o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

sobota, 30 lipca 2011

Aktor Polski

Zmowa establishmentu



Tygodnik Solidarność, Nr 31 (1189) 29 lipca 2011
-  Aktorzy kreujący Konradów, Napoleonów, wielkich rewolucjonistów nagle stulają uszy po sobie i prywatnie nie są w stanie powiedzieć nic. Więc do kosza te ich wielkie role, przeżycia, skoro jako ludzie nie mają odwagi, by wystąpić w imię Polaków, którzy zginęli w Smoleńsku - z Mariuszem Bulskim, jednym z liderów Ruchu Solidarni 2010, rozmawia Krzysztof Świątek.
- Wystąpił Pan w filmie "Solidarni 2010". Jest Pan aktorem i natychmiast pojawiły się zarzuty, że to była rola za pieniądze. Jak było naprawdę- - Drugiego dnia po katastrofie podeszła do mnie Ewa Stankiewicz i zapytała, dlaczego przychodzę pod Pałac Prezydencki. Spontanicznie opowiedziałem jej o swoich przemyśleniach i odczuciach. Nigdy nie wziąłem żadnych pieniędzy, ale dziś prawie nikogo to nie interesuje. Nie jestem w stanie zdjąć tej gęby, którą mi przyklejono. To przykład, jak łatwo zniszczyć człowieka. Kiedyś biło się pałkami albo przychodziło do domu i mówiło: "Chcesz dalej studiować to podpisz te papiery". A teraz: "Chcesz dalej grać, zarabiać, masz kredyt we frankach to stul gębę i siedź cicho". Znamienne, że moja przyjaciółka Rosjanka, celebrytka ITI, w dzień po katastrofie zadzwoniła, mówiąc: "Mariusz, daj spokój, co będziesz siedział z tym oszołomstwem na Krakowskim Przedmieściu. Jak Stalin zmarł, to ludzie też płakali".
- Został Pan naznaczony.
- Przedstawiono mnie jako nieopierzonego aktorzynkę, który zaczepił się przypadkowo w serialach, a przy okazji "Solidarnych 2010" chciał się wypromować. Projekcja filmu była 26 kwietnia. Dzień później zadzwonił reporter "Dziennika - Gazety Prawnej" z zastrzeżonego numeru. Pierwsze pytanie: "Czy pan Mariusz Bulski?", drugie: "Czy wziął pan za występ pieniądze?". W tym momencie powiedziałem, że przerywam rozmowę. Nie chciałem rozmawiać z nieznanym człowiekiem dzwoniącym z zastrzeżonego numeru. Na mojej odmowie wysnuto całą opowieść medialną na temat występu za pieniądze. Na Krakowskim Przedmieściu nagrano wypowiedzi setek osób, 300 godzin materiału. Mnie zaatakowano po to, by zniszczyć wymowę całego filmu. Dwa dni po projekcji pojawiły się nieprawdziwe artykuły. Następnego dnia daliśmy sprostowanie, które zamieszczono gdzieś na blogu po tygodniu, nikt już tego nie zarejestrował. Najważniejsze było uruchomienie VIP-ów medialnych i nagonki. Tylko dlatego, że wiele osób odważyło się powiedzieć coś innego niż było w tzw. przekazie dnia: "Piloci zawinili".
- Jak przyjęto Pana udział w filmie Ewy Stankiewicz w środowisku aktorskim- - Jako aktor jestem totalnie rozczarowany postawą mojego środowiska. Oprócz mnie można na palcach policzyć artystów, którzy publicznie zabrali głos na temat 10 kwietnia. Jednemu z aktorów z pierwszej ligi teatralnej powiedziałem kiedyś: "Dziś jest 10., zapraszamy pod namiot ?Solidarnych?". Odpowiedział: "To kontrowersyjne, ja mam rodzinę, nie chcę się w takie rzeczy angażować".
- Czego może się obawiać- - Pewnie nie chce być dołączony do grona oszołomów, nie chce stracić ciepłej posadki w teatrze, dobrego wizerunku w kolorowych czasopismach i reklam za kilkaset tysięcy złotych, które są atrybutem gwiazd. Ja świadomie odchodzę z tego środowiska. Trochę z żalem, bo poświęciłem kilkanaście lat, żeby pracować w wymarzonym zawodzie. Ale gdy obserwuję hipokryzję, konformizm tych ludzi, zwyczajnie nie chcę do nich przynależeć. Nie trzeba być wyjątkowo lotnym człowiekiem, by zrozumieć, że po 10 kwietnia toczy się perfidna gra, że są dwie kompletnie rozmijające się interpretacje tego wydarzenia i jego konsekwencji.

- Odchodzi Pan dobrowolnie czy jest wypychany- - Jestem wypchnięty z przestrzeni publicznej pod namiot "Solidarnych". Przestrzeń oficjalna zarezerwowana jest na jedynie słuszną postawę rezerwy pod hasłem: nie wychylaj się za daleko, bo nigdy nie wiesz, co cię jutro spotka.
- Ale czy po filmie "Solidarni 2010" przestano do Pana dzwonić z propozycjami występów aktorskich- - Szlaban, przestałem istnieć w środowisku zawodowym. Jednego dnia przyszedł do mnie kolega aktor i opowiadał: "Wiesz Mariusz, słyszałem na planie rozmowę o tobie dwóch reżyserów". Zażartowałem: "I co, zagram coś w końcu?". A on skwitował: "Nie, długo nic nie zagrasz".
Kręciłem dokumenty i zaangażowałem się w projekt o powodzi w Wilkowie. To miała być godzinna opowieść: "Rok po powodzi". Jak zmienia się życie ludzi, którzy nagle stracili wszystko. Śpią po stodołach, bo jeszcze domów nie wyremontowali, a ubezpieczyciele straszą ich pozwami sądowymi, jeżeli będą się upominać o odszkodowania, bo przecież dostali już pieniądze od państwa. Chciałem pokazać, jak ci ludzie wracają do rzeczywistości. Złożyliśmy projekt do PISF-u i od razu został odrzucony. Miała to być historia w czterech odcinkach wstępnie zaakceptowana przez telewizję. Po zmianie warty w TVP w sierpniu zeszłego roku projekt wywalono do kosza. W dzień wyborów prezydenckich poszło 15 min pilotażu, ale od razu pojawiły się komentarze nadwornej drużyny komentatorów, że to PiS-owska propaganda. A ludzie po prostu opowiadali o swoim dramacie.
- To środowisko jest aż tak konformistyczne- - Sztuka jest nastawiona dziś na zysk. Stoją za tym cyniczni producenci, którzy pod hasłem "sztuka" zarabiają grube pieniądze. Zatrudniając dziś Bulskiego, musieliby się liczyć z tym, że projekt zostanie po drodze ucięty. Po co ryzykować już na starcie. Za tym stoi lęk homo sovieticusa, że lepiej się nie wychylać. To słynne ruskie: "ciszej idziesz, dalej zajdziesz". Stałem się obiektem drwin. Znam środowisko aktorskie. Ci ludzie nudzą się w przerwach, a mają potrzebę bycia w centrum uwagi. Ale żeby być w centrum, trzeba znaleźć newsa w stylu "wow!". Kogo jeszcze nie obgadywaliśmy- Bulski! Stałem się maskotką do rozbawienia towarzystwa przed wejściem na plan. Pełniąc dyżury na Krakowskim Przedmieściu, słyszę też, co mówi o mnie ulica: "A to jest ten nieudacznik od Pospieszalskiego". Bo z jednej strony część ludzi za to, co zrobiłem, mi dziękuje. Z drugiej strony są reakcje podyktowane przez mainstreamowe media: "To ten karierowicz". Te media nie podają, że sam robiłem dokumenty, uczestniczyłem w ciekawych projektach z pogranicza art-video, występowałem w filmach, które zdobywały nagrody na międzynarodowych festiwalach jak "Powtórzenie" Artura Żmijewskiego. Przedstawiono mnie jako aktora, który desperacko szuka możliwości zaistnienia i sprzeda się za każdą cenę.
- Prostuje Pan- - Robiłem to, ale musiałbym wkraczać w te rozmowy na Krakowskim Przedmieściu co pięć minut. A nie taki jest cel mojej obecności pod namiotem "Solidarnych".
- Główne stacje robią dziś zasłonę dymną- - Media mainstreamowe wyławiają jedno zdanie i wokół tego robią wielki dym, byle tylko odejść od tematów trudnych. Obserwowałem postawę mediów zaraz po 10 kwietnia, kiedy jak hieny żerowały na ludzkich emocjach. Pod pałacem były wszystkie telewizje świata, nawet rozmawiałem ze stacją chińską. Po trzech dniach obrazki ludzi płaczących, stawiających znicze, stojących w gigantycznych kolejkach opatrzyły się. Dziennikarze oklapli. I nagle news - czy godzien Wawelu! I widziałem, jak oni w popłochu pakowali sprzęt, bo jest news - jedziemy do Krakowa. Nagle na podestach dla kamer pod Pałacem Prezydenckim zrobiło się pusto. To obnażyło miałkość mediów. Niebezzasadnie ktoś zrugał Monikę Olejnik za hipokryzję.
- Mówił Pan, że winnym katastrofy okaże się generał Mgła.
- Co miesiąc dziesiątego podchodzą ludzie i mówią: "Pan wtedy wyrwał mi te słowa z serca, zastopował oficjalne kłamstwo". Także na manifestacji Solidarności usłyszałem: "Pan był naszymi ustami pod Pałacem Prezydenckim, zastopował propagandę michnikowszczyzny". Atmosfera na Krakowskim Przedmieściu była wtedy gęsta. Wszyscy zjednoczeni bólem, szokiem, wspólnymi emocjami. Kiedy w telewizji pokazano prezydenta Kaczyńskiego jako wspaniałego męża, ojca, dziadka, wtedy rozdzieliły się światy prawdy i fałszu. Dlatego mainstream poszedł szybko w torpedowanie "Solidarnych", Ewy Stankiewicz, Jana Pospieszalskiego, mnie. Potem pojawiło się "czy godzien Wawelu" i cała rozgrywka ze spotkaniem Moniki Olejnik z Pawłem Kowalem i Adamem Bielanem. Zastanawiająca rola polityków, którzy potem trafili do PJN, a dziś stoją u wrót Platformy, bo ogarnął ich przedwyborczy lęk o krzesełka w sejmie.
- W filmie Ewy Stankiewicz mówi Pan, że nie rozumie tego, co się stało.
- Nadal nie rozumiem. Szczególnie postawy wielu Polaków, którzy snują się po Krakowskim Przedmieściu, uważają, że nic się nie stało, a pod naszym adresem rzucają wyzwiska: "Zoo, psychiatryk".
- Kogo boi się Donald Tusk- - Jeżeli premier został przez własną głupotę wmanewrowany w ten prawdopodobny zamach - bo aktualnie jest badana sytuacja, że na 15 metrach stanęły silniki i wysiadła cała elektronika - to boi się Polaków. Donald Tusk lubi grać w piłkę i chwali się, że gra w ataku. W tej sytuacji się zadryblował. Starał się dryblować między prezydentem Kaczyńskim a premierem Putinem. Zaimponowało mu to, że Rosja go zaakceptowała, poczuł się wspierany w grze przeciwko własnemu prezydentowi. Od wieków zresztą nasz wschodni sąsiad wspomaga bardziej spolegliwą stronę. Donald Tusk boi się nadchodzących wyborów i ceny politycznej, którą może zapłacić. Trzysta lat doświadczeń z Rosjanami i wiedza o KGB-owskich korzeniach członków rządu w Moskwie i pana Putina skłania mnie do przypuszczenia, że oni nigdy nie myślą dobrze o Polsce i Polakach.
- Zaangażował się Pan w Ruch Solidarni 2010, pełni Pan dyżury pod Pałacem Prezydenckim. Dlaczego- - Przeżyłem metamorfozę. Aktorstwo to wspaniała przygoda, ale mocno egoistyczna. Życie rolami, a nie swoim życiem. Znam sporo aktorów, którzy mają problemy z własną tożsamością, bo tyle różnych masek zakładają. Ludzie, którzy kreują Konradów, Napoleonów, wielkich rewolucjonistów, nagle stulają uszy po sobie i prywatnie nie są w stanie powiedzieć nic. Więc do kosza te ich wielkie role, przeżycia, skoro jako ludzie nie mają odwagi, by wystąpić w imię Polaków, którzy zginęli w Smoleńsku a nawet po śmierci są niszczeni. Gówno z taką sztuką, jeśli ta sztuka nie ma krztyny człowieczeństwa. Jeszcze w '81 roku aktorzy mieli jaja, bo stwierdzili po wprowadzeniu stanu wojennego - nie gramy. Uznali, że prawda jest wartością bezcenną i bezdyskusyjną. Kiedy po 10 kwietnia stanąłem pod pałacem, uznałem, że zabawa się skończyła. Trzeba wziąć odpowiedzialność za ten kraj. No bo kto- Ci, którzy poświęcili swoje życie dla tego kraju, polecieli tam i zginęli. Jeśli nie ja, nie pan, to kto- Stojąc długo pod pałacem, robiłem wewnętrzny rachunek sumienia i podejmowałem postanowienia, które rzutują na całe moje życie,  i świadomie ponoszę tego konsekwencje. Bo mogłem pójść w drugą stronę. I dostawać fajne role, zarabiać świetne pieniądze i kręcić się w tym koglu-moglu.
Stanąłem po drugiej stronie i nie żałuję.

źródło
***********************

APPENDIX.

 Napisałem parę godzin przed tym raportem, spodziewając się


rapaportu,  czyli ani raportu ani aportu, ale rapaportu. W rozmowie poprzedającej tę teatralną prezentację zaproponowałem proste kryterium wiarygodnosci tego przedstawienia.

Jeśli znajdzie się choć jeden fakt, który będzie zignorowany, lub nie będzie wyjaśniony, to wtedy ten rapaport, jako całość, przestanie być wiarygodny. Jeśli znajdzie się tam choć jedno kłamstwo, to cały rapaport będzie kłamstwem. Kropka.
Mam wrażenie, że w tym rapaporcie został zignorowany fakt wyłączenia wszelkich źródeł zasilania na kilkanaście sekund przed pierwszym kontaktem z ziemią. Nie czytałem raportu, może się mylę, ale nie jestem ciekaw jego treści.
Dlaczego?
Otóż we wnioskach zawartych w rapaporcie powtórzona jest teza zawarta w sprawozdaniu MAK, zawierająca stwierdzenie, że w chwili katastrofy, wszystkie urządzenia samolotu były sprawne. To jest nieprawda, ponieważ na kilkanaście sekund przed zderzeniem z ziemią nie działały pokładowe urządzenia elektryczne i elektroniczne tego samolotu.
Czym jest podawanie nieprawdy, w takim raporcie?
Jeśli ktoś jednak uważa, że obezwładnienie urządzeń elektrycznych i elektronicznych nie jest faktem, czort z nim.
Jest inna nieprawda w tym rapaporcie. Otóż raport zawiera tezę, że w samolocie nie nastąpił wybuch.
Na jakiej podstawie?
Otóż wiemy, że przeprowadzone były standardowe badania śladów wybuchu konwencjonalnych ładunków wybuchowych. Nie wybuchł tam, ani trotyl, ani piroksylina, ani też semtex. Wykluczono te wybuchy, które weryfikowano. Jednak te badania nie mówią nic, możliwości takich wybuchów, których nie badano.
Nie wykluczono więc możliwości wybuchu bomby paliwowo-powietrznej. Nie przeprowadzono takiego badania, pomimo głośnych i publicznie wypowiadanych podejrzeń. Co więcej, starannie ominięte zostały te procedury, które mogłyby prowadzić do jego potwierdzenia albo zaprzeczenia tej hipotezy. Więcej, dopuszczono do systematycznego niszczenia dowodów, które mogłyby posłużyć do weryfikacji tezy o wybuchu bomby termobarycznej.
W tym postępowaniu, unikanie zweryfikowania dowolnej hipotezy jest czymś więcej niż kłamstwo.
edycja komentarza: michael # sob., 30/07/2011 - 18:51.

RIBBENTROPA z MOLOTOVYM - zemsta zza grobu















APPENDIX.

PIJANY SĘDZIA - WNIOSKI

ZACHOWAJ ARTYKUŁ
Pijany sędzia kierował, przełożony siedział obok. Ten bulwersujacy przykład zawodowej solidarności "organów" może wskazywać na dużo głębsze korzenie zjawiska. Oto nasza diagnoza:
Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pułkownik Jerzy Poksiński, profesor Wojskowego Instytutu Historycznego, opublikował książkę o represjach wobec "podejrzanych politycznie" oficerów Ludowego Wojska Polskiego w czasach stalinowskich. Opisał metody, którymi Informacja Wojskowa zmuszała podejrzanych do potwierdzenia najbardziej absurdalnych oskarżeń wobec nich. Wymienił z imienia i nazwiska ludzi za to odpowiedzialnych. Kilku z nich odpowiedziało za swoje zbrodnie przed sądem Rzeczpospolitej Niepodległej, ale stało się to w sposób dość osobliwy. Jeden z byłych oficerów śledczych, major Mikołaj Kulik, pozwał pułkownika Poksińskiego do sądu. Domagał się wycofania z książki fragmentów naruszających jego dobra osobiste i odszkodowania od autora. Człowiek czerpiący wiedzę o świecie z telewizji i gazet to posunięcie mógł uznać za przejaw starczej demencji. Na co ten komunistyczny oprawca liczy? Przecież skończył się w Polsce komunizm, a władzę sprawują ludzie, którzy z nim walczyli... Dalsze wypadki dowiodły, że starszy pan dobrze wiedział, gdzie żyje. Sądzę też, że w jego poczynaniach można odkryć głęboki sens.

To prawda, że trochę się przeliczył. Żyli jeszcze ludzie, których przed laty przesłuchiwał i wielu z nich zgodziło się świadczyć na korzyść Poksińskiego. Nawet życzliwy Kulikowi nasz wymiar sprawiedliwości nie mógł ignorować zeznań przeciwko niemu złożonych na sali sądowej. Ośmieszyłby się zupełnie. Zwłaszcza, że sprawą interesowały się trochę środki masowego przekazu. Udało się jednak znaleźć rozwiązanie. Przez kilka lat toczyły się jednocześnie dwa procesy – przeciwko Poksińskiemu z powództwa Kulika i przeciwko Kulikowi za czyny opisane w książce Poksińskiego. W obu przypadkach było oczywiste, jakie powinny być sprawiedliwe wyroki, ale żaden nie zapadł. W roku 2000 zmarł Jerzy Poksiński i siłą rzeczy trzeba było umorzyć postępowanie przeciwko niemu. Mikołaj Kulik osiągnął chyba to, czego chciał. Już wcześniej działania stalinowskiego aparatu bezpieczeństwa w Polsce opisywały jego ofiary – Piotr Woźniak, Władysław Jachniak, Stanisław Krupa... Takie relacje ukazywały się drukiem po Sierpniu 1980 roku i po transformacji i były wyniośle ignorowane. Poksiński był jednak oficerem Wojska Polskiego i można było oczekiwać od niego "solidarności", a za "zdradę" należało ukarać. Niech przynajmniej pochodzi sobie po sądach. Pewnie, że chciałoby się czegoś więcej...

Sam Kulik, choć znacznie starszy, zmarł później, w 2002 roku. Pozwoliło to umorzyć także jego sprawę. Do końca zachowywał się butnie. Zeznających przeciwko sobie lżył i nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że znów, choć tym razem tylko psychicznie, torturował ich. Jeszcze przed rozprawą musieli sobie przypomnieć wszystko, czego od niego doznali. Takie powroty do przeszłości, zwłaszcza w starszym wieku, nie są obojętne dla zdrowia. Musieli też przebyć nieraz daleką drogę, by stanąć twarzą w twarz ze swoim prześladowcą. Często dowiadywali się, że ze względu na stan zdrowia oskarżonego sąd odroczył rozprawę i muszą się stawić jeszcze raz. Jeśli sąd jest życzliwy oskarżonemu, z reguły w ten właśnie sposób zamęcza świadków oskarżenia. W tym wypadku takie postępowanie wydaje mi się szczególnie niegodziwe. Dano tym ludziom nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość, a potem ja odebrano. Jest to tak zwana tortura nadziei. Powoduje ona wielkie cierpienie.

Dużo mówi się ostatnio o prawach, jakie ma ofiara przestępstwa. Jednak w tym procesie najwyraźniej sąd bardziej troszczył się o oskarżonych. Mikołaj Kulik umiał to wykorzystać. Rugał i pouczał sędziego. Kiedyś spróbował zdzielić laską dziennikarza. Miał taką emeryturę, że stać go było na płacenie grzywien. Nie bał się, bo nie miał powodu. Razem z nim sądzono jeszcze dwóch innych śledczych Informacji Wojskowej. W roku 2005 dostali wyroki w zawieszeniu, czyli żadne. Ta kategoria ludzi jest po prostu nie do ruszenia.

Stanisław Supruniuk jako szef UB w Nisku i w Krośnie wsławił się szczególnym okrucieństwem. Nazywano go "Pułkownik Śmierć". Między innymi wydał rozkaz zabicia żony dowódcy oddziału NSZ Franciszka Przysiężniaka – "Ojca Jana". Była w siódmym miesiącu ciąży. Podziemie dwukrotnie próbowało wykonać na nim wyrok i w końcu przeniesiono go na wybrzeże. Potem został dyplomatą. W roku 1999 prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył go Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W ten sposób ludzie, których aresztował, przesłuchiwał czy wysyłał na Syberię, dowiedzieli się, że żyje. Zaczęła się prawdziwa lawina doniesień o popełnieniu przestępstwa. Prezydent odebrał Supruniukowi Krzyż, a do śledzenia jego sprawy wyznaczył Ryszarda Kalisza. Procesy w Krośnie i Gdyni zaczęły się w roku 2001. W roku 2002 pułkownik Skarbimir Socha, jedna z ofiar Supruniuka, oskarżył państwo polskie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka o "ochranianie komunistycznych zbrodniarzy". Podejrzewam, że wyrok, o ile zapadnie, nie będzie satysfakcjonujący. Referendum akcesyjne wypadło przecież pozytywnie, Polską rządzi proeuropejski Donald Tusk, a bliskimi współpracownikami Supruniuka byli Józef i Ryszard Młynarscy – dziadek i ojciec Danuty Hübner.

W tej sprawie ciekawe jest jeszcze jedno. Ludzie świadczący przeciwko "Pułkownikowi Śmierci" obawiali się, że jego zbrodnie przedawnią się w roku 2009. Nie powinni. Obowiązuje przecież ustawa z 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji do Spraw Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Według niej bieg terminu przedawnienia zbrodni rozpoczyna się 1 sierpnia 1990 roku. Od tej daty musi minąć 40 lat, by przedawniła się zbrodnia związana z zabójstwem, a dla każdej innej 30 lat. Być może ofiary Supruniuka zostały okłamywane. Znają tylko ogólne przepisy o przedawnieniu. O tym, że prawo polskie sprawę zbrodni komunistycznych traktuje w sposób specjalny, nie informowano ich. Z drugiej strony nie wiem, czy powołanie się na ustawę o IPN-ie zawsze skutkuje. Prokuratorzy oskarżający zabójców Grzegorza Przemyka powinni o niej wiedzieć i sędziowie też. Trudno nie uznać tego zabójstwa za zbrodnię komunistyczną, a sprawa została umorzona ze względu na przedawnienie.

W roku 2008 procesy przeciwko Supruniukowi jeszcze trwały. Nie wiem, czy trwają nadal. Tego, że jest on nie do ruszenia, jestem pewny.

Sprawę Kazimierza Graffa rozstrzygnięto całkiem niedawno, w roku 2007. Jej przebieg dowodzi, że sytuacja zbrodniarzy komunistycznych uległa dalszej poprawie. Media prawie jej nie zauważyły i fakt ten świadczy o tym, że naszą demokrację udało się już uregulować, a dziennikarze to zrozumieli. Poza tym mogli mieć jeszcze inne obawy. Pisząc o niej, trudno nie wspomnieć o roli prawników pochodzenia żydowskiego przy tworzeniu z Polski satelity Związku Sowieckiego. Prawda jest taka, że Żydami była znaczna część utrwalaczy władzy ludowej, zarówno "krajowców", jak i przysłanych ze Wschodu. Przypominając o tym fakcie, można zasłużyć na miano antysemity, a dla nowoczesnego człowieka chyba oskarżenie o kradzież jest mniejszą hańbą. Sam Graff położył dla sprawy komunizmu w Polsce znacznie większe zasługi niż Mikołaj Kulik i może nawet większe niż Supruniuk. Przed wojną ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Jako Żyd, musiał siedzieć w oddzielnej ławce. Dzięki władzy ludowej miał okazję odpłacić Polakom za wszystkie upokorzenia i wykorzystał ją. W wielu procesach oskarżał członków podziemia niepodległościowego. Najczęściej żądał dla nich kary śmierci, a sędziowie najczęściej te żądania spełniali. Miał obowiązek być na egzekucjach i czynił to z przyjemnością. Czasami sam wykonywał wyroki. 26 lutego 1946 w Sokołowie Podlaskim sądzono 15 członków AK. Skazano na śmierć 10 z nich. Graff żądał tej kary dla wszystkich. Obowiązujące wówczas prawo pozwalało wymierzyć ją za różne przestępstwa, na przykład za nielegalne posiadanie broni. Skazany miał prawo prosić o łaskę prezydenta Bieruta, ale Graff nie dał na to czasu. Nakazał wykonanie egzekucji już nazajutrz.

Sąd uznał, że oskarżenie to nie jest poparte dowodami, bo akta sprawy zostały zniszczone. W takich kłopotliwych sprawach akta i inne dowody niszczą się lub giną u nas dosyć często. Rozpatrywał inne. W grudniu 1947 roku został aresztowany członek Ruchu Oporu Armii Krajowej Stanisław Figurski. Funkcjonariusze UB torturowali go przez miesiąc, aż przyznał się do dokonywania napadów rabunkowych. Dopiero wtedy Graff wydał nakaz aresztowania.

Formalnie obowiązywała wtedy w Polsce konstytucja uchwalona w roku 1921. Stanowiła ona, że nikt nie może być zatrzymany przez organa ścigania dłużej niż przez 48 godzin. Później trzeba go wypuścić, chyba, że prokurator wyda nakaz aresztowania. Konstytucje u nas się zmieniają, ale zapis o 48 godzinach jest w każdej. Wprowadzono go, by utrudnić robienie tego, co UB zrobiło z Figurskim - zmuszania zatrzymanego do samooskarżenia. Obowiązkiem prokuratora jest nie tylko ściganie przestępców, lecz także pilnowanie praworządności. Graff powinien Figurskiego uwolnić. Jednak jego partyjnym zadaniem było wykazanie, że tylko złoczyńcy sprzeciwiają się władzy ludowej. Dlatego doprowadził do skazania go na śmierć i stracenia jako pospolitego bandyty.

Podobno żyjemy w demokratycznym państwie prawa, a jego fundamentem są prawne procedury. Ich łamanie jest niedopuszczalne i pod żadnym pozorem nie może ujść płazem. Akta sprawy Figurskiego zachowały się i dowody na złamanie procedury postępowania karnego przez Graffa były niezbite, a jednak okazał się nie do ruszenia...

Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie nawet nie dopuścił do procesu. Nie dopatrzył się bowiem znamion czynu zabronionego. Sąd Najwyższy, do którego odwołali się śledczy IPN-u, ostatecznie zatwierdził tę decyzję.

Kiedy rozpatruje się w naszym kraju oskarżenia o zbrodnie komunistyczne, właściwie zawsze dochodzi do czegoś, co jest kpiną ze sprawiedliwości i przyzwoitości. Wyjaśnienie, z czego to wynika, nie wydaje się zbyt trudne.

W roku 1989 doszło u nas do czegoś, co nazwano upadkiem komunizmu. Czy to określenie trafne, to już inna sprawa. W każdym razie powstał problem, który demokratyczną opozycję jakby przerastał. Co zrobić z pozostawionym przez komunistów aparatem państwowym? Kwestia wymiaru sprawiedliwości była szczególnie ważna. Pojawił się pomysł przeprowadzenia weryfikacji sędziów i pozbawienia prawa wykonywania zawodu szczególnie dyspozycyjnych wobec władzy ludowej. Wywołał on ogromne oburzenie naszych autorytetów moralnych. Ludzie, którzy w negocjacjach przy Okrągłym Stole odnieśli dla nas historyczny sukces, zaczęli mówić, że byłby to zamach na niezawisłość sędziowską, a ta, podobnie jak niewzruszone procedury prawne, jest fundamentem demokracji, którą właśnie tworzą. Jeśli pod jakimkolwiek pozorem zacznie się usuwać z urzędu sędziów, to zamiast niej powstanie nowa tyrania. Nie można powiedzieć, żeby niedola sędziów zbytnio nas obeszła. Nie cieszą się oni w Polsce specjalnym poważaniem. Zagrożenie demokracji, której nie można ani zjeść, ani wypić, również nie spędzało nam snu z powiek. Jednak gdy subtelnie zasugerowano nam, że jeśli można będzie usunąć sędziów, którzy wysługiwali się komunistom, to nikt, kto był członkiem PZPR albo uczestniczył w pochodzie na 1 Maja nie będzie mógł być pewnym dnia ani godziny, wielu poczuło solidarność z nimi. Są ludzie, którzy wiedzą, jak trafić nam do przekonania. Tęga głowa wymyśliła ten argument. Sądzę, że dzięki niemu wypadki potoczyły się tak, jak powinny. Tak zwane oszołomy domagające się weryfikacji nie mogły odtąd liczyć na zbyt wiele głosów w wyborach. Sędziowie i prokuratorzy zwalczający jeszcze niedawno ekstremistów z Solidarności pozostali na urzędach za powszechna aprobatą.

Część z nas w swej głupocie wyobrażała sobie, że to chrześcijańskie przebaczenie. Prześladowani rezygnują z karania swoich prześladowców. Nie ma żadnych rozliczeń, tylko zgoda, zgoda, zgoda... Część ma tak wiele na sumieniu, niekoniecznie w związku z polityką, że odruchowo zawsze staje po stronie winnych. Jeszcze innych życie nauczyło, że u nas ci, których naprawdę należy ukarać, potrafią się obronić. Jedynie płotki trafiają za kratki. Nie umiem określić ilościowo udziału tych postaw w społeczeństwie. Prezydent Bronisław Komorowski zapewniał podczas obchodów rocznicy masakry w grudniu 1970, iż jest zawiedziony tym, że winnych nie udało się wykryć i ukarać. A przecież należy do tych, którzy zdecydowali, że wymiar sprawiedliwości pozostał enklawą PRL-u. Łatwo było przewidzieć, jakie będą konsekwencje.

Kiedy rozwiązywano Służbę Bezpieczeństwa i weryfikowano ludzi w niej służących, nikt właściwie przeciwko temu nie protestował. A czym wymiar sprawiedliwości w Polsce Ludowej różnił się od bezpieki? W tak zwanym obozie socjalistycznym potępiano pogląd, że największa szansa na sprawiedliwy wyrok istnieje wtedy, gdy sądy i prokuratura są zupełnie niezależne od organów ścigania i świata polityki.

W pierwszych latach swych rządów władza ludowa zniszczyła ogromną liczbę swoich przeciwników. Część tego dzieła wykonały formacje mundurowe, część służby tajne, a część wymiar sprawiedliwości. To wszystko były gałęzie jednolitego aparatu przemocy, którym kierowała Partia.

Byleby człowiek był – paragraf się znajdzie. Ta dewiza Andrieja Wyszyńskiego przyświecała też prokuratorom Polski Ludowej. My sędziowie nie od Boga – jak trzeba skazać, to skażemy. Tak mawiał jeden z orzekających w jej imieniu sędziów. Prawnicy, którzy myśleli inaczej, nie byli potrzebni. Po roku 1956 metody sprawowania władzy stały się łagodniejsze, ale ludzie, którzy służyli w czasach terroru, przecież pozostali. Dla władzy ludowej byli wręcz bezcenni. W latach 1968, 1970, 1976 i 1981 pokazali, że potrafią działać, jak za dawnych lat i można było z góry mieć pewność, że nie zawiodą. Po tym, co zrobili przed 1956 rokiem, inaczej postąpić nie mogli. Czas robił swoje. Przychodzili nowi sędziowie i prokuratorzy, ale to ci starzy ich wybierali i wychowywali. Przekazywali wzorce zachowań, do których z pewnością nie należała niezależność. Powstawały też osobiste powiązania. Solidarność środowiskowa istnieje w każdym kraju. W Polsce jest chyba szczególnie silna. Wszak słyniemy z solidarności. Lech Kaczyński próbował skłonić sędziów z Torunia, by sprawiedliwie osądzili swojego kolegę Wilkanowskiego. Nic nie wskórał. Sprawiedliwość nie jest u nas ślepa, gdy stroną w procesie jest pracownik wymiaru sprawiedliwości czy funkcjonariusz organów ścigania. Wielu ludzi, którzy mieli takie procesy, może o tym zaświadczyć. Próbowano nas przekonać, że wyroków sądowych się nie komentuje. Dlaczego? W innych krajach uważa się, że w pewnych sytuacjach jest to całkowicie uzasadnione.

Franciszek Rusek wstąpił do UB w roku 1945. Sędzią został w roku 1949. Na początku wystarczały do tego kursy. Studia skończył później. Potem pracował w aparacie partyjnym, ministerstwie sprawiedliwości, Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, Sądzie Najwyższym i Instytucie Badania Prawa Sądowego. W grudniu 1981 roku został Prokuratorem Generalnym. Czekała go ciężka praca, ale podołał. Po transformacji czuł się szykanowany. Wskutek służby w UB utracił prawo do przejścia w tak zwany stan spoczynku. Sędzia w stanie spoczynku nie orzeka, ale jego uposażenie jest wyższe niż emerytura. Skarga Franciszka Ruska została oddalona. Musiał odejść na emeryturę. Życzę takiej każdemu. Jego kariera pokazuje, że w PRL-u z organów bezpieczeństwa łatwo było przejść do administracji, polityki i nauki. Dodajmy do tego jeszcze środki masowego przekazu i kadrę kierowniczą przemysłu, a będziemy mieli przybliżony obraz wpływów tego środowiska, które spaja wspólna przeszłość. Ci ludzie byli mocno przekonani, że państwo polskie istnieje dla nich, a po roku 1989 ich następcy osiągnęli nawet więcej.

Zbrodniarze stalinowscy są bezpieczni. Winni masakry na Wybrzeżu i nieznani sprawcy z czasów stanu wojennego również. Także ci znani najczęściej chodzą z podniesioną głową. Nie tylko Jaruzelski i Kiszczak, ale nawet zabójcy Grzegorza Przemyka. To jest prawdziwa solidarność – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Majątków zabranych przez władze PRL-u z naruszeniem prawa z reguły nie zwrócono właścicielom, a w biznesie pełno swoich. Emerytowani prawnicy też mogą sobie dorobić. Zdarzyło się, że Instytut Pamięci Narodowej zatrudniał na umowę–zlecenie stalinowskiego prokuratora. Przyznać trzeba, że gdy okazał się współuczestnikiem zbrodni komunistycznej, zrezygnowano z jego usług. Ogólnie można stwierdzić, że prokuratorzy pracujący w IPN o zbrodnie komunistyczne oskarżają dość rzadko. Warto zwrócić uwagę na fakt, że ich zwierzchnikiem nie jest Prezes IPN, lecz Prokurator Generalny. Może ma to znaczenie, może nie...

Coraz mniej jest ludzi, których obchodzi przeszłość, choć mają często do czynienia z sądami i zżymają się na ich pracę. Właściwie, czemu instytucje chroniące zbrodniarzy mają być sprawiedliwe akurat wobec nich?

Czy to się może zmienić? Do tej pory żaden rząd tego nie próbował. Także rząd Olszewskiego i rządy PiS-u. Pewien więzień obozów pracy szukał sprawiedliwości. Pisał do obydwu braci Kaczyńskich i nie dostał odpowiedzi. Dowiedział się, że jego list do premiera Jarosława Kaczyńskiego trafił do Adama Lipińskiego. Dzwonił często do jego sekretariatu. Mówiono mu, że szef ma list na biurku, ale jeszcze go nie czytał. Po pół roku przestał dzwonić. Tak wyglądała walka z układem.

Kiedyś popularna była "biblijna" prognoza. Gdy wymarli urodzeni w niewoli, Naród Wybrany wszedł do Ziemi Obiecanej. Czy dalsza historia Żydów jest pocieszająca? Tak naprawdę weszło też dwóch urodzonych w Egipcie, bo naprawdę wierzyli Bogu. Dziś już chyba wszyscy widzą, że z Exodusu żadna dla nas pociecha. Ludzie umierają, ale wzorce zachowań i układy nie. Trwają, bo istnieje dla nich społeczna akceptacja, i jeśli nie nastąpi przemiana w milionach serc, pozostaną nie do ruszenia.
Piotr Setkowicz