoszcze do natychmiastowego odwołania tego zarzutu. Poseł Bartoszcze obstawał jednak przy swoim, wobec tego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego.
Niczego jednak nie wyjaśniono, bo nie było takiej potrzeby; oto 11 kwietnia 1990 roku poseł Bartoszcze oświadczył, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana, bo tak naprawdę chodziło mu o poparcie apelu pana premiera Mazowieckiego o oddzieleniu „grubą kreską". Co się stało między 6 a 11 kwietnia 1990 roku? Czyżby poseł Bartoszcze w biały dzień zobaczył diabła w straszliwej postaci?
Tymczasem, po przejęciu prezydentury od generała Wojciecha Jaruzelskiego przez Lecha Wałęsę, po mieście zaczęły krążyć pogłoski o jakiejś „liście Milczanowskiego", którą minister Spraw Wewnętrznych miał sporządzić dla Biura Bezpieczeństwa Narodowego Kancelarii Prezydenta, a która zawierała personalia konfidentów, zarówno ze sfer politycznych, jak i opiniotwórczych. Żadne konkrety jednak nie wyciekały na zewnątrz, więc o ewentualnym robieniu użytku z listy można było wnioskować jedynie na podstawie decyzji personalnych: awansów i degradacji.
Pewna zmiana sytuacji nastąpiła w początkach roku 1992, kiedy to Antoni Macierewicz, jako minister Spraw Wewnętrznych w rządzie premiera Olszewskiego, zaprosił do MSW dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której poinformował o powołaniu specjalnego zespołu archiwistów, którzy przygotują lustrację funkcjonariuszy publicznych, oczywiście na podstawie odpowiedniej ustawy.
Ustawy jednak jakoś nie było, a tymczasem w kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski, podówczas doradca premiera, powiedział publicznie, iż traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, ponieważ min. Krzysztof Skubiszewski był przez stroną niemiecką straszony ujawnieniem jego agenturalnej przeszłości. Było to poważne oskarżenie ministra właściwie o zdradę stanu, ale ku powszechnemu zdumieniu, wszyscy udali, że nie słyszą.
W takiej sytuacji poseł Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke 28 maja 1992 roku przedłożył Sejmowi projekt uchwały nakazującej ministrowi Spraw Wewnętrznych przekazanie Sejmowi informacji, kto z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był w przeszłości tajnym współpracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa bądź Służby Bezpieczeństwa.
Uchwała ta nie przewidywała żadnych sankcji wobec kogokolwiek; chodziło bowiem tylko o ujawnienie agenturalnych epizodów w życiorysach państwowych dygnitarzy, żeby nie mogli być przez nikogo z tego powodu szantażowani i nie robili żadnych potajemnych ustępstw, za które Polska będzie musiała w przyszłości zapłacić.
Uchwała została przez Sejm przyjęta, wywołując mieszane uczucia. Jedni posłowie nie ukrywali radości podczas gdy inni, np. poseł Jacek Kuroń, czy poseł Jerzy Ciemniewski - nie ukrywali oburzenia. Poseł Ciemniewski, obecnie sędzia Trybunału Konstytucyjnego, nawet „zrzekł się" mandatu, to znaczy tak krzyczał opuszczając salę sejmową. Naturalnie niczego się nie zrzekł, bo wkrótce objął nawet przewodnictwo komisji sejmowej, badającej prawidłowość wykonania uchwały lustracyjnej przez min. Macierewicza, ale katońska pozę zademonstrował.
Tymczasem min. Macierewicz, uznając widocznie, że przedłożenie Sejmowi żądanej informacji, która stanowiła tajemnicę państwową, wymaga jakichś pełnomocnictw mocniejszych, niż uchwała, próbował stworzyć ad hoc jakąś komisję, czy coś w tym rodzaju, ale bez skutku.
3 czerwca 1992 r. złożył wizytę w Belwederze, podczas której prezydent Wałęsa próbował uzyskać od niego zapewnienie, że „wszystko będzie w porządku". Warto i dzisiaj obejrzeć telewizyjna relację z tamtej rozmowy, bo więcej ona wyjaśnia, niż słowa, które wtedy padły.
Następnego dnia, tj. 4 czerwca 1992 roku w godzinach rannych, min. Macierewicz zjawił się w Sejmie z trzema rodzajami zapieczętowanych kopert, opatrzonych nadrukiem „Tajne specjalnego znaczenia".
Jedne z nich dostarczył członkom Prezydium Sejmu, drugie - przewodniczącym klubów i kół poselskich, a trzecie - wszystkim posłom i senatorom. W tych ostatnich kopertach znajdowała się informacja o stanie zasobów archiwalnych MSW, z której wynikało, iż część dokumentów została zniszczona, ale przedtem ich zawartość została utrwalona na mikrofilmach w co najmniej trzech kompletach i że dwa z tych kompletów znajdują się „za granicą", a jeden - „w kraju".
Nietrudno było się domyślić, że jeden z „zagranicznych" kompletów mikrofilmów jest w Moskwie, a drugi - prawdopodobnie w Koblencji, gdzie mieści się główne archiwum Republiki Federalnej Niemiec. Zagadkowe natomiast było sformułowanie o trzecim, który miał być „w kraju". Gdyby był w sejfie MSW, to prawdopodobnie tak by to było sformułowane. Natomiast określenie „w kraju" mogło oznaczać, że jest on poza MSW, w posiadaniu jakiejś mafii, która traktuje go jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa, a może nawet kontroli nad agentami.
W kopercie dostarczonej przewodniczącym klubów i kół poselskich były 64 fiszki z nazwiskami osób odnotowanych w archiwach MSW jako tajni współpracownicy lub kontakty operacyjne UB lub SB, zaś w kopercie trzeciej, którą otrzymali członkowie Prezydium Sejmu, znajdowała się informacja, iż w archiwach MSW w charakterze tajnego współpracownika zarejestrowany jest prezydent Lech Wałęsa i marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski.
Tego dnia w Sejmie panowała atmosfera gorączkowego wyczekiwania. Niektórzy przewodniczący klubów i kół poselskich od razu otworzyli koperty i udostępnili zawarte tam informacje członkom swoich klubów i kół, ale jeden postąpił inaczej. Zwołał posiedzenie klubu i zanim złamał pieczęcie, wezwał dawnych konfidentów, żeby sami się ujawnili. Powstała zabawna sytuacja, bo wstało kilku posłów, a po otwarciu koperty okazało się, że jeden z nich wstał „niepotrzebnie". W ten sposób narodziło się podejrzenie, że konfidenci SB przejęci przez Urząd Ochrony Państwa nie zostali wówczas ujawnieni.
Charakterystyczne było w tym dniu również zachowanie prezydenta Wałęsy. W godzinach rannych przekazał do Polskiej Agencji Prasowej utrzymane w duchu pokory oświadczenie, że wprawdzie w młodości podpisał był jakieś tam dokumenty, ale zawsze kochał Polskę i chciał dobrze.
Kiedy jednak okazało się, że czas mija, a premier Jan Olszewski nie wykazuje żadnej inicjatywy, to oświadczenie zostało z PAP wycofane, a wkrótce pojawiła się wiadomość, iż prezydent skierował do Sejmu wniosek o natychmiastowe odwołanie rządu. Dzisiaj już wiemy, że ten wniosek został politycznie przygotowany jeszcze w nocy z 3 na 4 czerwca, podczas tzw. „nocnej zmiany", ale widocznie prezydent Wałęsa nie był do końca pewien rozwoju wypadków i stąd ta poranna „pokorna" deklaracja.
Rząd został odwołany i to do tego stopnia, że nazajutrz wiceminister Milczanowski nie wpuścił do gmachu MSW swego formalnego zwierzchnika, min. Macierewicza. Opowiadano sobie wówczas w Warszawie w charakterze dowcipu, że pan Milczanowski jest buddystą i to w jakiejś radykalnej postaci, która stoi na gruncie skrajnego solipsyzmu, w związku z czym mógł potraktować ministra Macierewicza jako upiora, wobec którego nie ma żadnych zobowiązań.
Jeśli pominąć ten buddyzm, to taki sposób postępowania miał wszelkie cechy zamachu stanu i pewnie gwoli zatarcia tego niemiłego wrażenia „drogi Bronisław" o próbę przeprowadzenia zamachu stanu oskarżył był Jana Olszewskiego. Była to niestety nieprawda, ale tym chętniej oskarżenie to zostało podchwycone przez niektóre media z „Gazetą Wyborczą" na czele, gdzie nawet narodowa poetessa dołożyła sobie liść do wieńca sławy, na tzw. społeczne zamówienie publikując okolicznościowy wierszyk pod tytułem „Nienawiść".
Trudno się temu dziwić, skoro jeden sławny dzisiaj publicysta telewizyjny 4 czerwca chwyciwszy na korytarzu sejmowym prezydenta Wałęsę za rękaw błagał: „panie prezydencie, niech pan nas ratuje!". Kogo jeszcze miał na myśli mówiąc „nas" - może kiedyś nam powie? Zresztą - co tam publicysta, niechby i sławny, kiedy przecież sam Adam Michnik oświadczył, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego i Macierewicza „nie czuł się bezpiecznie". No jasne - gdzież bezpieczniej, jeśli nie w służbie bezpieczeństwa? I oświeci i uspokoi...
Po tym przesileniu rządowym rozpoczęła się operacja, która Kurt Vonnegut porównywał kiedyś do łagodnych pieszczot po orgazmie zwycięstwa, czyli tak zwanego „przeczesywania terenu".
W tym przypadku przybrało ono postać z jednej strony sejmowej komisji, mającej zbadać, czy min. Macierewicz wykonał uchwałę lustracyjną prawidłowo, a z drugiej - postać Trybunału Konstytucyjnego, który miał uchwałę lustracyjną Sejmu pozbawić mocy obowiązującej pod pretekstem jej niezgodności z konstytucją.
O ile mi wiadomo, praca sejmowej komisji polegała m.in. na lekturze dokumentów dotyczących osób umieszczonych na „liście Macierewicza", żeby na tej podstawie ocenić, czy ich umieszczenie tam było zasadne, czy nie.
Na podstawie rozmów z niektórymi posłami uczestniczącymi w tej komisji mogę powiedzieć, że dokumenty, z którymi oni się zapoznali, uzasadniały uznanie tych osób za tajnych współpracowników UB i SB w stu procentach. Jednakże komisja została zdominowana przez polityków wrogich lustracji, którzy nie dążyli do ustalenia żadnej prawdy, tylko wykonywali zadanie pogrążenia i lustracji i znienawidzonego Macierewicza.
Najwyraźniej podobną misją został obarczony niezawisły Trybunał Konstytucyjny. Wprawdzie komisja pod przewodnictwem posła Ciemniewskiego uchwaliła, że Macierewicz uchwałę lustracyjną wykonał „źle", ale dopóki ona obowiązywała, to zawsze ktoś mógł wykonać ją inaczej, a nawet „dobrze".
Ta możliwość spędzała sen z powiek szermierzom jawności życia publicznego, którzy doznać mogli ukojenia tylko w przypadku uchylenia znienawidzonej uchwały. Tu jednak wyłonił się pewien problem prawny, że zgodnie z konstytucją i ustawą TK mógł badać zgodność z konstytucja ustaw i innych „aktów prawnych". Tymczasem uchwała Sejmu nie była „aktem prawnym" w rozumieniu ustawy, ponieważ była adresowana do konkretnego człowieka - ministra Spraw Wewnętrznych - podczas gdy „akt prawny" skierowany jest do nieokreślonej liczby adresatów.
Trybunał zatem nie powinien w ogóle uchwałą lustracyjną się zajmować - i na takim właśnie stanowisku stanął prof. Wojciech Łączkowski, pisząc swoje votum separatum do wyroku. Jednak większość sędziów TK przeszła nad tymi wątpliwościami do porządku i uznała uchwałę za sprzeczną z konstytucją. Z tej gorliwości w wypełnieniu misji doszło do sytuacji tragikomicznej.
Oto Trybunał zamknął rozprawę o godz. 14:30, zapowiadając ogłoszenie wyroku na godz. 16:00. I rzeczywiście - po upływie półtorej godziny Trybunał nie tylko się naradził, nie tylko zredagował orzeczenie, nie tylko sporządził uzasadnienie, ale jeszcze maszynistka zdążyła je przepisać aż na 30 stronach maszynopisu!
Na widok takiego stachanowskiego tempa stawiający przed TK z ramienia Sejmu mec. Maciej Bednarkiewicz zauważył z goryczą, że gdyby Trybunał odroczył ogłoszenie wyroku chociaż o jeden dzień to zachowane zostałyby chociaż pozory przyzwoitości. Wtedy jednak Trybunał najwidoczniej stał na stanowisku, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku".
I tak to się wtedy skończyło, no a teraz, po 15 latach historia się powtórzyła. Może by tak 4 czerwca ustanowić świętem konfidenta?
Stanisław Michalkiewicz TEKST Z ROKU PANSKIEGO 2007
http://prawykoliber.salon24.pl/17856,index.html
* Hradec Kralove, EU * 20. května 2008
18 let transformace: reflexe jejích ideových kořenů
Vážená paní rektorko, pane hejtmane, pane primátore, dámy a pánové,
udělení Zlaté medaile Vaší univerzity si opravdu velmi vážím a udělalo mi to radost. Ocenění se stejným názvem jsem dostal v dubnu letošního roku na American University v egyptské Káhiře, což zmiňuji hlavně proto, že je velmi zajímavé, že jsem ji v obou případech dostal na základě zhruba stejných zdůvodnění, ač se rektoři spolu jistě nedomlouvali: za prosazování liberálních principů v ekonomice a za netradiční postoje vůči různým módním společenskovědním doktrínám či ideologiím současnosti.
Být takto oceněn doma je určitě významnější, protože těžší. Historie nás učí, že doma člověk nebývá prorokem. Na druhé straně je pozoruhodné, že si někoho od nás – kromě našich egyptologů, kteří tam mají velmi vysoké renomé – povšimnou až v dalekém Egyptě.
Po listopadu 1989 jsme – my politikové – cítili silnou a v dané chvíli nesmírně potřebnou podporu ve výrazně většinovém odmítání komunistického režimu a jeho nesvobodného politického a nefunkčního ekonomického systému občany naší země, ale cestu vpřed brzdilo to, že více méně přetrvávala absence jakékoli jasné představy kam, kudy a jak jíti dále. Většina lidí nepochybně chtěla systém jiný, než jaký zažívala v minulosti. Chtěla systém lepší, svobodnější a efektivnější, ale byla natolik ovlivněna čtyřiceti lety komunismu u nás (a celým dvacátým stoletím socialismu či sociáldemokratismu v Evropě), že se bála otevřeně říci, že by chtěla kapitalismus. A mnozí ho pravděpodobně ani nechtěli.
Byl jsem tehdy jedním z mála, kdo slovo kapitalismus – ve smyslu naznačení cesty kam jít, ve smyslu formulace našeho cíle – nahlas a veřejně vyslovil. Teď je to už – do jisté míry oprávněně – pozapomenuto, ale měli bychom si přiznat, že to bylo slovo, kterého se po čtyřicetileté indoktrinaci u nás mnozí báli a někteří bojí dodnes. To slovo bylo považováno za překonané, navýsost nemoderní, ne-li dokonce neslušné. Mělo evidentně záporné znaménko.
Bylo proto daleko přijatelnější a hlavně bezbolestnější hovořit o tzv. třetích cestách, stejně jako je dnes pro někoho snadnější utéci od podstaty věci a hovořit o globalizaci, střetu civilizací či o společnosti znalostí nebo o vzdělanostní ekonomice. Je to omyl a myšlenková nedůslednost. Je to zřeknutí se poznatků komparativní ekonomie či politologie. Náš dnešní společenský systém je definován parlamentní demokracií, založenou na existenci ideově se vymezujících politických stran, a tržní ekonomikou, opírající se o institut soukromého vlastnictví a o jen omezený rozsah státní intervence. Pro tento systém se hodí termín kapitalismus. Že má mnoho dalších dimenzí je evidentní, ale při komparaci společenských systémů jsou tyto dva aspekty standardně považovány za určující.
Připomenutím těchto dvou základních charakteristik našeho současného společenského systému chci zdůraznit, že náš systém není definován více či méně intenzivním používáním internetu, větším či menším počtem vysokých škol a vysokoškolských studentů, ani znalostmi toho či onoho typu. Je založen na svobodě jednotlivce smět si vybrat sám – místo aby to za něho dělal někdo jiný – zda například internet používat chce či nechce, zda chce či nechce studovat na vysoké škole, zda usiluje či neusiluje o získání těch či oněch znalostí. Lišíme se mezi sebou v názoru na to, zda mu toto rozhodování máme svěřit. Lišíme se v míře důvěry, kterou máme v to, že se tento svobodný jedinec – agregujeme-li ho v prostoru i v čase – rozhoduje v principu správně a v přesvědčení, že o tom, je-li to či ono správné, či nikoli, rozhoduje jen a jedině tento svobodný jedinec.
Někteří v tohoto jedince, a tudíž v celý takto koncipovaný systém věříme, jiní nikoli. Někteří dáváme jedinci právo posoudit, co je pro něho správné a vhodné, jiní mu toto právo upírají. Právě v tom vždy bylo, je a bude jádro sporu o samotnou podstatu našeho současného společenského uspořádání. Právě v tom, konec konců, spočívá střetávání, které můžeme dnes a denně vidět v televizních přenosech z našeho parlamentu, i když to tak třeba na první pohled nemusí vypadat.
Že jde o to, jsme si byli – alespoň někteří – vědomi od samotného počátku. Proto jsme kladli důraz na onen pověstný „trh bez adjektiv“. Proto jsme odmítali nejrůznější třetí cesty, vybudované na omylu, že je možné ze zcela protichůdných a proto navzájem nekompatibilních systémů „vyzobávat“ jen jejich hezké a příjemné stránky. Proto jsem i já od počátku usiloval o standardní politickou demokracii (a nikoli o nepolitickou politiku či o tzv. občanskou společnost). Proto se dnes tolik zasazuji o zachování standardní struktury států v Evropě jako nenahraditelných záruk demokracie, a proto zdvíhám hlas proti jejich postupné eliminaci vytvořením supranacionální evropské entity a rozporcováním kontinentu do nikoli států, ale regiónů.
To byla jedna část problému. První věcí bylo rozhodnout kam jít, druhou jak tam jít. Čekat možné nebylo, přesněji řečeno, bylo by to velmi riskantní. Zrušením institucí starého politického, ekonomického a sociálního systému vzniklo vakuum, které bylo nezbytné co nejrychleji zaplnit, protože by se jinak zaplnilo samo. Dopustit ztrátu všech s minulým systémem spojených koordinačních „mechanismů“ a čekat na postupnou evoluci institucí a pravidel systému nového, od nuly, jakoby „na zelené louce“, ospravedlnitelné nebylo. Proto jsme se snažili postupovat způsobem, který jsem od počátku – poněkud ambiciózně – nazýval „českou cestou“. Ta byla jistou specifickou kombinací opatrného konstruktivismu institucí a pravidel nových na straně jedné a spontánní evoluce, uváděné v chod nikým neorganizovanou aktivitou miliónů konečně svobodných lidí, na straně druhé.
Obhajoba postupu opačného, spočívajícího v zabrzdění jakýchkoli, tehdy nevyhnutelně co nejrychleji prováděných změn a v jejich nahrazení dlouhými léty příprav institucí a pravidel nových v jakémsi systémovém provizóriu, byla tragickým omylem. Byla navíc de facto snahou o zachování, pro stoupence těchto názorů vlastně velmi přijatelného, statu quo, ve kterém se uměli dobře pohybovat. Právě proto oni nechtěli nic jiného než o největší nepřijatelnosti očištěný komunismus s nějakou líbivější tváří a názvem, i když to možná ani sami sobě tehdy nepřiznávali. Toto bylo jádrem sporů o tzv. gradualismus nebo šokovou terapii, jakkoli jsou oba tyto – dnes již částečně pozapomenuté – termíny tolik nepřesné a proto zavádějící. Ani jedno, ani druhé nebylo – ze samotné podstaty věci – možné. Jednotlivá transformační opatření měla výrazně se lišící časovou náročnost. Některá se dala udělat hned, jiná musela trvat léta.
Díky relativně příznivé politické a sociální konstelaci byly u nás základní systémové změny provedeny v historicky relativně krátké době. Jakkoli spory o podstatu našeho společenského uspořádání zůstávají i nadále velmi ostré, jsme už kvalitativně úplně jinde.
Spory zůstávají, což je samozřejmě dobře. Bez nich by nastalo mrtvolné ticho. Jenom je třeba, aby byly tyto spory racionálně strukturované a v tom vidím nezastupitelnou úlohu univerzit, škol a akademických institucí, které se v této diskusi po listopadu 1989 drží zbytečně stranou. Zejména společenské vědy si o své místo na slunci zatím výrazněji vůbec neřekly.
Staronový je např. špatně pojatý spor o to, zda slovo „sociální“ patří před nebo za termín „tržní ekonomika“. Jinak řečeno, zda je ono mýtické „sociálno“ primární definiční charakteristikou našeho systému, nebo zda je jen jeho doplňkem, jeho sice nesporně důležitým, ale přesto sekundárním prvkem. Na vlastní vyřešení tohoto problému jsme více méně rezignovali. Povinný import evropské legislativy, vyvolaný naším členstvím v EU a nepřetržitým posilováním unijních pravomocí, vede bohužel k tomu, že stále více začíná jít o charakteristiku definiční, jakkoli je evidentní, že jsou důsledky tohoto, dá se říci „evropského modelu“ na ekonomickou výkonnost a motivaci k práci zcela destruktivní. Ztráta pozic Evropy ve světě to dokumentuje více než přesvědčivě.
Podobný je spor o to, zda před závorku vytknout i slovo „ekologický“, jako jakýsi nový kategorický imperativ. I v tomto případě jsem přesvědčen o tom, že by to měla být pouze doplňková charakteristika, což není jejím podceňováním, ale jejím zasazením na místo, kam patří. Budeme-li totiž takto před závorku vytýkat všechny další významné či méně významné, konsensuálně přijaté nebo násilně prosazované parametry kvality našeho života, nikam se nedostaneme. Tyto parametry nepatří před závorku, protože jsou výsledkem našeho snažení, nikoli jeho vstupním předpokladem. V odbornější terminologii, jsou proměnnou endogenní, nikoli exogenní.
Lidské jednání je navíc volbou mezi alternativami. Je volbou, při které je – z definice – vždy něco za něco. Nemáme neomezené prostředky a zdroje, vzácnost existuje, a proto nežijeme ve světě aditivnosti, ale ve světě substituce. Na to někteří stále zapomínají. Tuto volbu mezi alternativami by však neměl dělat nikdo jiný než svobodný jedinec. Neměli by ji za něho dělat nějací „vyvolení“ (a už vůbec ne sami sebe vyvolující). Právě o tom je ale celý náš demokratický systém.
Vývoj v posledních, už více než 18 letech ukázal, že je prosazování racionálních postojů do společenského dění obtížné a v každém případě úspěšné jen dlouhodobě. Současně se prokazuje, jak přitažlivé a svůdné jsou pohledy a přístupy, které slibují opak, které nabízejí, že problémy občanů a jejich šťastný život za ně zajistí někdo jiný, nejlépe stát (či dnes už neméně často „stát“ Brusel). Díky tomu další a další generace podléhají kolektivistickým a etatistickým ideologiím, které jsou konec konců pořád stejné a v čase mění pouze svůj obal (nebo svou vnější schránku).
Proto se na závěr musím ještě jednou vrátit k již vyslovené tézi. Vidím nesmírný význam vzdělávacích institucí jako je Vaše univerzita. Ty však musí být schopny studentům zprostředkovávat nejen odborné vědomosti technického či přírodovědeckého typu, ale i orientaci ve společenském dění a schopnost proniknout za jevovou stránku různých doktrín a ideologií. Cílem je vychovat z nich samostatné a kriticky myslící vzdělané občany.
Václav Klaus, vystoupení při udělení Zlaté medaile Univerzity Hradec Králové, aula univerzity, Hradec Králové, 20. května 2008