ZAMIAST WSTĘPU.
DODATEK.
Opozycjonista
Rocznik 1957. Syn stolarza i sekretarki. Kończy I Liceum Ogólnokształcące położone w centrum Gdańska, tuż przy Stoczni. Z bliska ogląda grudniową tragedię 1970 r.: robotników pod bramą, przemarsz ulicami miasta, płonący Komitet Wojewódzki. Widzi, jak wojsko i milicja strzelają do robotników. Opowie później, że największym przeżyciem był dla niego widok nowiutkich piłek ze splądrowanego sklepu, unoszących się na powierzchni rzeczki Raduni. I że Grudzień '70 ukształtował go, podobnie jak całe pokolenie gdańszczan, już na całe życie. W zderzeniu z nagą, brutalną siłą nikt już nie miał złudzeń, że ten system można zreformować. Doświadczenie Grudnia w połączeniu z silnym patriotyzmem lokalnym i autentyczną wspólnotą ideową scementowało gdańskich liberałów, wytworzyło wyjątkowo silne więzi.
W 1976 r. Tusk rozpoczyna studia historyczne na Uniwersytecie Gdańskim. Trafia tam do Studenckiego Komitetu Samopomocy.
Bogdan Borusewicz, lider gdańskiej opozycji przedsierpniowej: - Usłyszałem o Tusku w 1978 r. od Bądkowskiego. Mówił, że przy Zrzeszeniu Kaszubsko-Pomorskim jest bardzo ciekawa grupa młodych ludzi. Zapamiętałem to nazwisko - Tusk. Bądkowski mówił, że oni przeznaczeni są do innych celów i nie skontaktuje mnie z nimi. Bał się, że wsiąkną w opozycję. Ale i tak wsiąkli. Gdy go poznałem, spodobał mi się. Absolwent historii, bardzo inteligentny.
Tusk współpracuje z "Robotnikiem Wybrzeża", ma kontakty z WZZ. Kończąc studia w 1980 r. (tuż po Sierpniu), zdąży jeszcze założyć NZS na UG. Pierwsza praca pod okiem Bądkowskiego w piśmie "Samorządność".
Stan wojenny przynosi rozwiązanie pisma. Tusk nie ma pracy. Przez jakiś czas sprzedaje pieczywo w przejściu podziemnym pod dworcem kolejowym. A potem przychodzi czas Świetlika.
Spółdzielnię Świetlik założyli gdańscy opozycjoniści. Świetlikiem kierował późniejszy marszałek Sejmu Maciej Płażyński, a zatrudniał kolegów z podziemia. Dzięki Świetlikowi mogli utrzymać rodziny, a ponieważ spółdzielnia przynosiła spore zyski, zostawało jeszcze na działalność podziemną.
Praca nie była lekka. - Bardzo niewielki promil ludzi w Polsce wie, co znaczy tak ciężka praca, jaką ja wykonywałem. Pracowałem jako robotnik wysokościowy, konserwując różne urządzenia w kopalniach i w elektrowniach. Mieszkałem w takich hotelach robotniczych, które pani omijałaby z daleka - opowiadał Tusk w jednym z wywiadów. Do dziś szczyci się tą pracą, eksponuje ją w klipach wyborczych.
Współorganizator sierpniowego strajku w Stoczni Jerzy Borowczak: - W Świetliku pracowali różni ludzie: katolicy, niewierzący, socjaliści, nawet ci mojżeszowego wyznania. Zbiór ludzi o różnych poglądach, ale wszystko grało. Pracowaliśmy po 18 godzin na dobę, towarzystwo było wspaniałe. Spotykamy się do teraz co najmniej raz do roku. W każdego sylwestra o 12 w południe gramy mecz. Donald zawsze przyjeżdża.
Ale Świetlik to nie wszystko. Tusk wraz z Jackiem Kozłowskim i Wojciechem Dudą zakłada drugoobiegowe pismo "Przegląd Polityczny". Do 1989 r. wychodzi 12 numerów. Już w pierwszym napisali, że czują się liberałami. Wokół "Przeglądu" krystalizuje się środowisko. Pod pseudonimami publikują Janusz Lewandowski, Jan Krzysztof Bielecki, Jacek Merkel. Na łamach pojawiają się również m.in. Borusewicz i Lech Kaczyński.
Janusz Lewandowski, lider KLD, minister przekształceń własnościowych, dziś eurodeputowany PO: - To było spotkanie dwóch środowisk - młodzieżowego z NZS, które pracowało fizycznie, i grupy młodych asystentów akademickich, z której ja się wywodziłem. Donald sprawiał niespójne wrażenie. Był luzakiem, a zarazem autentycznym liderem swojej grupy. Nie siłą, nie krzykiem, ale dzięki pogodnemu usposobieniu budził prawdziwy posłuch. I widać było, że siedzi w nim zamysł polityczny. Chciał stworzyć środowisko polityczne.
Liberał
Skąd się wziął liberalizm, myśl raczej obca polskiej tradycji? Tusk opowiadał kiedyś: - Źródła inspiracji ideowej wyrastają wprost z kontestacji antykomunistycznej. Studiowaliśmy klasyków liberalizmu, może trochę ze snobizmu i schlebiając modzie, ale zarazem próbowaliśmy to przenieść na grunt rodzimy.
"Asystenci" uzupełnili liberalną edukację młodszych o kilka lat kolegów. Podsunęli im teksty klasyków neoliberalizmu: Friedricha von Hayeka, Miltona Friedmana, Ludwiga von Miesesa. Tych autorów drukuje "Przegląd Polityczny".
Liberałowie wspierają majowy i sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej w 1988 r., ale wydarzeniem kluczowym jest grudniowy Kongres Liberałów.
W scenerii upadającego komunizmu przygniecionego potężnym kryzysem gospodarczym spotkanie ludzi z całej Polski otwarcie debatujących o kapitalistycznej gospodarce mogło wyglądać cokolwiek egzotycznie. Przyjechali konserwatywni liberałowie z Krakowa skupieni wokół Mirosława Dzielskiego i Tadeusz Syryjczyka, był liberał "felietonowy" Janusz Korwin-Mikke, późniejszy szef giełdy Lesław Paga, dzisiejszy publicysta ekonomiczny "Gazety" Witold Gadomski.
Liberałowie ogłaszają program powszechnej prywatyzacji autorstwa Lewandowskiego i Jana Szomburga, projekt nowej konstytucji Lecha Mażewskiego, program regionalizacji i rozwoju samorządu terytorialnego. Za chwilę powstanie Stowarzyszenie "Kongres Liberałów", a wokół niego wianuszek towarzystw gospodarczych o dziwacznie brzmiących nazwach, takich jak Klub Prywatnego Przedsiębiorcy czy Izba Juniorów Gospodarki.
Bieg wydarzeń przechodzi w galop. Na początku 1989 r. gdańscy liberałowie byli jeszcze środowiskiem na tyle mało znaczącym, że zabrakło dla nich miejsca przy Okrągłym Stole. W czerwcowych wyborach w drużynie Wałęsy znalazło się miejsce tylko dla Bieleckiego.
- Latem 1989 namówiłem Donalda na wyjazd do Norwegii. Do pracy, by trochę dorobić - opowiada Jaśko Pawłowski, w czasach Świetlika kierowca Płażyńskiego, dziś trójmiejski restaurator. - Pracowaliśmy w szkole ludowej dla emigrantów, wykonywaliśmy tam drobne prace remontowe. Donald często dzwonił do Polski, by dowiedzieć się, co tam się dzieje. Korwin-Mikke napisał wtedy w "Polityce", że Tusk będzie ministrem gospodarki morskiej w nowym rządzie. Pracodawcy norwescy, gdy im o tym powiedzieliśmy, bez wątpienia wzięli nas za wariatów.
Tusk ministrem w rządzie Mazowieckiego nie został, ale na pierwsze polityczne splendory długo nie czekał.
Latem 1990 r. stowarzyszenie przekształca się w KLD. Pierwszym szefem zostaje Lewandowski. Legitymacje KLD, aby się źle nie kojarzyły z czerwonymi książeczkami, mają formę kart kredytowych. Tusk dostaje legitymację nr 3. W licznych wywiadach opowiada, co to jest liberalizm, skąd się wziął i do czego dąży. Dzisiaj widać w nich fascynację trzydziestoparoletniego Tuska samą etykietą liberała. Na ogół nie mówi: "Najważniejsza jest dla mnie wolność", ale "Dla liberała wolność jest najważniejsza".
Być liberałem oznaczało być nowoczesnym, na fali, dostosować się do nowych czasów. Padało to na podatny grunt, zwłaszcza wśród miejskiej młodzieży szturmującej na początku lat 90. ekonomiczne i prawnicze kierunki na wyższych uczelniach. Wkrótce pojawił się nowy typ studenta - już nie w swetrze, ale w garniturze, z teczką i zwiniętą "Rzeczpospolitą". Ich partią był KLD.
Liberalizm Tuska wyrasta z autentycznych fascynacji i szczerego przekonania o wyższości gospodarki rynkowej. Jest w tym dogmatyczny. Powiedział kiedyś, że z dwojga złego woli już wolny rynek bez demokracji od socjalizmu z woli wyborców. Ciągnęła się później za nim gęba "pinochetysty".
Wałęsista
Atmosfera Gdańska 1990 r. była taka, że trudno było nie popierać Wałęsy. Cała tutejsza opozycja - czy to związkowcy, czy liberałowie, czy działacze Ruchu Młodej Polski - związała w latach 80. swe drogi z Lechem. Wojna na górze, spór Wałęsy z Mazowieckim, kto miał rację - to wszystko nie miało znaczenia. Nieliczni, jak Aleksander Hall, mieli odwagę przeciwstawić się tym nastrojom. Nawet kierownictwo dopiero co powstałego gdańskiego oddziału "Gazety" poparło na lokalnych stronach przywódcę "Solidarności". Wbrew linii całej "Gazety", która jednoznacznie stanęła po drugiej stronie ostrego sporu. - Nie być wtedy za Wałęsą, to tak jak zgodzić się z tym, że Gdańsk ma być niemiecki - mówi Dariusz Wasielewski, wówczas dziennikarz gdańskiego oddziału "Gazety", dziś rzecznik "Solidarności".
Dla gdańskich liberałów wybór też był oczywisty, choć przywódcę ruchu robotniczego trudno było wówczas uznawać za gwaranta przemian wolnorynkowych. Wspólnie z Porozumieniem Centrum braci Kaczyńskich zaangażowali się w zwycięską kampanię prezydencką Wałęsy. A Wałęsa zrewanżował się najlepiej, jak tylko mógł. Gdy został prezydentem, na premiera desygnował praktycznie nieznanego opinii publicznej Bieleckiego.
Jak do tego doszło? Tusk opowiadał po kilku latach: - Liberałów postrzegano jako środowisko nie tylko o niezłym przygotowaniu intelektualnym, ale i o dość eleganckim stylu myślenia politycznego. W oczach Wałęsy Bielecki miał wszystkie cechy, których prezydent oczekiwał od premiera. Nie był on liderem zbyt silnego ruchu politycznego, który mógłby się potem niepokojąco wyemancypować.
Bielecki okazał się premierem dosyć sprawnym i budzącym sympatię. Skorzystał na tym cały KLD, który z lokalnej partii zakorzenionej co najwyżej w środowisku przedsiębiorców stał się rozpoznawalną marką na poszatkowanym, zagęszczonym do granic absurdu rynku politycznym.
Liberałowie wiele zawdzięczają Wałęsie. I choć w kolejnych latach ich drogi się rozchodziły, sentyment do Wałęsy pozostał. Dał o sobie znać szczególnie wyraźnie w 1995 r., już w czasach Unii Wolności. Kandydatem UW na prezydenta był niekochany przez liberałów Jacek Kuroń. Tusk, choć o Wałęsie wypowiadał się wówczas sceptycznie (np. nazwał go "demokratycznie wybranym prezydentem, który działa niezgodnie z prawem i konstytucją"), zorganizował imprezę, podczas której liberałowie poparli jego kandydaturę.
Tusk zawsze głosował na Wałęsę. W 1990 r. z pełnym entuzjazmem, w 1995 r - z "ciężkim sercem" i w 2000 r. - "z sentymentu". Teraz Wałęsa mu się odwdzięcza, popierając Tuska w tegorocznych wyborach.
Pragmatyk
W Sejmie pierwszej kadencji liberałowie uchodzili za towarzystwo mocno rozrywkowe. Za czasów rządu Suchockiej nie udało się uchwalić ważnej ustawy, bo posłowie KLD poszli gdzieś na imprezę i koalicji zabrakło większości.
W Gdańsku salonem liberałów stał się Cotton Club. Właściciel klubu Jaśko Pawłowski: - Po raz pierwszy w świeżo wyremontowanej knajpie fetowaliśmy sukces wyborczy 1991 r. Przyjechał Bielecki i pół rządu. Potem wszystkie imprezy były w Cottonie. Jak pociąg z Warszawy przyjeżdżał na weekend do Gdańska, wszyscy wracali na chwilę do żon, a potem przychodzili do Cottonu dzielić się informacjami. To było coś nowego. Ludzie ciągnęli do klubu, bo chcieli zobaczyć premiera. Przychodził mniej lub bardziej szemrany biznes. Nawet niejaki Janusz Leksztoń [głośny w tamtych latach biznesmen-aferzysta - red.] raz się zjawił i wciskał jakieś kity Bieleckiemu. Wszystko to skończyło się w 1993 r. Po porażce towarzystwo rozpierzchło się i klub zaczął marnieć. Za rok go zamykam.
Credo KLD wyłożył Tusk przed wyborami 1991 r.: - Kongres jest jedyną postsolidarnościową partią, która nie będzie oferowała wyborcom pamięci o historii ostatnich lat, czyli martyrologii, orła w koronie, krzyży na ścianie, Częstochowy. Chcieliśmy pokazać ludziom, że istnieją nowoczesne formacje polityczne, które potrafią odwrócić się plecami do archaicznych stereotypów typu: solidarność - komunizm, narodowcy - socjaliści, lewica - prawica.
Obok ostentacyjnego ignorowania podziałów z czasów PRL Kongres wyróżniały pierwsze w nowej rzeczywistości próby wykorzystania technik marketingu politycznego.
Ale popularność ma też złe strony. Do Kongresu ciągnie biznes, rozmaici mniej lub bardziej wiarygodni przedsiębiorcy. Selekcji nie ma prawie wcale. Wielu działaczy KLD kończy później na ławie oskarżonych. Najbardziej spektakularny był przypadek lidera liberałów w Warszawie Andrzeja Machalskiego, który został skazany za narażenie KGHM na miliardowe straty.
Epitet aferałów w przyszłości stanie się przyczyną klęski. Ale w 1991 r. wszystko szło świetnie. Tusk też skorzystał na premierowaniu Bieleckiego, bo po objęciu przez Janusza Lewandowskiego teki ministra przekształceń własnościowych zastąpił kolegę na stanowisku szefa KLD. W wyborach do parlamentu pod koniec 1991 r. KLD dostaje 7,5 proc.
Po nieudanych negocjacjach nad stworzeniem koalicji KLD-PC-UD powstał antywałęsowski, prawicowy rząd Jana Olszewskiego. Na początku 1992 r. podczas zjazdu mazowieckiej "S" Olszewski rozpętuje nagonkę na liberałów, nazywa ich złodziejami. Te ataki zbliżają Kongres do równie brutalnie flekowanej Unii Demokratycznej. Nadchodzi "noc teczek", szef MSW Antoni Macierewicz przedstawia listę domniemanych agentów specsłużb PRL. Sposób przeprowadzenia lustracji jest haniebny, KLD wspólnie z UD i kilkoma innymi ugrupowaniami, przy wsparciu Wałęsy, obalają więc rząd Olszewskiego. Nowym premierem ma być Waldemar Pawlak z PSL, ale nie udaje mu się stworzyć gabinetu.
Ostatecznie powstaje gabinet Hanny Suchockiej, do którego wchodzi KLD. A przed wyborami 1993 r. pojawia się pomysł wspólnego startu koalicji UD-KLD. - Sprawa rozbiła się o duperele - powie później Tusk, ale prawda jest taka, że połączenie miało wielu przeciwników po obu stronach. Nie kwapił się ani Mazowiecki, ani Tusk, a pomysł zablokował ostatecznie szef kampanii Kongresu Jacek Merkel.
A za chwilę połączenie stanie się koniecznością. Mimo hucznej kampanii w amerykańskim stylu KLD przegrywa wybory 1993 r. i nie dostaje się do Sejmu. Unia Demokratyczna, choć bez entuzjazmu, zaprasza liberałów do stworzenia wspólnej formacji. Dziś wielu ludzi dawnej Unii uważa, że to był błąd. Utwierdzają się w tym przekonaniu, czytając "Solidarność i dumę".
Antysalonowiec
Jeśli zawierzyć "Solidarności i dumie", droga Donalda Tuska i jego środowiska zawsze była konsekwentna, bez żadnych wahań podążał w jasno wytyczonym kierunku, czego zwieńczeniem ma być Pałac Prezydencki. Zawsze wiedział, co jest najważniejsze, przypominały mu o tym dwa wielkie symbole, którym był niezmiennie wierny: Lecha Wałęsy i Leszka Balcerowicza. Pierwszy oznacza niepodległość, drugi - modernizację.
Spojrzenie Tuska na własną biografię polityczną jest jednak wypolerowane. Często myli tropy, jedne fakty uwypukla, a inne całkowicie pomija. Nawet słowem nie wspomina, że sześć lat jego politycznej biografii przypada na aktywność w Unii Wolności. Z książki można wręcz odnieść wrażenie, że ze środowiskiem UW zawsze był w sporze.
Chwaląc Wałęsę („bohatera narodowego mitu"), pisze: „Dobrał partnerów wbrew nastrojom: Leszka Balcerowicza, a następnie niedocenianego dziś premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Wspólnie poprowadzili Polskę do NATO i Unii Europejskiej, wcześniej skłoniwszy Związek Radziecki do wycofania swych wojsk z naszego kraju. Dziś mało kto pamięta, że zarówno postkomuniści, jak i lewicowa część elit solidarnościowych, z autorytetami rangi Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka, bez entuzjazmu podchodziły do forsownego Go West Wałęsy i Bieleckiego".
Tusk mija się tu z prawdą. Nie daje żadnego przykładów owego braku entuzjazmu, bo po prostu takich nie ma. Pierwszego otwarcia Polski na Zachód dokonał właśnie rząd Mazowieckiego, podpisując w 1990 r. z Niemcami układ o wzajemnym sąsiedztwie, a wejście Polski do NATO i UE było wynikiem wysiłków wszystkich rządów po 1989 r., nie tylko tandemu Wałęsa - Bielecki. To zresztą Bronisław Geremek, jako szef MSZ, formalnie wprowadził Polskę do NATO.
Dla wielu ludzi, z którymi Tusk był w UW, deprecjonowanie roli przywódców Unii świadczy już tylko o małostkowości.
Ale liberałowie źle wspominają UW. Twierdzą, że nigdy nie czuli się w Unii jak u siebie, dusili się w elitaryzmie uprawianym przez tę formację i mentorstwie jej liderów.
Skąd ta wzajemna niechęć dwóch środowisk, które przez kilka lat tworzyły wspólną formację?
W książce Janiny Paradowskiej i Jerzego Baczyńskiego „Teczki liberałów" z 1993 r. Tusk opowiada o swej pierwszej wizycie na Zachodzie, w Paryżu. Był rok 1988: „Trafiłem do Giedroycia, do Chojeckiego, do wszystkich autorytetów emigracyjnych. I przeżyłem wielki negatywny szok. (...) Byłem przekonany, że jadę po swoje. Przecież o »Przeglądzie Politycznym « było już głośno w podziemiu i nie tylko w podziemiu. Legendy krążyły też o możliwościach wsparcia z Zachodu. Okazało się, że jestem oczywistym pariasem... W Paryżu nikt nie czytał naszego »Przeglądu «, mimo że staraliśmy się wysyłać wszystkie numery. (...) Fascynujące było zobaczyć Giedroycia, ale też miałem poczucie, że jest prawie niemożliwe, żeby wbić się w ten centralny nurt. (...) Na mnie patrzyli trochę jak na faceta z buszu, który nieoczekiwanie melduje, że w ogóle istnieje".
Historia tak typowa, że aż banalna. Młody, pełen entuzjazmu i wybijający się w swym środowisku aktywista rusza w wielki świat i stwierdza nagle, że nikt go tam nie zna.
Tusk ubolewał, że pieniądze z Zachodu szły na utrzymanie "inicjatyw warszawskich", a "Przegląd Polityczny" przez sześć lat dostał tylko 500 dolarów.
Swój stosunek do "warszawki" Tusk wprost wyłożył w jednym z wywiadów z 1993 r.: - Wszyscy wiedzieliśmy wówczas [w 1990 r.], że organizujemy się politycznie przeciw rządom Tadeusza Mazowieckiego. Sprzeciw wywoływał warszawsko-krakowski centralizm. Był to klasyczny bunt kontrelity.
Niełatwo było dorównać staremu, etosowemu warszawskiemu salonowi opartemu na ludziach, którzy w latach 70. stworzyli KOR, odegrali kluczowe role przy Okrągłym Stole, a potem nadawali ton Unii Wolności. Rodziło to wśród gdańszczan ducha rywalizacji. Gdy po powstaniu rządu Bieleckiego przyjechał do stolicy "gdański desant", liberałowie zostali przyjęci przez dawnych KOR-owców z zainteresowaniem i sporą dozą sympatii, ale nie bez mentorstwa i poczucia wyższości.
Gracz
Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że szans na trwałe połączenie obu środowisk nie było. Były zbyt hermetyczne, oba pragnęły dominować. Fundamentalne różnice dotyczyły też stylu uprawiania polityki. Unia była partią staroświecką, przywiązaną do wartości, ale zarazem wiecznie hamletyzującą i niezdecydowaną. Liberałowie mieli wnieść młodzieńczą dynamikę i pragmatyzm. Było to jednak typowe małżeństwo z rozsądku.
Janusz Lewandowski: - Obok siebie inteligencja, która nie zanurzyła się w kapitalizmie, oraz nuworysze w dobrych samochodach. To była szkoła wycinanek, zresztą obustronna. Młode środowiska KLD były w tym jednak najlepsze.
"Stary unita" Henryk Wujec: - Najgorzej było w Młodych Demokratach, unijnej młodzieżówce. Tam było wielu karierowiczów, którzy szybko spostrzegli, że polityka jest trampoliną do kariery. Trenowali prezencję, promocję, techniczne szczegóły uprawiania polityki, a nie to, czemu ona służy. Oni lgnęli do liberałów.
Bogdan Borusewicz: - W UW liberałowie zaznaczali swoją odrębność. Obawiałem się, że to się może źle skończyć. Ale ci z UD podkreślali swe pochodzenie jeszcze bardziej. Mnie łatwiej to było cementować, bo byłem spoza obu środowisk.
Spory często nie miały ideowego uzasadnienia. Przed kongresem zjednoczeniowym wysunięta została kandydatura Leszka Balcerowicza na szefa UW. Balcerowicz miał być spoiwem dla starej Unii i liberałów. Miał tę zaletę, że nie wywodził się z żadnego z tych środowisk. Z równym powodzeniem kierował za to gospodarką w rządach Mazowieckiego i Bieleckiego.
Tymczasem Tusk zakwestionował kwalifikacje byłego wicepremiera do kierowania partią. Z przekąsem mówił: - Nie wiem, czy Balcerowicz potrafiłby być politykiem, który zapanowałby nad naszą Unią - partią kulturalną i przyzwoitą, ale trudną do prowadzenia. Dużo trudniejszą, niż Ministerstwo Finansów.
- Balcerowicz, papież polskiego liberalizmu, powinien być bliski liberałom.Tusk widział jednak w Balcerowiczu zagrożenie dla swego środowiska. Mógł być od nich bardziej liberalny - zżyma się jeden z unitów.
Były polityk KLD: - Balcerowicz nie rozumiał, czemu Tusk wystąpił przeciw niemu. Jak to? Przecież liberałowie muszą trzymać się razem. Ale nie miał żalu. Jak powstała PO, dzwonił po ludziach z UW i namawiał do przejścia na Platformę.
Tusk, z początku wiceszef nowej partii, szybko odchodzi w unijny cień. W 1997 r. zdobywa mandat senatora, zostaje wicemarszałkiem wyższej izby. Jednak po czteroletniej nieobecności w parlamencie sprawia wrażenie zrezygnowanego. - Liberałem jestem nadal, ale nauczyłem się pokory, sceptycyzmu... Postarzałem się też. Nie ma więc już we mnie takiego radosnego radykalizmu, ortodoksji właściwej dwudziestoparolatkom - mówił w 1997 r. A rok później zdobył się na mały rachunek sumienia: - Sukces liberałów, moja szybka kariera na pewno były trochę demoralizujące, bo wynikały bardziej ze zbiegów okoliczności niż ciężkiej pracy i faktycznej siły.
Jako wicemarszałek Senatu rzadko przebija się do głównego nurtu życia politycznego. Przypomina o swoim istnieniu pod koniec 1998 r.
Populista
Połowa kadencji rządów AWS-UW przebiegała pod znakiem wdrażania reform gabinetu Buzka i nieustannych sporów między koalicjantami. Kierowana przez Balcerowicza Unia sprawiała jednak wrażenie partii w miarę jednolitej i skonsolidowanej.
Na koniec roku dawni liberałowie zapowiedzieli imprezę z okazji dziesięciolecia Kongresu Liberałów. Mało kto zwrócił na to uwagę, bo i po co zaprzątać sobie głowę nostalgicznym spotkaniem kilku przyjaciół?
Miało być nostalgicznie, było ostro politycznie. A wszystko za sprawą dokumentu "Liberalne rozwiązanie", który przedstawia Donald Tusk, i jego słów o "klasie próżniaczej". Zaczerpnął to pojęcie ze słownika amerykańskiego socjologa Thorsteina Veblena, który sto lat temu pisał o społecznych szkodnikach przywłaszczających sobie rezultaty pracy innych. Tusk odnalazł "klasę próżniaczą" we własnym kręgu: wśród polityków, w Sejmie i Senacie, w samorządach. - Klasa próżniacza to ponad 100 tys. ludzi w Polsce, którzy żyją z władzy, wykonując ją z reguły źle - tłumaczył.
Z Gdańska płynie w Polskę także apel o likwidację dopiero co stworzonych kas chorych, zmniejszenie liczebności rad samorządowych, Sejmu i Senatu, prywatyzację służby zdrowia, wyprowadzenie związków zawodowych z zakładów pracy.
W Unii Wolności zawrzało. Uznano, że Tusk wychodzi przed szereg z postulatami niezgodnymi z programem UW. Podśmiewano się, że nagle obudził się po kilkuletnim śnie i dostrzegł "klasę próżniaczą". Nie było jednak wątpliwości, że gdańskim wystąpieniem Tusk zaczął prowadzić własną politykę i budować pozycję liberałów.
Janusz Lewandowski: - To był pogłos rozczarowania Donalda polityką. Nie był wynagradzany w Unii, a wiedział już, co razi ludzi i jak dobierać hasła. Wynajdywał więc dawnych kombatantów KLD, by ich przywieźć na tę rocznicę.
Jeden z dawnych unitów: - Te deklaracje to był refleks jego kompleksów wobec "warszawki".
Dwa lata później Tusk staje do walki o przywództwo w Unii Wolności przeciwko Bronisławowi Geremkowi.
Końcówka roku 2000 była dla partii do niedawna wspólnie rządzących dramatyczna. AWS rozłaził się w rękach jak stare płótno. Unia zastanawiała się, co zaoferować topniejącym szeregom wyborców po ustąpieniu kostycznego Balcerowicza. SLD święciło triumfy, a Aleksander Kwaśniewski już po pierwszej turze przedłużył swój pobyt w Pałacu Prezydenckim. Był za to promyk nadziei - 18 proc. poparcia, jakie w tych wyborach zdobył niepopierany przez żadną partię Andrzej Olechowski.
Przed wyborami prezydenckimi Tusk mówił: - Głosując na Andrzeja Olechowskiego, kwestionowałbym wysiłek tysięcy ludzi, także swój własny; włożyłbym w ironiczny cudzysłów dwadzieścia najważniejszych lat mojego życia.
Tuskowi przeszkadzało, że Olechowski był człowiekiem świetnie urządzonym w PRL, współpracującym z ówczesną władzą, w tym z komunistycznym wywiadem. Po wyborach najwyraźniej zmienił zdanie. W wewnątrzpartyjnej kampanii Tusk namawia do zagospodarowania Olechowskiego i jego wyborców. Geremek mówi raczej o szukaniu głosów w licznym elektoracie Kwaśniewskiego, o nawiązaniu do dziedzictwa Sierpnia '80, Tusk - o przedawnieniu się dawnych podziałów. Pierwszy bije się w piersi za brak społecznej wrażliwości pod Balcerowiczem, drugi chce stworzyć "seksowną ofertę".
Najdramatyczniej dzieje się w tle. Zjazdy regionalne to pokaz "wycinanek". Przykład daje Piskorski w Warszawie, wycinając zwolenników Geremka. Tam, gdzie dominuje "stara Unia", wycinani są liberałowie. Obie strony nie przebierają w środkach.
Na grudniowym kongresie Geremek nieznacznie wygrywa z Tuskiem, a zwolennicy profesora sięgają po środki z arsenału Piskorskiego i wycinają liberałów z kierownictwa. Chwilę później Tusk wychodzi z Unii i wspólnie z Maciejem Płażyńskim oraz Olechowskim ogłasza powstanie Platformy Obywatelskiej.
Odejście Tuska wywołuje istny exodus. Odchodzą liberałowie, młodsi działacze spoza dawnych unijnych podziałów, cała młodzieżówka. Unia nigdy już nie odzyska pozycji.
Platforma, która podejmuje większość wątków z wystąpienia o "klasie próżniaczej", tworzy "seksowną ofertę": antypartyjny sznyt, gładkie deklaracje o odblokowaniu społecznej energii, miłe wyborczym sercom obietnice ograniczenia biurokracji.
- Stawiam na coś, co na własny użytek nazywam "odpowiedzialnym populizmem" - mówił Tusk w marcu 2001 r. - Czyli na próbę dotarcia nie tylko do umysłów, ale także do ludzkich serc. Chodzi o to, żeby ludzie odzyskali wiarę w sens polityki. "Odpowiedzialny populizm" dał Platformie drugie miejsce w wyborach 2001 r. i już na trwałe wyznaczył styl polityczny tej formacji.
Lewandowski: - Platforma była formacją postsolidarnościową, która wyszła z epoki naiwności i zaczęła posługiwać się marketingiem. Donald świetnie czuje te techniki, a okazał dużo większe polityczne wyczucie, niż Geremek. Wyczuł, że potrzebna jest nowa formuła i zrealizował ją.
Znajomi Tuska twierdzą, że jego antyelitaryzm i przekonania o "klasie próżniaczej" są szczere.
Była działaczka KLD: - W połowie lat 90. zorganizowaliśmy spotkanie z Donaldem w dawnym gronie ludzi z NZS. Rozmawialiśmy o liberalizmie. Donald wygłaszał jakieś oczywiste formułki i widać było, że go to nudzi. Co innego, gdy rozmowa zeszła na tematy biurokracji i przywilejów klasy politycznej. Ożywił się wtedy niebywale, czuć było, że to jego konik.
W ostatniej kadencji Tusk trzymał się swych haseł. Ostro walczy z finansowaniem partii politycznych z budżetu państwa, przedstawia projekt zmian w konstytucji przewidujący likwidację Senatu i immunitetu poselskiego, jednomandatowe okręgi wyborcze. Jeszcze w grudniu 2000 r. mówił, że okręgi jednomandatowe to "sprawa drugorzędna", szybko jednak awansowała do rangi fundamentalnej.
Czy to populizm?
Lewandowski: - Tak, to jest populizm. Ale prawicowy. Zgodnie z filozofią Margaret Thatcher w ostatecznym rachunku on jest zdrowy, bo służy państwu i gospodarce. Lewicowy zaś niszczy.
Konserwatysta
Drugą cechą, która wywindowała Platformę i samego Tuska tak wysoko, a której w KLD i UW nie eksponował, jest konserwatyzm.
Dawno temu, jeszcze w latach 80., Tusk z kolegami spotkał się w Gdańsku z Günterem Grassem. Zrobili z niemieckim pisarzem wywiad do "Przeglądu Politycznego". Grass był przerażony. Po powrocie napisał, że poznał faszyzujących narodowców.
Hasła KLD sprowadzały się do triady prywatyzacja - decentralizacja - regionalizacja. Kongres nie afiszował się z Kościołem, bo to "mało twórcze". Bieleckiemu zdarzyło się nawet powiedzieć "Pan Prymas". Tusk postulował w tamtych czasach neutralność światopoglądową państwa, spory o zakres udziału Kościoła w życiu publicznym zbywał twierdzeniem, że "klerykalizacja i antyklerykalizm to objawy tej samej choroby". Ale i przyznawał: - Każdy liberał powie, że demokracja bez tradycji bywa skłonna do rozmaitych erozji.
Lewandowski: - Mieliśmy problem z konserwatywnymi wartościami. Nie wiedzieliśmy, na ile wolny rynek uda się poukładać z tradycją katolicką (Hayek wiązał to z wartościami protestanckimi). Sam Kościół nam nie przeszkadzał, ale baliśmy się nałożenia społecznej nauki Kościoła na duchową spuściznę komunizmu, na postawy bierności, roszczeniowości.
Na zjeździe KLD w gdańskim Sobieszewie w 1992 r. dochodzi do awantury, bo zirytowany Lewandowski skreśla z projektu deklaracji programowej sformułowanie o "wartościach chrześcijańskich". Po ostrych sporach partia zajmuje stanowisko w sprawie aborcji: jest przeciwko jej penalizacji. W głosowaniu sejmowym nad ustawą zakazującą aborcji większość klubu KLD wstrzymuje się od głosu. W 1994 r. Tusk powie, że - gdyby to od niego zależało - nie podpisałby konkordatu. W czasach UW raczej stroni od zabierania głosu w tych sprawach.
Platforma z początku poza zdawkowymi deklaracjami również nie podejmowała tematów światopoglądowych. Wszystko zmienia się wraz ze wzrostem pozycji Jana Rokity, który nadaje PO nowy, zdecydowanie prawicowy wizerunek. Wypowiedzi Tuska również stają się pełne odwołań do tradycyjnych wartości i patriotyzmu.
- Przemieszczenie Platformy na prawo było świadome - dowodzi Lewandowski. - O tej naszej prawicowości świadczyły jednak nie głosowania w Sejmie, lecz kreacja medialna i rosnący dystans wobec SLD.
Lecz - kontynuuje Lewandowski - to nie tylko kreacja, ale też skutek przewartościowań w umysłach. - Widzę, co się dzieje na świecie, oglądam z bliska Europę. W kraju trudno nie dostrzec spustoszeń, jakie wywołały elity postkomunistyczne i korupcja. Z tego wynika naturalna ewolucja. Polskie kampanie muszą być symboliczne. Hasła "gospodarka głupcze" nie są u nas skuteczne - przekonuje.
Gdański znajomy Tuska Jaśko Pawłowski: - Wiem, że przywiązanie Donalda do tradycyjnych wartości jest autentyczne, bo wiele razy o tym rozmawialiśmy. Na skutek wielu doświadczeń powstała w nim tęsknota za tym, by w Polsce były standardy i można było o kimś powiedzieć, że jest mężem stanu.
Przed laty Tusk otwarcie przyznawał, że nie uczestniczy w praktykach religijnych, a w ogóle to trudno mu określić, czy jest osobą wierzącą.
- W co pan wierzy? - zapytał go ostatnio "Gość Niedzielny". - W Boga - odparł Tusk.
- Katolik?
- Oczywiście, katolik. Jestem wierzący po przejściach.
Swoją wcześniejszą postawę określił jako bunt przeciwko katolickiemu wychowaniu w domu rodzinnym. - Moje nastawienie do świata i wymiaru metafizycznego zmieniło się pod wpływem Ojca Świętego - tłumaczy.
Deklaruje, że jako prezydent zawetowałby ustawę legalizującą aborcję, bo obecnie obowiązujące prawo antyaborcyjne "systematycznie przynosi dobre skutki w mentalności ludzi".
Prezydent?
Po okresie narastającego prawicowego radykalizmu w kampanii prezydenckiej złagodził ton. Już nie mówi o rewolucji moralnej i IV Rzeczpospolitej. Przedstawia się jako zwolennik umiaru i kompromisu, ale osadzonych na silnym moralnym fundamencie. Stratedzy z jego sztabu postawili sobie za cel wykreowanie Donalda Tuska na polityka poważnego i statecznego, zerwanie z obrazem sympatycznego faceta biegającego za piłką. Wszelkie wystąpienia publiczne kandydata były wystudiowane. Luz i spontaniczność zastąpiła powaga. Podkreślały je hasła "Człowiek z zasadami" i "Prezydent Tusk". To ostatnie miało przekonać Polaków, że lider PO pasuje do ich wyobrażeń o najwyższym urzędzie, a do tego maskowało imię, które - w oczach niektórych - byłoby dosyć niepoważne.
Roboty swych speców od marketingu politycznego sam kandydat zdaje się nie dostrzegać. W "Solidarności i dumie" za to samo krytykuje bowiem Aleksandra Kwaśniewskiego: "W 1995 roku Kwaśniewski wcielał w życie nowoczesne techniki marketingowe i rozumiał, że do zwycięstwa potrzeba przede wszystkim aktorstwa, cynizmu, przysłowiowych niebieskich oczu, disco polo, chudnięcia oraz obietnic, których nikt nie będzie potem pamiętał. Wałęsa całkowicie lekceważył te zabiegi socjotechniczne, były poniżej jego godności. Granie, udawanie - to nie dla niego. Nie chciał się przypodobać za wszelką cenę, staromodnie uznał, że autentyczna wielkość nie potrzebuje reklamy".
Przeciwstawienie jest czytelne, ale to właśnie Tusk jawi się dziś jako kontynuator prezydentury Kwaśniewskiego. Prezydentury spokojnej, nieingerującej zbyt głęboko w życie polityczne, raczej godzącej zwaśnione strony, niż walczącej. Pod tym względem Tusk paradoksalnie może okazać się dziedzicem Kwaśniewskiego.
http://wyborcza.pl/1,76498,2968784.html
Donald Tusk nie znalazł czasu na rozmowę ze mną.