WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
niedziela, 15 lipca 2018
Zapomniani Patrioci. Adam hr. R o n i k i e r
Lata temu (w 2004 roku – dop. red.) przeszło bez większego echa ukazanie się wspomnień, prezesa Rady Głównej Opiekuńczej – głównej osoby, poza ruchem oporu, w Polsce w latach 1939-1945 (Adam Ronikier „Pamiętniki 1939-1945”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, s. 406). RGO, mająca nieść pomoc Polakom pod okupacją niemiecką, powstała w wyniku wielu spotkań cywilnych Polaków z przedstawicielami administracji wroga w tej części Polski, którą hitlerowcy nazwali Generalną Gubernią. Oryginalnie na jej czele miał stanąć ks. Janusz Radziwiłł, ale ostatecznie Niemcy zgodzili się, by objął to stanowisko Adam hr. Ronikier, który sprawował podobną funkcje w identycznie zwanej organizacji pod okupacją niemiecką w latach 1916-1918. Omówienie problemów choć w jakimś stopniu niesienia pomocy Polakom pod okupacją niemiecką, gdzie oficjalne „kartki” dostarczały jedynie do 10% procent potrzebnego wyżywienia, jest zbyt wielkim zadaniem na jakikolwiek artykuł, ale tu chcę zwrócić uwagę na szereg wiadomości podanych przez autora, które uszły w niepamięć, bo jego osoba i to, co robiła jego organizacja, nie były po linii komunistycznych władców Polski. Trzeba dodać, że organizacja ta stale otrzymywała pieniądze nie tylko od Rządu RP, ale od bardziej zamożnych Polaków, zwłaszcza ziemian.
W 1943 r. czterech polskich arystokratów, w tym Janusz Radziwiłł, chciało wziąć pod zastaw swych majątków duże pożyczki i przekazać je na potrzeby RGO. Na to nie zgodziły się władze GG, licząc, że po zwycięskiej wojnie majątki te przypadną Niemcom i woleli otrzymać je bez obciążeń. Stosunek do RGO i jego prezesa władz w Londynie, jak i władz polski podziemnej, był nacechowany rezerwą. Obawiały się, by na bazie RGO, która miała siatkę organizacyjną w całej Generalnej Guberni, może powstać proniemiecki rząd kolaboracyjny, a komunistyczna prasa wylewała na nią moc pomyj i w 1944 r. wydała na hr. Ronikiera wyrok śmierci. Gdy sytuacja Niemiec zaczęła się pogarszać jesienią 1943 r., zaczęli oni myśleć i robić pewne kroki w stosunku do Polaków. Przejawem tego była organizacja dożynek na Wawelu, na które został zaproszony hr.Ronikier ze współpracownikami. Ale w tym samym czasie rozstrzelano w Tarnowie 30 Polaków, po czym hr. Ronkier i pozostali Polacy nie przybyli na tę imprezę. To pociągnęło za sobą zdjęcie go z prezesury RGO, a jego miejsce, z polecenia Niemców, zajął Krzysztof Tchórznicki, który był znacznie mniej twardy w pertraktacjach z Niemcami.
Niezwykle ciekawym fragmentem książki jest spotkanie z agentem wywiadu angielskiego na Polskę, które miało miejsce 5 grudnia 1943 r., czyli już po bitwie pod Kurskiem, po której Armia Czerwona znalazła się na granicy dzisiejszej Białorusi i widać było, że grozi zajęcie przez nią Polski.
„Okazało się, że pragnie mnie widzieć Anglik, wydelegowany do Warszawy celem rozmówienia się z szeregiem osób i że jedną z nich mam być ja. Zaraz na drugi dzień na godzinę 4-tą po południu urządzone zostało nasze spotkanie, które co do treści poruszonych tematów tak było dla nas interesujące i ważne, że pisząc o nim mam wrażenie, jakbym na nowo je przeżywał. Anglikiem owym był pan Horacy Coock, dawniejszy radca ambasady w Petersburgu przy Buchmanie, obecnie w Polsce noszący nazwisko Henryk Cybulski. Mówił on świetnie wszystkimi językami, w ich liczbie i polskim – był to naturalnie starszy już pan, siwy i sympatyczny bardzo. Zaczął od tego, że wobec nas, Tyszkiewicz przy tym spotkaniu był obecny, się wylegitymował jako szpieg angielski, co na nas słuchających wielkie zrobiło wrażenie. Następnie mówił czas dłuższy, jakby formułując zamiary rządu swojego i pod adresem naszym skierowując życzenia tego rządu. Formułowanie było jasne i nie pozostawało miejsca na żadne niedomówienia. Zaczął od tego, że wyraził na ręce moje podziękowanie rządu angielskiego z powodu naszej nieustępliwości w stosunku do niemieckiego okupanta, z pewnym entuzjazmem podkreślił, że Polacy są jedynym narodem, który się nie ugiął i nie wydał żadnych Quislingów. Następnie zwrócił się do nas jakoby z wymówką, że ten sam naród, który zdobywa się na tyle ofiar, nie potrafi będąc sprzymierzeńcem Anglii, jej zaufać w dostatecznej mierze, że zobowiązania zaciągnięte wobec Polski dotrzyma. To zdanie zostało dobitnie podkreślone i wypowiedziane było z przekonaniem tak wielkim, że na nas słuchających wielkie zrobiło wrażenie. Jako pewnego rodzaju rozumowanie objaśniające do tego było to, co nam powiedział o konieczności pewnego maskowania się wobec sowieckiego alianta, którego pomoc przecież w owym czasie, było jasnym, że dla sojuszników była niezbędną, by obezwładnić Niemców. Wtedy przeszedł do sprawy stosunków do Sowietów i formułując swe o tym zdanie, powiedział dosłownie: „Anglię nie stać na to, by ryzykować trzecią wojnę światową, z Sowietami musi być sprawa zakończona jeszcze w trakcie tej wojny”. Jako wyjaśnienie dodał, że czekanie wszelkie mogłoby pociągnąć z sobą znów zbyt wielkie ich wzmocnienie. Tutaj nastąpił opis niemal szczegółowy wypadków, których należy oczekiwać. „Więc na zachodzie, prawdopodobnie we Francji, inwazja, której siła materiałowa nagromadzona obecnie będzie tak wielka, że nie ulega już wątpliwości, że musi być zwycięska. Jeżeli chodzi o Wschód (…) wracając do spraw polskich, powiedział on, że w wielu punktach różni się z nami co do metod u nas stosowanych – jedną z nich najbardziej niezrozumiałych to owe strzelanie do trupa, jakim są przecież Niemcy obecnie, czyż – jak powiedział on z wielkim przejęciem – macie tak dużo inteligencji, że nią szafować możecie i chcecie? Czy myślicie, że Anglicy nie wiedzą, jakie ofiary zostały przez Polskę poniesione, a na przyszłość przecież gromadzenie sił jest koniecznością, bo odbudowa kraju i rola, którą ma odegrać, będą wielkie, że każdy zaoszczędzony człowiek, a tym bardziej inteligent będzie miał wartość nie do ocenienia”.
W lutym 1944 r. hr. Ronikiera aresztowano. Był kilka razy przesłuchiwany w siedzibie gestapo na ul. Grottgera w Krakowie i tam polecono mu napisać na temat stosunku Polaków do Niemców memoriał, który został przekazany do Berlina i był dogłębnie przestudiowany przez główne osoby w Rzeszy, w tym samego Henryka Himmlera. Po trzech tygodniach „gentelmeńskiego” traktowania został zwolniony i nawet proponowano mu, by udał się do Lizbony czy Sztokholmu w celu przedstawienia sytuacji w GG i nakłonienia Rządu RP na Uchodźstwie do wydania zakazu akcji terrorystycznych AK względem Niemców, do czego jednak nie doszło. Po uwolnieniu, za radą abp. Sapiehy pojechał do Korczyny, majątku przyjaciela gen Szeptyckiego, gdzie (jak pisze) odpoczął i wewnęrznie się wyprostował.
„Omówiłem z mym przyjacielem to wszystko, co się dzieje w kraju, a specjalnie w związku z młodzieżą naszą i jej działalnością konspiracyjną i w AK się koncentrującą. Czuliśmy, że grozi ofensywa sowiecka i może przybrać dla nas tragiczny obrót – wiedzieliśmy, jakie w związku z tym są dyrektywy idące podobno z Londynu, a zalecające, by oddziały naszej AK wchodziły w porozumienie z komendą bolszewicką, układając się co do warunków współpracy, czytaliśmy w organach prasy urzędowej wykaz dokonanych sabotaży. Wreszcie przysłuchiwaliśmy się pomruków dochodzącym do Korczyny rzezi ukraińskich dokonanych na Wołyniu, a zapowiadających się coraz groźniej w Galicji Wschodniej. Zastanawiając się nad stosunkiem do bolszewików, nie mogliśmy zrozumieć nigdy, że jeśli gen. Sikorskiemu, który podpisał w Kujbyszewie porozumienia z nimi, nie udało się wymóc na nich postępowania zgodnego z tym porozumieniem, to jakże ci młodzi chłopcy, niedoświadczeni i zapaleni, potrafią dokonać rozumnych i dyplomatycznie tak trudnych porozumień, które notabene na własną rękę, bez wyraźnej linii postępowania i prawie zawsze, jeśli chodzi o młodzież narodową, przeciwko własnemu przekonaniu o honorze i sumieniu narodowym. Konkluzją naszą wspólnie powziętą, z żalem wielkim do władz naszych formułowaną, było, że rozporządzenia powyższe (znane jako Akcja Burza), są po prostu zbrodnią na młodzieży naszej dokonaną, że są w sprzeczności z honorem i sumieniem polskiego żołnierza, który broniąc Polskę przed jednym okupantem, nie może mieć za zadanie oddawanie dobrowolnie Polski pod nową okupację, gorszą stokrotnie, bo jeśli Niemcy łamią kości, to bolszewik starał się zabić duszę człowieka. Zaproszonych przez nas na naradę kilku dowódców AK z sąsiednich powiatów wszystkie nasze powyższe problemy jeszcze raz ze mną i z generałem ponownie przedyskutowało i radziło mnie koniecznie, bym możliwie niezwłocznie jechał do Warszawy, by wszystko tam na miejscu z osobami miarodajnymi omówić i starać się na nie wpłynąć, by zamachy na Niemców, którzy nas przecież przeciwko bolszewikom bronić muszą, ukrócić, zaś na młodzież naszą nie wkładać obowiązków sprzecznych z jej poczuciem obowiązku w stosunku do Ojczyzny. (-) W dniu 15 kwietnia byłem już w Warszawie, gdzie spędziłem prawie dwa tygodnie. (…) Na zebraniu u dra Knoffta dyskutowaliśmy obszernie przede wszystkim o sprawie naszej młodzieży i skutkach, które dla niej przynosi ze sobą życie w konspiracji i w lesie, w stykaniu się z bandytami i bolszewikami. (-) W jednym tylko punkcie nie doszedłem do porozumienia z tymi, których się radziłem, mianowicie w sprawie ofiar ponoszonych dla sprawy naszej przez szafowanie nimi. Warszawa jakby zahipnotyzowana żądzą zemsty nad Niemcami zdawała się tracić z oczu konieczność patrzenia na sprawy rozumnie i spokojnie i gotowa była na wszelkie jak najdalej idące ofiary, by raz Niemcowi łeb zetrzeć. Jeden generał polski, którego spotkałem u Tyszkiewicza, nie wahał się mnie, ojca pięciu synów, powiedzieć dosłownie: „Niech będzie jeszcze sto tysięcy ofiar nawet, byleby raz wroga tego położyć na kolana”. Gdy mu powiedziałem, że nie jestem pewien, czy wszyscy ojcowie w Polsce będą tego zdania, gdy odczytają wiadomość, że wysadzono pociąg na linii Kraków-Zakopane i że w nim zginęło DWÓCH Niemców nieznanego kalibru i około 80 Polaków, zaś że wsie sąsiednie puszczone zostały przez Niemców z dymem, z całą ludnością i inwentarzem – fakt autentyczny, który miał miejsce, opamiętał się wtedy trochę i zaczął mówić rozsądniej, tym bardziej zeszliśmy na tematy strasznej odpowiedzialności kolektywnej stosowanej w całym kraju, a w Warszawie przede wszystkim, która stosowana przez Niemców stale i bezwzględnie niezliczone ofiary niewinne w Polakach za sobą pociągały, a Niemcom właściwie wielkiej krzywdy nie wyrządzały. Ginęły u nich jednostki o wartości stosunkowo niewielkiej, gdy u nas kwiat inteligencji i młodzieży padał ofiarą. Mając na myśli ratowanie substancji narodu i słowa wypowiedziane do mnie przez pana Coocka, zdawało mi się, że rodacy moi w stolicy, gdy chodzi o ten temat, byli pozbawieni po prostu zdolności myślenia kategoriami politycznymi – nienawiść do Niemców przesłaniała im zupełnie sąd właściwy o bolszewikach i groźbę z ich strony Polsce coraz wyraźniej się kształtującą. (-) Wróciłem do Krakowa 28 kwietnia z postanowieniem ratowania od śmierci i więzienia, których miałem upoważnienie imiennie przedstawić. (-) Wypadków takich darowania życia mogłem naliczyć koło dwustu”.
Od wiosny 1944 r. Niemcy byli coraz bardziej zaniepokojeni mającym nastąpić powstaniem w Warszawie i próbowali zrobić wszystko, by do niego nie doszło, w ty celu rozmawiali z hr. Ronikierem różni wysoko postawieni hitlerowcy, włącznie z pułkownikami Bierkampem i Schindhelmem z krakowskiego gestapo.
„W międzyczasie pan Aleksander Bocheński [ojciec chrzestny Aleksandra Pruszyńskiego – red.] uproszony przez mnie, by pojechał do Warszawy dla zasięgnięcia wiadomości, jak stoi sprawa owego powstania, o którym coraz to głośniej mówiono w Krakowie, miał zaraz wejść w kontakt ze wszystkimi, od których miarodajne mógł otrzymać wiadomości i wracać do nas, by przedstawić kroki zabezpieczające kraj przed nieszczęściem, które wyczyn tego rodzaju, jak powstanie, musiałby ze sobą przynieść. Zamiast przyjechać z powrotem, wezwał on mnie gwałtownie do przyjazdu do Warszawy, gdzie stawiłem się na dzień 10 lipca. Od niego i wielu innych dowiedziałem się zaraz, że w stolicy naszej wrze, że nienawiść do Niemców przyjmuje rozmiary takie, że musi w tej czy innej formie ulać się na zewnątrz, gdy zaś spróbowałem w gronie ludzi poważnych na ten temat mówić i zaproponowałem, by odezwą z poważnymi podpisami do równowagi starać się kraj nawoływać, powiedziano mi przede wszystkim, że takich podpisów się nie zbierze i nie będzie to miało żadnego wpływu. Aczkolwiek wszyscy przyznali, że jak ja rozumować muszą, że powstanie byłoby nieszczęściem najstraszniejszym, ale stan umysłów jest tam podniecony, że rozsądkiem już się nic nie da osiągnąć. Próbowałem trafić do Delegatury i Komendy Naczelnej, spotkałem się jednak z wykrętną odmową widzenia się umotywowaną niemożnością i niebezpieczeństwem spotkania dla osób, które chciałem widzieć. Wobec tego w dniu 11 lipca poszedłem do pana Jasiukowicza i na jego ręce złożyłem oświadczenie, którego treścią było to, co myślę o grożącym w owej chwili Polsce wewnętrznym niebezpieczeństwie”.
Po powrocie do Krakowa hr. Ronikier 21 lipca został zaproszony do płk. Schindhelma z gestapo, który:
„Znowu nalegał na mnie gwałtownie o formułę porozumienia z AK, widząc w nim jedyną formułę dla uniknięcia wybuchu, którego widać się obawiał naprawdę. Nie wierząc, by naprawdę mogło to już grozić, raczej gryzłem się wiadomościami przychodzącymi z frontu zbliżającego się do Warszawy i Tarnowa i tym, że rodzina moja po tamtej stronie pozostała, jednak w gronie zaufanych rozważaliśmy warunki, które Niemcom postawione byłyby dostateczne, by czynniki polskie od popełnienia szaleństwa byłyby w stanie odwieść. W rezultacie tych narad w dniu 25 lipca znalazłem się u Schindhelma, zapowiedziawszy, że chcę z nim mówić o rzeczy nadzwyczajnej, poważnej i nie cierpiącej zwłoki. Zakomunikowałem mu, że w gronie mych najbliższych przyjaciół rozważyliśmy wszystkie ewentualności i doszliśmy do zgodnego przekonania, że powstanie da się zażegnać jedynie wtedy, gdy ze strony niemieckiej dokonany zostanie czyn o charakterze grosszugu, który sytuacje wzajemnych stosunków zasadniczo był w stanie zmienić. Takim czynem jedynym, który nam się wydaje wskazanym, a realnie możliwym do wykonania, mogłoby być oddanie Warszawy przez Niemców dobrowolnie, bez wystrzału w ręce AK i to z odpowiednim terenem obejmującym najbliższe powiaty, co najmniej takim, który by obejmował potrzebne dla lądowania lotniska dla sprowadzenia z Anglii co najmniej dwóch dywizji, a także przyjazd przedstawicieli władz polskich. Rozwinięty przeze mnie w ogólnych zarysach plan ów, widziałem od razu, że podobał się bardzo panu Schindhelmanowi, który go nawet w szczegółach ze mną omawiać zaczął i widział w nim wiele cech politycznych mogących dokonać zasadniczej zmiany w stosunkach pomiędzy Niemcami a Polakami, nie naruszając stosunku tych ostatnich do sojuszników anglosaskich, widział on w tym nawet rys projektu nader pożyteczny i według niego czyniący go bardzo interesującym. Prawie bez wahania oświadczył mi, że się zaraz porozumie z Berlinem i o rezultacie swych zabiegów mi zakomunikuje, zaś prosi, bym zapewnił sobie stawienie się na czas pełnomocników AK dla ostatecznego porozumienia. Wróciłem do siebie pełen otuchy, opracowując w myśli wszelkie szczegóły tego, co miało nastąpić w razie przychylnej decyzji, na którą tym razem zdawało mi się, mam prawo liczyć. Niestety, niedługo mogłem się oddawać wszelkim myślom, gdyż zatelefonowawszy zaraz do Warszawy, by upewnić co do przyjazdu osób upoważnionych do pertraktacji ze strony AK, dowiedziałem się, że na ich przyjazd w najbliższym czasie nie można liczyć; wyciągnąłem z tego, jak się później okazało, zupełnie niesłusznym wniosek, że powstanie nie jest sprawą w danej chwili tak aktualną. Gdy pod wieczór tegoż dnia otrzymałem zawiadomienie od Schindhelma, że z Berlinem rozmawiał i że są jeszcze pewne trudności mające charakter upierania się w obronie prestige’u władzy, odpowiedziałem mu, że nie pozostaje nam nic innego, jak jakiś czas odczekać”.
Słowa hr. Ronikiera, które przytaczam, dotąd nigdzie nie czytałem, świadczą, że było możliwe porozumienie AK z Niemcami. To by uratowało Warszawę i 200 tys. jej obywateli, w tym kilkanaście tysięcy najbardziej cennych ludzi z młodej inteligencji, którzy padli na barykadach powstania, do którego mogło jak widać nie dojść. Teraz obchodzimy kolejną rocznicę powstania, będziemy chylić czoło przed tymi, którzy w nim padli, ale trzeba teraz wreszcie zadać sobie pytanie, czy powinno ono rzeczywiście mieć miejsce i tym samym pomóc Sowietom ujarzmić Polskę. We wspomnieniach hr. Ronikiera kilka razy przewija się postać Aleksandra Bocheńskiego, który w wieku 94 lat zmarł w 2003 r. w Warszawie. Gdyby te pamiętniki wyszły wcześniej, to bym mógł wiele kwestii poruszonych w wspomnianej książce dalej rozjaśnić i uzupełnić. W pamiętnikach występuje kilku Niemców z administracji GG, którzy Polakom byli przychylni i wielokrotnie hr. Ronikierowi pomagali. Gdybym rządził IV RP, to bym odszukał ich potomków, by z pompą i paradą wręczyć im ordery, na które ich przodkowie zasłużyli…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz