o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

poniedziałek, 3 maja 2010

praca dla Polski * Wojciech S.

MOTTO:

31 lipca 2008
Protest przeciw aresztowaniu Wojciecha Sumlińskiego...


PORĘCZENIE ZA WOJTKA SUMLIŃKSIEGO

Poniżej prezentujemy treść poręczenia za redaktora Wojciecha Sumlińskiego
Warszawa, dnia ___________
Imię i nazwisko
Funkcja
Adres
Ewentualnie telefon
[osoby udzielającej poręczenia]
Do Prokuratury Krajowej
Biuro do Spraw Przestępczości Zorganizowanej
  Wydział X w Warszawie ul. Ostroroga 24E, 01-163 Warszawa
Sygn. akt PR-IV-X-Ds 26/07
Wniosek o przyjęcie poręczenia
Na podstawie art. 272 kodeksu postępowania karnego wnoszę o przyjęcie poręczenia i osobiście zapewniam, że podejrzany pan Wojciech Sumliński stawi się na każde wezwanie i nie będzie w sposób bezprawny utrudniał postępowania karnego.
Niniejszym składam również oświadczenie o przyjęciu obowiązków poręczającego.
Uzasadnienie
Pan Wojciech Sumliński jest podejrzany o popełnienie czynu z art. 230 § 1 kodeksu karnego.
Znam pana Wojciecha Sumlińskiego jako osobę prawą, godną zaufania, poszukującą prawdy i sprawiedliwości. Pan Wojciech Sumliński jako dziennikarz śledczy przez wiele lat był zaangażowany w wyjaśnianie zbrodni popełnianych w okresie PRL, problematyki przestępczości zorganizowanej jak również nieprawidłowości w funkcjonowaniu instytucji państwowych, co znalazło wyraz w jego licznych publikacjach.
Jestem głęboko przekonany o tym, że pan Wojciech Sumliński nigdy świadomie nie naruszyłby porządku prawnego, tym bardziej więc jestem przekonany o tym, że nie będzie w żaden sposób utrudniał toczącego się postępowania karnego.


Zniszczyć księdza. Co naprawdę planował Kiszczak


Ks. Jerzy Popiełuszko.

Rozwiązanie "problemu Popiełuszki" zostało dokładnie zaplanowane przez Kiszczaka. Kapłan miał zostać złamany lub zamordowany - mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl Wojciech Sumliński.




Fronda.pl: W podtytule swojej książki "Teresa, Trawa, Robot" napisał pan, że inwigilowanie oprawców ks. Popiełuszki było „największą operacją podsłuchową komunistycznych służb”.

Wojciech Sumliński: W dziennikarskim śledztwie poszedłem tropami wyznaczonymi przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego, który dwukrotnie prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa kapelana "Solidarności". To on odkrył materiały operacyjne z trzech akcji inwigilacyjnych „Teresa”, „Trawa”, „Robot”, które jeśli chodzi o skalę działania są niespotykane w historii powojennej Polski.

Cała operacja trwała prawie sześć lat (1985-1990) i zaangażowała kilkuset etatowych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa oraz drugie tyle tajnych współpracowników SB. Departament techniki MSW zamontował dziesiątki podsłuchów telefonicznych i domowych u osób objętych rozpracowaniem operacyjnym i stałą obserwacją. Zachowało się ponad 1600 godzin tych nagrań. Na koniec trzeba powiedzieć, że informacje z podsłuchów trafiały bezpośrednio na biurka generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. W MSW istniała natomiast specjalna grupa, która zajmowała się tylko tą sprawą.

Czy wiadomo, kto dla Kiszczaka i Jaruzelskiego koordynował inwigilację?

Wiemy o kilku takich osobach. Ale spośród nich rzuca się w oczy sczególnie jedna: Zbigniew Chwaliński. To on kierował pracami specjalnej grupy MSW. Potem zrobił błyskotliwą karierę w III RP. Był m.in. zastępcą komendanta głównego policji do 2004 r., a następnie oficerem łącznikowym polskiej policji na Słowacji.

Kogo obejmowała ta największa operacja podsłuchowa?


Książka Wojciecha Sumlińskiego jest już w sprzedaży.

To jest właśnie najciekawsze. Można się spodziewać, że skoro był to czas rozkwitu „Solidarności”, to komunistyczne służby podsłuchiwały najaktywniejszych opozycjonistów. Tymczasem największa akcja inwigilacyjna objęła najbliższe rodziny ważnych funkcjonariuszy SB, którzy byli szczególnie wierni komunistycznej władzy.

Figurantami w sprawach „Teresa”, „Trawa”, „Robot” zostali członkowie rodzin oraz bliscy znajomi oficerów Departamentu IV MSW: pułkownika Adama Pietruszki, kapitana Grzegorza Piotrowskiego oraz poruczników Waldemara Chmielewskiego i Leszka Pękali. Dokładnie ta czwórka została oskarżona i skazana w procesie toruńskim za uprowadzenie i zamach na ks. Jerzego. W trakcie trwania procesu i po jego zakończeniu, PRL-owskie władze utrzymywały, że osądzono i skazano wyłącznych sprawców zamachu na duchownego. Według władzy ludowej działali oni sami i nie mieli mocodawców.

Po co SB podsłuchiwało swoich wiernych funkcjonariuszy?

Po analizie materiałów z inwigilacji spokojnie można stwierdzić, że służbom specjalnym chodziło nie tyle o zdobycie dowodów dotyczących okoliczności zbrodni na księdzu Jerzym, ile raczej o skontrolowanie, czy prawda o kulisach tego mordu jest zachowywana w tajemnicy. W tym celu zastraszano niektóre osoby, zaciemniano prawdę o zbrodni i prowadzono różnorakie gry operacyjne.

Gdy pisałem swoją pierwszą książkę „Kto naprawdę Go zabił” dotarłem do gen. Kiszczaka i zapytałem go o podwód podsłuchiwania funkcjonariuszy SB. Usłyszałem, że ówczesny szef MSW chciał się przekonać, czy za uprowadzeniem i morderstwem księdza nie stoi ktoś jeszcze. To słowa Kiszczaka. Ale fakty są inne. Ówczesny szef MSW stosował wobec czterech funkcjonariuszy i ich rodzin taktykę „kija i marchewki”. Oficjalnie odciął się od czterech skazanych w procesie toruńskim funkcjonariuszy SB mówiąc publicznie, że splamili dobre imię resortu MSW, tymczasem w rzeczywistości systematycznie się z nimi spotykał.

Z jednej strony zapewniał, że jeśli będą milczeli to nie braknie im niczego. Z drugiej zaś sugerował, co może się stać w przeciwnym wypadku. Za pomocą taktyki „kija i marchewki” Kiszczak reżyserował opracowany wcześniej scenariusz, według którego najwyższym funkcjonariuszem MSW zaangażowanym w sprawę zamachu na ks. Popiełuszkę, a tym samym jego pomysłodawcą był płk Adam Pietruszka. Czterej SB-cy, choć są ewidentnie współsprawcami tej zbrodni – ale nie jej pomysłodawcami - zostali najzwyczajniej wykorzystani. Pietruszka i jego żona w miarę swoich ograniczonych możliwości starali się doprowadzić do rewizji procesu toruńskiego. Oczywiście bezskutecznie.

Co to znaczy, że "czterej SB-cy zostali najzwyczajniej wykorzystani"? Co - pana zdaniem - zaplanował gen. Kiszczak?

M.in. z podsłuchów wynika, że na miesiąc przed uprowadzeniem ks. Popiełuszki inwigilacją zostali objęci czterej wysocy funkcjonariusze. Dokładnie ci, którzy potem zostaną oskarżenie o uprowadzenie i zamordowanie kapłana. Albo ktoś wykazał się niespotykaną wręcz intuicją nakazując podsłuchiwanie akurat tych SB-ków, albo było to bardzo dobrze zaplanowane, a czterej funkcjonariusze bezpieki sami nie byli świadomi, że są tylko pionkami w tej rozgrywce i znali tylko część roli, jaką wyznaczył im do odegrania w tej zbrodni generał Kiszczak.

Szef MSW miał dwie koncepcje rozwiązania tzw. „problemu Popiełuszki”. W pierwszej chodziło o to, by ks. Jerzego doprowadzić do granicy śmierci, doprowadzić do sytuacji, w której kapłan będzie błagał o litość. W tym celu Grzegorz Piotrowski zabrał ze sobą magnetofon. W ocenie Kiszczaka raz „złamany” ksiądz nie tylko byłby już „nieszkodliwy” z punktu widzenia resortu MSW. Co więcej, mógłby zostać wysłany do Rzymu i tam realizować określone dyspozycje.

A druga koncepcja Kiszczaka?

Jeżeli nie udałoby się doprowadzić do złamania ks. Popiełuszki, to SB-cy mieli go zamordować. Szef MSW planował odpowiedzialnością za zbrodnię obciążyć opozycję. Chodziło o to, by nie tylko zamordować ks. Jerzego, ale także o to, by na tej zbrodni uzyskać jak największy zysk polityczny. W tym celu realizowana była bardzo skomplikowana, wielowątkowa kombinacja operacyjna SB mająca „udowodnić”, że czterej oprawcy księdza Jerzego zostali poddani gigantycznej manipulacji przedstawicieli opozycji, w wyniku której dopuścili się zbrodni. Na potwierdzenie tego, że komunistyczne służby naprawdę miały taki plan istnieją twarde dowody.

Kiszczakowi chodziło o przedstawienie takiej sytuacji, w której rzekomo cyniczna opozycja miała się posunąć nawet do wymyślenia planu zamordowania ks. Jerzego i zrealizowania go za pomocą rzekomo zmanipulowanych funkcjonariuszy SB. Wszystko po to, by wbić klin między naród i władze PRL i pokazać, że opozycja jest tak zepsuta w swoim nastawieniu przeciwko władzy, że nie wahała się poświęcić swojego kapelana, by w nią uderzyć.

Brzmi to nieprawdopodobnie. Jednak plan ten był realizowany w praktyce i wiele na to wskazuje, że wszystko odbyło się w nim dokładnie tak jak miało się odbyć, poza końcówką, która w ostatniej chwili została zmieniona. W ostatniej chwili, pod wpływem szeregu nowych informacji, generał Kiszczak, zamiast totalnej rozprawy z opozycją zdecydował się na porozumienie z jej częścią. Tak powstały podwaliny okrągłego stołu.

A wracając do ks. Popiełuszki. Nie dał „złamać się” oprawcom, nie pozwolił się upokorzyć, dlatego zginął. A Kiszczak starał się jak najwięcej na jego śmierci zyskać.


Rozmawiał Mariusz Majewski

http://www.fronda.pl/news/czytaj/popieluszko_co_naprawde_planowal_kiszczak

*******************************
PS.

za www.niezalezna.pl

LIST OTWARTY WOJCIECHA SUMLIŃSKIEGO

Zdarzają się sytuacje, które diametralnie odmieniają los człowieka, po których nic nie jest – i nigdy już nie będzie – takie same, jak wcześniej. Zdarzają się takie dni, które dzielą życie na „do” i „po”, które powodują, że człowiek umiera – chociaż żyje. Dla mnie ten dzień, najbardziej tragiczny dzień mojego życia, nadszedł 13 maja br. Tego dnia o godzinie 6 rano w moim warszawskim mieszkaniu obudził mnie cichy dzwonek do drzwi. Dwie poprzednie noce spałem krótko, ponieważ spędziłem je na pisaniu końcowych sekwencji książki – o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych PRL – dla Wydawnictwa Fronda. Książkę tę pisałem od ponad roku i pracowałem nocami, by ją ukończyć, tak jak obiecałem Grzegorzowi Górnemu, redaktorowi naczelnemu Frondy, do końca maja. Mimo zmęczenia, wystarczył jeden dzwonek do drzwi, bym się obudził. Instynkt, przeczucie niebezpieczeństwa? Wyrwany z krótkiego snu podszedłem do drzwi i usłyszałem – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, proszę otwierać. Było ich ośmiu. Poinformowali mnie, że od tego momentu jestem zatrzymany pod zarzutem przekazania Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora. Absurdalność zarzutu, absurdalność całej sytuacji mogłaby nawet być śmieszną, gdyby nie była groźną i tragiczną zarazem. Metodyczne przeszukanie trwało do godziny 21 00. Centymetr po centymetrze. Szukano Aneksu, który rzekomo miałem przekazać spółce Agora. (Szukano tak zapamiętale, że w użyczonym nam przez teściów mieszkaniu w Białej Podlaskiej, gdzie wraz z trzema córkami przebywała moja żona, funkcjonariusze ABW poprosili żonę o sprzęt do spuszczenia wody z akwarium). Ponieważ nie miałem nic do ukrycia, współpracowałem z funkcjonariuszami ABW, jak potrafiłem, nawet na takich polach, na których współpracować nie musiałem. Pokazałem, gdzie przechowuję wszystkie dokumenty, udostępniłem hasło do swojej poczty mailowej, podałem numery PIN-ów do trzech telefonów komórkowych, jakich używałem, odpowiedziałem na wszystkie zadanie mi pytania.Wierzyłem, że to nieporozumienie, które niebawem się wyjaśni. W wyniku kilkunastogodzinnego przeszukania wyniesiono mi z mieszkania kilka tysięcy stron rozmaitych dokumentów, kilkadziesiąt płyt DVD, dyskietek, kaset VHS oraz innych nośników elektronicznych, trzy komputery, wszystkie notatniki, itp. Wraz nimi przepadła znajdująca się na ukończeniu książka, nad którą pracowałem od ponad roku oraz materiały zbierane do kolejnej książki, którą miałem pisać dla Wydawnictwa Fronda – miała to być pierwsza publikacja książkowa o Wojskowych Służbach Informacyjnych.Lustro weneckiePod koniec przeszukania, tuż przed przewiezieniem do policyjnej izby zatrzymań na warszawskim Mokotowie, pozwolono mi na krótkie spotkanie z Romanem Giertychem, który został moim obrońcą. Nie mam właściwych słów wdzięczności względem niego – za troskę, z jaką zajął się moją rodziną w tej najtragiczniejszej godzinie naszego życia. Wagę prostych ludzkich gestów może zrozumieć tylko ktoś, kto znalazł się w analogicznej do nas sytuacji- sytuacji której nie rozumie, która go przerasta i prowadzi na dno rozpaczy. Z jednej strony jej absurdalność wydawała się dawać podstawy do optymizmu, z drugiej jednak skala i zakres podjętych działań wskazywały, że ktoś, kto odpowiada za wdrożenie tego absurdu do realizacji, nie cofnie się przed dopowiedzeniem całego alfabetu – cokolwiek by to miało oznaczać – skoro powiedział „a”. Mimo wszystko miałem nadzieję… Pomimo dwóch nieprzespanych wcześniej nocy nie mogłem zasnąć nawet na chwilę.Oszołomienie związane z szokującą sytuacją, w jakiej się znalazłem, obawa o rodzinę, setki pytań cisnących się do głowy. Na rozmyślaniach i analizie sytuacji minęła pierwsza noc w policyjnej izbie zatrzymań, w trakcie której czekałem na spotkanie z prokuratorem. Czekałem w nadziei, że ranek przyniesie odpowiedź na wszystkie pytania. Około godziny 10. przyszło po mnie czterech młodych funkcjonariuszy ABW. Byli sympatyczni, nawet współczujący. Przekonywali, że złożę wyjaśnienia i na pewno zostanę zwolniony, bo to „działania rutynowe”. Spotkanie z prokuratorami Michalskim i Jolantą Mamej nie potwierdziło ich słów. Na pytania o znajomość z Leszkiem Pietrzakiem i Piotrem Bączkiem, członkami Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz Aleksandrem L i Leszkiem Tobiaszem, pułkownikami WSI, odpowiadałem najdokładniej, jak potrafiłem. Opowiedziałem, jak na przełomie roku 2004/2005, przy okazji prowadzenia dziennikarskiego śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, poznałem Leszka Pietrzaka, współpracownikiem prokuratora Andrzeja Witkowskiego zajmującego się tą najgłośniejszą, a zarazem najbardziej tajemniczą zbrodnią PRL. Opowiedziałem o swoich kontaktach z Piotrem Bączkiem, mało mi znanym kolegą dziennikarzem, z którym ostatni raz widziałem się około przełomu 2006 / 2007 roku. Opowiedziałem o spotkaniach z Aleksandrem L., z którym jednorazowy kontakt miałem w drugiej połowie lat 90 – przy okazji zdobywania informacji uwiarygodniających tekst redakcyjnych kolegów, Jacka Łęskiego i Rafała Kasprów, o wakacjach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Władimirem Ałganowem – a następnie, po blisko siedmioletniej przerwie, za pośrednictwem kolegi dziennikarza z Gazety Polskiej nawiązałem z nim ponowny kontakt, traktując go, jako źródło informacji. Opowiedziałem wreszcie o Leszku Tobiaszu, z którym widziałem się dwa razy w życiu – jeden kontakt trwał kilka sekund i polegał na powiedzeniu sobie „dzień dobry”, drugi nastąpił pod koniec kwietnia 2008 roku na urodzinach właściciela gospodarstwa agroturystycznego pod Białą Podlaską, miasta, w którym mieszkam. Leszek Tobiasz podszedł wówczas do mnie i usiłował mi wmówić, że jest moim dobrym znajomym. Ponieważ nie potrafiłem sobie przypomnieć „dobrego znajomego”, zostawił mi do siebie telefon z informacją, żebym „koniecznie zadzwonił”, bo musimy porozmawiać o ważnych sprawach. Nie zadzwoniłem.Po wyjaśnieniach nastąpiło okazanie. Postawiono mnie obok kilku innych osób, by z za weneckiego lustra pułkownik Tobiasz mógł mnie rozpoznać. Cała sytuacja – jak prawie wszystko w tej sprawie – wyglądała absurdalnie. Godzinę wcześniej, pytany przez prokuratorów o kontakty z Tobiaszem, wyjaśniłem, że pod koniec kwietnia, a więc dwa tygodnie przed moim zatrzymaniem, Tobiasz podszedł do mnie na urodzinach pod Białą Podlaską, co mogłoby potwierdzić wiele osób. Tymczasem dla prokuratorów fakt, że pułkownik mnie rozpoznał, wydawał się stanowić duży sukcesPo okazaniu pani prokurator oznajmiła mi, że „w tej sytuacji będzie wniosek o areszt”. Trudno mi opisać, co czułem po powrocie do policyjnej izby zatrzymań. Miałem już świadomość, że ludzie odpowiedzialni za realizację tej sprawy pójdą do samego końca, cokolwiek by to miało oznaczać. Myślałem o bliskich, zwłaszcza o żonie i córeczkach. Co zrobić, by nic nie czuć, by nie myśleć, bo każda myśl przynosi niemal fizyczny ból? Jeżeli jest dno rozpaczy, ja znalazłem się na tym dnie. Przypominałem sobie historie ludzi, którzy w nieodległej przeszłości cierpieli w niemieckich, a następnie ubeckich katowniach w latach 40 i 50. Myślałem o ludziach Solidarności, którzy podążyli ich drogą i za każdym razem uświadamiałem sobie, że moje cierpienie było tylko nic nie znaczącą miniaturką ich cierpienia. Nikt przecież mnie nie torturował, nie mordował. A jednak po tysiąckroć zazdrościłem im. Wiedzieli, że cierpią za wielką sprawę i wiedział to każdy Polak – że tam w katowniach znajdują się najlepsi synowie narodu. Ja nie byłem maltretowany fizycznie, a jednak po tysiąckroć wolałbym odczuwać fizyczny ból, niż to psychicznie cierpienie – nie uświadamiałem sobie dotąd, że może istnieć tak straszny rodzaj cierpienia. Jednym cięciem mnie i mojej rodzinie odebrano wszystko to, co było dla nas najcenniejsze – poczucie bezpieczeństwa, ludzki szacunek. Są ludzie, którzy zniosą wszystko. Ale większość ma swoją granicę wytrzymałości. Gdy myślałem o tym, co zrobiono mnie i mojej rodzinie, marzyłem tylko o tym, by nic nie czuć. Tak minęła kolejna noc bez snu. Nad ranem przyszli po mnie w dziewięciu. Ci nie byli już tak mili jak ich koledzy dzień wcześniej. „Rusz palcem w bucie bez zgody, a zobaczysz, jak ci p….”- oznajmił „na dzień dobry” jeden z ubranych w czarne uniformy i kominiarki funkcjonariuszy. Zapakowali mnie do Nissana Patrola. Czterech funkcjonariuszy ABW w samochodzie ze mną, pięciu w drugim, jadącym za nami. Po co tak wielkie środki bezpieczeństwa? Jak wytłumaczyć tę pokazówkę, jeśli nie kolejnym absurdem? Inwigilowano mnie od listopada 2007 roku, a zatem wiedziano, że nie istnieje żadna grupa, które miałaby mnie odbić, że moi koledzy, to ludzie prasy, telewizji, wydawcy, etc – nie gangsterskie komando. Posiedzenie w sądzie było krótkie.Zapamiętałem płomienną mowę Romana Giertycha, który mówił, że tu i teraz decyduje się los mój i mojej rodziny, że jeżeli trafię do aresztu, a za kilka lat – bo tyle w polskich realiach trwają procesy – okaże się, że zarzuty były absurdalne, to uniewinniający wyrok sądu i tak będzie pozbawiony znaczenia, bo ja będę człowiekiem tyleż niewinnym, co skończonym. I jeszcze mowę prokuratora Michalskiego, który położył nacisk na fakt, że śledztwo jest rozwojowe, a w moim mieszkaniu znaleziono tysiące stron dokumentów, w tym setki opatrzonych klauzulą tajne, bądź ściśle tajne. Mimo całego oszołomienia zastanowiło mnie to.Istotnie, jak zapewne większość dziennikarzy śledczych, miałem tajne dokumenty: około tysiąca stron tzw. Akt „Masy”, ponad tysiąc stron dokumentów ze śledztwa dotyczącego zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, kilkaset stron dokumentów od osób, które w latach 80. zostały pokrzywdzone przez funkcjonariuszy SB i uzyskały wgląd do swoich teczek, a następnie przekazały mi te teczki ujawniające agenturę SB na Lubelszczyźnie (zawartą w nich wiedzę wykorzystywałem w moim autorskim programie emitowanym w TVP Lublin pt. „Oblicza prawdy”), kilkaset stron dokumentów z różnych śledztw oraz około stu stron dotyczących handlu bronią WSI (Aneksu, którego szukano – nie miałem). Z tajnymi dokumentami obcowałem od lat, bo przecież m.in. na tym polega rola dziennikarza śledczego.Umożliwiali mi to ludzie – prokuratorzy, policjanci, funkcjonariusze służb specjalnych, a bywało, że także politycy – którzy mi ufali i zawierzyli, że z nabytej wiedzy zrobię dobry użytek. Tak było, gdy w latach 1997/1998 w dzienniku „Życie” opublikowałem serie tekstów o zorganizowanej przestępczości nad wschodnią granicą państwa, za które otrzymałem nagrodę Ministra Spraw Wewnętrznych. Tak było w roku 1998, gdy wraz z Jackiem Łęskim i Rafałem Kasprówem ujawniliśmy materiały dotyczące rosyjskich szpiegów w Polsce, po której to publikacji kilkunastu rosyjskich dyplomatów zostało poproszonych o opuszczenie Polski. Tak było, gdy w roku 2003 w Tygodniku „Wprost” ujawniłem, jako pierwszy dziennikarz w Polsce, fragmenty ściśle tajnych zeznań Jarosława S. pseudonim „Masa”. W śledztwie przeciwko mafii pruszkowskiej uznano, że „Masa” jest wiarygodny, a jednak wykorzystano tylko część jego zeznań – dokładnie tę część, która dotyczyła gangsterów, a nie polityków. „Czy można być wiarygodnym do połowy, czy można być do połowy w ciąży?” – pytali mnie ludzie, dzięki którym stałem się posiadaczem tajnej wiedzy. Tak było w roku 2004, gdy wraz z Leszkiem Misiakiem ujawniliśmy tajne informacje i zdjęcia dotyczące kontaktów Jolanty Kwaśniewskiej, żony ówczesnego prezydenta RP, z Aleksandrem Żaglem i Kuną, organizatorami tzw. spotkania wiedeńskiego. Tak było, gdy w tym samym roku ujawniłem materiały o kontrakcie stulecia związanej z WSI firmy Megagaz, która otrzymała blisko miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu „Przyjaźń” (III nitka nie powstała, miliard zniknął). Tak było w roku 2005, gdy w wydawnictwie Rosner i Wspólnicy opublikowałem książkę „Kto naprawdę Go zabił?”, książkę przemilczaną, ujawniającą tajne dokumenty pokazujące, że prawie wszystko co dotąd powiedziano o zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce, najgłośniejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni PRL, jest kłamstwem. Tak było w roku 2006, gdy wraz z Jankiem Pińskim zdobyliśmy dla „Wprost” nieznane dotąd nikomu, poza niewielką grupą funkcjonariuszy ABW, zdjęcia dowodzące kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem, którym to kontaktom Kwaśniewski zaprzeczał i po ujawnieniu których odmówił stanięcia przed sejmową speckomisją. Tak było wreszcie w styczniu roku 2007, gdy wraz z Grzegorzem Górnym wyemitowaliśmy w Telewizji Polskiej głośny trzyodcinkowy serial o patologiach Wojskowych Służb Informacyjnych. We wszystkich tych i w wielu innych przypadkach miałem dostęp do wiedzy zawartej w materiałach opatrzonych klauzulą „tajne” bądź „ściśle tajne”. Za każdym razem z wiedzy tej robiłem wyłącznie taki użytek, jaki powinien robić dziennikarz – w miarę swoich możliwości wiedzę tę weryfikowałem, a następnie ujawniałem. I nikt nigdy (nawet „osławiony” prokurator Kapusta, który w 2003 roku po ujawnieniu przeze mnie akt „Masy” na konferencji prasowej potwierdził, że dziennikarze mają prawo do ujawniania tajnych informacji) nie czynił mi z tego zarzutu. Przeciwnie – we wszystkich znanych mi wypowiedziach zarówno politycy, publicyści jak i prokuratorzy twierdzili zgodnie, że posiadający i ujawniający tajne informacje dziennikarz nie tylko nie popełnia przestępstwa (popełnia je ten, kto dziennikarzowi tajną wiedzę udostępnia), ale wręcz robi to, co do niego należy. Dlaczego zatem prokurator Michalski poszedł dalej niż ktokolwiek inny i informacji o znalezieniu u mnie tajnych dokumentów użył, jako argumentu dla zastosowania wobec mnie aresztu? O tym wszystkim myślałem, znajdując się w stanie całkowitego oszołomienia, stając przed obliczem sądu, który miał zadecydować o moim losie.Po pięciu godzinach od posiedzenia sąd zdecydował, że pozostanę na wolności. Tych pięciu godzin oczekiwania, spędzonych na modlitwie, nie zapomnę nigdy. Trudno opisać, co wtedy czułem. Czy w ogóle można opisać uczucia człowieka, któremu dano drugie życie? Tak mi się przynajmniej wtenczas wydawało – że otrzymałem drugą szansę. Na zewnątrz zastałem jednak krajobraz zniszczenia. Najprzód przerażone, nic nie rozumiejące dzieci. Bo jak zrozumieć, że ojciec, który zawsze mówił, że najważniejsza w życiu jest uczciwość i z którego były dumne, w świetle kamer zostaje wyprowadzony z kajdankami na rękach? Średnia, 7 – letnia córka zapytała mnie: „tatusiu, czy to prawda, że ty kogoś zabiłeś?” Tak powiedziały jej koleżanki w przedszkolu, które widziały moje zdjęcie na jeżdżących po Białej Podlaskiej autobusach, reklamujących najnowszy numer miejscowego tygodnika. Dalej – żona. W pierwszym momencie trzymała się dzielnie. Pomogły słowa otuchy i wsparcia środowiska dziennikarskiego, które złożyło się na kaucję dla mnie. Z każdym dniem było jej jednak coraz trudniej. W efekcie żona znalazła się pod opieką lekarza, z której korzysta do dziś. Zwłaszcza, że funkcjonariusze ABW nie dali nam o sobie zapomnieć. Na wszystkich telefonach pozostało echo – nadal byliśmy podsłuchiwani. Śledzono każdy nasz krok, pod naszym bialskim mieszkaniem niemal ostentacyjnie parkowały samochody z funkcjonariuszami. Kilkakrotnie zresztą odwiedzali nas, pod byle pretekstem. A to, by doręczyć wezwanie, to znów, by żona rozpoznała rzeczy, które nam zabrano z bialskiego mieszkania. Przychodzili tak, by wszyscy dookoła wiedzieli, że przychodzą – dzwoniąc domofonem do sąsiadów. Dobrze poinformowani koledzy dziennikarze mówili nam, że prokuratura i ABW, które z trudem przełknęły pierwszą porażkę, nie odpuszczą, dopóki nie znajdę się w areszcie. Jeden z kolegów dziennikarz i dokumentalista filmowy powiedział mi, że w ABW opracowano mój portret psychologiczny. Miało z niego wynikać, że kluczem do sukcesu jest osadzenie mnie w areszcie wydobywczym. Za wszelką cenę. Według informatorów tego dziennikarza skonstatowano, że jestem człowiekiem wrażliwym, który kocha rodzinę i zrobi wszystko, powie wszystko – nie tylko to, co wie, ale także to, czego się domyśla i czego będą chcieli prokuratorzy – by wrócić do żony i dzieci. Trzeba tylko wsadzić mnie do aresztu wydobywczego, na kilkanaście miesięcy, bądź dłużej – i nie spieszyć się. Być może ja i żona nie przejęlibyśmy się tą informacją, gdyby nie fakt, że podobne wieści przyniósł nam inny dziennikarz – prosił o anonimowość – a potwierdziło ją także dwóch kolegów z ABW. Jeden z nich pozostaje w czynnej służbie, jego personaliów nie ujawnię. Drugim był Tomek Budzyński, jeszcze dwa lata temu szef delegatury ABW w Lublinie, obecnie na emeryturze. Z informacji, które nam przekazano wynikało, że istnieje wiele przyczyn, dla których uruchomiono olbrzymie środki, bym trafił do aresztu. Zostając szefem ABW Krzysztof Bondaryk zapewnił kierownictwo Platformy Obywatelskiej, że za rządów Prawa i Sprawiedliwości doszło do licznych afer, które dotąd nie ujrzały światła dziennego, i że on te afery ujawni. Po analizie okazało się jednak, że afer – poza jedną – nie było. Tą jedyną miały być 84 nielegalne podsłuchy telefoniczne, które rzekomo założono za rządów PiS. Po przekazaniu tej informacji kierownictwu PO sprawę nagłośniono, mówiono o wielkiej aferze i procesach dla winnych nadużyć. Po kilku dniach sprawa jednak przygasła. Dlaczego? Okazało się bowiem, że popełniono błąd, bo nielegalnych podsłuchów nie było. Mechanizm błędu był prosty – sytuację, w której zakładano podsłuch np. od początku stycznia do końca marca, następnie robiono trzy miesiące przerwy, by ponownie założyć podsłuch od lipca do września, w ABW zakwalifikowano, jako podsłuch stały od stycznia do września, a więc zawierający w sobie trzy miesiące (od kwietnia do czerwca) podsłuchu nielegalnego. W rzekomych 84 nielegalnych podsłuchach takich sytuacji było prawie 80, zaś w kilku pozostałych przypadkach doszło do kilkudniowych przedłużeń podsłuchów, wynikających – jak ustalono – z zaniedbania, a nie świadomego działania. Tak czy inaczej, o żadnej aferze nie mogło być mowy i w efekcie całą sprawę wyciszono. W efekcie z rzekomych wielu afer, do jakich miało dojść za rządów PiS, a które miała wyjaśnić ABW, nie zostało nic. I dlatego – jak twierdzili dobrze poinformowani koledzy – „mojej” sprawy chwycono się, niczym ostatniej deski ratunku. Do tego doszły także inne elementy. Wspomniany Tomek Budzyński miał w latach 2005-2006 szereg kontaktów z ministrem Wassermannem, wynikających z charakteru służby.Słowo oficera WSIZarówno o tych spotkaniach, o mojej znajomości z Budzyńskim jak i o moich kontaktach z ministrem Wassermannem dotyczących sprawy zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki (minister był i jest wielkim zwolennikiem koncepcji prokuratora Andrzeja Witkowskiego, w oparciu o którą powstała moja książka pt. „Kto naprawdę Go zabił?”) wiedział wiceszef ABW Jacek Mąka. Wiedział, bo od lat przyjaźnił się z Budzyńskim. Przyjaźń skończyła się na przełomie 2007/ 2008 roku, gdy Mąka złożył Budzyńskiemu propozycję – ten ostatni miał zeznać przed komisją ds. służb specjalnych, że jego spotkania z ministrem Wassermannem miały charakter nieformalny, że minister spotykał się na nieformalnych naradach z dziennikarzami, że Budzyński i inni funkcjonariusze ABW podlegali naciskom ludzi PiS, itd. Budzyński odmówił złożenia nieprawdziwych zeznań. Między dwoma oficerami ABW, niegdyś przyjaciółmi, doszło do ostrej wymiany zdań. W efekcie Budzyński zagroził, że w razie dalszych nacisków ujawni prawdę o aferach ludzi z kierownictwa ABW. Jako przykład podał ponad stumetrowe mieszkanie wiceszefa ABW Jacka Mąki na ulicy Kazimierzowskiej w Warszawie (warte ponad milion złotych), które ten otrzymał bezprawnie za kadencji Andrzeja Barcikowskiego, przed wyborami parlamentarnymi w roku 2005. (Barcikowskiemu zrewanżowano się później zatrudniając go w radzie programowej ośrodka szkoleniowego ABW). Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wystąpiła wówczas do Urzędu Miasta o lokal na cele operacyjne. Po otrzymaniu lokalu ABW wykorzystała go jednak na cele nieoperacyjne, konkretnie przekazała Jackowi Mące, który odnowił otrzymane mieszkanie przy pomocy pracowników Agencji, a następnie zameldował w nim siebie, żonę i syna. Mieszkaniem tym niechętnie chwali się zresztą do dziś – nie wykazał go np. w deklaracji majątkowej za rok 2007. Na koniec ostrej wymiany zdań zastępca szefa ABW miał zagrozić Budzyńskiemu, że i on i jego kolega dziennikarz (chodziło o mnie) „pożałują”. To wszystko opowiedział mi były szef lubelskiej delegatury ABW kilka miesięcy przed moim zatrzymaniem. Nie przywiązywałem wówczas do tego wagi, ale teraz co godzina zadaję sobie pytania: kto i dlaczego chce mnie zniszczyć? Teoretycznie naraziłem się tak licznej, tak wpływowej grupie ludzi, że zastanawianie się nad tym w ogóle traci sens. Czy na przykład fakt, że Krzysztof Bondaryk współpracował ściśle z prezesem Polsatu, zaś ja w programie „30 minut” w TVP ujawniłem związki najbliższego współpracownika prezesa Polsatu, Piotra Nurowskiego, z WSI, mógł mieć pośredni wpływ na sytuację, w której się znalazłem? Czy taki wpływ mógł mieć fakt, że zostałem umieszczony w anty raporcie – odpowiedzi PO na raport Komisji Weryfikacyjnej WSI – jako dziennikarz zajmujący się WSI? Nie wiem. Dziś wiem tylko tyle, że sytuację w której się znalazłem bezpośrednio zawdzięczam wyłącznie słowom jednego oficera WSI, Leszka Tobiasza. Tak wynika przynajmniej z akt Prokuratury, która udostępniła mi do wglądu akta dotyczące mojej sprawy (zmusiło ją do tego orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego). Pułkownik Tobiasz, specjalista od techniki operacyjnej, zajmujący się inwigilacją Kościoła, zeznał, że Aleksander L. i ja osobiście żądałem od niego pieniędzy za pozytywną weryfikację. O ile jednak L. nagrał wielokrotnie – kamerą, dyktafonem i specjalistyczną aparaturą podsłuchową – o ile nagrał wszystkie spotkania z Leszkiem Pietrzakiem, członkiem komisji weryfikacyjnej WSI, którego zwodził obiecując dostarczyć Komisji ważne informacje, o tyle mnie nie nagrał nigdy i nigdzie. Jak zeznał, nie nagrywał wszystkich spotkań i tak się złożyło, że nie nagrał akurat tych z moim udziałem. Jako dowód, że mówi prawdę, dał swoje słowo. Słowo jednego człowieka, oficera organizacji, o której od kilku lat robiłem wyłącznie negatywne materiały, wskazujące na szereg nieprawidłowości i patologii w WSI wystarczyło, by zniszczyć mi życie i doprowadzić do tragedii mojej i mojej rodziny! Słowo oficera WSI.Nie wiem, którym materiałem „zasłużyłem się” WSI najbardziej. Czy tym z roku 2004, gdy w Tygodniku „Wprost” ujawniłem materiały o kontrakcie na miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu Przyjaźń, który otrzymała nikomu nieznana firma Megagaz, którą zakładali i we władzach której zasiadali wysocy rangą oficerowie WSI, m.in. były szef WSI Romuald Waga? Znamienne jest, że teksty o tej transakcji (w sumie kilkanaście, w Tygodniku „Wprost” i dzienniku „Życie”) pisałem w roku 2004, a proces firma Megagaz wytoczyła mi dopiero w czerwcu roku 2008, kilka tygodni po zatrzymaniu mnie przez prokuraturę. Czy tym z jesieni 2006 roku, gdy ujawniłem, że oficerowie WSW mieli udział w okolicznościach związanych z zabójstwem księdza Jerzego Popiełuszki, a oficerowie WSI – w rzeczywistości ci sami ludzie – tuszowali ślady i utrudniali prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu śledztwo dotyczące tej zbrodni? ( W tej sprawie złożyłem w ubiegłym roku w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie – śledztwo zostało wszczęte). Czy może w styczniu 2007 roku, gdy w Telewizji Publicznej w programie „30 minut” przedstawiłem 3 odcinkowy serial o patologiach WSI? ( Jeden z odcinków „Gazeta Wyborcza” zatytułowała, jako „Straszny film o WSI”.)O Wojskowych Służbach Informacyjnych mówiłem też w innych audycjach – m.in. w III Programie Polskiego Radia na zaproszenie Dariusza Rosiaka, w moim autorskim programie „Oblicza Prawdy” w Telewizji Polskiej w Lublinie, u Rafała Ziemkiewicza w TVP Historia i w wielu, wielu innych. Programy te miały wspólny mianownik – informacje, które w nich przekazywałem, wskazywały, że WSI były organizacją bazującą na patologiach.Czy w którymkolwiek z tych programów naruszyłem interesy pułkownika Tobiasza? Jego środowiska wielokrotnie, ale czy jego samego też? Pułkownik zajmował się inwigilacją Kościoła, ja pisaniem publikacji i robieniem programów o tych, którzy Kościół inwigilowali, ale nazwiska „Tobiasz” nie potrafię sobie przypomnieć.W całej sprawie pojawia się jeszcze postać innego pułkownika – Aleksandra L. To dla mnie największa zagadka. L. poznałem na przełomie 1997/1998 roku, gdy po publikacji „Życia” pt. „Wakacje z agentem” traktującej o spotkaniach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem redaktor Tomasz Wołek, zaangażował wszystkich dziennikarzy śledczych do zbierania informacji pomocnych w procesie, jaki Kwaśniewski wytoczył “Życiu”.Otrzymaliśmy – m.in. od redaktora Wołka – nazwiska i telefony różnych osób, które mogłyby mieć ważną dla nas wiedzę. Ja spotkałem się z dwoma osobami. Pierwszą z nich był mieszkający na Mokotowie znany rzemieślnik, który miał grywać z Kwaśniewskim i Ałganowem w tenisa, drugim miał być L., który miał mieć wiedzę w kwestii spotkań obu panów. Ani jeden ani drugi nic nie wniósł do sprawy. Po raz drugi z L. spotkałem się kilka lat później, gdy kolega z “Gazety Polskiej” powiedział mi, że ma świetnego informatora, Aleksandra L., który przekazuje mu wiarygodne informacje. Ponieważ w tamtym czasie zacząłem wnikać w sprawy mające swoje korzenie w latach 80., pomyślałem, że pozyskanie dodatkowego źródła jest wskazane. Słowo do słowa, spotkanie do spotkania – L. okazał się człowiekiem mającym olbrzymią wiedzę i szerokie kontakty. Znacząca część informacji, które mi przekazywał, po weryfikacji okazywała się być prawdziwa. Tak jak te, które dotyczyły związanej z WSI firmy Megagaz. Wiedziałem, kim jest L., wiedziałem, że informacje, które mi przekazuje, mogą mieć charakter rozgrywek między ludźmi wywodzącymi się z tego samego środowiska, ale uważałem, że moją rolą, jako dziennikarza, jest wykorzystywanie tych podziałów i pęknięć dla uzyskania jak największej wiedzy. Tym bardziej, że pozyskiwane od niego informacje miały charakter uzupełniający – nie inspirujący – i zawsze były weryfikowane.Podobnie postępowałem zbierając materiały do tekstów o mafii pruszkowskiej. Tam również wykorzystywałem różnice pomiędzy gangsterami i adwokatami mafii, tam również wiedza pozyskiwana w ten sposób była jedynie uzupełnieniem tego, co wcześniej znalazłem w prokuratorskich aktach, bądź czego dowiedziałem się od policjantów czy funkcjonariuszy służb specjalnych. L. był dla mnie cennym źródłem informacji, które wykorzystywałem zarówno w publikacjach prasowych jak i książkowych, m.in. w książce pisanej na zlecenie Wydawnictwa WAB o mafii pruszkowskiej (na skutek mnożących się poprawek książka nie została wydana).Cennym, ponieważ prawdziwa mafia rodziła się na styku działalności służb specjalnych PRL i gangsterów, którzy często byli współpracownikami SB oraz WSW – poprzednika WSI. L., jako były wiceszef kontrwywiadu, miał w tym zakresie olbrzymią wiedzę i powoli, acz systematycznie tę wiedzę ujawniał. Gdy w latach 2004-2005 pracowałem nad książką o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, o samej sprawie nie chciał mówić, ale opowiedział mi o metodach stosowanych przez WSW wobec przedstawicieli Kościoła, co stanowiło istotne uzupełnienie wiedzy, którą dysponowałem wcześniej. Gdy po wydaniu tej książki zacząłem pisać kolejną, tym razem dla Wydawnictwa Fronda – o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych PRL – ujawnił szereg szczegółów dotyczących tych operacji. Ujawniał zresztą nie tylko mnie, ale także kilkunastu innym dziennikarzom śledczym. W gronie dziennikarskim jego aktywność na polu kooperacji z mediami tłumaczyliśmy sobie tym, że L., który do niedawna znaczył bardzo dużo, z czasem znaczył coraz mniej, a kooperując z mediami wydawało mu się, że wciąż ma na coś wpływ, że wciąż jest w grze. Zasadnicze pytanie, które zadawaliśmy sobie z innymi dziennikarzami polegało na tym, kto kogo bardziej wykorzysta – on dziennikarzy, czy dziennikarze jego. Moja tragedia pokazuje, że odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Do pewnego stopnia i do pewnego momentu L., w ograniczonym stopniu, ufałem. Wpływ na to z jednej strony miał fakt, że stosunkowo duża część pozyskiwanych od niego informacji była przydatna – bywało, że konfabulował, ale częściej omijał niewygodne dla siebie wątki – z drugiej strony w trakcie kilkuletniej z nim znajomości po towarzyszącej pierwszym spotkaniom głębokiej rezerwie nie zostało śladu. Tym bardziej, że z czasem okazało się, iż jest co najmniej kilka osób, które można by określić mianem „wspólnych znajomych”. Należało do nich, obok dziennikarzy, m.in. trzech biskupów – L. pozostawał z nimi w zażyłości – kilku młodych „szeregowych” księży z mojej Diecezji Siedleckiej i kojarzonych z prawicą polityków oraz przedstawicieli służb specjalnych. Aleksander L. pozostawał również w dobrych relacjach z kapelanem wojskowym i kilkoma wysokimi rangą funkcjonariuszami z Komendy Głównej Policji, m.in. z szefową ekipy badającej sprawę zabójstwa generała Marka Papały. (Jesienią ubiegłego roku wraz z nią odwiedzili mnie w mieszkaniu.) Wszystkie te elementy złożyły się na ograniczone zaufanie, którego – pomimo wszystkich dzielących nas różnic – do niego nabrałem. Zaufałem na tyle, że gdy poprosił o zorganizowanie dyskretnej pomocy psychologicznej dla chorej na raka żony – nie odmówiłem (wiedział, że ukończyłem studia psychologiczne i mam rozeznanie w tym środowisku). Nie zdziwiło mnie nawet, gdy uparł się, żeby za tę pomoc za moim pośrednictwem zapłacić. Tłumaczył, że chodziło o stałą pomoc, dwa razy w tygodniu, przez okres od sześciu miesięcy do roku. Dopiero, gdy przekazał pieniądze, a jednocześnie pod błahymi pretekstami odwlekał terminy kolejnych sesji terapeutycznych, zacząłem się niepokoić i zwróciłem wpłacone środki. Niepokój mój powiększył się, gdy raz czy drugi poprosił o ułatwienie kontaktu z kimś z Komisji Weryfikacyjnej WSI „w celu przekazania informacji”. Odmówiłem. Na dobre zaniepokoiłem się wówczas, gdy mający dobre źródła informacji dwaj koledzy dziennikarze powiedzieli mi, że „nie rozmawiają już z Olkiem”, bo prowokuje do dziwnych rozmów i nagrywa. Takiej informacji udzielili mi niezależnie kolega z TVN inny z „Wprost”. Jeden z kolegów powiedział krótko: „on jest zadaniowany przez ABW”. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że istotnie charakter rozmów, które inicjował w ostatnim czasie – zwłaszcza rozmów telefonicznych, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi – mógł wskazywać na prowadzenie jakiejś specyficznej gry. Idąc śladem kolegów, na blisko miesiąc przed zatrzymaniem, postanowiłem zerwać ten kontakt.Nie wiem, dlaczego L. prowadził swoją grę. Być może chodziło tylko o pieniądze, ale dziś sądzę, że – jak to określił kolega dziennikarz – „był zadaniowany”, bo ktoś względem niego dysponował jakimś elementem nacisku. Być może chodziło o sprawę Papały, o której coś wiedział i której wyraźnie się obawiał, być może o coś zupełnie innego. Nie wiem, dlaczego „był zadaniowany” akurat na mnie. Czy chodziło o to, że znałem kilku członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i w oczach ludzi WSI, ABW oraz prokuratury miałem być niezbędnym łącznikiem pomocnym do jej zniszczenia, a wraz z nią idei IV RP? Na to zdają się wskazywać słowo prokuratora Michalskiego, który jasno sugerował, że interesuje go wszystko, co dotyczy Komisji i tylko przekazanie wiedzy z tego zakresu może stanowić dla mnie okoliczność łagodzącą. A może chodziło o zemstę lub o to, że sprawa wyjaśniania wszystkich okoliczności zabójstwa Księdza Jerzego Popiełuszki nabrała tempa, do czego z jednej strony przyczyniło się moje zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez funkcjonariuszy WSI, z drugiej mój proces z Waldemarem Chrostowskim, który ten ostatni przegrywa (świadkowie potwierdzają, że kierowca księdza Jerzego był związany z SB), z trzeciej finalizowanie rozmów z Telewizją Publiczną, która na podstawie mojej książki pt. „Kto naprawdę Go zabił?” planowała nakręcić dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny poświęcony tej sprawie. Z dyrektorem Agencji Filmowej TVP i prezesem Andrzejem Urbańskim mieliśmy podpisać umowę w tej sprawie w pierwszej połowie sierpnia, (Wydawnictwo Rosner & Wspólnicy przekazało już TVP prawa do produkcji, reżyserią mieli się zająć Mariusz Malec i Grzegorz Górny). Nie znam wszystkich odpowiedzi. Wiem tylko, że w obliczu decyzji sądu o zastosowaniu względem mnie aresztu na czas śledztwa, zapewne wieloletniego śledztwa, nie mam już przeszłości, teraźniejszości ani przyszłości. Zniszczono mnie, moją Bogu ducha winną rodzinę. Teraz, po zatrzymaniu mnie w areszcie może się zacząć spektakl medialny. Raz na jakiś czas być może zostanie wypuszczona informacja o „postępach w śledztwie” – i tak do wyborów, prezydenckich i parlamentarnych (w ABW jest nieformalna dyrektywa

by sprawę spowalniać). Za kilka lat nikt może nie pamiętać o mnie i mojej rodzinie, która w międzyczasie może zostać zamęczona atmosferą nagonki i zlicytowana. Wszystko, co mamy, oparte jest o kredyty i leasingi, a ja jestem jedynym źródłem utrzymania dla niepracującej żony i trójki córeczek.Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa - 

Wojciech Sumliński
http://www.wpisz24.pl/2008/07/30/wojciech-sumilinski/

m g ł a * p o

 
http://zapodaj.net/8d0de2361f5e.jpg.html

Kwiecień 27, 2010 o 00:30 | #1
Pierwotnie radiolatarnia znajdowała się w punkcie 1, na wysokości 241 m.n.p.m. i prawidłowy tor lotu, który wyznaczała to jest ta zielona linia, po przeniesieniu jej do punktu 2 na wysokość 202 m.n.p.m. zaczęła wyznaczać zupełnie nowy tor lotu o przesunięciu fazowym równym 600 m w poziomie i 39 m w pionie, co spowodowało wyznaczenie kolizyjnego toru oznaczonego linią czerwoną!!! i po tym właśnie torze podchodził do lądowania nasz samolot (to jest oficjalna informacja strony rosyjskiej). Proszę zwrócić uwagę na fakt, że wysokość “H” na której znajdowałby się samolot podchodzący do lądowania po torze zielonym przy ustawieniu radiolatarni w punkcie 1 nad tą właśnie radiolatarnią jest dokładnie taka sama jak wysokość “h” na której znajdował się samolot TU154M podchodząc do lądowania po torze czerwonym, czyli tak właśnie jak podchodził, w momencie przelotu nad radiolatarnią, która została umieszczona w punkcie 2!!! A właśnie ze wskazań radiolatarni pobiera informację wysokościomierz radiowy, którego standardowo używa się dziś, wszędzie podczas lądowania w trudnych warunkach na lotniskach wyposażonych w system NDB!!! Szanowni państwo, tor zielony jest to tor prowadzący na pas startowy, natomiast tor czerwony… Jeżeli nadal ktokolwiek uważa, że to wypadek, to ja już nie wiem… :(

http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/5541/

Felietony: Anna Mieszczanek

Awatar Anna Mieszczanek

Tworzenie mgły

(03-05-2010)

Teraz już nie wiem, czy żyjemy w wolnym kraju. I kto nam tę wolność zabiera.

W jazgocie, którym w drugim tygodniu po katastrofie znów zapełniamy przestrzeń między sobą, prawie nie słychać tego, co najważniejsze.

Że lecieli uczcić tych z Katynia. Że zginęli. Że była ich prawie setka. I że potem przyszła mgła. Chmura też. Ale i mgła.

***

Do tej pory automat, który jakoś zainstalował mi się w głowie, sprawiał, że kiedy dowiadywałam się o śmierci, zaraz zaczynałam się modlić. Czasem po buddyjsku, czasem po katolicku. Teraz automat włączył się dopiero dobrą godzinę po tym, jak przeczytałam w Internecie pierwszą wiadomość i zaraz potem włączyłam telewizor.

Przez półtora dnia nie wiedziałam, co właściwie czuję. Dopiero po południu w niedzielę dotarło do mnie, że jestem potwornie smutna, że strasznie mi żal i że ciężko… Przez cały ten czas od soboty rano rozumiałam, co się stało, jednocześnie kompletnie tego nie rozumiejąc. – Niewiarygodne – powtarzałam tylko.

***

W poniedziałek trzeba było zrobić zakupy. Szłam cichą, słoneczną ulicą, na trawnikach błyskały mlecze, kwitły już forsycje. Z otwartego okna na piętrze słychać było ten czysty, dźwięczny hejnał grany na wojskowej trąbce… jak to na wojence ładnie… Bo przyjechały kolejne trumny.

***

Krążąc między Krakowskim Przedmieściem – na którym ludzie płakali i zapalali kolejne znicze – a telewizorem, do którego przykleiłam się po strzępy informacji i relacje z kolejnych konduktów, chyba czwartego dnia po katastrofie uświadomiłam sobie, że w tej żałobie jest coś absolutnie mojego i naturalnego. Że dobrze mi z tą żałobą. Bo w kraju owładniętym kłótniami i biurokracją, korupcją i codzienną zawiścią, wreszcie ludzie są czymś zjednoczeni. Wreszcie z telewizora mówią do mnie o rzeczy naprawdę ważnej – bo taka właśnie jest śmierć. Wreszcie nie traktują jak debila, który po to jest, by kupować i kupować, bo nie wciskają reklam, co do których jako wolny obywatel mam wybór, bo mogę nie oglądać. Wreszcie dziennikarze mówią powoli i ściszonymi głosami. Wreszcie muzyka jest na takim poziomie, żeby towarzyszyć, a nie atakować.

***

Ołtarz na Placu Piłsudskiego – to było już tydzień po. Magda Środa już dawno zdążyła ogłosić koniec żałoby. Andrzej Wajda, dzięki któremu Rosjanie mogli obejrzeć „Katyń”, już dawno zdążył zawetować Wawel. Olga Tokarczuk też już zdążyła nazwać żałobników plemieniem i ogłosić, że jest tym przerażona. Już rozgorzała kłótnia o to, kto ma prawo do żałoby, a kto nie.

Nawet mój stary mistrz od buddyzmu i psychoterapii zdążył już pouczyć Naród w Gazecie, że nie ma się co ten Naród mistycznie nastrajać, że ma Naród trzeźwo patrzeć na ten splot przypadków.

A przecież wiem swoje. Że gdyby lecieli do jakiegoś tam Paryża i spadli, to by była „zwykła” katastrofa. Ale że lecieli do Katynia, to jest to czysta polska metafizyka. I nic więcej.

***

Przed katastrofą myślałam, że żyję w kraju wolnym, choć niesprawiedliwym. Po katastrofie kraj dalej jest niesprawiedliwy, ale nie jestem pewna, czy wolny.

***

Janek Pospieszalski, który tak już ośmieszył w swoim programie sens rozmawiania, że trudno mi o nim dobrze myśleć, wracał z Katynia pociągiem, razem z Rodzinami Katyńskimi. Opowiadał, że kiedy ludzie czekający na Prezydenta w Katyniu dowiedzieli się o katastrofie – nagle wszyscy chcieli natychmiast, jak najprędzej, znaleźć się w Polsce. A kiedy przekroczyli wreszcie polską granicę – poczuli wielka ulgę, choć przecież była tak nieracjonalna. Ktoś powiedział – jeszcze w katyńskim lesie – że taką właśnie cenę, cenę życia, płaci się za prawdę wydzieraną sowieckiemu czy postsowieckiemu imperium. Ten strach jest w nas. Jest w Polsce.

Ale jeden będzie płakał nad swoim strachem, drugi ten strach zakrzyczy i zadekretuje natychmiastowe pojednanie – nie z mocy prawa, tylko posiadanej pozycji.

***

Na placu Piłsudskiego byłam ze Znajomą, która tam poszła, żeby zobaczyć, jakie jest dziś miasto. Nie lubi polskiej metafizyki, polskiej żałoby, polskiego męczennictwa i ofiarnictwa, i tego cholernego katolicyzmu. Poprosiłam, żebyśmy teraz o tym nie rozmawiały. Widocznie moje teraz było za mało wyraźne, bo usłyszała, że już nigdy nie chcę o tym rozmawiać.

Oburzyła się więc, że znów, jak zwykle w tej całej Polsce, nie ma miejsca dla jej poglądów. Że znów, jak zawsze tutaj, chce się jej i jej podobnych głos odsunąć. Zmarginalizować.

A przecież o marginalizowaniu zwykle mówią ludzie z drugiej strony polskiej barykady. Ci, dla których Bóg, Honor i Ojczyzna brzmią wystarczająco nowocześnie. I to oni zwykle mają poczucie, że nikt ich w tej liberalnej i niby europejskiej Polsce nie chce słuchać. Że to właśnie ich się marginalizuje.

Jedni więc boją się, że ci drudzy zaraz im każą wierzyć w to, w co oni wierzyć nie chcą. Drudzy boją się, że to ci pierwsi zaraz im każą wierzyć w to, w co oni wierzyć nie chcą.

Obie z moją Znajomą miałyśmy ochotę natychmiast się rozstać, iść sobie, nie być z tą drugą, która tak inaczej myśli. Postanowiłyśmy, że spróbujemy jednak być po mszy razem. Przez jakiś czas rozmawiałyśmy ostrożnie, pytając się nawzajem, czy temat, który każda z nas podejmuje, jest wystarczająco bezpieczny dla drugiej. Potem znów mogłyśmy się słuchać. I słyszeć, że ta druga inaczej myśli.

***

Wracałam parę godzin po mszy na Placu Piłsudskiego niemal pustym Nowym Światem. Nieliczni, których mijałam, szli w przeciwną stronę – wciąż pod Pałac Prezydencki. Ławki na Krakowskim Przedmieściu grają teraz Chopina. Siadasz albo stoisz, naciskasz guzik i ławka gra. Jedna Walca minutowego, inna Etiudę Rewolucyjną, kolejna – Marsza Żałobnego. I właśnie mijając tę z Marszem – która stoi dokładnie na granicy Krakowskiego i Nowego Światu – poczułam swoje własne serce.

Poczułam, że ono musi się jakimś cudem fizycznie rozszerzyć, żeby zrobić przestrzeń i dla tej mojej Znajomej z Placu, która ma poczucie, że się ją marginalizuje i dla tych, których znam na przykład z salonu24 i którzy także żyją w przekonaniu, że są stroną wciąż nie dość słyszaną.

I pomyślałam, że jeśli w każdym z nas to serce się rozszerzy, jeśli każdy stworzy w ten sposób przestrzeń, która będzie w stanie zmieścić i jedną, i drugą opcję, każdego, kto myśli inaczej – wtedy wreszcie przestaniemy się przekrzykiwać, a zaczniemy słuchać. Drobiazg w sumie. Trzeba tylko zostać świętym. Taka polska specyfika, można by powiedzieć. Zadanie dla tych, którzy przeżyli. Brzmi idiotycznie.

A zresztą…

W „Wyborczej” już napisali, że IV RP stoi u bram i trzeba się strzec. Od wczoraj nie wiemy nawet, o której rozbił się samolot. Internet zbiera ślady informacji i tworzy hipotezy na temat przyczyny katastrofy. Ci, co nie lubią polskiej żałoby i cierpiętnictwa, nazywają to teoriami spiskowymi. Rządu jakby nie było, choć perfekcyjnie zorganizował powrót zmarłych do Polski i pogrzeby, więc może nawet i jest. Coś tam słychać z tła, że kłócą się generałowie ze służbami. I służby wojskowe z cywilnymi. Ktoś chce odwołania ministrów. Ktoś zbiera podpisy pod petycją o międzynarodową komisję. Ktoś mówi, że nawet jak dowiemy się prawdy, to i tak zostaniemy z nią sami, jeśli będzie taka, o jakiej myślimy i nic nie będziemy mogli z nią zrobić. Ktoś podaje linki do zdjęć na rosyjskich portalach, na których widać kilkunastocentymetrową warstwę ziemi wymieszanej z rozbitymi szczątkami samolotu a między tym wszystkim, jakby przysypane popiołem strzępy ciał. I żarówki na pasie startowym… I Gruzja dwa lata temu… I chmura z wulkanu na Islandii… I mgła dezinformacji.

Kto ma teraz czas na zostawanie świętym? Kto świętych dziś potrzebuje? Lepiej znać się na interesach euro-atlantyckich i globalnym bełkocie korporacyjnym.

Tworzyć mgłę.

Anna Mieszczanek

Fot. autorki Zosia Zija