poniedziałek, 3 sierpnia 2020
10 kwietnia 2010 Fakty | Film Raport
SOURCE:
KANAŁ TV REPUBLIKA
_________________________________
niedziela, 2 sierpnia 2020
Na Rocznicę 1 VIII 1944
https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/halina-zelaska,3414.html
Halina Żelaska „Zośka”, „Halinchen”
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 28 października 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz.
- Czy 1 sierpnia czuło się już nadchodzące Powstanie?
Trudno powiedzieć, że się czuło. Oczywiście, że wśród przyjaciół
i wszystkich tych, którzy byli zaangażowani w Powstanie, tośmy
wiedzieli, że będziemy mieli zbiórkę, o której godzinie, i że Powstanie
będzie. Tośmy wiedzieli już przed południem, rano. Ja dostałam wiadomość
bardzo wcześnie rano, dlatego nawet rano z mamą poszłam do kościoła
bardzo wcześnie, bo o siódmej, żeby mama mogła jeszcze być w kościele,
żeby mama wyjechała zgodnie z planem. Miała pociąg gdzieś koło
dziesiątej, a ryksza przyjeżdżała o dziewiątej i ja miałam natychmiast
być w ratuszu. I na ulicy, jak biegłam do ratusza… Bo dzwonił do mnie
już dwukrotnie Dawidowski, że bardzo prosi, żebym mimo wszystko
natychmiast przyszła. Dawidowski, jak pani wie, był intendentem ratusza i
tamże mieszkał. No i to był główny przywódca organizacji naszej w
ratuszu. Bo ratusz miał własną organizację, oczywiście należącą do AK,
ale rządził się własnymi prawami, ponieważ ratusz miał bardzo dużo
rzeczy do robienia we własnym zakresie i w zakresie tym, który mu
zlecała również armia podziemna, to znaczy rząd podziemny, bo tak to
należało traktować, że AK było jakby ramieniem rządu londyńskiego. Więc
on bardzo się denerwował, że ja nie przychodzę, a ja mówię, że muszę
wyprawić mamę. I jak biegłam przez plac dzisiaj Piłsudskiego i potem
Brzozową do placu Teatralnego, to w ogóle nie wyczuwało się w żadnym
stopniu… Ludzie przynajmniej nie byli ani spanikowani, ani nie było
jakiegoś specjalnego niepokoju. W każdym razie w tych miejscach nie
czuło się absolutnie atmosfery, że coś się będzie działo. Nic nie było.
Tak że do pracy dotarłam normalnie. W pracy wydałam szybko wszystko, co
należało wydać panu Koperskiemu, to znaczy głównemu kucharzowi, [czyli]
prowiant do jedzenia, ponieważ ja miałam klucze od magazynów
żywnościowych, a taka była umowa między mną a Dawidowskim, że ja kluczy
nikomu nie powierzam. I pamiętam, że o godzinie jedenastej przyjechał
nasz zaopatrzeniowiec, pan Basiukiewicz, który był zaopatrzeniowcem
właśnie dla tej kantyny niemieckich urzędników, i on przyjechał tym
swoim trójkołowym samochodzikiem z prośbą do mnie, że chciałby zabrać do
domu coś, bo przecież będzie Powstanie, a on nie ma w domu nic, co by
stanowiło jakiś zapas. Niby twierdzą wszyscy, że to będzie trzy dni
trwało, ale na wszelki wypadek on chciałby coś z magazynu wziąć, na
przykład trochę jajek, ewentualnie klusek i jeszcze tam czegoś,
marmolady czy czegoś, już nie pamiętam dokładnie. Ja powiedziałam:
„Oczywiście, jak najbardziej. Pójdziemy do magazynu i weźmie pan to, co
pan uważa za potrzebne dla rodziny. Wszyscy zresztą dostaną wszystko, co
potrzebują”. On nie zabrał dużo rzeczy, ale zabrał tyle, ile chciał
tam… Pamiętam, że z tą marmoladą to był taki kubełek z rączką, metalowy,
to znaczy taki lekki on był, blacha lekka, a w środku taka marmolada,
ja wiem, bardziej buraki i jabłka niż cokolwiek innego. W każdym razie
zabrał to wszystko i pojechał. Pojechał i powiedział: „No to ja już
tutaj nie jestem potrzebny”.
Jak on pojechał, to gdzieś około
godziny pierwszej – a obiad był wydawany, o ile sobie przypominam, o
godzinie drugiej – przed pierwszą zadzwonił do mnie Dawidowski i mówi:
„Słuchaj, ja nie mogę do ciebie przyjść, ponieważ już na placu
Teatralnym…”. Ja mówię: „Wiem, widzę, że jest pełno wojska niemieckiego
na placu Teatralnym i ja już słyszałam strzały w okolicach restauracji U
Langnera”. To było po przekątnej, jak się z Trębackiej na plac
Teatralny wychodziło, to był Teatr Wielki i po przekątnej była ta
restauracja – idąc z Trębackiej, po prawej stronie ulicy, przy placu.
Już widziałam bardzo dużo wojska i zastanawiałam się, jak to jest
możliwe, że plac jest kompletnie wymieciony z ludzi, nie ma żadnego
człowieka. Jest pusto i jest wyłącznie wojsko niemieckie. I on mi
powiedział: „Nie mogę do ciebie przyjść, ponieważ… Musimy przecież
wszystko ustalić, to, cośmy mieli do godziny czwartej ustalić, a tutaj
okazuje się, że ja [nie] mogę już wyjść z ratusza. I co teraz zrobić?”.
Więc ja mówię: „Zrobimy tak, że ja poproszę o klucze w…”. – „Czy masz
chleb, no i ile tego chleba?”. Ja mówię: „No, przynajmniej ze trzy
bochenki, bo tak to nie będę miała pretekstu, żeby otworzyć [drzwi] na
półpiętrze do ratusza, które są zawsze zamknięte i klucze są zawsze na
wartowni. Więc ja powiem, że potrzebuję, żeby przyszedł wartownik z
kluczami, ponieważ potrzebuję chleb. A chleba nie mamy, nie ma
zaopatrzeniowca, nie przyjechał, my nie mamy chleba do obiadu i
potrzebujemy chleb. I ratusz nam da chleb, ale musi ktoś otworzyć mi te
drzwi”. W związku z tym ten komendant tej wartowni powiedział: „Dobrze,
to ja wyślę pani żołnierza z kluczami”. I przyszedł taki młody człowiek z
kluczami. Aha, i jeszcze powiedziałam do Dawidowskiego: „Tylko jak
będziesz miał ten chleb, to przygotuj sobie wszystko, co masz do
powiedzenia mnie, a ja wiem, co mam powiedzieć tobie. Żeby biorąc ten
chleb, szybko powiedzieć. Ja chleb siłą wpakuję temu wartownikowi i
powiem: »Proszę to zanieść do kasyna«, a sama będę zamykała drzwi.
Dlatego przy nim raz będę w prawo kręciła, a raz w lewo. Dlatego żeby
drzwi były otwarte. Bo mam pomysł, co zrobić dalej. I ja ci to szybko
muszę powiedzieć”. – „Ale o co chodzi?” – „No nie wiem, czy mam
podsłuch, czy nie, w każdym razie nie sądzę. Zresztą tu już nikt po
polsku nie mówi. Ja bym chciała, żeby plan był taki, żeby wszyscy
żołnierze weszli schodami, które ja zostawię wyłożone czymś, na przykład
obrusami, żeby weszli do stołówki i wszystkich od razu mieli na muszce,
dlatego że, tak jak się dowiedziałam, powiedział już mi Czesio, wszyscy
są uzbrojeni. Wszyscy mają krótką broń w pracy”. Widocznie od paru dni
byli uzbrojeni. Nie wiem, bo ja przyszłam na trzy dni przed Powstaniem,
bo przedtem zadekowałam się w szpitalu, bo przecież oni chcieli, żebym
ja pojechała razem z nimi, jak się wynosili. Więc ja mówię: „Ja mam cały
plan gotowy i musisz szybko to wszystko wysłuchać, i wszystko uzgodnić,
i co masz do powiedzenia, to musi być błyskawicznie, żebym ja mogła,
zamykając drzwi, żebyś mi wszystko mówił. Ja powiem najpierw, a potem
ty. I będę te chleby oglądała i będę patrzyła, czy dosyć, czy nie, będę
mówiła. Nie wiem, czy dość, czy nie. Będę wtykała temu żołnierzowi jeden
na drugi szybko i będę…”. Powiedziałam: „No to luks. Niech pan idzie do
kucharza, a ja zamknę drzwi”. I on stał i patrzył. Więc ja te drzwi
zamykałam tak, tak, tak… I mu klucz oddałam do ręki. I Dawidowskiemu
powiedziałam: „My będziemy wszyscy w białych fartuchach na dole o
piątej. Wy musicie… Część wojska powinna przyjść schodami wyłożonymi
przeze mnie obrusami, żeby nie było niczego słychać, tylko żeby cichutko
weszli, stanęli w drzwiach i wszystkich od razu mieli na muszce, a
drugą część przyprowadzić powinien Czesio Bubis pod piwnicami”. Bo w
pałacu Blanka były piwnice i podpiwnice. Te podpiwniczenia nie były
Niemcom w ogóle znane. Oni w ogóle nie wiedzieli, że istnieją
podpiwniczenia. Notabene te piwnice kryły szczątki ogromnej
ilości piszczeli, czaszek. Nie wiem, skąd to było? Myślałam nawet pójść,
bo tam był konserwator zabytków w pałacu Blanka, myślałam nawet tam
pójść, powiedzieć i zapytać, żeby oni może to zbadali, skąd to się tam
wzięło. Ponieważ jak z Czesiem Bubisem organizowaliśmy przerzuty do
ratusza jedzenia, na przykład beczułkę masła, na przykład skrzynkę
jajek, na przykład dwie skrzynie czy trzy alkoholi i różnych takich
rzeczy… Myśmy cały czas zaopatrywali ratusz w artykuły żywnościowe.
Dzieliła te artykuły sekretarka prezydenta Starzyńskiego, pani Stefania.
Więc Czesio, który znał te przejścia i kiedyś pokazał mi, bo ja
chciałam wiedzieć, którędy on to taszczy… Bo on zawsze najpierw do
piwnic szybciutko odkładał to, cośmy organizowali, przychodził zaraz,
żeby nie było tego, że przyjdzie ten Niemiec i nie ma Czesia, tylko jak
nie było tego szefa, szef powiedział: „Wiesz co, idź sama i sama to
wszystko załatw, mnie się nie chce. A Czesio poprzynosi”. To był taki
program, że mówiłam: „No to najpierw nosisz do piwnicy, przychodzisz i
załatwiamy swoje sprawy normalne”. Więc kiedyś, jak wiedziałam, że ten
szef poszedł się położyć, bo powiedział, że miał jakiś zastrzyk robiony
przez ich lekarza i że pójdzie się położyć tego dnia, to powiedziałam:
„Czesiu, pokaż mi, którędy ty te rzeczy targasz”. A on mówi: „Proszę
bardzo”, i pokazał mi. Szliśmy piwnicami, potem był uskok w dół i
dopiero szło się wtedy… nierzadko on szedł na kolanach, przed sobą to
popychając. To nawet były sporej wysokości te podpiwniczenia, bo nie
można było stanąć, ale nie było tak, że na przykład na brzuchu trzeba
było się czołgać, tylko jak człowiek nie był zbyt duży, to mógł bardzo
schylony przejść. Jeżeli był wysoki, to musiał na kolanach przechodzić.
Więc jak zobaczyłam tę ilość piszczeli, czaszek, różnych takich rzeczy,
to zwiałam stamtąd z przerażenia i powiedziałam: „Ja tu więcej w ogóle
nie przyjdę. Że ty w ogóle się nie boisz tędy chodzić”. A on się zaczął
śmiać i powiedział: „A czego się mam tych kości bać? To jakbym się bał,
to bym w ogóle niczego nie mógł przenieść do ratusza”. Ja mówię: „No,
oczywiście, to dobrze, że się nie boisz, bo ja bym nie przeszła tędy”.
W każdym razie ustaliłam, że część żołnierzy powinna przejść z… Ja poślę wcześniej Czesia Bubisa, żeby on ich przeprowadził pod piwnicami. Bo jak się wychodziło z piwnicy, to był dosłownie tylko przez podwórko rzut beretem do wartowni. Jeżeli oni wyszliby z tego i wylecieli, to najwyżej straciliby trzy, cztery osoby, nie więcej, ale natychmiast opanowaliby całą wartownię.
Tymczasem sprawa potoczyła się inaczej. To znaczy pierwsza część, tak jak powiedzieliśmy, zeszli po tych schodach, po obrusach i wszystkich urzędników w czasie zupy… Bo ja to obliczyłam, [jak] kiedyś niosłam zupę, [więc] powiedziałam tylko, o której godzinie powinni już być. I to była godzina druga dziesięć, druga piętnaście, czyli u nas to Powstanie nie było wcale o godzinie piątej, tylko zaczęło się przy obiedzie. A druga część… I myśmy wszyscy, jak kelnerki zniosły zupę na dół, to kelnerki już były w białych fartuszkach, kucharze byli w białych fartuchach, a cały personel, to znaczy te panie, które zmywały kotły i naczynia, te, które pomagały, to dostały szybko fartuszki, ja też się ubrałam w fartuch, i wszyscy zjechaliśmy, część windą, część schodami na dół, tak jak było ustalone, żeby żołnierze mogli odróżnić nas od Niemców. Więc było powiedziane, że my, wszyscy Polacy, będziemy w białych fartuchach. Tak to wszystko ustaliłam z Dawidowskim. Rzeczywiście, ci, którzy zeszli po schodach, to się wszystko udało. Ci, którzy wpadli podpiwnicami, nie byli wszyscy, tylko dowództwo inaczej pomyślało cały ten zamach, całe to wejście, że tak powiem, na wartownię. Dlaczego sobie wymyślili spuszczanie ludzi z okien po linach, to tego do dzisiaj nie wiem. I to jest dla mnie do dzisiaj… Zresztą nikt chyba nie chciałby już do tego wracać i przyznawać. Myślę, że dowódcy to już na pewno, bo byli starsi dużo, to już nie żyją, ale nie chcieliby się do takiego blamażu przyznać, ponieważ było to najgłupsze z rzeczy, jakie mogli zrobić. Ponieważ Niemcy jak zobaczyli, że po linach spuszczani są ludzie, to do nich jak do kaczek wszystkich strzelano, a my przez okienka w piwnicy patrzyliśmy, jak oni spadają na beton, na tę betonową posadzkę. Płakaliśmy wszyscy jak bobry w tej piwnicy. Nie mogliśmy sobie dać rady z tym, jak można i dlaczego. Dlaczego, skąd taki pomysł, żeby spuszczać po linie z okien ludzi? Wtedy kiedy tam już nie było urzędników, to oni po prostu drzwi wyważyli, weszli i po linach spuszczali całą masę tych młodych ludzi. Naturalnie z tych, których spuszczali po linach, nie przeżył żaden.