o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

sobota, 1 sierpnia 2009

1944 / 45. CZY BYŁ WYBÓR

I. Kolejne wystąpienie prymasa Stefana Wyszyńskiego, które chciałbym przywołać, zostało wygłoszone w 1974 roku w 30. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego.

I tym razem prymas spogląda na powstanie z perspektywy teologicznej. "1 Sierpnia stajemy zawsze wobec wielkiego niezbadanego misterium cierpienia, którego sens jest... wieloraki [...] Bóg chciał ukazać, że są wartości, o które trzeba walczyć, nawet w walce pozornie beznadziejnej". To, co przez krytyków powstania warszawskiego było świadectwem braku dojrzałości narodowej, prymas interpretuje dokładnie przeciwnie: "Warszawa [...] zdolna była podjąć każdy wysiłek, każdą ofiarę, aby zaświadczyć swoje prawo do pełnej wolności, o której nie mogą decydować sąsiednie narody. Musi być ślad w dziejach dojrzałości narodu, który ma słuszną ambicję stanowienia o sobie. W tym duchu podjęta została walka powstańcza. Z góry było wiadomo, że beznadziejna. Ale ten akcent był w dziejach konieczny, chociaż nie tak jak tego oczekiwaliśmy wpłynął on na sumienie tych, co decydowali o pokoju". Powstanie nie przyniosło więc skutków doraźnych, nie wpłynęło na kształt polskich granic, ani na decyzję oddania nas pod dominację sowiecką, ale było niezbędne dla przetrwania narodu w dłuższej perspektywie.
*
II. ( )Sześć dni przed śmiercią pisał Ignacy Matuszewski swój ostatni artykuł "Dwa lata po powstaniu". Wspomniał w nim o "rozstrzelanej dziewczynie na warszawskim skwerze" z myślą o córce, która tak właśnie zginęła. O powstaniu warszawskim, w którym w ciągu 63 dni śmierć zabrała stolicy więcej, niż straciła Francja w czasie ostatniej wojny, pisał jako o poświęceniu daremnym, wysiłku straconym, ofierze zmarnowanej, porywie wykorzystanym przeciw Polsce, ku jej obezwładnieniu, niewoli.
Odpowiedzialnością za zgliszcza Warszawy, za daremne ofiary tysięcy istnień ludzkich obciążał Niemców i Rosjan, sojuszników - Anglię i Amerykę, a także "Polski rząd emigracyjny z przeklętej pamięci klucza partyjnego".
***** III *****
" ENOLA GAY " vs WORLD SOC-BANDITS (in engl)


*****************************************
PS.
Marian Stępień

Największe nieszczęście i wyraźna zbrodnia

Reakcje środowiska londyńskiego na wybuch i przebieg powstania warszawskiego


To było pierwsze - po ponadstuletniej niewoli narodowej - pokolenie Polaków, którzy od urodzenia do pełnoletności, do matury i do progów uniwersyteckich wyrośli w klimacie patriotycznego i obywatelskiego wychowania, realizowanego przez polską szkołę w niepodległym państwie polskim w latach międzywojennych; w utrwalonym przez tę szkołę i tradycje wyniesione z rodzinnego domu kulcie bohaterów narodowych, mitów historycznych, rycerskiej prawości i honoru.
Jeden z tego pokolenia, który uczestniczył w jego wszystkich doświadczeniach i przeżył wojnę, opierając się na własnej pamięci i zdobytej później sprawności socjologa, tak próbował zarysować duchowy portret swojej generacji: "Gdybyśmy byli - ostatecznie, bez odwołania, bez szansy, bez ratunku - wytworem bezsensownego, kłębiącego się w tysiącu form istnienia; gdybyśmy byli czystą egzystencją - to wszystko, co oni czynili, nie miałoby znaczenia innego niż męka zadawana pokrzywom przez kosę, jak los plemienia mrówek wziętego do niewoli przez silniejsze plemię (...).
Czuliśmy wtedy, że jakby zwiększamy wymiar dziejącej się przeciwko nam zbrodni, jeśli życie nasze jest oddane wartościom, jeśli przez nas, dzięki nam zwiększa się w świecie ilość piękna czy miłości. Czuliśmy się najgłębiej odpowiedzialni za to, aby zbrodnia ich była największa, aby zabijając nas zabijali coś o wiele niż my ważniejszego - to, czego śmierć nie pozwoliłaby nam stworzyć. Czuliśmy, że jeśli nie stajemy się źródłem wartości, usprawiedliwiamy to, co robią, zmniejszamy godność życia, niemal przyznajemy im rację. (...) Była to egzystencja zagrożona - ale zagrożenie swe przyjmująca jako rodzaj wtajemniczenia, jako szansę rozpoznania rozstrzygającej sprawy - tego, co może nadać życiu, życiu w nas ocalonemu, życiu przez nich szczutemu, godność tak oczywistą, aby najoczywistszy stawał się wymiar ich przestępstwa", pisał Jan Strzelecki. To właśnie, takie właśnie pokolenie stanowiło większość walczących powstańców Warszawy. I tym większa jest odpowiedzialność tych, których decyzje przesądziły o jego losach. Gdy gen. Władysław Anders otrzymał wiadomość o wybuchu powstania, powiadomił przełożonych, że decyzję dowódcy Armii Krajowej uważa "za nieszczęście". W meldunku złożonym gen. Marianowi Kukielowi stwierdzał, że w tych warunkach stolica mimo bezprzykładnego bohaterstwa skazana jest na zagładę. Wywołanie powstania nazwał "największym nieszczęściem w naszej sytuacji", nie tylko głupotą, ale "wyraźną zbrodnią".
Jerzy Giedroyć był we Włoszech, gdy dowiedział się o wybuchu powstania w Warszawie

widział w nim katastrofę,

która dodatkowo pogorszy i tak beznadziejne położenie Polski. Niemniej, skoro powstanie stało się faktem, uznał, że oprócz powstańców warszawskich powinni się tam znaleźć również żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Gotów był polecieć do Warszawy z niewielkim oddziałem. Z tym pomysłem zameldował się u naczelnego wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Do jego realizacji nie doszło.
Przebywający w tym czasie we Francji Andrzej Bobkowski nie podzielał sposobu myślenia niektórych swoich rodaków, którzy uważali, że ich obowiązkiem jest umieranie za ojczyznę. Ironizował: "Prawdziwe bohaterstwo to umrzeć niepotrzebnie i z fasonem. I umieramy niepotrzebnie i wspaniale".
Gorycz takich rozważań, pomieszana ze złośliwym humorem, sarkazmem i szyderstwem, zmienia się w przerażenie na wieść o wybuchu powstania w Warszawie. Jeszcze kilka dni wcześniej jego ironiczne i szydercze uwagi o polskim męczeńskim stylu łączącym się z bufonadą odnosiły się do dawniejszej albo do niedawnej, ale zawsze przeszłości. Powstanie warszawskie nie było już przypuszczeniem. Było realnością: "Polska Armia Podziemna rozpoczęła wczoraj otwartą walkę o uwolnienie Warszawy. Podobno Warszawa się pali i walki na ulicach. Po co? Myśli, myśli, pełno myśli i obawa słów, z których każde mogłoby być niewłaściwe". Następny zapis ukazuje kierunek jego myśli: "Wygląda na to, że Londyn dał rozkaz do powstania, aby mieć tak zwany atut w ręce. Ładny atut... Boję się wymówić słowo "bezsens", ale samo podsuwa mi się na każdym kroku, gdy o tym myślę. (...) Na czyj rozkaz i po co Warszawa zerwała się do walki? Największe bohaterstwo, gdy jest bezcelowe, budzi gorzkie politowanie i nic więcej. Mówi się o nim jak o bohaterstwie szaleńca, który rzuca się pod pociąg, by go zatrzymać".
Józef Czapski wyraził swą opinię o powstaniu warszawskim w komentarzu do dwóch książek mu poświęconych. Z właściwym sobie taktem

i unikaniem sądów skrajnych

odniósł się do "Armii podziemnej" Tadeusza Bora-Komorowskiego, dowódcy powstania. Przyznał mu myślenie patriotyczne, głęboką religijność, a jego książce - gładkość stylu, ścisłość w opisie walk, "przesianych wręczaniem krzyżów i orderów na polu walki", dodając, że te opisy "powinny by trafić, i zapewne trafią, do antologii, do czytanek ilustrowanych przez jakiegoś współczesnego Grottgera (...) ku zbudowaniu młodzieży". Właściwą ocenę zawierają słowa: "Książka ta robi wrażenie, jakby nie było, nie mogło być, problemów miażdżących, które były i być musiały nie tylko w masie walczących, ale bardziej jeszcze wśród samego dowództwa, w którym decyzję Powstania podjęto. Czytając te książkę miałem wrażenie, że dano nam część prawdy, że przemilczeń jest zbyt wiele".
Przeciwstawił mu "Najnowszą historię polityczną Polski" Władysława Poboga-Malinowskiego. Wziął ją w obronę przed tymi uczestnikami powstania, dla których była ona świętokradcza, szkalująca najczystszy polski zryw. Czapski zaprzeczył tej opinii, wskazując, że dzieło to pisał człowiek ciężko chory, ze świadomością, że dni jego są policzone, który "chciał podać wszystko, co zebrał, powiedzieć wszystko, co wie, co go boli aż do krzyku".
W całym wywodzie Poboga-Malinowskiego o powstaniu warszawskim istotnie jest coś z krzyku człowieka widzącego wyraźnie przesłanki, spełnianie się i nieuchronne skutki katastrofy, już bezradnego, mogącego tylko powiedzieć, jak było naprawdę w świetle zebranych i niezbitych dokumentów. Jego pasja powoduje, że niekiedy styl nabiera cech pamfletu, ale nigdy nie przesłania on rzetelności historyka, który powołuje się na bogatą dokumentację. Dociekał źródeł i sprawców zmiany w koncepcji akcji "Burza", która według pierwotnych planów miała omijać większe miasta w trosce o bezpieczeństwo ludności narażonej na niemiecki odwet. Tymczasem wykonano "Burzę" w stolicy na zwielokrotnioną skalę. Przytacza ostrzeżenia płynące od naczelnego wodza do kraju, które nie dochodziły do adresata. Na meldunek dowódcy Armii Krajowej o gotowości do powstania wódz naczelny odpowiadał depeszą, która nigdy nie została wysłana: "Powstanie zbrojne byłoby aktem pozbawionym politycznego sensu, mogącym za sobą pociągnąć niepotrzebne ofiary." A jego depesza z 29 lipca 1944 r. ze słowami: "W obecnych warunkach jestem bezwzględnie przeciwny powszechnemu powstaniu" poszła do kraju - mimo ponagleń - 6 sierpnia.
Sytuację opartą na autentycznych zdarzeniach wprowadziła Danuta Mostwin do powieści "Tajemnica zwyciężonych". Stanisław Bask-Mostwin przybył z Londynu do kraju, zrzucony na spadochronie, by przekazać Janowi Jankowskiemu, delegatowi rządu RP na kraj, ważne informacje. Na spotkanie z nim musiał czekać dwa tygodnie. Nachodzili go przedstawiciele

różnych orientacji politycznych.

Ciągle nie dopuszczano go do Jankowskiego. Owi pośrednicy chcieli wydobyć z niego, z czym przybywa do "doktora". A ten nie wiedział, że od dwóch tygodni kurier z Londynu czeka na spotkanie z nim. Z trudem udało się Baskowi doprowadzić do rozmowy w cztery oczy z Jankowskim. Stanisław Bask-Mostwin miał mu do przekazania sprawy dotyczące wyłonienia kompromisowego rządu polskiego, który byłby do przyjęcia dla wszystkich aliantow, łącznie z Rosją, organizowania wojska polskiego na bazie armii Berlinga - taka była decyzja zachodnich sojuszników oraz informacji, że Zachód nie wejdzie w konflikt z Rosją o Polskę i że nawet gdyby powstanie wybuchło, Anglia nie pomoże (Jan Jankowski 31 lipca 1944 r. zatwierdził decyzję o powstaniu w Warszawie).
Ani bohater powieści, Stanisław Bask, ani jego realny pierwowzór, Stanisław Bask-Mostwin, nie rozumieli, dlaczego utrudnia się im dotarcie do delegata rządu i przekazanie mu bardzo ważnych informacji. Dramatycznym komentarzem do tej sytuacji jest telegram wysłany z Londynu, z kręgu gen. Andersa, do szefa Oddziału Drugiego w Komendzie Głównej AK, płk. Kazimierza Iranka Osmeckiego w lutym 1944 r.: "Kurierzy idą poza plecami Prezydenta i N.W. Nikt nie wie, kto jedzie i co wiezie. Z zestawienia depeszy N.W. i mojej zrozumiesz jasno, że kręci się coś tajemniczego i niebezpiecznego dla Kraju. (...) W momencie gdy dokoła najżywotniejszych spraw polskich zaczynają się omotywać niecne zamiary, nie pora kierować się szlachetnymi skrupułami. Jest rzeczą konieczną, by materiały wiezione przez tajemniczych kurierów znalazły się w Waszych rękach, zanim zostaną doręczone adresatom, i żebyście je nam jak najszybciej zakomunikowali depeszą, a później doręczyli ich fotografie lub ich odpisy. Jeśli się to da zrobić bez awantury - to lepiej. Jeżeli trzeba - musicie zorganizować nawet jakiś incydent, w czasie którego gość zostanie obrany z materiału wiezionego".
Pobóg-Malinowski nie przyjmował argumentów powołujących się na taką temperaturę nastrojów insurekcyjnych w Warszawie, że do wybuchu postania dojść musiało. Uważał, że było dość czasu, by te nastroje ująć "w karb dyscypliny społeczno-narodowej", czego nie zrobiono. Przeciwnie, wbrew ostrzegawczym sygnałom zrobiono wiele, aby tę temperaturę nie tylko utrzymać, ale jeszcze podnieść.
"Największy nonsens" w przygotowywaniu powstania polegał według niego na tym, że przygotowując akcję militarnie skierowaną - co oczywiste - przeciw Niemcom, a politycznie przeciw Związkowi Radzieckiemu, nie przewidywano, co zrobić, jeśli jego władze nie cofną się przed gwałtem. "Jeżeli powstanie miało być manifestacją polityczną wobec Rosji, to dlaczego nie myślano lub nie liczono się poważnie z tą konsekwencją, że i Rosja zrozumie na pewno ten skierowany przeciwko niej sens polityczny, a więc nie zechce popierać tego, co jest zwrócone przeciwko niej? Dlaczego liczono na szybkie wkroczenie Rosjan do walczącej Warszawy? Dlaczego sądzono, że Rosja kierować się będzie względami operacyjnymi, a nie politycznymi?".

Tę zgubną w skutkach nielogiczność myślenia o podstawowych sprawach ujął trafnie i lapidarnie Kazimierz Wyka: "Ci sami ludzie, którzy nie lękali się przyznania, że powstanie miało być antysowiecką demonstracją polityczną, zachowywali pretensję i uraz, że strona, przeciw której demonstrowano, nie podała mu natychmiast pomocnej dłoni. I równie szczerze, również bez zająknienia w jednym zdaniu łączyli oba te twierdzenia". Jan Ciechanowski w monograficznym przedstawieniu okoliczności powstania warszawskiego podkreślał, że zupełne nieliczenie się dowództwa Armii Krajowej w czasie podejmowania decyzji o powstaniu z możliwością klęski uczyniły z niego bezprzykładną tragedię narodową, której nic nie jest w stanie usprawiedliwić.
Powstanie przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Zamiast uniemożliwić, ułatwiło poddanie Polski pod panowanie Związku Radzieckiego. Znaczną część polskiego społeczeństwa odepchnęło od rządu w Londynie i od emigracji. Tak, jak to pisał Czesław Miłosz w liście do Melchiora Wańkowicza: "Trzeba panu wiedzieć, że przyczyną, dla której Andrzejewski jest dziś w partii, był kwietniowy dzień 1945 roku, kiedy w Warszawie szukaliśmy śladów po naszych przyjaciołach w stosach gruzów. (...) W zestawieniu z rzeczywistością - jeżeli człowiek ją silnie przeżywa - frazeologia, wielkie słowa, którymi częstowała nas emigracja, była ohydna".
Za decyzję, jak pisał Pobóg-Malinowski, "porwania się do walki, która w warunkach chwili była bezsensem politycznym, a militarnie - szaleństwem wręcz zbrodniczym", zapłacono niewiarygodnie wysoką cenę: zagłada miasta z bezcennymi skarbami dorobku pokoleń, krew młodzieży rzuconej prawie bez broni przeciw czołgom, bezprzykładne cierpienia milionowej ludności miasta skazanej na okrucieństwa niemieckie, ok. 18 tys. poległych powstańczych żołnierzy, ok. 5 tys. rannych w szpitalach, ok. 16 tys. wziętych do niewoli.

Nie mniej niż 200 tysięcy ludzi rozstrzelanych, pomordowanych,

zabitych ogniem artyleryjskim i bombami lotniczymi, zasypanych w gruzach, zmarłych z ran i wycieńczenia.
Mjr Stanisław Żochowski, członek Sztabu Naczelnego Wodza, pod datą 4 sierpnia 1945 r. zanotował: "Płk Demel polecił mi przygotować uzasadnienie dla odznaczenia gen. Bora krzyżem Virtuti Militari II klasy. Odszukałem statut Orderu. II klasa może być przyznana generałowi za samodzielne działanie, które było zwycięską bitwą lub walnie przyczyniło się do zwycięstwa.
Złożyłem wniosek na oddanie gen. Bora pod sąd za zniszczenie stolicy, spowodowanie ogromnych strat i nie osiągniecie żadnego celu".
Przede wszystkim o tych, których charakteryzował cytowany na wstępie Jan Strzelecki, myślał Ignacy Matuszewski (syn Ignacego Matuszewskiego, autora dzieła "Słowacki i nowa sztuka"), gdy pisał artykuł "Ostatnie dni Warszawy". O dniach, kiedy powstańcy przestali już czekać, kiedy "nadzieja wysączała się zwolna jak woda z pękniętego naczynia".
Umierało miasto, umierali powstańcy "i nie budziło się sumienie świata". Matuszewski pisał o ostatnich dniach, kiedy powstańcy przestali już wierzyć swoim i obcym i stanęli twarzą w twarz ze swoją samotnością. Przytoczył fragment parlamentarnego przemówienia Winstona Churchilla, premiera Wielkiej Brytanii, wygłoszonego 28 września 1944 r., tzn. w 60. dniu powstania warszawskiego: "Będą musiały nastąpić zmiany terytorialne w granicach Polski. Rosja ma prawo liczyć na brytyjskie poparcie w tej sprawie.
Ma prawo liczyć na nasze oparcie, ponieważ to tylko wojska rosyjskie mogą wyzwolić Polskę i ponieważ po wszystkich cierpieniach, jakie Niemcy zadały narodowi rosyjskiemu, Rosja ma prawo do bezpiecznych granic i do przyjaznych sąsiadów na zachodzie".
Wspomniał też Matuszewski o żołnierzach w polskich mundurach, bezsilnych, którzy poszli walczyć o Ren, nie o Wisłę. A przez dwa tygodnie powstania żaden lotnik polski nie miał prawa wzbić się w powietrze. To, jak w Londynie nasłuchiwali wieści z Warszawy polscy zwyczajni emigranci; bezsilni, bezradni, zastygli w przerażeniu, najlepiej oddaje Marian Hemar:

Nagle, w Warszawie, na ulicy -
Wąwóz szaleńczy - Termopile! -
A my patrzymy stąd, z Londynu,
Aż tutaj słychać krzyk: "Pomocy!
Ratunku!"
Dokąd biec, którędy,
Między płonących domów rzędy,
Z czym biec na pomoc, jak? -
W bezsile
Słuchamy każdej strasznej nocy,
Patrzymy - w bruk nam wrosły nogi -
Okropna tryumfuje zdrada!
I znowu z polskich rąk wypada
Karabin, w którym kuli brak.

Sześć dni przed śmiercią pisał Ignacy Matuszewski swój ostatni artykuł "Dwa lata po powstaniu". Wspomniał w nim o "rozstrzelanej dziewczynie na warszawskim skwerze" z myślą o córce, która tak właśnie zginęła. O powstaniu warszawskim, w którym w ciągu 63 dni śmierć zabrała stolicy więcej, niż straciła Francja w czasie ostatniej wojny, pisał jako o poświęceniu daremnym, wysiłku straconym, ofierze zmarnowanej, porywie wykorzystanym przeciw Polsce, ku jej obezwładnieniu, niewoli.
Odpowiedzialnością za zgliszcza Warszawy, za daremne ofiary tysięcy istnień ludzkich obciążał Niemców i Rosjan, sojuszników - Anglię i Amerykę, a także "Polski rząd emigracyjny z przeklętej pamięci klucza partyjnego".

Chciałoby się powtórzyć za Andrzejem Bobkowskim: "Myśli, myśli, pełno myśli i obawa słów, z których każde mogłoby być niewłaściwe". Jak nazwać to, co robi się dzisiaj w rocznicę powstania warszawskiego? Zamiast głębokiej zadumy nad największą polską tragedią, zamiast przedstawienia jej w całej trudnej złożoności, bez niedomówień i przemilczeń, by młode pokolenie Polaków wyprowadzało właściwe wnioski z doświadczeń ich ojczyzny - dochodzi do nadużywania najszlachetniejszych uczuć patriotycznych dla doraźnej, cynicznej polityki. Jakich tu słów użyć spośród tych, którymi w cytowanych materiałach określano decyzję wywołania powstania?

Autor jest literaturoznawcą, emerytowanym profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego


KOMENTARZE

"... szlachta na koń wsiędzie,
ja z synowcem na czele - i jakoś to będzie."

Cytat przedstawiający olbrzymią większośc polskich powstań, łącznie z tym planowanym w roku 1981 lub 82, kiedy "mieli wejść".
Powstanie Warszawskie było największą w historii klęska polskiego społeczeństwa. Przez głupotę dowództwa w ciągu kilku tygodni zginęły rzesze młodych ludzi, narybek polskiej inteligencji (tej rzeczywistej), której póżniej tak brakowało w okresie następnych kilkudziesięciu lat. Naładowani sienkiewiczowskim patriotyzmem rzucili się na wroga, którego nie mieli możliwości pokonać i to bez względu na niedaleko stacjonujące wojska radzieckie i stosunek dowództwa politycznego tych armii do kierownictwa powstania. Przykład powstania w mojej przeszłości był pod kątem militarnym omawiany w trakcie szkoleń wojskowych różnych szczebli - zawsze z podobnymi wnioskami. I mimo wielkich chęci obrony zasadności powstania nigdy się to nie udało.
Dokąd domorośli politykierzy, którzy przed służbą wojskową uciekali w choroby (często psychiczne), lub wymyślali inne dziwne przeszkody, nie przestaną wykorzystywać tej tragedii do swoich debilnych celów, dotąd duchy poległych nasto- i dwudziestolatków będą przypominać, że wszelkie nieprzemyślane decyzje niosą za sobą olbrzymie koszty i straty, nie do odrobienia.
Hen

piątek, 31 lipca 2009

- episode Warschau 1944. CDN 1989






( ) Tragedię na Kilińskiego z 13 sierpnia 1944 bardzo dokładnie opisał Robert Bielecki w książce "Gustaw" - "Harnaś" dwa powstańcze bataliony" (PIW, 1989):

"13 sierpnia, w niedzielę, służbę na barykadach pełniły kompanie „Anna” i Harcerska. (...) Od rana panował spokój i nic nie wskazywało, by Niemcy zamierzali podjąć w tym dniu kolejny atak. (...) Nagle ok.oło godziny 11.00 posterunki obserwacyjne dały znać, że od Nowego Zjazdu zbliżają się dwa czołgi, kierując się na plac Zamkowy. Pierwszy z nich był normalnym wozem bojowym (dziś już nie sposób ustalić, czy była to „pantera”, czy „tygrys”), drugi natomiast – o wiele mniejszy – był bez działa i karabinu maszynowego. W pierwszym odruchu jednak brano go także za zwykły czołg, w rozgoraczkowaniu nie zwrócono uwagi, że jest inny. Oba wozy jechały samotnie – nie towrzyszyła im żadna osłona piechoty. (...)

Większy z czołgów zaczął się wycofywać ku Nowemu Zjazdowi, mniejszy natomiast dotoczył się do barykady (przy Podwalu – przyp. Ana) i wjechawszy przednią częścia na nią – stanął, niezdolny do jej pokonania. Z wnętrza wyskoczył jeden tylko czołgista i biegnąc pod ścianami kamienic, zniknął w parę sekund później w pobliskich gruzach. Wszystko to dokonało się tak nagle, że żaden z obrońców barykdy nie zdążył nawet oddać choćby jednego strzału za kierowcą. Uwagę wszystkich skupiał sam pojazd (...). Nie bardzo wiedziano, co robić dalej, jak zwykle w takich wypadkach, każdy był odmiennego zdania. (...) w tym momencie chyba nikt nie podejrzewał zasadzki – po prostu wszystko rozegrało się w „normalny sposób”. Ostatecznie przecież nie było niczego szczególnego w tym, że tak łatwo wycofał się drugi czołg i że kierowca tantietki (jak zaczęto nazywać pancerny wóz ze względu na jego niewielkie rozmiary) porzucił swój pojazd. Widocznie – tłumaczono sobie – nastąpiła awaria silnika albo też gąsienice zaplątały się w jakimś żelastwie. (...)

Oględziny wypadły pomyślnie. Nie tylko nie stwierdzono niczego podejrzanego, ale nawet zdołano uruchomić silnik. Pojazd był „na chodzie”, można było nim manewrować. (...) odjechał w głąb Podwala, już wówczas na pancerzu siedziało kilka osób. Ludzie stojący na Podwalu radośnie witali zdobyty pojazd. Grupa sanitariuszek z Harcerskiej pozdrawiała przejeżdżających, rzucając im gruszki. (...) już wcześniej poinformowano gen. „Bora”, że oto zbliża się „zdobyty czołg”. Komendant Główny AK podszedł do okna i przyglądał się teraz tankietce stojącej już na Kilińskiego. (u wylotu Kilińskiego na Podwale – przyp. Ana) (...)

Nagle potężna, nieprawdopodobna eksplozja. (...) Antoni Dobraczyński ps. „Hel” pamięta, że z trudem mógł przecisnąć się przez rozentuzjazmowany tłum, zreszta sam musiał powstrzymywać podkomendnych , którzy także chcieli biec do czołgu i nacieszyć się zdobyczą. W momencie eksplozji znajdował się już w bramie domu zamierzajac wyjść na ulicę, właściwie życie uratowała mu jakaś sanitariuszka, która chwyciwszy go za ramię, zaczęła z nim rozmawiać. Podmuch rzucił go na ziemię a wraz z nim paru kolegów. (...) Po chwili minęła go czarna od spalenizny dziewczyna, zalana krwia. To sanitariuszka Barbara Wajszczuk”.

Wspomnienia o Basi Wajszczuk i jej rodzinie spisała również Halina Kozłowska „Wspomnienia Haliny Kozłowskiej (z domu Stawskiej) w 60. rocznicę śmierci trojga powstańców” Piotrków Trybunalski, 4 sierpnia 2004 roku:

"Basię, Wajszczukównę poznałam przed wojną w szkole powszechnej w Krasnymstawie. Mojego Ojca urzędnika, przeniesiono z Siedlec do tego powiatowego miasteczka, gdzie pracował w urzędzie skarbowym. (...) Najbliższymi moimi koleżankami były trzy dziewczynki: Joasia Niewidziajło, Teresa Borkowska i Basia Wajszczuk, z którą przez pewien czas siedziałam w jednej ławce. Basia była skromną, pełną prostoty dziewczynką o długich brązowych warkoczach, zielonych oczach, brzoskwiniowej cerze, ubraną zawsze, jak wszystkie dzieci, w czarny fartuszek z białym kołnierzykiem. Czasem bywałam w jej domu, w rynku.

Rynek składał się z czworoboku przeważnie piętrowych budynków, a w środku znajdował się niewielki skwer. Mieszkanie Basi mieściło się na piętrze i było bardzo duże. Byłam zawsze onieśmielona, świadoma wysokiej pozycji w hierarchii społecznej tej rodziny. Ojciec Basi był powszechnie znanym lekarzem. Przechodziłyśmy przez dużą mroczną kuchnię, gdzie często pracowała matka Basi i szłyśmy do obszernego salonu zalanego światłem z okien wychodzących na skwer. Poznałam rodzeństwo Basi: najstarszą siostrę Danusię, która studiowała farmację, starszego brata Antka, wysokiego, czarnowłosego młodzieńca i najmłodszego Wojtka, ucznia szkoły powszechnej, małego pulchnego chłopca. (...)

Wojna rozpędziła nas - trzy szkolne przyjaciółki, w różnym czasie traciłyśmy siebie z oczu. (...) Przyszedł do mnie doktor Wajszczuk, przychodził kilka razy dziennie i pamiętam to dobrze, w nocy pojawiał się cichutko i pochylał nic nic mówiąc. Przychodził z domu nocą do ciężko chorych, choć obowiązywała godzina policyjna. Być może doktor miał tzw. przepustkę, ale zdarzało się, że Niemcy nie sprawdzając strzelali do znajdujących się nocą na ulicy Polaków. Jednocześnie zapadłam na dwa tyfusy: brzuszny i plamisty. Leżąca na sąsiednim łóżku młoda kobieta, po otrzymaniu chleba chowała go pod poduszkę, pukała w ścianę nieprzytomnie wołając rodzinę, po trzech dniach cichutko umarła. Nikt do mnie nie przychodził, to był oddział zakaźny, krzątały się tylko siostry zakonne, łagodnie uśmiechnięte anioły o dobrych rękach niosących ulgę. Obcięły mi warkocze i czesały mnie. I cichy, nieodłączny doktor Wajszczuk z troską doglądający chorych.

Leżałam w sali na wysokim parterze i pewnego dnia zdumiona zobaczyłam główkę Basi Wajszczukówny, zadartą jak najwyżej. Usłyszałam jej wesoły głos. Przyszła do szpitala po bochenek chleba, który lekarze czasem otrzymywali. Jak wdrapała się tak wysoko, nie wiem. Cieszyła się i wyciągała ku mnie rękę z ułamanym, ciemnym kawałem chleba, chwaląc go, że jest świeży, jeszcze ciepły. Ale ja nie mogłam wstać. W tym momencie wszedł doktor. Basia usłyszała surowe słowa ojca, który uświadomił nam, jak bardzo niebezpieczne byłoby zjedzenie przeze mnie choć najmniejszego kawałka tego chleba. Kiedy byłam już w domu przyszła pewnego dnia pani Wajszczukowa. Usiadła skromnie na krześle w kuchni i pytała moją mamę, czy pozwoli mi wyjechać na wieś z Basią do Żółkiewki, gdzie państwo Wajszczukowie mieli dom (lub jego część), chyba w jakimś folwarku. Pojechaliśmy we troje z Antkiem i Basią. Był to duży, drewniany dom pomalowany na ciemny kolor. Przed domem znajdował się podjazd i duży gazon. Basia prała mi moją odzież, karmiła, oddając wszystkie lepsze kąski. Gdy nie chciałam jeść, oświadczała, że jeśli nie zjem, wyrzuci to, bo ona jeść nie może. Ponieważ nie miałam szczoteczki do zębów, umyła mi je własną. W Żółkiewce nie byliśmy długo.

U państwa Wajszczuków zamieszkał oficer niemiecki z gestapo, zabierając im część mieszkania. Dzieci tzn. Antek, Basia i Wojtek wyjechały do Warszawy do szkół. W Krasnymstawie zamknięto jedyną szkołę średnią i wywieziono większość nauczycieli. W stolicy były większe możliwości kontynuowania nauki. Moja mama jeździła czasem do swej rodziny przez Warszawę. Rodzeństwo Wajszczuków zapraszało ją, gościło, witało i żegnało ze łzami. Pani Wajszczukowa z Danusią, z Krasnegostawu jeździły często do dzieci. Pewnego razu po powrocie znalazły doktora martwego, leżącego na podłodze obok drzwi. Może chciał iść, szukać pomocy?

W lipcu 1944 roku weszły do Krasnegostawu wojska polskie i radzieckie. Pierwszego sierpnia wybuchło powstanie w Warszawie. Kościół był otwarty cały dzień, gdzie wzywano do modlitwy za powstańców. Kiedy pani Wajszczukowa pojechała do Warszawy, nie było już domu, w którym mieszkały dzieci i nie było Warszawy. Mówiono, że szukała wszędzie swoich trojga dzieci i nie znalazła nikogo. Zostawiała kartki z prośbą o informację, szukała najmniejszych choćby śladów. Podobno kiedy dowiedziała się o ich losach, osiwiała w przeciągu kilkunastu godzin. Walcząc o wolną Polskę, zginęli wszyscy.

Nie pamiętam, żebym podziękowała doktorowi za uratowanie życia, nie pamiętam, czy dziękowałam pani Wajszczukowej lub Basi. Wydawało mi się to wszystko takie zwyczajne i oczywiste. Smutne jest to, że często nie umiemy ocenić łudzi, których spotykamy na drodze życia. Dopiero po latach, z perspektywy, najczęściej gdy odejdą, stają się bardziej jednoznaczni, jednowymiarowi i nareszcie wiemy, jacy byli i kim w rzeczywistości byli da nas. W miarę poznawania ludzi i świata, który stworzyli, dowiedziałam się, że spotkawszy rodzinę Wajszczuków, spotkałam jednak dobrych Ludzi, moich prywatnych świętych, o których nie mogę myśleć bez łez. Dziś - ze wszystkich grobów na świecie, mam dwa najdroższe - mego Ojca i Matki oraz grób Rodziny Wajszczuków". (Ana)
***************




SIEDEMNAŚCIE GODZIN



JERZY ZAPADKO MIRSKI


O siódmej wieczorem 26 września było już ciemno. Ściągnąłem już ostatnie, wysunięte czujki. Rozrzuceni we wnękach okiennych, wzdłuż szerokiej alei, niecierpliwie czekaliśmy, z napiętymi nerwami, wiedząc, że byliśmy ostatnimi, którzy zostali na Mokotowie. Wszystkie inne jednostki z tego rejonu Mokotowa albo już poddały się, albo wcześniej wycofały się kanałami do Śródmieścia. Resztki Batalionu "Parasol," którymi dowodziłem, otrzymały rozkaz wycofania się po zapadnięciu zmroku jako straż tylna. (1)

Punktualnie o 9-tej opuściliśmy nasze pozycje i, przylegając do murów, przemknęliśmy się pustymi ulicami do włazu u zbiegu ulic Puławskiej i Szustra. Przy włazie do kanału, obok domu na ul. Szustra 6, natknęliśmy się na grupę ludzi - cywilów, którzy wspomagali nasze oddziały na Mokotowie. Nie było to zaplanowane, ale ustawiliśmy ich w szeregu i po jednym opuszczaliśmy ich do kanału. Szło to powoli, bo byli oni o wiele od nas starsi. W końcu nadeszła nasza kolej. Ostatni raz spojrzałem w ciemne, puste i ciche ulice i zsunąłem się do włazu.

Szliśmy pochyleni w ciemności, dotykając jeden drugiego, aby nie utracić kontaktu. Znaliśmy ten odcinek kanału z poprzedniego przejścia z Czerniakowa na Mokotów, ale teraz posuwaliśmy sie bardzo wolno, a po pół godzinie zatrzymaliśmy się zupełnie. Posłałem do przodu pytanie poprzez linię ludzi: "Co się tam dzieje, dlaczego nie wchodzimy do głównego burzowca?" Szybko nadeszła odpowiedź, że główny kanał był zablokowany niemiecką barykadą z drutu kolczastego, przez którą nie można przejść.

Usiedliśmy w wąskim kanale ściekowym, opierając na przemian głowy i nogi o zakrzywione ściany, z pośladkami w śmierdzących odchodach, które przemakały przez odzież. Wyciągnąłem z panterki bochenek chleba, który przy włazie wcisnęła mi jakaś niewiasta. Otwarłem scyzoryk i poprosiłem o światło. Ktoś zapalił zapałkę, ale płomień natychmiast zgasł, podobnie było z drugą i trzecią. Zapałki były suche ale nie wystarczało tlenu dla podtrzymania płomienia. Wytarłem chusteczką śmierdzącą maź z rąk i kroiłem kromki chleba, posyłając je wzdłuż linii. Moją małą porcję zjadłem bez smaku, ale jakoś i bez odrazy, bo byłem bardzo głodny.

Czas wlókł się. Nic nie ruszało się na przedzie, nie wiedziałem co się tam działo. Nagle wyobraziłem sobie najeżoną drutem barykadę, aż do sklepienia kanału, wodę po brodę i... panie w średnim wieku, próbujące wspiąć się na tę barykadę, która kaleczyła, chwiała się, uginała, ale nie ustępowała. - "Co się dzieje na tej barykadzie? Zapytajcie w przodzie" - Odpowiedź nie przyszła. Poczekałem jeszcze kilka minut i rozkazałem przedrzeć się do przodu. Popychając się nawzajem, szybko doszliśmy do burzowca.

Z mieszanym uczuciem złości i współczucia zdałem sobie sprawę z tego, co nas wstrzymywało: Niemcy rozsypali w kanale grudy karbidu, który jak zamoknął, to wydzielał duszące gazy. Wielu starszych ludzi (niektórzy zresztą z dowództwa Mokotowa), którzy szli przed nami, zagazowało się dymami karbidowymi i nie miało sił, aby iść dalej, blokując przejście. Niektórzy z nich byli już nieprzytomni, inni upadli, lecz błagali o pomoc. Próbowaliśmy im pomóc. Zaczęliśmy ich podnosić i ciągnąć naprzód. Z każdym krokiem woda stawała się głębsza, powietrze bardziej duszące, a nasz ludzki ładunek cięższy.

Nagle potknąłem się w wodzie o coś miękkiego. Z przerażeniem stwierdziłem, że to było ludzkie ciało. Próbowałem je podnieść i ciągnąć, ale potem... było jeszcze drugie, trzecie... jeszcze żywi i ruszający się. Co robić? Sami z trudem oddychaliśmy - gaz, brak tlenu - siły nas opuszczały. Jedna z naszych dziewcząt zemdlała, potem chłopak. Gorączkowo pomyślałem sobie, że nie możemy tak trwać, bo zostaniemy tutaj, pogrzebani na zawsze. "Przepychać się" - warknąłem.

Następne sto metrów było niekończącym się piekłem - wspinaliśmy się po śliskich ciałach ludzi, z których niektórzy chwytali się naszych nóg i ubrań. W końcu osiągnęliśmy pierwszą barykadę. Brudna woda sięgała tutaj niemal naszych głów, ale przeszliśmy. Od tego miejsca posuwaliśmy się szybciej, woda nie była już tak głęboka i nikt nam nie utrudniał. Przy następnej barierze z drutu kolczastego, przenikało nieco światła z otwartego włazu... Niemcy! W absolutnej ciszy szukaliśmy przerw w drutach, wyciętych wcześniej przez naszych żołnierzy. Znaleźliśmy je, pod wodą. Trzymając się drutu kolczastego, kolejno przepłynęliśmy. Udało się nam wszystkim.

Cuchnąca woda, brak powietrza, brak poczucia kierunku i czasu, ciała leżące w poprzek kanału. Wyczerpani, opierając się jeden o drugiego, łapiąc oddech, przedzieraliśmy się naprzód. Gdzieś tutaj w pobliżu powinna być odnoga kanału, która prowadziła do Śródmieścia. Ale gdzie? Jak ją znaleźć? Gdzie, do diabła, był ten obiecany łącznik, który miał na nas czekać? Moje rozkazy, aby trzymać się razem już nie skutkowały. Nasz szereg rozciągał się i pękał.

W dodatku, zaczęliśmy natykać się na żołnierzy, zabłąkanych z innych oddziałów, które szły przed nami. Zagubieni, wychodzili z bocznych kanałów, których włazy zasypane były rumowiskiem. Na wpół obłąkani, błąkali się tam i z powrotem, szukając jakiegoś wyjścia. Niektórzy krzyczeli histerycznie, że nie ma już tlenu, że Niemcy nas gazowali. Jeden z nich chciał rzucić granat na zamknięty właz. Inny wrzeszczał - "To już koniec."

Nogi uginały się pode mną. Przez moment, bezsilny, oparłem się o mur kanału. Czerwone płaty latały mi przed oczami. Pytałem się sam siebie, czy to już był rzeczywiście koniec. Nagle otrzeźwiałem. Podmuch świeżego powietrza powiał mi w twarz i w twarz stojącego obok mnie żołnierza - "Zojki." Powoli, posuwając rękę po murze kanału, natrafiłem na otwór. W bladym żółtym światełku mojej prawie że wyczerpanej latarki zauważyłem literę "S", napisaną kredą na murze kanału. - "Boże, daj, aby znaczyło to Śródmieście! - Znalazłem wyjście!" Zawołałem do innych: "Zgrupujcie się koło mnie!" Kilka postaci, jak cienie, zatrzymało się, ale inni, nie zwracając uwagi, przeszli obok, rozpaczliwie przepychając się naprzód. W końcu, kilku moim żołnierzom z "Parasola" udało się zatrzymać ich siłą. Wysłałem "Zojkę," żeby zbadał ten boczny kanał. (2)




Wtedy ktoś krzyknął do mnie, że nie ma z nami "Scarlett," że razem z dwoma innymi szła ona na czele kolumny, że musieli oni natknąć się na Niemców. Byłem bezsilny, aby im pomóc. Staliśmy wyczerpani, opierając się o mur. Raptem straszliwą ciszę przerwał głośny plusk wody. Po dłuższej chwili "Scarlett" i inni dołączyli do nas. Okazało się, że doszli oni aż do włazu na Zagórnej, na Czerniakowie, gdzie jeden z nich wyjrzał na powierzchnię. Przy włazie stał strażnik niemiecki. Szybki chwyt za jego buty i obaj stoczyli się do kanału. Kiedy odchodzili od martwego strażnika pozostawionego w wodzie, słyszeli krzyczących i przeklinających Niemców, ale żaden z nich nie odważył się wejść za nimi do kanału.

Żołnierz którego wysłałem do bocznego kanału, wrócił z łącznikiem ze Śródmieścia. Okazało się, że było to właściwe wyjście! Z nowymi siłami, posuwaliśmy się na czworakach przez wąski, cuchnący kanał. Po jakimś czasie przeszliśmy po drabinie do wyższego kanału, który doprowadził nas wprost do włazu, przez który po linie wyciągnęli nas na ulicę. Do dzisiejszego dnia uważam to za cud.

Jasne światło słoneczne oślepiło mnie. Zajęło mi kilka sekund, żeby rozpoznać Aleje Ujazdowskie. Była godzina druga popołudniu. Upłynęło 17 godzin od naszego wejścia do kanału na Mokotowie. Weszliśmy do najbliższego budynku, gdzie w jakimś bocznym pokoju znalazłem przytulne schronienie pod stołem. Obok mnie usadowił się cały oddział "Parasola," z którym przyszedłem, półżywi, ale w całości.(3) Zasnąłem.

--------------------------------------------------------------------------------


Żołnierze Batalionu "Parasol" działali już byli poprzednio dwukrotnie jako straż tylna przy wycofywaniu się kanałami: 2 września ze Starówki do Śródmieścia (wówczas ostatnia sekcja nie zdążyła już wejść do włazu przy pl. Krasińskich i poległa tam), a drugi raz (32 ludzi) 20 września z Czerniakowa na Mokotów, osłaniając od tyłu grupę ppłk. "Radosława."

Wg relacji Eugeniusza Kraszewskiego-"Zojki" z oddziału "Mirskiego", szukano wówczas wyjścia jeszcze przez dwie inne odnogi kanału.

Z oddziału "Parasola" dowodzonego przez "Mirskiego," podczas tego przejścia kanałami, zginął "Buks" (Jerzy N.N.). "Buks" zasłabł od oparów karbidu i został wyniesiony na powierzchnię przez właz na ul. Zagórnej przez "Fabiana" (Janusza Wernera) i "Małego" (Stanisława Szatkowskiego). Na powierzchni "Buks" został zastrzelony przez Niemców, zaś "Mały" zdołał wskoczyć z powrotem do kanału, a "Fabian" ukryć się w ruinach i przepłynąć w nocy Wisłę.


Nota edytorska:. Pierwodruk tych wspomnień w wersji angielskiej ukazał się w The Quarterly Review, XXVI, No. 3, July-Sept. 1974, Falls Church, VA. Wersja polska (tutaj publikowana), autoryzowana przez Jerzego Mirskiego, ukazała się w zbiorze wspomnień pt. "Kanały w Powstaniu Warszawskim," opr. Andrzej M. Kobos, Zeszyty Historyczne 109, str. 55-86, Instytut Literacki, Paryż 1994. (AMK)
http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje11/text04p.htm


Copyright © 1997-2007 Zwoje