WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KREST. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KREST. Pokaż wszystkie posty
piątek, 25 listopada 2011
Brześć * T w i e r d z a
Wspomnienia zesłańca
Opis zdarzeń oparty jest na faktach, do opracowania których wykorzystałem pamiętnik pisany w Kazachstanie przez Tadeusza Bubień (mojego wujka). Należą do nich: 42 listy w oryginale, kartki pocztowe, dokumenty z NKWD, kołchozu, zdjęcia dokumentalne z miejsca zesłania, własne zapamiętane przeżycia oraz relacje zesłanych członków rodziny. Wspaniały i krótki okres był mojego dzieciństwa. Doskonale pamiętam lata 1938, 1939 i dalsze. Urodziłem się w miejscu czarownym, na Polesiu. Tu ongiś sięgała Puszcza Białowieska, pozostawiając relikty przyrody takie jak 200-300-letnie dęby, wielką, tętniącą życiem rozmaitość owadów, roślin, ptaków i zwierząt. Pamiętam roje kolorowych motyli, ciem, płynących w powietrzu ważek, koncerty świerszczy, żab i ptaków.
Beztrosko spędzałem czas dzieciństwa z rodzeństwem w naszym sadzie, ogrodzie na łące pod czujnym okiem naszej opiekunki Mili. Zasypialiśmy w hamakach na świeżym powietrzu, cieszyliśmy się huśtawkami, kompozycyjnym zapachem kwiatów, owoców, itp. Tu mieszkał zlepek różnych narodowości: polskiej, żydowskiej, białoruskiej, litewskiej, tatarskiej, ukraińskiej, francuskiej i niemieckiej w obopólnej zgodzie.
Nasi rówieśnicy przychodzili do nas w gościnę, na zabawy, a bariera językowa nie istniała. Mój ojciec - Aleksander Tumiłowicz był leśniczym, oprowadzał po kniejach myśliwych prawie z całej Europy, towarzyszyły im wykwintne damy pozostające u nas na obiadach. Tato po wybudowaniu dwóch domów, założył zakład fotograficzny. Zajmując się głównie zdjęciami, zrezygnował z leśnictwa.
Niepokoje roku 1939
Dobrze pamiętam lata: 1938, 1939 i dalsze. W połowie sierpnia 1939, tato otrzymał kartę mobilizacyjną na wojnę z Niemcami (należał do KOP, był plutonowym). Podczas obiadu pożegnalnego opowiedział swoje dzieje - „Pochodzę z bogatej rodziny ziemiańskiej.
Rodzice moi Szymon i Zofia Tumiłowiczowie mieli majątek ziemski w Borsukowej Grzędzie koło Mińska. Tu się urodziłem, mam starszą siostrę Olgę, zamężną z legionistą Okuliczem (obecnie jest na liście katyńskiej - przyp. autora). Sierotą zostałem w wieku 16 lat. Rodzice aresztowani przez władze sowieckie zginęli, majątek rozgrabiono, a myśmy z siostrą uciekli. Ja cudem ocalałem, ukrywałem się w studni koło naszego majątku przez ponad 6 miesięcy. Dobry sąsiad wywiózł mnie pod Baranowicze pod kopą siana, tam pracowałem jako parobek. Po zwycięstwie Wojsk Polskich osiadłem w Hancewiczach, gdzie byłem leśniczym, potem właścicielem zakładu fotograficznego". Zwrócił się do mamy: „Jadziu pilnuj dzieci, nie wiem, czy wrócę". Ucałował nas, pożegnał słowami: „Zostańcie z Bogiem" i wyszedł. Więcej ojca żywego nie widziałem.
Ulicami Hancewicz maszerowały różnie ubrane oddziały pospolitego ruszenia z pałkami, szablami, karabinami. Miały bronić mieszkańców, bo coraz częściej mуwiono o wojnie to z Rosjanami, to Niemcami. Przygotowywano zapasy żywności, budowano schrony, zamykano sklepy. Nocą przemieszczały się polskie wojska. Wykupywano sól, cukier, zapałki.
1.IX.1939
Tadeusz Bubień skonstruował radio kryształkowe, odbierające audycje z Baranowicz (około 50 km od Hancewicz). Już 1 września wiedzieliśmy o wojnie. Tadzio mówił: „bombardują lotniska"; „naloty na Warszawę, Modlin"; „uderzenie z Prus". Pierwsze naloty niemieckie - kilka bomb spadło na Hancewicze, są zabici i ranni. Zbombardowano Baranowicze. Widoczna nocą łuna pożarów. Brak łączności radiowej. Przed 10.IX.39 pod wieczór, mama obandażowała polskiego żołnierza, dała chleb, mleko, koc, on już ledwo szedł. Siadł pod drzewem. Nadlatywał niemiecki samolot, dość nisko, zabijając ludzi na drodze. Uciekaliśmy do schronu. Żołnierz przymierzył, strzelił z karabinu, samolot wyleciał w górę i spadł za lasem, ludzie wiwatowali, chcieli pogratulować, ale żołnierz już nie żył. Dziś wiem, że honor był silniejszy od śmierci. Naloty ustały. Wiedzieliśmy, że Polska jest pod okupacją niemiecką.
17.IX.1939
Byłem świadkiem napaści wojsk radzieckich na Polskę. Pamiętam niezwykle upalne lato roku 1939. Już nie wychodziliśmy poza nasz płot. Do Hancewicz zjechała cała nasza rodzina. Mieliśmy spore zapasy w piwnicach, wodę z własnej studni, zapas opału, suchary, drób. Coraz mniej ludzi przychodziło do zdjęć.
16 września do późnej nocy babcia piekła chleb, nosiłem opał z drewutni. 17 września obudził mnie około południa chrzęst żelastwa, wystrzały, krzyki i rżenie koni. Zerwałem się z łóżka, starsi z rodziny już stali przy oknie za firankami. Wcisnąłem się pod łokciami. Całą szerokością naszej ulicy szło wojsko sowieckie. Na czele oddziałów jechał konno dowуdca. Nagle cofnęli się wszyscy. „Boże od nas" - krzyknęła babcia. Rzeczywiście, na koniu podjechał dowódca pod nasz płot i zniszczył szablą 6 czy 7 garnków wiszących na płocie - do dziś nie wiem dlaczego. Rozległy się strzały - strzelano do polskich żołnierzy, którzy nie zdążyli podnieść rąk w górę. Padli zabici.
Za piechotą szły konie ciągnące na wózkach z kołkami działa. Głuchy huk, czołgi, jadąc spychały i miażdżyły z ludźmi i końmi stające nad rowami wyładowane wozy. Nie da się tego zapomnieć. Strzelanina przeniosła się na bagna i oczerety. Trwało to aż do zmierzchu. Wbiegła do nas przestraszona Poleszuczka - „Pani, tam czerwono od krwi, gęsto leżą zabici, nie dotrę do swojej chaty". „Proszę przenocować u nas, zaraz podam kolację". To bronił się Korpus Ochrony Pogranicza. Dziś wiem, że nie miał szans, bo wojska ZSRR zaatakowały Polskę na całej długości granicy wschodniej (1400 km).
Okupacja sowiecka
Zarządzono zebrania mieszkańców. Ogłoszono amnestię dla więźniów, powierzając im stanowiska. Powołano Radę Robotniczą. Zaczęły się spisy mieszkańców, tłumacząc, że armia radziecka wyzwoliła biedotę od panów i krwiopijców. Zamknięto sklepy. NKWD zarządziło stawienie się do prac publicznych wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat, po to, by sporządzić listy, potem wzywać na przesłuchanie. Wiele osób nigdy do domów nie wróciło. Piwniczne zapasy żywności malały. Nikt nie przychodził do zdjęć. Z banków nie można było pobrać oszczędności. Sąsiad również nie oddawał długu (to łącznie ponad 5000 zł strat). Jeszcze nam pozostały pełne szuflady monet, w tym srebrnych.
Wigilijne niespodzianki
2.XI.1939 r. urodziła się moja najmłodsza siostra Helenka, wnosząc wiele radości. Przed wigilią zgłosił się do nas gajowy, przynosząc choinkę i wiadomość od naszego ojca. Jest w Warszawie, pozdrawia, adresu nie podał. Nadszedł czas wigilii, starannie przygotowanej. „Pierwsza gwiazdka", 12 potraw, 13 osób w domu, jesteśmy odświętnie ubrani. Ostatnia nasza wigilia w naszym domu rodzinnym. Modlitwa, biały obrus, dzielenie się opłatkiem, życzenia. Smaczne posiłki. Zapach prawdziwych świec, kręcą się na choince w różne strony ręcznie wykonane zabawki, aniołki, pajace, zajączki, wiszą cukierki... i o dziwo w tej sytuacji są dla wszystkich prezenty. NKWD zamknęło kościół... śpiewamy kolędy, po polsku na głosy. Nagle łomot do okiennic, przekleństwa, jakiś żołdak krzyczy: „Kto tam pozwolił śpiewać, milczeć!". Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy tu pod okupacją sowiecką. Zapanowała cisza... mogą nas aresztować. Tak przywitaliśmy Nowy Rok 1940.
Na drugi dzień mamy brat - Stanisław Bubień odjechał do Lidy, tam znalazł pracę w kantorze na kolei, jego żona Irena została urzędniczką, służącą i sprzątaczką biura. Wujek wykorzystał znajomość 4 języków (polski, białoruski, ukraiński, łaciński). Oświadczył nam: pomogę wam i wszystkim zagrożonym aresztowanym.
Ostatnie zdjęcie na progu naszego rodzinnego domu w Hancewiczach 24.II.1940 r., spotkaliśmy się po raz ostatni. Tym razem bez szwagra mojej mamy Jana Gilejko, który 25. IX.1939 r. został w Stołpcach aresztowany przez NKWD pełniąc funkcję kierownika pociągu osobistego Polska - ZSRR.
Uznany za szpiega, otrzymał wyrok 8 lat łagrów. Osadzony został w wiezieniu w Baranowiczach, maltretowany, przesłuchiwany odjechał na Kołymę 10.II.1940 r. w bydlęcym wagonie, o czym nie wiedzieliśmy.
Wywiadowca
28.II.1940 r. w Hancewiczach ciocia moja Gilejko Łucja urodziła synka Zbyszka. Dość ostra zima, dużo śniegu. Ale mamy sporo opału (drewna). Ciężkie sowieckie sprzęty pojechały na gąsienicach, wyciągają z lasu 200-300-letnie ścięte dęby. Ludzie szepczą „kradzież, rabunek". Gajowy przywozi nam grube konary odcięte z tych drzew - wywożonych do ZSRR. Wkrótce odwiedza nas młody enkawudzista - „Zdjęcie zrуbcie". „Ładnie tu" - podoba mu się korytarz z ciągiem kolorowych witraży. Po zdjęcia nie zgłosił się.
Aresztowanie
W nocy z 11 na 12 kwietnia 1940 r. usłyszeliśmy łomot do drzwi, krzyki, przekleństwa - głośne „Otkroj!" (otwierać). Mama mocuje się ze sztabą drzwi, wepchnięta przez napierających żołdaków sowieckich pada, wszyscy z nas boso. Chcę podać ciapy, dostałem kopniaka. „Jesteście aresztowani" krzyczy dowódca z pistoletem w ręku. Za nim dwóch żołdaków z ostro postawionymi na karabinach bagnetami, dalej dwуch woźniców.
„Ruki w wierch" (ręce do góry). Drzwi pozostały cały czas otwarte, straszny ziąb, dzwonimy zębami. „Będzie rewizja. Nie ruszać się bo strzelam" - krzyczy enkawudzista. Zaczęliśmy płakać wraz z niemowlętami. Ze stołu zrabowano 2 budziki, z szuflad biżuterię, zegarki, srebrne monety. Wszystko co było w szafach, na półkach wyrzucone zostało na środek pokojów. Tyle futer, skóry na podłodze, jakieś ubrania... „Burżuje!" krzyknął enkawudzista. Drugi żołnierz miał broń wymierzoną na nas. Przed rewizją mama spaliła dwie szuflady pełne zdjęć, na pewno mających znaczenie historyczne. - „Gdzie zdjęcia?" - „Nie zbieraliśmy." - „Gdzie mąż?" - „Na wojnę poszedł, nie wrócił." - „Broni nie ma" - stwierdził. - „Rodzina Tumiłowicz - macie pół godziny na odjazd." - „Ale ja mam czworo dzieci." rzekła mama. -„Milczeć! Możecie zabrać ze sobą 100 kg, a na dzieci 30 kg bagażu. Opuścić ręce!" -„Luciu" - zwróciła się mama do siostry, „zostawię Ci Helenkę, z dwoma niemowlętami was nie aresztują". -„Dobrze miła, zostaw becik".
Wszyscy pomagali pakować się, mama nakładała na nas jak najwięcej ubrań, babcia wkładała świeżo upieczone bochny chleba. Za chwilę łzy pożegnania, znaki krzyża zza firanek. Śnieg zakleja nam zapłakane oczy. Siedzimy w saniach na wiązce słomy. Za nami konwój NKWD z wymierzonymi w nas karabinami, mają koce. Mama trzyma nas przy sobie. Śpiewa „Kto się w opiekę...". „Milczeć" słyszy, śpiewa dalej... Szepcze nam „módlcie się dzieci....". Na stacji w Hancewiczach wsadzono nas do wagonu, zaryglowano wraz z żołnierzem. Do Baranowicz dojechaliśmy 13.1V.1940 r. Nocujemy na peronie - bardzo zimno. Obok żołnierz z karabinem, całą noc chodzi, nie odzywa się. Rano zmieniają na innego. Pozwala nam się załatwić pod wagonem. „Nie uciekać - będę strzelać" - ostrzega.
Spotkanie ciocią Łucją Gilejko
Mama zdjęła pierścionek - „pozwólcie poszukać rodziny". „Idź". Długo nie wracała -zaczęliśmy płakać. „Nie płaczcie - bo rozstrzelam" - usłyszałem. Zrozumiałem, uspokajałem Justynę i Teresę. „Stasiu pić i jeść" - prosiły. Wraca mama z uśmiechem - „Są dziadek, babcia, wujek - w tamtym pociągu" - pokazuje. Idąc z powrotem do nas z wodą nie widzi, jak ciocia Gilejko zbliża się do nas etapami. Bierze raz Helenkę podnosi, kładzie na peronie, potem Zbyszka, taszczy bagaż, prowadzi Rysia za rękę... Zobaczyła mamę, nie umie po rosyjsku. - „Towariszcz, pierepraszaju (zamiast „izwiniaju") o tam"... on nie rozumie. Odwraca się, wyciąga chusteczkę, ociera łzy... był człowiekiem. Rozkazuje brać niemowlaki, zwraca się do dwóch z jego konwoju, „podnieść". „Nam nie wolno". Rozkazuję - za niewykonanie rozkazu rozstrzelam was. Poskutkowało. Tak odzyskaliśmy Helenkę. Ciocia poszła do wagonu, myśmy jeszcze zostali.
Podróż, odjazd w nieznane
14.IV.1940 r. załadowano nas do bydlęcego wagonu. O dziwo pomaga nam w tym nasz sąsiad winien nam 2000 zł, których nie zamierzał oddać. W wagonie ciemno, po środku piecyk bez kominka, obok dziura, po bokach dwie rynienki - to ubikacja. Dwie prycze przy ścianie, u góry dwa małe zakratowane okienka z drutem kolczastym. Z 15 na 16 kwietnia nocą ruszyliśmy. Usłyszeliśmy śpiewany hymn polski, „Boże coś Polskę", „Serdeczna Matko" - śpiewano w wagonach. Konwojenci tłukli kolbami - ale byliśmy zaryglowani. Mijając polską granicę, skazańcy płakali. Trzymaliśmy się tobołów. Wagonem rzucało. Słyszeliśmy nieznośne „tratatach" (na złączach szyn koła uderzały). Mama trzymała Helenkę na kolanach. - „Pani co robić, znikł mi pokarm". - „Niech Pani rozdrobi okruchy chleba, w ślinie rozpuszcza i daje". Helenka ma biegunkę - jest tylko 40 pieluch. - „Niech Pani suchą kładzie na narobioną, siada, suszy ciałem, wykrusza i znów używa". Nie mamy wody. Przez 13 dni i nocy ani razu nie umyliśmy się. Wchodzi felczerka. - „Chorzy są?" - „Tak dziesięciu." - „Nie widzę, nic nie potrzeba". - wychodzi. W Smoleńsku wnoszą kocioł lury, pływają buraki z jaglanymi cząstkami kaszy. „Na ponad 70 osób macie". Zabrakło wszystkim. Ale wreszcie ciepła strawa... dzielimy się chlebem. Dają nam co dzień taką „zupę" - raz na dobę. Na stacjach kupujemy 1-2 wiadra wrzątku - wody czasem tam nalewają prosto z rury pod parowozem.
Pogrzeb zmarłych
Za Smoleńskiem 3 osoby zmarły. Zawiadamiamy konwojenta. „Dawaj zdechłych". Chwytają za nogi, wyrzuca do rowu z komentarzem „wilki też muszą coś jeść".
Opadły nas pchły, wszy i pluskwy. Niesamowite cierpienie. Powstają rany, czyraki. Wreszcie zesłańcy wpadli na pomysł. „Dziurę ubikacji" otaczają z czterech stron stojąc z kosami, a potrzebujący załatwia się, zachęcany „rżnij, niech im g... zostanie".
W Aktiubińsku
23.IV.1940 r. dojechaliśmy do Aktiubińska. Bezsilni, spadamy z wagonu, poraża nas światło dzienne. Nadzorca z batem spędza nas do kupy. Co za rozkosz, takie dobre powietrze. Wkrótce nadciąga zimne, z pyłem stepowym. Dają nam po kawałku czarnego chleba, żwir trzeszczy, połknąłem. Obok latryna. Belka na kółkach, rów. W potrzebie już nikt się nie wstydzi. Noc bardzo zimna, cała rodzina nasza jest razem. Dziadek zdejmuje kożuszek, okrywa nas, sam chodzi całą noc. „Zabija" marznące ręce. Świt 24.IV.1940. Stróż niskiego wzrostu, ze skośnymi oczami, żółtej cerze, koziej brodzie, ze zwisającymi wąsami, w brudnych waciakach, rozgarnia batem zbliżających się tubylców.
Odjazd w stepy Kazachstanu
Po południu 24.IV.1940 r. odjechaliśmy z Aktiubińska w miejsce naszego zesłania. Siedzimy na otwartej skrzyni ciężarówki, której burty zostały spięte łańcuchami. Konwój liczył pięć pojazdów, na każdym osobno jechała jedna rodzina. Niebo pokryły szaro-ołowiane chmury, zaczął padać deszcz. Jechaliśmy po rozmokłej polnej drodze wzdłuż słupów telegraficznych. Mokliśmy trzymając się łańcuchów. Helence przemokła całkiem chusta. W dali widniały ośnieżone szczyty gór Uralu. Ciągłe, groźne poślizgi na boki na stromiznach wzniesień. Z jednego samochodu na zewnątrz wypadła płachta z naczyniami. Kobieta rozpaczała, kierowca śmiał się. - „Wreszcie mam co zabrać do domu w drodze powrotnej". Wjechaliśmy w dolinę, tam zaś bajkowy świat: mnóstwo dzikich tulipanów: białych, żółtych, bordowych z deseniami. Cudowny zapach...
Pietropawłowka
W dole rzeka, dojeżdżamy. W nurtach stoją trzy samochody z zesłańcami. Deszcz leje. Nasz kierowca wjeżdża, grzęźnie. Sprowadzają trzy woły, traktor. Pęka lina. Ciężarówka z babcią i dziadkiem Tadziem przechyla się niebezpiecznie. -„Chcą nas potopić" - krzyczy babcia. Okrutnie bite woły wyciągają dwa samochody, zdychają na brzegu. Nas wyciąga traktor z wołem. 10 minut przerwy. Zdyszane ciocia i mama wchodzą do biura, chcą nakarmić dzieci. Siedzący przedstawiciel wali pięścią w stół nakryty czerwonym płótnem. - „To nie ochronka - biuro Kraju Rad. Won!" Wychodzą zapłakane. Niemowlęta dalej głodne.
Kołchoz Kyzył-Ku - pierwsza noc w stepie
Zmierzch, dojechaliśmy tu przez rzekę z mostkiem kamiennym. Trzy obskurne lepianki bardzo niskie, dalej jeszcze dwie... powychodzili tubylcy, brudni, obdarci.
Enkawudzista powiedział nam: Tu będziecie żyć, pracować, rodzić się i umierać, a do Polski już nie wrócicie, bo Polski nie ma i nie będzie. Odjechał.
Podszedł gospodarz lepianki, polecił wnosić bagaże, nie mieliśmy siły... pomogli Kirgizi. Szliśmy długim korytarzem uplecionym z wikliny. Za jego ścianą odzywały się kozy i barany. Brodziliśmy w rzadkim, cuchnącym gnoju po kostki, dochodząc do suchego małego klepiska. Wystąpiły trudności w oddychaniu. Gospodarz wypchnął pięścią trzy małe okienka - były z pęcherzy rybich. Wpłynęło rześkie, stepowe powietrze.
Kirgiz postawił ręczną naftową lampę. Załadował strzelbę, ułożył się na jednej pryczy i zaczął strasznie chrapać. Obudził się, odmówiliśmy pacierz, wsłuchiwał się. Zgasił lampę. Opadły nas pchły, wszy i robactwo spadające z pułapu.
Rano obudziło nas miłe ciepło samowara i zapach herbaty. Kirgiz z żoną i dzieckiem siedzieli pijąc „czaj". Uśmiechał się. Z jednej półki zdjął drewniane czarki, zdmuchnął kurz, nalał kumysu (kobylego mleka), podał nam - natychmiast wypiliśmy. Wyjął z kieszeni spodni pasek pszenny, rozerwaliśmy go patykiem na klepisku.
Wytłumaczył mamie i Tadziowi, że jesteśmy 70 km na wschód od Aktiubińska. Reszta dnia zeszła nam na przesuszeniu rzeczy. Umyliśmy się po raz pierwszy od dwóch tygodni.
Na przełaj w step
Musimy wysuszyć rzeczy, tubylcy myślą, że te rzeczy są na handel, dotykają, targują się, nie znamy ich języka. Babcia zarządza powrót do lepianki, co oburza Kirgizów. Noszę z odległej rzeki wodę - po 14 dniach i nocach trzeba się umyć. Niemowlęta nie mają mleka. W oddali są pastuchy, widać kozy i owce. Idę tam z mamą. Kłaniam się wielokrotnie, na migi prosimy o mleko... Kirgiz w kożuchu i czapie baraniej kijem wytrąca mi polski duży kubek emaliowany, ogląda w trawie. Podnosi, doi kozę, podaje mi mleko. Szybko łykam. Powtarza czynność, podaje mamie, przygląda się jej niebieskim oczom, znów pusty kubek.
Oddaje nam z mlekiem, wskazuje kijem lepianki. Kłaniamy się, on spluwa wzdłuż kija. Odchodzimy, daleko w step echo niesie polskie piosenki, które śpiewa mama.
Pod nogami morze pachnących tulipanów. Następny dzień, świt. Przed naszą lepianką stoi zaprzęg z wołami, brygadier wpada - „Zbierajcie się, jedziemy do innego kołchozu". W pośpiechu zbieramy rzeczy, ubierać się nie trzeba - spaliśmy w ubraniach. Na wozie jedzie dziadek z niemowlętami i bagażem. Pozostali idą piechotą. Ciocia z Tadziem na zmianę niosą Teresę i Rysia, potykają się o kępy traw. Rosa, wszyscy są mokrzy po pas. Woźnica śpiewa: „Kag da ja był Kirgiz, jeł mocha, pił Kumys; Kag da stał Kazach, uj bajaj, prapał kursak". Oznaczało: kiedy byłem Kirgizem, jadłem mięso, piłem kumys. Stając się Kazachem straciłem brzuch. Doszliśmy do kołchozu Czan-Czar kompletnie wyczerpani.
Zderzenie z obcą kulturą
W poprzednim kołchozie byliśmy jedną rodziną polską. Tu spotkaliśmy Polaków, mogliśmy porozumieć się po rosyjsku. Zamieszkaliśmy w lepiance opuszczonej karnie przez Kazacha za niestawienie się do pracy. Brak pieca. Dziadek z Tadziem rozpoczęli budowę, ja nosiłem wodę i glinę. Wyjrzało słońce. Znów wynosimy rzeczy przed lepiankę. Musimy coś sprzedać, żeby zaskarbić łaski tubylców w tym kołchozie. Piec zawalił się. Nie mogliśmy się ogrzać. Rano z wielkim krzykiem wpada do lepianki brygadier. „Wstawać do pracy lenie, jesteście skazańcami". Bez posiłku wychodzą: mama, ciocia, Tadzio. Noszą worki pszenicy po 50 kg. Przewracają się. Kirgiz-nadzorca bije biczem po nogach. To pierwsza niewolnicza praca. Tu kobiety pracują, mężczyźni odpoczywają. Rok 1940, to najgorszy dla nas okres przystosowawczy. Z radością odkrywamy niespodziankę. Tadzio przynosi z poduszki poprutej bagnetami aparat. - „Jest, przejechał" - stwierdza. Trzeba nie lada odwagi, żeby podczas rewizji włożyć niepostrzeżenie do poduszki. Za to mogli nas rozstrzelać. Tu wykonaliśmy zdjęcia dokumentalne. W następnym dniu bronowanie stepu, zagony po 9 km. Brygadier uczy bić woły aż do krwi... Od świtu do późnego wieczora obowiązuje praca za tzw. trudodzień - 100 gramów chleba, młodociani mają tylko 50 gramów. W kołchozie Czan-Czar nie płacą nam nic aż do lipca 1940 r. Potem otrzymujemy wóz siana... „Można sprzedać" mówi priedsiedatiel. Wszyscy chorujemy na malarię. Nie leczona prowadzi do śmierci. Nie wolno nam nigdzie odejść poza rejon pól kołchozowych i część stepu (bez pozwolenia). Priedsiedatiel zezwala mamie iść do Aktiubińska po chininę - 70 km przez step. Podjeżdża kawałek, dochodzi piechotą, dostaje chininę, malaria mija.
Nieszczęścia w kołchozie Czan-Czar
Tadziowi rozliczeniowa wyrzuciła kartkę przez okno z dwutygodniowym rozliczeniem pracy, podpisany przez brygadiera. -„Za młody jesteś, żebyś tyle dostał trudodni". Nie płacą nadal.
Idę nad rzeki Karhała i Żyzdybaj (górka), łowię ryby. Mamy co jeść. Zbieram łajno bydlęce z rodzeństwem na opał, suszymy, w nocy kradną (nie było oznaczone). Łowię susły, jestem głodny całymi dniami. 5-6 susłów dziennie to za mało. Chodzę w step po cebulę dziką boso, nie mam butów. Dopada nas ponownie malaria. Ataki coraz częstsze, nie mamy siły chodzić. Mama idąc (za zezwoleniem NKWD) piechotą do Aktiubińska zdobywa chininę, znowu nawiązuje kontakty - oddaje film do wywołania. Dostałem od babci za dużą dawkę (pomyłkowo), tracę przytomność, mam bóle serca. Głodujemy, dziadek puchnie. Mama z ciocią zostały dojarkami kóz, krów, kradną mleko, odżyliśmy. Mam się uczyć na pastucha - mówi brygadier - umiem liczyć do 100. To nie jest łatwe, nie umiem szybko wsiadać na konia, dostaję baty. - „Bez nich się nie nauczysz" mówi starszy pastuch. W lepiance nie przyznaję się do tych razów. Idę ponownie w step na naukę. Widzę już ognisko pastuchów. Nastąpiłem boso na żmiję, ugryzła, ze strachu mało nie zemdlałem. Wiem, parę godzin życia. Biegnę... pokazuję moim nauczycielom, „syczę". Zrozumieli. Nóż w ognisku, Kirgiz wyssał ranę, wypluł krew. Nożem z żaru przedziurawił stopę, wycisnął, do kubka z wrzątkiem wrzucił zielsko. -„Będziesz żył". Podziękowałem zaskoczonego całując w ręce. To poza ich zwyczajem. -„Co Ci jest?" mama pyta. -„Kolce w stopach". -„Szybko wyjmuj!" Nie pokazałem owiniętej w szmaty krwawiącej stopy. Dwa tygodnie miałem gorączkę, w nocy różne mary mi się śniły. Owijam szmatami stopy, związuję sznurkami i w step, byle nie boso. Noszę codziennie wodę z rzeki. Dostajemy 16 kg pszenicy, kręcę kamienie żaren. Nosimy na rękach Zbyszka, ma krwawe biegunki, chudnie. Mamy niemowląt w stepie, wrócą po zmierzchu. Tadzio nie wraca cały tydzień (musiałby iść 7-8 km). Jest lubiany, ceniony jako dobry woźnica. Wychodzę w step - tym razem jestem oczarowany. Miliardy polnych koników koncertują, wokół kolorowe motyle. Siadłem, słucham tej wielkiej orkiestry. Kilka kilometrów ode mnie pojawia się trąba powietrzna, rośnie, potężnie. Uciekam ok. 1,5 km biegiem do lepianki.
Mama składa podania do NKWD „Chcemy do Aleksandrówki, tutaj nie przeżyjemy". Idę z mamą. -„Weźmiesz kradzionego mleka dla Helenki Zbyszka, uważaj żeby Cię nie złapali". Przerwa wkrótce na obiad. Kirgizka doi kozę od tyłu, ta załatwia się do wiadra z mlekiem. Mama krzyczy do niej, „Przecedzi się, a w kotle przegotuje" - słyszy w odpowiedzi. Kawałek mięsa (to rzadkość) wisi na kołku - to do dużego kotła na obiad kołchoźnikom. Pełno much. Obmyć trzeba, mówi mama. Znowu słyszy „Przegotuje się".
Kirgiz proponuje w kołchozie Czan-Czar lepiankę za 400 rubli. NKWD zezwala na zmianę kołchozu. Predsiedatel nie zgadza się. Argument - „Polacy to dobrzy kołchoźnicy". Musimy wyjechać pod konwojem do Aleksandrówki (to tylko przez rzekę). Nie zapłacili nam za trudodni. NKWD poleca dać zboże. Zwlekają.
Alesandrówka
Do rzeki blisko (50-60 metrów). Dziadek dostał pracę stróża, ciocia z mamą są dojarkami. Z braku paszy zdechło tu ponad 100 krów, sporo owiec wilki rozszarpały. To większy kołchoz - 6 czy 7 rodzin polskich, do Aktiubińska około 50 km. Jest poczta.
Łączność z Lidą
Od początku piszemy rozpaczliwe listy do brata mamy w Lidzie, prosząc o paczki. Jest on także łącznikiem między nami i naszym ojcem w Warszawie, do czasu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Jego rodzina od świtu stoi w kolejkach by zdobyć dla nas żywność, machorkę, herbatę - wysyła do nas paczkami, tu część kradną na poczcie. Listy otrzymujemy często. W jednym z nich pisze: „Podgrzejcie, zmarzł". Tadzio podgrzewa. Między wierszami ukazuje się brązowe pismo z cennymi wiadomościami. „Napisał mlekiem" - stwierdza Tadzio. Jaszcze jeden list, wiadomość szyfrem pod znaczkiem. Wujek przestał ryzykować, myśmy listy spalili. Ciocia z mamą dostały zezwolenie na wyjazd po chleb do Aktiubińska. Sprzedały wiele sukienek i rzeczy, zawiozły też z Tadziem Justynę do szpitala w Aktiubińsku - szkorbut, wyschła, wszystkie zęby się ruszają. Znajoma polska pielęgniarka znalazła miejsce. Kołchoz Czan-Czar wypłaca należności 2 pudy pszenicy, reszta siana. Zboże zostało, sprzedano za ruble. Z Aktiubińska nasi kołchoźnicy przywożą aż 22 kg chleba - za sprzedane rzeczy - zamieniamy na suchary.
16.VII.1940 r. umiera mój brat cioteczny Zbigniew Gilejko, a 22. IX.1940 r. moja najmłodsza siostra Helena Tumiłowicz. Kilka dni wstecz trzymała się kurczowo moich rąk, obnoszona wokół lepianki, śpiewamy jej piosenki. Teraz idziemy ku wzgórzu, gdzie stoi z patyków zrobiony krzyżyk dla Zbyszka. Od tej pory, będzie śpiewać im wiatr stepowy i orły. Zmarli z głodu i chorób.
Wzgórze Czyjlin
Spotykamy z Tadziem Babaja Kirgiza. „Idę do swoich przodków, jesteś chory, ale iść możesz" - zwrócił się do Tadzia. -„Chodź i ty, znasz step" - kiwnął na mnie. Doszliśmy i widzimy jakieś kurhany. Kirgiz rozłożył dywanik i bił pokłony. Myśmy klęcząc w trawie robili to samo. O dziwo zauważyliśmy ciągnący się ze wschodu na zachód pas błękitnych tulipanów, jak gdyby przechodzące przez kurhany. Tadzio powiedział „Tam Polska 5000 km od nas".
Ogarnęła nas niespotykana tęsknota, pociekły łzy - Kirgiz to zauważył, wzruszony przygarnął nas ręką do siebie. Nie powiedzieliśmy ani słowa. Zrozumiał, że żal nam jego przodków. - „Tu leżą moi dziadkowie rozstrzelani przez żołnierzy sowieckich". „Nie chcieli oddać jurt, dużych stad owiec i koni do kołchozu". Od tej pory wszyscy Kirgizi i Kazachowie stali się naszymi wielkimi przyjaciółmi.
Zabłądziłem w stepie
Wybrałem się po cebulę idąc ku wzgórzu „Kinderluk". I nagle opadła mleczna mgła. Straciłem orientację w tym moim miejscu. Wróciłem do lepianki, rano wzdłuż rzeki z pokaleczonymi stopami na kolanach, o mój powrót modliła się babcia. Mama sądziła, że nocuję z Tadziem, który tygodniami nia wracał do lepianki.
„Pieretykoły"
Coraz trudniej o opał. Idziemy z dziadkiem daleko w step, dźwigamy po pół worka „kiziaku". Mało krów. Łowimy pędzące stepem kuliste krzaki „pieretykoły". Co dzień po kilka na opał.
Baty w stepie
Nadal proponowano mi uczyć się na pastucha, lub iść do szkoły. Krótko byłem w miejscowych „Jaślach" - coś w rodzaju „Dom Dziecka" - dowiedzieliśmy się, że to tylko dla dzieci obywateli ZSRR. Znów idę do pastuchów, którzy są niedaleko mamy i cioci dojących krowy. Drogę zajeżdża mi „bajec" na koniu. - „Kto ty?" - „Polak". Bez słowa zaczął mnie bić batem. Uskakiwałem przed koniem. Wołanie o pomoc usłyszała mama, zdyszana przybiegła z widłami. Dostała batem, który owinął się wokół ręki, wyrwała oprawcy, dostał widłami. - „Zgłoszę do NKWD!" Tego się bali. Jeździec pomknął w step.
Tama na rzece Karhała - dostałem szkolę...
Susły już śpią w norach. Zresztą po ostatnich przeżyciach, postanowiłem więcej ich nie zabijać. Wylewając wodę złapałem 2 dorosłe, za nimi wyszło 9 osesków. Zrozumiałem, że zabiłem rodziców. Nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Predsiedatel zarządził budowę tamy - przy dwóch wzgórzach rzeka była dość wąska. Wszyscy mieli pracę. Ja małolat mam 50 gramów chleba za trudodzień. Były wielkie plany nawadniania. - „Nie będziesz dźwigał, idź do szkoły" powiedziała mama. Poszedłem. Wszystko po rosyjsku. Po dwóch tygodniach byłem pod opieką komsomolców, a nauczycielka biła mnie wskaźnikiem do tablicy najbardziej po łydkach, chociaż nie byłem najgorszy. Tadzio odkrył siniaki, przyznałem się. - „Nie zapominaj mówić po polsku, mimo sińców". Zapamiętałem.
Rok 1941
Korespondencja z wujkiem z Lidy urwała się, wiemy o wojnie z Niemcami. „Wszystko na front". Znów głodowanie. Jak zimą chodzić do szkoły? Z wojłoków wyrosłem. I całe szczęście. Uczę się w lepiance z książeczki do nabożeństwa i czasopism nadesłanych od wujka. Dowiedzieliśmy się, że jest prawdziwa ferma krów. W kołchozie nie zebrane zboże zasypał śnieg, kłoski wystają. Przywieźli dwóch Czeczenów. Nocą zebrali oni garści kłosów. Rano za kradzież mienia kołchozowego rozstrzelało ich NKWD.
Wilki pożarły bohatera
Z frontu na urlop w styczniu 1942 przyjechał z licznymi medalami bohater, opowieściom nie było końca. Krowy z głodu padały, ale koń dostał racje trawy stepowej. Zaczynała się zawieja. Odjechał do Aktiubińska. Wkrótce NKWD aresztowało predsiedatiela Aleksandrówki, bo „ukrył żołnierza, który nie stawił się na front." Dopiero wiosną znaleziono na drodze jego szablę, karabin, część podkutego buta i medale, czteroletnie dziecko z kołchozu Czan-Czar też tego roku pożarły wilki.
Wilk
Bałem się wilków. W lutym 1942 r. w lepiance zimno, przykrywaliśmy się dodatkowo trawą stepową. W nocy wszedłem z dziadkiem, pod zaspę śnieżną, był okropny mróz. Wołałem dziadka, nie ma, wracam do lepianki. 6-8 metrów ode mnie stoi olbrzymi wilk (basior). Odjęło mi mowę, włosy stanęły dęba cofałem się powoli, by osłonić plecy o lepiankę. Nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie krzyknąłem „Wiiilk!!!" Zerwały się i wybiegły z widłami mama i ciocia. Wcześniej dziadek nie zauważył tego, że nie wróciłem i zamknął drzwi na zatyczkę z kуłka. Wilk odszedł, zżerając po drodze ścierki.
„Bies Kunak"
Wielka zawieja śnieżna. Kirgiskie święto, „Bies Kunak", czyli „Pięciu podróżnych". To na ich pamiątkę urządza się spotkanie przy olbrzymim kotle, gdzie gotuje się łazanki z kawałkami baraniny (nas na to nie stać), a biesiadnicy z zakasanymi rękawami wyławiają łazanki i mięso prosto z kotła, snując wspomnienia i opowieści. Wyznaczony losowo stróż pilnuje zachowania rytuału. U pułapu rozświetla mrok naftowa lampa, a pod kocioł bez przerwy podkłada „kiziak" kucharz. (Z opowieści Tadzia).
Pęka tama - powódź
Wiosna 1942. Mama dobrze powozi końmi, jedyną parą w Aleksandrówce. Predsiedatel wyznacza - „Pojedziesz ze mną po chleb do Aktiubińska". Pojechała. Wracając zauważyła pękającą tamę. - „Nie pojadę". - „To zastrzelę". Predsiedateł wyjmuje pistolet. Mieszkańcy czekają na chleb... - „Jedź, ciebie konie słuchają. Módl się do swego Boga, bo oboje zginiemy i wymrą z głodu mieszkańcy". Ruszyła, przyjechała. W kilka minut potem głuchy grzmot i walące się bałwany z lodowatą krą oznajmiły wszystkim koniec tej budowli. Dołączyły się wylewy rzeki Żyzdybaj. Zaczął padać deszcz. Woda zalała około 1,5 km terenu wokół nas, na trzy tygodnie odcinając nas od świata. Dzięki dostawie chleba mieszkańcy przeżyli.
Sowchoz „Zaria - Swobody" (Zorza Wolności)
Uciekamy znów, by być bliżej Aktiubińska. Tu też paręset krów z głodu (zostawiono w polu w zimie). Ale ponad 500 sztuk przeżyło. Mama i ciocia z bardzo dobrą opinią dostały pracę dojarek i po 15 krów do dojenia ręcznego 3 razy dzienne. Było to możliwe, bo krowy nie dały więcej niż 1,5-2 litrów mleka. Wyznaczono niemożliwą do osiągnięcia nagrodę. Za zachowanie 15 cieląt od 15 krów, jałówka na własność. Ciocia z mamą umówiły się. Jedna drugiej odda mleko (część ukradną dla nas), druga zaś odchowa 15 cieląt. Kołchoz miał też ogród, rzekę obok. Dziadek został stróżem sterty siana. Babcia cały czas chorowała. Tu odżyliśmy. Z ogrodów kradzione były kawony, pietruszka, ogórki. Nadzorujący często zabierał je sobie po złapaniu sprawcy, nie zawiadamiając NKWD.
Rok 1942
Tadzio piechotą odszedł do Aktiubińska - 6.IX.1942 r. wraz z sześcioma Polakami wstąpić do Armii Andersa. Zabrakło nam bardzo energicznej osoby.
Powtórne aresztowanie
NKWD wezwała mamę i ciocię. - „Macie przyjąć obywatelstwo ZSRR, będzie zarabiać tyle co Rosjanie"; - „Nie". - odpowiedziały. - „Dajemy dwa tygodnie do namysłu". Po tym czasie zajeżdża konwój. Dowódca pyta: „Przyjmujecie?" - „Nie"; - „Jesteście aresztowane!" Zabierają je, ku naszej rozpaczy. Mama żegna słowami: „Jak Bóg nie opuści, to świnia nie zje - wrócimy". Nasze główne żywicielki zostały aresztowane na trzy miesiące. Tam powiedziano: „wasza cała rodzina zdechnie"; „damy was do przestępców za gwałt do jednej celi". Mama odpowiedziała: „Jeżeli wasze dzieci się urodzą, chętnie poprosimy towarzysza Stalina o opiekę nad nimi". Tego się bali. Wreszcie, zgodziły się przyjąć obywatelstwo - za kilka miesięcy. Po 11 dniach, sczerniałe, wychudzone stanęły na progu lepianki, szczęśliwe, wracając do pracy. Ciocia w nagrodę otrzymała jałówkę, mama naganę za odchowanie tylko jednego byczka nazwanego „Atamanem".
Postanowienie ucieczki
Odkryłem że stróż, zesłaniec, codziennie idzie pod zlewnię mleka z kijem wyjmował on niewielką płytkę szklaną, a na kiju miał gruby kożuch z mleka po pasteryzacji. Zaproponował dzielenie się zdobyczą pod warunkiem, że nikomu nie powiem. Nie powiedziałem, i jeszcze jak się odżywiłem przez kilka miesięcy. Większość z nas choruje, dziadek nawet puchnie (oddał swoje porcje jedzenia). Przekonaliśmy się, że potrzebujemy szpitalnego okresowego leczenia, z normalnymi wyżywieniem. Tak znaleźliśmy się w Aktiubińsku. Tu już załatwiliśmy z NKWD zezwolenia na wyjazd do republiki na południe. Wszystko sprawdziliśmy co było możliwe.
Aktiubińsk - Ukraina
W Sowchozie „Zara - Swoboda" wszystko sprzedajemy we wrześniu 1944 r. Zezwolono nam na przyjazd do szpitala w Aktiubińsku (chorzy: dziadek, babcia, ciocia, Justyna). W szpitalu nie ma miejsc - pierwszeństwo mają ranni żołnierze przywożeni z frontu. Zatrzymujemy się u znajomych Polaków. - „Teraz wolno zmieniać miejsce pobytu, jedźcie na południe, uciekajcie bliżej Polski" - radzą. Przez Taszkient pociągiem dojeżdżamy do Nikołajewa... Przedstawiamy zaświadczenie z aktiubińskiego szpitala o chorobach. Ukraińskie NKWD zabiera nas do świetlicy szkoły w Nikołajewie, Warwarowski Rejon.
Śmierć dziadka Józefa Bubień
Zakażenie nogi w drodze, brak pomocy lekarskiej. Mama pyta: „Co tatuś by sobie życzył?" Pada odpowiedź: „Stanąć na wolnej polskiej ziemi i zjeść prawdziwego razowego poleskiego chleba". W nocy z 14 na 15 października 1944 r. dziadek umiera, trzyma mnie chwilowo za rękę; palą się świece. Strach mnie ogarnia. Dwie wielkie łzy spływają po dziadka twarzy. Wypowiada ostatnie słowa: „Boże, Józefie Święty". Pogrzeb w Nikołajewie pod cerkwią, kilkanaście osób idzie za trumną. To ostatnio częsty widok. Do dziś nie wiemy w jaki sposób zadzwoniły cerkiewne dzwony, skoro schody na dzwonnicę były zerwane. Wielki smutek nas ogarnia, to już trzecia ofiara w naszej rodzinie. Nawiązujemy kontakt z Lidą, otrzymujemy adresy, w tym do Tadeusza Bubień, żołnierza Armii Andersa osiadłego w Anglii. W ukraińskiej NKWD w Nikołajewie mama składa pisemne zażalenie: „Z braku obiecanej pomocy lekarskiej 15.X.1944 r. zmarł mój ojciec..."
Ostatni rok na obczyźnie
Obawiamy się, że mogą nas cofnąć do Aktiubińska, jednak kierują do sowchozu „Telman". Wodę dowożą beczkowozami (staw i studnie zatrute). Wita nas predsiedatel. „Tu musicie przepracować rok - prace polowe, dojenie krów". Kołchoźniczki to znają. W naszym pomieszczeniu jest światło elektryczne, podłoga. Regularnie płacą za pracę mamie i cioci. Mnie proponują: „Ucz się powozić, będziesz woziwodą". Umiem, nie przyznaję się. „Ja chcę do szkoły" - mówię. Mija zima. Nawiązujemy kontakt z Polakami. „Mogą was nie puścić do Polski" - stwierdzają. Mija rok.
Mama z ciocią zgłaszają się do NKWD w Nikołajewie. - „Chcemy wrócić do Polski, już dawno wyzwolona" - argumentują. Po wielkich trudach dostają „propusk" (przepustkę) nr 24366 dnia 12.09.1945 r. na wyjazd do Lwowa z ważnością do końca października 1945 r. Zgłaszają predsiedatielowi sowchozu. Niezadowolony. - „Po co do Lwowa, możecie tu pracować, dzieci podrosną też dostaną pracę".
Ryzykowne decyzje
Nie chcą nam wydać karty ewakuacyjnej do Polski bez zaproszenia. Nie ma nam kto wysłać takiego zaproszenia (nie mamy żadnej rodziny). Brat mamy o tym już wie. Podejmuje decyzję. Zostawia swoją rodzinę w Lidzie. Zwalnia się z pracy, a jego naczelnik (Rosjanin) potajemnie blokuje mu wyjazd do Polski. Wujek chowa niektóre dokumenty w butach, wsiada do towarowego wagonu, dojeżdża nielegalnie do Lublina. Tu otrzymuje stanowisko podrzędnego urzędnika w Rządzie Tymczasowym. Otrzymuje mieszkanie, legalnie sprowadza swoją rodzinę z Lidy, wysyła nam „wyzow" (zaproszenie).
Predsiedatiel naszego sowchozu „Telman" celowo doprowadza do przeterminowania naszego pobytu, by unieważnić nam „propusk" (zezwolenie na wyjazd do Lwowa) - udaje mu się to - bo czekamy na „wyzow".
Dalej zrządza przypadek. Zajeżdża do naszego sowchozu Polak sierota ze śledziami w beczkach, kupujemy śledzie. - „Ja też jestem Polakiem" - stwierdza. Zapraszamy na kolację, ustalając od razu: „Uciekniemy z nim nocą do Lwowa." -„Ryzyko". - mówi, - „ale powinno się udać." Jeszcze raz przyjadę pozorując sprzedaż, a następny, posadzę was za cuchnącymi śledziami beczkami, po drodze nie wolno kaszleć, kichać i rozmawiać, przykryjcie się kawałkami plandeki.
Z 2 na 3 października 1945 r. w mglistą noc, wsiadaliśmy w odstępie czasu pojedynczo... W drodze napotkanym patrolom rozdawał kilogramami, po bardzo niskiej cenie śledzie. „Sielodki, sielodki!" - głosił. Już zapach przekonywał żołnierzy. We Lwowie, uregulowaliśmy umowną należność i serdecznie wycałowaliśmy bardzo spoconego dobroczyńcę, żegnając go. - „Może i ja ucieknę kiedyś do Polski..."; - „Daj Boże!" - usłyszał.
Kwarantanna we Lwowie, pod opieką PCK, władz repatriacyjnych, jakiejś komisji mieszanej. Śpimy na piętrowych drewnianych łóżkach. Od 17.X.1945 r., ale w Lublinie jesteśmy zarejestrowani dopiero 17.XI.1945 r. Wróciliśmy 16.XI.1945 r. Zarejestrowaliśmy się 17.XI.1945 r.
Witaj Polsko!!!
Prawie wszyscy płaczą z radości. Wreszcie polskie nazwy, polska mowa. Ktoś nas zabiera ze stacji. Trafiamy na obiad w PCK. Coś wspaniałego. Tylko panie dziwią się: „Dlaczego jesteś w krótkich spodenkach?"; - „Bo tylko jedyne mam" - odpowiadam. Załatwienia urzędowe...
I odwożą nas do miejsca czasowego zamieszkania, do baraków na Majdanku. Cóż, jak słyszymy podczas wojny Lublin stracił wskutek bombardowań około 140 budynków. Teraz dopiero mama wyjmuje ze stanika zdjęcia z Kazachstanu i część dokumentów, a z innego schowka zwinięty w rulon pamiętnik swego brata Tadeusza Bubień pisany dzień w dzień w latach 1940-42 w Kazachstanie. „Przyjechały" - stwierdza.
Spotkanie w Lublinie
Brat mojej mamy oczekiwał nas, nie wiedząc, że już jesteśmy zakwaterowani na Majdanku. Przenosząc się do pracy w Izbie Skarbowej, pełni funkcję nadzorcy nad produkcją cukru w Cukrowni Lubelskiej. Do pomocy dostał z urzędu towarzysza uzbrojonego w pistolet, zagorzałego komunistę, z którym prowadził w wolnych chwilach rozmowy na temat tego ustroju... Pewnego dnia (nie pamiętam daty z opowieści wujka) towarzysz woła wujka „do pana jakaś baba w chuście i waciakach".
„Jadzia!" - woła wujek - padając sobie w ramiona, łzy radości. - „Kto to?" - pyta zaskoczony towarzysz. - „Moja rodzona siostra, właśnie wraca z pańskiego kraju". Nie wierzył. - „Może pani pokazać dokument?"; - „Widzi pan, że jestem z domu Bubień". W następnych dniach zrozumiał - „Ach, to tak, naprawdę" - stwierdził. Wigilię mieliśmy razem z rodziną wujka. Potem cudem znaleźliśmy stancję na ulicy Drobnej 36/2, 16 m2 na 7 osób, bez wody, z piecykiem węglowym, bez ubikacji.
Rząd PRL nie śpieszył się z przyznaniem mieszkania, nie należeliśmy do PZPR. To, że straciliśmy całość mienia, naszych dziadków, rodziców nikogo z władz nie obchodziło. Ale byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy wykształcić się i biegle opanować język polski po 5 latach i 7 miesiącach rusyfikacji. Długo zrywałem się w nocy - bo koszmar zesłania prześladował mnie w snach wiele lat.
EPILOG
Ze względu na ograniczoną ilość stron mych wspomnień, pominąłem wiele zdarzeń - tragicznych i komicznych, może ciekawych opisów obyczajów zachowanych wówczas przez mieszkańców i zesłańców, z którymi zetknęliśmy się. Oryginały wymienionych na wstępie dokumentów pozostają u mnie. Niektóre zdarzenia pozostawiły trwały ślad w mojej psychice. Np. pod koniec naszego pobytu w Kazachstanie przywieziono 12-osobową rodzinę Rumunów. Z głodu łowili i smażyli polne koniki, motyle, różne larwy owadzie. Przeżyła tylko jedna dziewczynka. Jeden z Mołdawian za długo był na zewnątrz lepianki, po wejściu roztarł ucho - wykruszyło się (mróz - 47/480C).
Warto też podać nazwiska osób, które tam spotkaliśmy. W kołchozie Czan-Czar - była polska rodzina (nazwisk nie pamiętam), zmarło im dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka; brygadier kołchozu Alijew i Babaj. Aleksandrówka - spotkani Polacy: Edward Skawiński, Stefania Grabowska z córką, Noczewkowa, Maria Kozłowa, Halina i Wanda Jachowska, Tadeusz Błażewicz, Jan Szadziszewicz, Wojszwiłowa, Jurewiczowi, dr Podhajka, predsiedatel Korolew, brygadierzy Abłais, Samura i Czerwaczenko.
My, czworo polskich dzieci, analfabetów, byliśmy szczęśliwi idąc w Lublinie do szkoły. Za prawdziwych bohaterów w rodzinie, dzięki którym my dzieci przetrwaliśmy uważam na zesłaniu: dziadka mojego Józefa Bubień, który cierpiąc na przepuklinę dźwigał worki z „kiziakiem", okrywał nas swoim ubraniem, sam bardzo marznąc. Oddawał nam po kryjomu swoje racje żywnościowe (wydało się dopiero jak bardzo opuchł z głodu).
Moją niezłomną i bardzo zaradną mamę, która cierpiąc na nerw kulszowy i udając że nic nie boli pracowała od świtu do nocy, ucząc nas języka polskiego, matematyki i zachowania obyczajów. Pokonując każdą, najtrudniejszą sytuację, była zawsze prawdziwą patriotką.
Warto zapamiętać mego wujka, Stanisława Bubień (znał 5 języków), który pod okupacją sowiecką ze swoją rodziną stał w kolejkach od piątej rano, by kupić i przesłać nam do Kazachstanu środki do życia (żywność), utrzymać do końca z całą rodziną łączność, załatwiając wszystkie urzędowe sprawy. Nie należąc do żadnej organizacji - nie był podejrzany i mógł dzięki temu pracując na kolei w Lidzie pod okupacją sowiecką i niemiecką uchronić tysiące ludzi różnych narodowości przed aresztowaniem i rozstrzelaniem.
Tym wszystkim, którzy kiedykolwiek będą dłużej na obczyźnie doznając nostalgii poświęcam pierwszy mój wiersz napisany na stacji w Odessie w 1944 r.:
Tęsknota (fragment)
Wracam myślami, tam gdzie mój dom,
Niwy zielone, jeziora błękitne,
W gałęziach szron,
I mmowa polska, tam aksamitna
Dziś po bezdrożach,
Boso do Polski bym szedł,
Pomóż mi Boże,
Bym mógł spróbować jej chleb.
Kwartalnik Zjednoczenia Społecznego «Związek Polaków na Białorusi»
Adres Redakcji: Brześć, 224023 ul. Moskiewska 344 – 56
e-mail:klub_polski@wp.pl
Wspomnienia z ziemi brzeskiej (cz. 2)
Bronisława Predenia
Zostałam przydzielona do cenzury wojskowej. Pracowałam na poczcie głównej.Wojna w Brześciu zaczęła się bombardowaniem lotniska w Małaszewiczach już około 6-tej rano. Potem miasto było bombardowane jeszcze wielokrotnie, jeszcze częstsze były alarmy po kilka dziennie. Już w pierwszy dzień wojny zaczęto kopanie rowów przeciwlotniczych, także przed naszym domem, na bulwarze ulicy Mickiewicza. Kopali je bardzo ofiarnie mieszkańcy okolicznych domów i jakaś drużyna harcerzy.
Kilka pierwszych dni wojny nie przyniosły większych strat miastu. Raczej były bombardowane obiekty wojskowe. Żyliśmy nadzieją pomocy ze strony aliantów. Wszędzie był widoczny entuzjazm i pewność ostatecznego zwycięstwa. Entuzjazm ten podzielali żołnierze, wśród których spotkaliśmy kilku znajomych. Panowała psychoza lęku przed dywersją i szpiegami. Widzieliśmy jak na ulicy Steckiewicza jakiś major aresztował kilkoro ludzi źle mówiących po polsku. Okazało się, że byli emigrantami czeskimi. Na bulwarze ulicy Mickiewicza przez kilka dni grali i śpiewali jacyś grajkowie prosząc o wsparcie. Twierdzili, że są uciekinierami z Wielkopolski. Mówiono potem, że byli szpiegami niemieckimi. Krążyła wieść, że w ołtarzu kościoła ewangelickiego była ukryta radiostacja nadawczo-odbiorcza. Ciągle mówiono o dywersantach zrzucanych na spadochronach. Podobno zastrzeleni lotnicy niemieccy byli w cywilnych chłopskich ubraniach.
Trwała psychoza wojny gazowej. Wiele razy w chmurach dymu i kurzu powstających w wyniku wybuchów bomb dopatrywano się gazów bojowych. Chodziliśmy z maskami. Po tygodniu pracy na poczcie, w związku z moją chorobą serca i układu krążenia, dostałam zwolnienie na dwa tygodnie. Dał mi je doktor Anzelm. Ze względu na bombardowanie Brześcia wyjechaliśmy do Kamieńca. Jechaliśmy autobusem, którego właściciel Nadański, nasz znajomy, jechał przez Kamieniec po mundury dla wojska. W Brześciu została nasza służąca, niania naszego syna Julia Trzeciak zwana Anielcią, która miała pilnować domu. Podczas I Wojny Światowej była wysiedlona do Rosji, gdzie przeżyła rewolucję. Dlatego uważała, że jest doświadczona przeżyciami wojennymi, nie bała się więc bombardowań. Jednak po naszym wyjeździe Niemcy dokonali długotrwałego ciężkiego bombardowania całego miasta. W wyniku przeżyć w tym dniu, osiwiała, w ciągu nocy przyszła do Kamieńca.
W Kamieńcu spotkaliśmy pewną rodzinę, która samochodem uciekała przed Niemcami. Ludzie ci szukali benzyny, która się im skończyła. Udało mi się trochę jej zdobyć u znajomej właścicielki firmy przewozowej. Przed odjazdem kobieta wyjawiła mi w tajemnicy, że jej mąż jest bratem wojewody Kostka-Biernackiego, ale do tego się nie przyznaje, bo się boi chłopów ruskich.
Po trzech dniach wyjechaliśmy z Kamieńca do Peliszcz i zamieszkaliśmy w opustoszałym domu zmarłego przed czterema laty teścia Kazimierza Perdeni.
Szosą jechało wielu uciekinierów - wozami konnymi, rowerami, samochodami. Niektóre samochody były ciągnięte przez konie z powodu braku benzyny. Czuło się wielki niepokój.
Podczas pobytu w Peliszczach poznaliśmy jeden z przykładów zdolności ludności wiejskiej Podlasia szybkiego dostosowania się do zmieniających się warunków egzystencji. W tym czasie pojawiły się trudności z zakupami zapałek. Mąż z synem widzieli jak starszy człowiek zapalał papierosa za pomocą krzesiwa i hubki.
Nie widzieliśmy większych oddziałów polskich żołnierzy. W którymś z tych, pełnych niespokojnego oczekiwania dni, przez wieś przejechały trzy wozy taborowe, jakby zagubione. Innym razem pojawił się żołnierz bez jednego buta, na koniu bez siodła. Czasem przelatywały nad nami polskie samoloty. Chyba 14 września pojawiły się na szosie pierwsze niemieckie samochody pancerne, a niedługo po nich długie kolumny czołgów, samochodów i motocykli. Od strony Brześcia i Kobrynia przez tydzień było słychać strzały artyleryjskie. Obok wsi obozowały oddziały niemieckie. Grupy żołnierzy niemieckich pojawiły się też we wsi. Wywierali ponure wrażenie swoimi czarnymi mundurami z trupimi czaszkami.
Na drogach ciągle jeszcze znajdowali się uciekinierzy z Polski zachodniej. Ogarnęły ich wojska niemieckie. Do naszego domu przyszedł po ogień do papierosa bardzo zdenerwowany Wielkopolanin. Opowiedział, że żołnierz niemiecki spenetrował wóz, którym jechał i zabrał mu 30.000-ny zbiór znaczków pocztowych o bardzo dużej wartości. Któregoś dnia stanął przed oknem naszego domu Stanisław Trzeciak, brat naszej służącej. Powiedział: „nie ma już Polski" i rozpłakał się. Gdy mąż z synem chodzili opłotkami wsi, zaczepił ich jakiś nieznajomy chłop ruski. Chciał się podzielić swoimi poglądami stwierdzając: "Pane, szcze Polsza bude. Sto dwadcat` lit jij ne buło i stała, to i teper bude".
Po kilku dniach wojsko niemieckie znikło, a chyba 21 września pojawiły się czołgi Armii Czerwonej witane bramą triumfalną zbudowaną przez nielicznych miejscowych komunistów. Tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich przyszedł do nas jeden z nich, Kurianowicz. Przedstawiał nam perspektywy szczęśliwej przyszłości. Był to wieloletni sekretarz komórki partyjnej. Wielokrotnie policja polska przeprowadzała u niego rewizje poszukując pieczątki organizacyjnej. Nigdy jej nie znaleźli, ukrywał ją w strzesze domu. Teraz czuł się bardzo szczęśliwy.
Przez wieś i szosą obok wsi przechodziły wielkie masy wojsk sowieckich. Wojsko to było bardzo dobrze uzbrojone, ale chyba nie najlepiej zaopatrywane. Zdarzały się przypadki, że do chłopów przychodzili żołnierze sowieccy coś zjeść albo wymienić konie osłabłe z głodu, (które po odkarmieniu były bardzo wytrzymałe i odporne na trudy). Widziało się pojedynczych żołnierzy polskich, którzy rozbrojeni wracali do domów. W czasie spaceru, mąż z synem słyszeli na szosie jak jeden z żołnierzy polskich przejeżdżających na rowerach mówił do drugiego: "nechaj pany wojujut". Nie rozumiał jeszcze wtedy, że żołnierze polscy walczyli „za naszą i waszą wolność". Także jego. Niedługo mógł się o tym przekonać.
We wsi pojawili się mężczyźni z karabinami. Mieli czerwone opaski na ramieniu. Reprezentowali nową władzę.
Po przejściu Armii Czerwonej przez Peliszcze, mąż mój wybrał się rowerem do Brześcia, aby zobaczyć w jakim stanie jest dom. Po drodze spotkał zepsuty czołg sowiecki, który naprawiała załoga. Zatrzymał się, aby wypalić papierosa i zaczął rozmowę z oficerem. Zapytał go jak wygląda życie w ZSRR. Ten odszedł na stronę, porozglądał się dookoła i odrzekł: "i żit' nie budiesz i umieret` nie dadut".
Okazało się, że w domu mieszkało wielu ludzi, miejscowych i uciekinierów zza Buga. Bombardowania i okres zdobywania twierdzy przez Niemców przesiedzieli w piwnicy. Jeden z przybyszów (przedstawiał się jako inżynier) w czasie bombardowania przeciął przewód oświetleniowy twierdząc, że prąd elektryczny przyciąga bomby. Z piwnicy znikły niewielkie zapasy żywności.
Kiedy pod koniec września okazało się, że kampania ma się ku końcowi, postanowiliśmy wrócić do Brześcia. Wróciliśmy 2 października. Jechaliśmy cały dzień wozem konnym. Po drodze widzieliśmy ślady walk wojska polskiego z Niemcami. Na szosie stał zniszczony polski czołg i w pewnym odstępie dwie polskie armaty. Obok szosy widać było liczne obozy wojska sowieckiego.
Wkraczaliśmy w nowy, obcy świat, który ja znałam tylko z opowiadań. W czasie spotkań towarzyskich w Kamieńcu bardzo często tematem rozmów była rewolucja rosyjska, którą wielu znajomych przeżyło i znało jej skutki. Wtedy to dla mnie było bardzo odległe i nierzeczywiste. Teraz i ja zaczynałam doświadczać tej rzeczywistości.
Brześć, do którego wjechaliśmy, był już innym miastem. W okolicy naszego domu na ulicach Steckiewicza i Sadowej były jeszcze leje po bombach. Sporo domów było zrujnowanych lub spalonych. Na bulwarach ulicy Mickiewicza, na wprost naszego domu, na miejscu rowów przeciwlotniczych były dwie mogiły. W mieście stały wraki spalonych autobusów. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że właśnie trwała jeszcze ostatnia bitwa Kampanii Wrześniowej pod Kockiem. Chyba w związku z walkami po lewej stronie Bugu w pierwszej połowie października na placu obok gmachu urzędu wojewódzkiego, koło wraku niemieckiego samochodu wojskowego, stały dwa sowieckie czołgi skierowane na zachód, jakby stamtąd spodziewano się jeszcze ataku Wojska Polskiego. Chyba 6 października nad Brześciem odbyło się coś w rodzaju parady lotniczej. Latało dookoła około 50 samolotów. Była to niewątpliwie manifestacja siły Armii Czerwonej.
Z okolicy dochodziły wieści o rabunkach dworów przez ludność ruską.
Zaraz po przyjeździe, mąż mój zgłosił się do kuratorium. Tam był świadkiem jak jakaś Polka w żałobie mówiła do przedstawiciela nowej władzy, że jej mąż został zabity przez chłopów. Usłyszała w odpowiedzi, że jeśli został zabity, to na to zasłużył.
Mąż mój zaczął pracę w dawnym Gimnazjum im. R. Traugutta, przemianowanym na „Polską Średnią Szkołę". Większość nauczycieli pochodziła z przedwojennego grona pedagogicznego tego gimnazjum, pojawili się też nowi, przyjezdni z ZSRR. Dyrektorem został prof. Klimowicz. Dla mnie w polskiej szkole nie było miejsca, więc byłam bezrobotna.
Niedługo po naszym powrocie do Brześcia, przyjechała do nas moja koleżanka, Lebiodowa z 6-letnim synem, żona komendanta posterunku Policji Państwowej w Mokranach. Mąż jej nie wrócił z wojny. Zamieszkali u nas. Mieszkało też kilkoro młodzieży z Kamieńca i Peliszcz, znajomi i krewni - uczniowie Polskiej Średniej Szkoły. W mieście organizowano wiele wieców („mitingów"), na których organizowano spontaniczną radość z wyzwolenia z ucisku „polskich panów", i przekonywano mieszkańców, że teraz czeka nas szczęśliwa przyszłość.
Przez pewien czas w mieście panowała jeszcze atmosfera wojny. Było dużo wojska, przywożono rannych żołnierzy do szpitali, prowadzono polskich jeńców do niewoli, odbywały się pogrzeby żołnierzy sowieckich poległych w walkach z „polskimi osadnikami". Opowiadano, że coś strasznego stało się w Mokranach. Co tam zaszło, nie wiedzieliśmy. Dopiero po kilkudziesięciu latach dowiedzieliśmy się, że rozstrzelano tam grupę oficerów i podoficerów Flotylli Rzecznej, którzy podczas marszu z Pińska na zachód do walki z Niemcami, zostali wzięci do niewoli przez Armie Czerwoną. Potem okazało się, że również policjanci z Kamieńca, cofając się na wschód, zostali pomordowani przez miejscowych komunistów. Ocalał tylko komendant posterunku Jakubowski.
Powoli powracali żołnierze, którym udało się uniknąć niewoli. Opowiadali, o tych, którzy nie wrócą, bo walcząc na straconej pozycji „chcieli przejść do historii".
Od razu po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną rozpoczęły się kłopoty zaopatrzeniowe, które nie skończyły się do końca władztwa sowieckiego w Brześciu. Żołnierze sowieccy wykupywali ze sklepów resztki przedwojennych zapasów. Rubla zrównano ze złotym, chociaż jego rzeczywista wartość wynosiła około 40 groszy. Przedstawiciele nowej władzy zapewniali, że trudności są przejściowe. Niedługo trudno dostępne towary „podwiezut". Stało się to powodem żartów. Podobno na Małym Rynku, czyli na „Tołkuczce" aresztowano dwu Polaków za kpiarskie powtarzanie tego słowa. Potem zaopatrzenie trochę się poprawiło, ale braki w sklepach były trwałym elementem nowej rzeczywistości. Znamiennym akcentem obrazu miejskiego były kolejki przed sklepami. Kursował wtedy żart, że dawniej pito herbatę słodzoną, potem „w prikusku", następnie „w prigladku", a w końcu „w pridumku". Gdy później otworzono lepiej zaopatrzony sklep „Gastronom", ludzie w kolejkę ustawiali się już o zmroku, aby dokonać zakupów na drugi dzień. Kupowano wszystko, co można było kupić. Charakterystyczne, że nie było kłopotu z zakupem wódki. Była sprzedawana w różnych sklepach, także piekarniczych, bez żadnych ograniczeń.
Od początku panowania sowieckiego w Brześciu na ulicach pojawiło się wiele plakatów ilustrujących potęgę Armii Czerwonej, nikczemność "byłego państwa polskiego" oraz radość ludu z powodu wyzwolenia spod władzy panów polskich. Szczególnie dużo było ich na ulicy Unii Lubelskiej w okolicy kościoła. Potem pojawiły się liczne pomniki (przeważnie gipsowe) wodzów rewolucji, żołnierzy sowieckich i ludzi pracy. Na ulicy Sadowej przed jednym budynkiem postawiono cztery pomniki.
W mieście było wielu uciekinierów zza Buga. Wielu ludzi uciekało przez nową granicę na Bugu do strefy okupowanej przez Niemców. Do nas bardzo często przychodzili znajomi i nieznajomi, którzy się zatrzymywali oczekując na okazję przekroczenia granicy. Po pewnym czasie przeprowadzaniem zaczęli się zajmować płatni przewodnicy. Wśród przekraczających zieloną granicę w kierunku zachodnim byli też tacy, którzy na wschód od Bugu schronili się w obawie przed prześladowaniami niemieckimi.
Niektórych ludzi wysiedlono z ich mieszkań. Wyrzucono też z Kolonii Urzędniczej moją przyjaciółkę Halinę Cichowiczową. Mąż jej, urzędnik kuratorium, zginął na wojnie jako oficer kawalerii. Przez kilka tygodni wraz z rodzicami i synem, zanim przedostali się za Bug, mieszkali u nas. Po wojnie spotkałam ją w Krakowie już jako żonę komandora Franciszka Dąbrowskiego, zastępcy dowódcy obrony Westerplatte.
W październiku zjawił się u nas brat męża Jan Perdenia, nauczyciel z Prużany (był to brat rodzony, w rodzinie nazywany Jasiem, gdy mąż mój Jankiem). Zmobilizowany, służył najpierw w Prużanie w kompanii wartowniczej, z którą potem znalazł się w zgrupowaniu „Drohiczyn Poleski" Grupy Operacyjnej „Polesie". Po rozwiązaniu oddziału dostał się do niewoli sowieckiej. Gdy kolumnę jeńców prowadzono na wschód, uciekł. Po drodze, gdy szedł samotnie szosą, widział jak obok niej dwaj polscy podchorążowie, pilnowani przez osobników z czerwonymi opaskami na rękawach, uzbrojonych w karabiny, kopali sobie grób przed rozstrzelaniem. On sam był w mundurze szeregowca i chyba dlatego go nie zatrzymali. Wielu takich szeregowców wtedy wracało do domu. Wówczas jeszcze często ich nie zaczepiano. Gdy doszedł do granicy miasta wstąpił do karczmy. Żyd karczmarz ostrzegł go, że chłopi chcą go zabić za to, że chciał ich „opolaczyć", a wieczorem przyniósł mu od żony cywilne ubranie. Dzięki temu szwagier mógł się znaleźć u nas. Przez pewien czas przebywał u nas, a potem z rodziną wyjechał na wieś w okolicy Brześcia.
Jeszcze przez październik, gdy już ustały walki, dochodziły do Brześcia spóźnione wyolbrzymione wiadomości o walkach jakichś polskich oddziałów.
Jedna z tych wieści wzbudziła na krótko wielkie nadzieje. Byliśmy przekonani, że jeżeli państwo sowieckie stanęło w tej wojnie po stronie Niemców, więc siłą rzeczy jest w stanie wojny (choć nie wypowiedzianej) z Anglią i Francją. I oto przychodzi wiadomość, że od południa prą na północ jakieś oddziały „czarnych". Nie ulegało więc wątpliwości, że to są oddziały kolonialne francuskie, które ze sprzymierzonej Rumunii idą na pomoc Polsce. Gdy oddziały te rozpłynęły się w niebycie, zastanawiano się skąd ta informacja pochodzi. Sądzono, że może chodziło o marynarzy Flotylli Rzecznej, którzy nosili ciemnogranatowe mundury. Sprawa wyjaśniła się wiele lat po wojnie. Okazało się że w czasie obrony Lwowa, gen. Langner kazał żołnierzom polskim z jakiegoś oddziału poczernić twarze dla przekonania Niemców, że „Francja ruszyła" i walczą z wojskami kolonialnymi.
Już w jesieni zaczęły się aresztowania Polaków, przede wszystkim związanych z administracją państwową i wojskiem.
Nie przemijały echa kampanii wrześniowej. Czasem któryś z uczestników wojny opowiadał z przejęciem o walkach frontowych, Czasem widziało się jak czerwonoarmiści prowadzą do niewoli polskich żołnierzy (już nie wypuszczano do domu jeńców szeregowych). Późną jesienią przyszła do nas zapłakana jakaś znajoma - na dworcu widziano jak kilku sowieckich żołnierzy konwojowało dwu skutych polskich marynarzy.
Jeszcze czasem w rozmowach ktoś z goryczą i głębokim żalem dochodził przyczyn klęski.
Obrazy tamtych wrześniowych dni długo nie ustępowały z pamięci, chociaż nieprzewidywalne, coraz nowe zjawiska życia w państwie sowieckim coraz bardziej nas absorbowały.
Już jesienią rozpoczęły się aresztowania wśród Polaków. Zdaje się, że w pierwszym okresie aresztowano przede wszystkim osoby związane z polską administracją państwową i wojskiem.
Późną jesienią przyjechali do nas dwaj moi uczniowie z Kamieńca, którzy przez Rumunię chcieli przedostać się do Wojska Polskiego we Francji. Adres kontaktowy we Lwowie dał mi prof. Wojciech Pitera. Był to adres Halszki Wasilewskiej, siostry znanej komunistki.
W zimie dochodziły do nas wieści, że w Puszczy Białowieskiej są partyzanci polscy. Wśród wtajemniczonych została przeprowadzona dla nich akcja zbiórki prześcieradeł na bandaże. Czynnie uczestniczył w jej organizacji prof. Pitera.
Dom nasz był stosunkowo duży (ale nie został znacjonalizowany, zabrakło 2 m2 do powierzchni, od której domy były nacjonalizowane), więc dwa pokoje musieliśmy odstąpić oficerom sowieckim. Jeden z nich mieszkał z rodziną. On i jego żona mieszkali wcześniej w mieście Stalino jako konduktorzy tramwajowi. Po zmobilizowaniu i trzymiesięcznym przeszkoleniu został młodszym lejtnantem łączności. Niewiele mieli swoich rzeczy, niektóre pochodziły z jakiegoś majątku spod Siedlec. Mimo że nasz stosunek do władzy radzieckiej był im w przybliżeniu znany, a nasza służąca prowadziła burzliwe dyskusje z żoną tego oficera na tematy polityczne (raz oświadczyła jej: "waszoho Stalina czort woźme", a raz nawet się z nią pobiła z powodu nieprzychylnej jej wypowiedzi na temat państwa polskiego), nigdy nas nie zadenuncjowali. To samo można powiedzieć o innych rodzinach oficerów, którzy mieszkali w sąsiednich domach. Byli to ludzie bardzo biedni, bardzo zastraszeni i uczciwi, ale o ograniczonej wiedzy o świecie. O stosunkach panujących w Polsce przedwojennej słuchali z niedowierzaniem. Gdy któraś z Rosjanek zobaczyła nasze meble, oświadczyła, że u nich są takie tylko w muzeach.
Pewnego razu przyszedł do nas oficer milicji. Oświadczył, że chce się zapoznać z nami, bo jest z naszego rejonu. Cały czas siedział w płaszczu i czapce. Mąż oświadczył mu, że ja pochodzę zza Buga i chciałabym mieszkać wśród rodziny. Czy moglibyśmy więc tam wyjechać. Odpowiedział, że ja wyjechać mogę, a mąż nie. Tu znajdzie sobie nową żonę. „Diewuszek u nas mnogo", stwierdził.
Jesienią w „Polskiej Średniej Szkole" odbywały się często wiece, w czasie których przedstawiciele nowej władzy roztaczali przed młodzieżą wizję nowego, szczęśliwego życia, które się zaczyna. Kiedy jeden z nich tłumaczył, że w ZSRR wszystko jest, wszystkiego dla wszystkich wystarczy, z sali odezwał się głos: „a szkarlatyna u was jest ?" „A tak, jest wiele, do Brześcia jej wiozą cztery wagony", odrzekł agitator.
Zaraz po zorganizowaniu „Polskiej Średniej Szkoły" zlikwidowano bibliotekę Liceum i Gimnazjum R. Traugutta. Wtedy nauczyciele i uczniowie wynieśli znaczną część książek przeznaczonych na zniszczenie. Do nas uczniowie przynosili je workami. Bardzo przydały się potem w tajnym nauczaniu i czytelnictwie.
Cała młodzież polska bardzo głęboko przeżywała klęskę, lecz była pełna nadziei ostatecznego zwycięstwa. Pragnęła wziąć czynny udział w walce. Od początku okupacji zaczęła konspirować. Niestety brak doświadczenia i prawdopodobnie prowokacje powodowały częste aresztowania. Grupki młodzieży często gromadziły się u nas pytając męża o radę, co robić w aktualnej sytuacji. Omawialiśmy z nimi najnowsze wiadomości, podtrzymywaliśmy na duchu. Przychodzili też do nas rodzice aresztowanych uczniów. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się i utrzymywaliśmy kontakty przez dłuższy czas. Między innymi bywał też u nas ksiądz Baj, prawosławny proboszcz z Orepicz. Opowiadał, że gdy poszedł do NKWD, aby się dowiedzieć o los aresztowanego syna, powiedziano mu: "wasz syn eto bolszoj organizator". Syn ten potem został skazany na 8 lat łagru i wywieziony w głąb Rosji.
Raz zdarzyło się, że tenże ksiądz Baj odwiedzał nas. W tym samym czasie przyszedł też do naszego mieszkania oficer sowiecki, który mieszkał w naszym domu. Chciał się z nami poznać bliżej. Przyniósł ze sobą wódkę i „ukrainskoje sało" na zakąskę. Obecność księdza prawosławnego spowodowała, że poczuł się w obowiązku rozpocząć dyskusję na tematy religijne. Operował przy tym typowymi prymitywnymi argumentami propagandy ateistycznej. Ksiądz Baj bardzo dzielnie bronił wiary.
W czasie jednej z rozmów z tym oficerem doszło do nas dalekie echo Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Opowiadał, że jego brata kontrrewolucjoniści w Azji Środkowej w latach trzydziestych porąbali „jak kotlety".
Ostoją duchową stał się dla nas kościół katolicki. Wszystkich księży naszej parafii Podwyższenia Krzyża Świętego zapamiętałam jako gorliwych duszpasterzy i patriotów. Szczególną sławę jako kaznodzieja zdobył ksiądz Józef Horodeński, prefekt Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta.
Również i pozostali księża - proboszcz Jan Urbanowicz, Stanisław Łazar, Lucjan Żołądkowski i Jan Breczko wnieśli bardzo wielki wkład w kształtowanie postaw religijnych i narodowych społeczności polskiej w tym czasie. Msze święte kończyły się pieśnią: „My chcemy Boga", która w ówczesnych okolicznościach nabierała szczególnego wyrazu. Kościół płacił duże podatki. Do pierwszej komunii dzieci były przygotowywane na terenie kościoła. Od początku władztwa sowieckiego była uprawiana natarczywa propaganda ateistyczna, całkowicie bezskuteczna w stosunku do ludności polskiej. Ludzie przychodzili tłumnie do kościoła.
W końcu października na terenach zajętych przez Armię Czerwoną odbyły się wybory do Rady Przedstawicieli Zachodniej Białorusi i Ukrainy, która zwróciła się do władz ZSRR o przyłączenie tych ziem do BSRR i USRR. Wybory miały niezwykły przebieg. Po ulicach chodziły grupy ludzi śpiewających i tańczących, ale nie widziało się wśród nich Polaków. Jeśli ktoś nie poszedł do głosowania, przychodzili z urną do mieszkania.
Pewnego dnia wieczorem wszedł do naszego domu były burmistrz Kamieńca Litewskiego Stanisław Paszkiewicz. Został wypuszczony z więzienia w Brześciu. Na plecach niósł tobołek zawieszony na kiju. Przekraczając próg zaśpiewał: "bradiaga sud` bu proklinaja taszczitsia s sumkoj na pleczach". Pojechał do domu, lecz niedługo potem został ponownie aresztowany, skazany na osiem lat i wywieziony na daleką północ.
Długo trwała jesień 1939 roku. Dopiero 25 grudnia zaczęła się zima. Ta spośród wojennych zim była najbardziej mroźna i długa. Spadło bardzo dużo śniegu. W mieście brakowało opału. Myśmy mieli pewien zapas węgla, ale po pewnym czasie zaczęliśmy ogrzewać tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym Znajomi przychodzili do nas aby się ogrzać.
W lutym odbyła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir. Widzieliśmy na ulicy jak przewożono na wozach konnych na miejsce zbiórki całe rodziny biednie ubranych chłopów. Od tej pory żyliśmy w ciągłej, jeszcze większej niepewności. Każda następna deportacja mogła zagarnąć i nas.
Takie masowe wywózki, niezależnie od ciągłych aresztowań odbyły się jeszcze trzykrotnie. Wywożono „wrogów ludu". Byli nimi leśnicy, osadnicy, pracownicy administracji państwowej, rodziny wojskowych, członkowie organizacji patriotycznych. „kułacy". Wywożono też przedstawicieli innych grup społecznych, którzy (jak domyślano się) byli ofiarami donosów. W czasie wyprowadzania ludzi z mieszkań porządku pilnowały patrolujące ulice Brześcia samochody pancerne.
Z Kamieńca wywieziono rodzinę nauczycieli Nawareckich (prawdopodobnie dlatego, że on był członkiem Związku Strzeleckiego) i rodzinę właściciela apteki Jana Ossowskiego (sam on był aresztowany). Ze Strabli wywieziono rodzinę byłego kierownika szkoły w Kamieńcu Tadeusza Mazura. Najstarszy ich syn Czesław, jako oficer armii berlingowskiej zginął przy zdobywaniu Warszawy.
W czasie referendum w sprawie przyłączenia ziem zajętych przez Armię Czerwoną do ZSRR według oficjalnych informacji, za przyłączeniem oddało głosy około 100% głosujących. Teraz znaczną część spośród nich deportowano bez sądu, w prymitywnych warunkach, pozbawiając mienia, na tereny o niezwykle ciężkich warunkach klimatycznych i życia w skrajnej nędzy.
Dla polepszenia ciężkiej sytuacji materialnej ludzie zaczęli wysprzedawać, co kto mógł - od ubrań i sprzętów domowych po kolorowe kartki pocztowe. Przybysze ze wschodu - „wostoczniki" wykupywali wszystko. Sprzedawaliśmy i my co się dało. Jednym z targowisk był Mały Rynek koło Brackiej cerkwi - „Tołkuczka".
Szczególnie dała się we znaki pierwsza zima wojenna. Była bardzo mroźna, a opału było mało. Myśmy mieli zapas węgla. Po pewnym czasie opalaliśmy już tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym.
Późną jesienią 1939 roku wypłacono pensje w złotych, a zaraz potem ogłoszono, że złote straciły wartość. Pieniądze można było wymienić tylko w banku, do którego ustawiły się długie kolejki. W związku z tym opowiadano, że pewien ruski chłop, który przyjechał wozem konnym do banku, aby wymienić pieniądze, gdy zobaczył, że to jest beznadziejne, krzyknął: "Polaki dwadcat` lit polaczyli nas i ne opolaczyli, a bolszewiki za dwa misiacy nas Polakamy zrobyły", podciął konia i uciekł.
Czekaliśmy na ofensywę aliantów w nadziei, że jeszcze zbierają siły. Nie mogliśmy zrozumieć strategii, której składowym elementem było długotrwałe bombardowanie Niemiec ulotkami. Wielkie nadzieje budził fakt powstania Rządu R.P. i organizowanie Wojska Polskiego we Francji. Entuzjazm budził przebieg wojny sowiecko-fińskiej.
Często gromadzili się u nas i rozprawiali o przebiegu wojny profesorowie Liceum i gimnazjum im. R. Traugutta: Pitera, Orsztynowicz, Kiwalle, Zawiślan, Szpunar a nieco później także Kołodziej. Wiadomości radiowe przynosili najczęściej profesorowie Pitera i Orsztynowicz.
Bywali też u nas często inni przyjaciele: Szmurłowie, Pallulonówna, Popławscy, Nanowska, Suszyńskie (matka z córką), Janowska, Smolnicka, Jaźwińska, potem też Brydakówna, Woronieccy i wiele innych osób, których nazwisk już nie pamiętam.
Czasem odwiedzali nas znajomi ze wsi.
A tematy rozmów były wciąż te same. Osnową ich była wielka wiara, wielka nadzieja i tęsknota za Polską, tą która była i tą która będzie. Wszyscy przynosili jakieś wiadomości, czasem fantastyczne.
Po kilku miesiącach rządów sowieckich przeprowadzono akcje wydawania paszportów, czyli dowodów osobistych. Ludność została przy tym podzielona na trzy kategorie. Jednym wydawano je na pięć lat, innym na jeden rok, a pozostałym na trzy miesiące. Mieszkańcy okolicznych wiosek przychodzili grupami z sołtysami na czele. Opowiadano, że gdy jednej starej wieśniaczce wydano dowód na pięć lat i urzędnik gratulował jej, że została tak wysoko zakwalifikowana, ona go zapytała: "oj panoczku, to wy tutyka aż piat` lit budyte? " Sołtys, tam obecny, wyjaśnił, że ona jest niespełna rozumu i w ten sposób uratował ją od poważnych kłopotów.
Lebiodowa zaczęła dostawać pocztówki od męża z obozu jeńców w Ostaszkowie. Kartki przychodziły co miesiąc. Ostatnia przyszła w marcu 1940 roku.
W zimie i na wiosnę działały w Brześciu dwie niemieckie komisje repatriacyjne. Pierwsza z nich zabierała ludność niemiecką (a przy tym i Polaków z zaboru niemieckiego), a następna uciekinierów pochodzących z pozostałych terenów okupowanych przez Niemców. Wtedy przez nasz dom przeszła duża fala ludzi - znajomych i przeważnie nieznajomych, którzy załatwiali formalności przed wyjazdem. Raz nocowało jednocześnie 14 obcych osób.
Wtedy wyjechała znaczna część uciekinierów wojennych z ziem zachodnich. Jeden z nich, starszy wiekiem Pomorzanin, który często u nas był goszczony, przychodził kilkakrotnie pożegnać się i pobłogosławić nasz dom.
Komisja działała krótko, dlatego nie wszyscy, którzy chcieli wyjechać, do niej się dostali. Późną wiosną pojawiło się ogłoszenie, że osoby, które chciałyby wyjechać za Bug, mogą się dodatkowo zgłosić do NKWD z dokumentami upoważniającymi do repatriacji. Lebiodowa, która pochodziła z Kalisza, zgłosiła się. Niedługo potem odbyła się kolejna wywózka Polaków na Sybir. Wywieziono wszystkich, którzy się zgłosili do wyjazdu do strefy okupacji niemieckiej. Zabrali i Lebiodową z synem. Żołnierze NKWD przyszli po nią w nocy. Gdy zebrała przepisowy tłumoczek z rzeczami, pilnował jej - wroga ludu, sierżant z karabinem z osadzonym na nim bagnetem.
Na wiosnę 1940 roku części Polaków polecono wyjechać z Brześcia, określając przy tym, w jakiej odległości od miasta mają prawo przebywać. Wydaje się, że najwięcej zostało dotkniętych tą akcją zamożnych przedsiębiorców.
Stopniowo całe miasto zostało ozdobione licznymi pomnikami twórców marksizmu-leninizmu i wodzów rewolucji, a także robotników, kołchoźników i żołnierzy. W czasie świąt państwowych wywieszano wiele ich portretów o dużych wymiarach i wiele czerwonych flag.
Z każdym dniem rosła tęsknota za wolną Polską, za wszystkim co symbolizowało niepodległość. Kiedyś miałam sen. Na tle słońca widziałam czerwoną chorągiew, ale była to przemalowana chorągiew biało-czerwona i ten biały kolor przeświecał przez czerwona farbę. Mąż rozpamiętywał czasy Polski Jagiellońskiej, jej wielkość, wady i zmarnowane szanse. A synowi śnili się polscy żołnierze.
Gdy w Brześciu zaczęto organizować Muzeum Regionalne i do dyrekcji dotarła wiadomość, że mój mąż zajmował się historią ziemi brzeskiej, zaproponowano mu tam dodatkowe zajęcie. Odmówił jednak zdecydowanie po kilku rozmowach. W roku szkolnym 1940/41 został przeniesiony do szkoły rosyjskiej z rosyjskim językiem nauczania dla przybyszów ze wschodu „wostoczników". Uczył tam matematyki, fizyki i chemii. Szkoła mieściła się w budynku Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej.
Przyjaźń sowiecko-niemiecka zapoczątkowana w 1939 roku trwała dalej. Często można było widzieć pociągi z węglem jadące zza Buga na wschód i pociągi z paliwem płynnym i zbożem jadące na zachód. Gdy odbywały się defilady wojskowe na ulicy Unii Lubelskiej, wśród dygnitarzy sowieckich na trybunie, maszerujące oddziały pozdrawiali też podniesioną ręką oficerowie niemieccy, zapraszani gościnnie na różne uroczystości. Propaganda sowiecka najwyraźniej sprzyjała Niemcom. Z triumfem ogłoszono o upadku Francji.
Tymczasem postępowało umacnianie władztwa sowieckiego na anektowanych ziemiach. Nad Bugiem budowano fortyfikacje („toczki"), na wiosnę 1940 roku przeprowadzono rejestracje, a potem pobór do wojska. Modernizowano kanał Królewski.
Chociaż rzeczywistość sowiecka nas przytłaczała, ludność polska w Brześciu i okolicy nie straciła nadziei na zwycięskie zakończenie wojny i odbudowę państwa polskiego w dawnych granicach. Myślący inaczej należeli do wyjątków. Podstawą naszej nadziei było bezgraniczne zaufanie do aliantów zachodnich.
Kapitulacja Francji wywołała wśród Polaków przede wszystkim zdziwienie. Niewątpliwie niweczyło to nadzieje na rychłe zwycięskie zakończenie wojny i budziło niepokój o dalszy jej przebieg. Mąż mój uspakajał znajomych twierdząc, że została jeszcze Anglia, która bitwy w swej historii przegrywała ale wojny wygrywała (zazwyczaj cudzymi rękami). Równocześnie z zupełnie innej perspektywy teraz patrzyliśmy na przebieg kampanii wrześniowej.
Ludność polska wiejska pozostała od początku wierna Polsce. Jeden znajomy chłop z Widomli kiedyś będąc u nas stwierdził: "my tylko czekamy na hasło".
Ludność ruska, która w przeważającej części od początku wojny sprzyjała nowej władzy, przede wszystkim na zasadzie bliskości etnicznej i w nadziei na lepsze życie bez wyzysku ze strony „polskich panów", po kilku miesiącach była zdezorientowana i zawiedziona, coraz bardziej opadały jej nastroje prosowieckie z początku wojny. Chłopi żalili się na wysokie podatki (kazano płacić podatek nawet od kołowrotka), niski poziom nauczania w szkołach („pastuszków na nauczycieli nam nasłali"). Nastroje wśród chłopów ruskich najlepiej ilustruje stwierdzenie jednego z nich: "pereżywemo i hetu konstytucyju". Pewna część społeczności ruskiej uważała jednak sytuację polityczną za nieodwracalną.
Późną wiosną 1941 roku odwiedził nas w Brześciu ten sam komunista z Peliszcz - Kurianowicz, który był tak wierny ideom Marksa-Lenina przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, a po włączeniu ziem zabużańskich do ZSRR, został przedstawicielem władz państwowych. Wygłosił monolog, w którym wyraził wielką gorycz, rozżalenie i zawód. O władzy sowieckiej wyrażał się już krytycznie. („Ja myślałem, że oni wszystkich biednych podniosą do poziomu bogatych, a oni wszystkich zrobili biedakami").
Trwalsza okazała się przychylność dla ustroju komunistycznego bardzo znacznej części społeczności żydowskiej, manifestowana od początku. Armię Czerwoną powitali Żydzi w radosnej euforii. Potem symbioza wielu z nich z nową władzą była wyraźnie widoczna... Wielu z nich wyrażało swoją wrogość i pogardę do „bywszej panskoj Polszi". Często spotykało się Żydów na wysokich stanowiskach państwowych, administracji terenowej i w handlu, na których nowej władzy wiernie, z oddaniem służyli. Część dygnitarzy narodowości żydowskiej przywieziono z głębi ZSRR. To wszystko było przyczyną nieufności Polaków wobec Żydów i zdziwienia, że w takim ustroju czują się dobrze. Byli jednak i tacy, którzy w stosunku do ludności polskiej zachowywali się poprawnie. Trudno określić jak liczny odłam stanowili. Byli bowiem zdominowani przez bardzo licznych hałaśliwych zwolenników komunizmu. Postawa ta była niezrozumiała, bo po pewnym czasie również Żydzi byli wywożeni na wschód, choć nie tak licznie jak Polacy. Wydaje się, że dotyczyło to przede wszystkim uciekinierów z niemieckiej strefy okupacyjnej.
Podobno na wiosnę 1940 roku grupa Żydów zorganizowała manifestację domagając się wolnego handlu, szybko zlikwidowaną.
Wobec Polaków, dość często zdarzało się, że Żydzi wypominali pogrom brzeski w dniu 13 maja 1937 roku. Mieszkaliśmy wtedy w Kamieńcu i wydarzenia te znamy tylko z opowiadań naszych sąsiadów. W tym dniu demolowano żydowskie sklepy, wybijano szyby, napadano na przechodniów Żydów. Poraniono kilkudziesiąt osób. Była to reakcja na wiadomość o zabiciu przez Żyda rzeźnika polskiego policjanta, gdy usiłował sprawdzić zaplecze sklepu, w którym spodziewał się znaleźć dowody uboju rytualnego, wówczas zakazanego. Rozruchy tłumiła policja i żandarmeria wojskowa.
Dziwaczne było żądanie nowych władz, ogłoszone niedługo po zajęciu miasta, aby w miejsce słowa „Żyd" używać słowa "Jewrej", bo „Żyd „ jest obraźliwe". Groziła za to kara dwu lat więzienia. Po pewnym czasie jednak zaczęto nam wyjaśniać, że słowo „Żyd" jest słowem polskim równoznacznym z rosyjskim słowem „Jewrej", o czym oczywiście wiedzieliśmy wcześniej.
Późną wiosną 1940 roku przez Brześć przejeżdżały liczne transporty kolejowe z dużą ilością wojska, które jak się okazało, miały zająć Litwę, Łotwę i Estonię.
Od przedwiośnia 1941 roku zaczęły do nas dochodzić wiadomości przynoszone przez oficera, który u nas mieszkał, że chyba będzie wojna, bo „Giermaniec naszych pogranicznikow ubiwajet". Była to nowość, bo do tego czasu przyjaźń z Niemcami była niezachwiana.
Późną wiosną tego roku mąż mój został wezwany do kuratorium na rozmowę, w czasie której usłyszał: "wy płocho pristraiwajetieś k sowietskoj własti".
W czerwcu w Brześciu pojawiło się więcej niż zwykle żołnierzy NKWD i zaczęła się kolejna fala aresztowań i deportacji. Wówczas został wywieziony na Sybir przedwojenny dyrektor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta prof. Nanowski. Gdy wywożeni zostali załadowani do wagonów towarowych, pociąg przed wyjazdem stał jeszcze przez pewien czas na dworcu. Można było się pożegnać z wywożonymi i podać im jedzenie. Poszliśmy i my pożegnać się z dyrektorem Nanowskim. Byliśmy wtedy przekonani, że deportacje będą kontynuowane i obejmą prawdopodobnie wszystkich Polaków. Tym bardziej, że w mieście przebywało ciągle wielu enkawudzistów. Krążyła pogłoska, że mają wywieźć resztę Polaków ze strefy pogranicznej. Gdy mąż mój odwiedził prof. Kołodzieja (który był już spakowany), ten go przywitał słowem „Archangielsk". To najlepiej charakteryzuje nasze nastroje w tych dniach. Czekając każdej nocy na wizytę stróżów sowieckiej praworządności wywieźliśmy część naszych mebli do znajomych w Peliszczach.
Tymczasem prowokacje niemieckie nasiliły się. Od połowy czerwca codziennie nad miastem pojawiały się samoloty niemieckie. W tym też czasie Niemcy podobno ostrzelali jakaś wieś po wschodniej stronie Bugu, podpalając ją. Na ulicach często widziało się patrole wojskowe . Syn widział jak jeden taki patrol aresztował osobnika w mundurze sowieckiego kapitana. Był to prawdopodobnie szpieg niemiecki.
Wieczorem 21 czerwca przyjechał do nas profesor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta Orsztynowicz, który z Brześcia został przeniesiony do Drohiczyna n/B. Długo w nocy rozmawialiśmy. O godzinie 2.15 w nocy zbudził nas huk gwałtownej kanonady. Równocześnie koło domu przebiegł żołnierz sowiecki, który konno przyjechał po oficera zamieszkałego u nas. Drugi oficer był na ćwiczeniach. Kilka dni wcześniej oddali rewolwery do przeglądu. Żona jednego z tych oficerów w szoku powtarzała „graza, graza". Mąż tłumaczył jej, że to nie burza, lecz wojna z zaprzyjaźnionymi Niemcami.
Schroniliśmy się do piwnicy. Piwnica ta już od kampanii wrześniowej była znana jako schron, dlatego niedługo znalazło się w niej około 30 osób. Katolicy, prawosławni i żydzi modlili się o ocalenie.
Gwałtowna kanonada i bombardowanie lotnicze trwały około sześciu godzin.
Nad ranem ostrzał stał się słabszy, a około godziny 8.00 na naszej ulicy pojawili się Niemcy. Wśród żołnierzy niemieckich zdążających na wschód szli jeńcy sowieccy dźwigający skrzynki z amunicja i ciągnący armatę.
Gdy wyszliśmy z piwnicy okazało się, że jeden pocisk rozerwał się na drzewach bulwaru naprzeciw naszego domu, drugi trafił w dom na rogu ulicy Mickiewicza i Steckiewicza. Liczne dziury w bramie wjazdowej do naszego podwórka świadczyły, że było zasypane odłamkami. Jeden odłamek wpadł do pokoju, w którym spaliśmy.
Opowiadano potem, że w nocy, w której rozpoczęła się wojna na Dworzec Centralny wjechał pociąg z węglem z Niemiec. W chwili wybuchu wojny nad dworcem ukazał się samolot niemiecki, który ostrzelał stację z karabinów maszynowych. Na ten znak z wagonów wyskoczyli Niemcy, którzy usiłowali opanować dworzec. Byli ukryci pod deskami, na które był nasypany węgiel. Jednak w piwnicach budynku dworcowego jeszcze przez kilka dni broniła się grupa żołnierzy. Przebywali tam też cywilni przygodni pasażerowie. Potem część żołnierzy nocą przebiła się przez kordon żołnierzy niemieckich.
Jak bardzo dużym zaskoczeniem dla wojska sowieckiego był wybuch wojny, świadczy to, że w koszarach na Przedmieściu Grajewskim Niemcy zastali kilkadziesiąt ciężkich dział ustawionych w dwa szeregi, widocznych przez dłuższy czas z ulicy. W nocy, w której rozpoczęła się wojna, odbywał się w Brześciu bal wojskowy, na który byli zaproszeni oficerowie niemieccy.
Kolejarze opowiadali, że tejże nocy przez „granicę niemiecko-sowieckich interesów" przejechał pociąg ze zbożem sowieckim do Niemiec. W pierwszym dniu wojny zostały rozgrabione sklepy. Piętnował to w czasie kazania ksiądz proboszcz Jan Urbanowicz.
Do kościoła przyniesiono marmurową figurę Matki Boskiej z ułamanymi rękami. Służyła jako rekwizyt teatralny. Okazało się, że wykonanie jej i zakupienie dla celów kościelnych było związane z osobą ks. Jana Breczki. Po wielu latach trafiła znów do jego rąk.
W południe pierwszego dnia wojny przyszedł do nas właściciel apteki w Kamieńcu Jan Ossowski. Był więziony w brzeskim więzieniu. Opowiadał, że po rozpoczęciu wojny więźniowie własnoręcznie ławami rozbili drzwi cel i wyszli na wolność. Był wygłodzony i schorowany. Przebywał u nas przez tydzień. Potem udał się do Kamieńca. Rodziny tam nie zastał, bo była wywieziona na Sybir jako wrogowie ludu.
Ostatnie aresztowania i deportacje rozdzieliły więźniów od ich rodzin. Rodziny niektórych aresztowanych zostały wywiezione na Sybir tuż przed wybuchem wojny. Niemcy dali zainteresowanym przepustki, aby pojechali szukać krewnych na wschodzie. Okazało się, że pociągi z deportowanymi jechały szybciej niż przesuwał się front.
Przez tydzień słychać było strzały z broniącej się twierdzy. 29.VI odbyło się ciężkie bombardowanie jej umocnień. Wieczorem tego dnia do swojej kwatery w kamienicy obok naszego domu, w której wcześniej był posterunek milicji sowieckiej, wracała jakaś kompania piechoty niemieckiej. Prawdopodobnie brała udział w walkach w twierdzy. Każdy z żołnierzy niósł po dwa lub trzy tornistry. W następnym dniu prowadzono przez ulicę Unii Lubelskiej duże gromady jeńców. Małe grupki broniły się jeszcze przez pewien czas. Nocami słychać było strzały. To ukryci żołnierze, milicjanci i pracownicy NKWD przedzierali się poza miasto.
W sąsiedniej posesji, w której kwaterowali Niemcy, w jednym budynku był obóz jeniecki. Jeńcy ci złorzeczyli na swoich dowódców, bo przez cały czas walk w twierdzy nic nie dostali do jedzenia i do picia. Nie wiedzieli jeszcze co ich czeka w niemieckiej niewoli.
Przy cerkwi na ulicy Jagiellońskiej Niemcy urządzili cmentarz dla swoich żołnierzy poległych przy zdobywaniu twierdzy i w okolicach Brześcia. Było tam około 500 mogił. Potem zmarłych w szpitalach wojskowych (były dwa szpitale: w budynkach na ulicy Unii Lubelskiej i na Trauguttowie) chowano na cmentarzu w parku 3 Maja, z którego usunięto wcześniej mogiły żołnierzy sowieckich poległych w 1939 roku w walkach z „białopolakami".
W początkowych miesiącach wojny przez Brześć przewożono duże ilości jeńców wojennych. Żołnierze sowieccy wówczas masowo się poddawali. Jednak już od początku wojny zaczęły do nas dochodzić wieści o głodzeniu jeńców.
Mąż widział, jak w czasie konwojowania jeńców, na ulicy jeden z nich został zastrzelony w czasie próby ucieczki, gdy wyrzucił legitymację partyjną, a Niemiec to zauważył.
Profesor Orsztynowicz przez pewien czas mieszkał u nas, bo jak się okazało, dom, w którym było jego mieszkanie w Drohiczynie, został w nocy 22.VI spalony. Niedługo potem miał okazję wyjechać do rodziny w Kępnie i z tej okazji skorzystał.
Po kilku dniach od chwili wejścia Niemców do Brześcia wywieziono w nieznanym kierunku 5000 młodych mężczyzn Żydów, którzy już nie wrócili.
W pierwszych dniach wojny, gdy jeszcze broniła się twierdza, przyszła do nas żona dyrektora Gimnazjum Handlowego Popławska. Przyprowadziła gefrejtra niemieckiego - Austriaka, który chciał trochę pograć na fortepianie. Od tej chwili przychodził około dwu tygodni, prawie codziennie. Wielkie było nasze zdumienie, gdy pewnego razu usłyszeliśmy w jego wykonaniu melodię „ Jeszcze Polska nie zginęła". "Das ist meine Phantasie" wyjaśnił. Niedługo potem spotkaliśmy u znajomych innego przedstawiciela Wehrmachtu, feldfebla, który nas zapoznał z celami tej wojny. Mówił, że po zwycięstwie państwo niemieckie będzie sięgało po Ural. Dalej nie, aby tam nie nastąpiło zmieszanie ras.
Niedługo po wejściu Niemców do Brześcia na Przedmieściu Adamkowo, przy osadzie Hyclówka ustalono granicę między Rzeszą Niemiecką a Reichskomisariatem Ukraine. Tak więc Hyclówka stała się częścią Wielkich Niemiec. Niedługo potem jednak granice przesunięto nieco na północ. Niemieckimi wioskami pogranicznymi stały się Peliszcze i Turna. Do tego więc miejsca Niemcy przesunęli, po tysiącletnim „Drang nach Osten", granice swego państwa w drodze na Ural. Można było spotkać w Brześciu także inne ślady tej ekspansji. W pobliżu lotniska Adamkowo w lasku był cmentarz żołnierzy państw centralnych z I Wojny Światowej. Na dwu mogiłach były pamiątkowe kamienne tabliczki Postawili je swoim ojcom żołnierze niemieccy wędrując na wschód ich szlakiem w czasie II Wojny Światowej.
Gdy front przesunął się na wschód, niektórzy „wostocznicy" zaczęli krytykować ustrój sowiecki i opowiadać o krzywdach, jakich doznawali niewinni ludzie. Wiele żon oficerów zamieszkałych w okolicy naszego domu pochrzciło swoje dzieci w cerkwi.
Ludność wiejska polska i ruska, Niemców jako przedstawicieli Europy zachodniej, traktowała z pewną dozą nadziei, licząc na bardziej uporządkowane formy życia społecznego. Opowiadano, że w pierwszym dniu wojny jakiemuś chłopu, który wiózł ziemniaki na targ, Niemcy zarekwirowali wóz i konie, a ziemniaki wyrzucili do rowu. Jego reakcją było stwierdzenie, że oddałby im całą gospodarkę za to, że go wyzwolili spod panowania bolszewików. Nadzieje na lepsze życie dało się zaobserwować też wśród przybyszów ze wschodu. Niemcy jednak bardzo szybko je rozwiali. Najgorzej traktowali ludność żydowską. Już w pierwszych dniach wojny wywieźli w nieznanym kierunku pewną ilość Żydów. Kiedyś szeregowiec Wehrmachtu przyszedł do naszego domu i stwierdziwszy, że mieszka w nim żona sowieckiego oficera zabrał jej maszynę do szycia, a inny dubeltówkę jej męża. Pojawiły się ogłoszenia o krwawych represjach na ludności w okolicy gdzie strzelano do niemieckich żołnierzy. Przez kilka tygodni w forcie koło Przedmieścia Grajewskiego Niemcy masowo rozstrzeliwali komunistów. Opowiadali o tym mężowi dwaj mali chłopcy świadkowie jednej z egzekucji, którą oglądali z wałów fortu.
Niedługo potem zaczęły do nas dochodzić wieści, że w obozach jenieckich panują nieludzkie warunki i gołd. Opowiadano, że gdzieś niedaleko Brześcia w jakimś obozie jeńcy doprowadzeni do ostateczności głodem i okrutnym traktowaniem rzucili się na druty kolczaste. Kilkuset z nich zginęło, ale pozostali wyrwali się z obozu. Przede wszystkim tacy ludzie, obok komunistów, tworzyli pierwsze oddziały partyzantki sowieckiej. Na początku września, gdy przechodziłam z mężem i synem przez wiadukt „Przechodni" nad Dworcem Centralnym, widzieliśmy stojący pociąg z rannymi jeńcami wojennymi. Było zimno, padał deszcz, ranni siedzieli lub leżeli w odkrytych wagonach towarowych - węglarkach na podłogach, tylko w bieliźnie. W każdym wagonie siedział sowiecki sanitariusz, ale nie mieli przy sobie nic. Wśród rannych było wielu azjatów. Trudno zapomnieć wyraz oczu tych ludzi. Nic dziwnego, że ilość transportów kolejowych z jeńcami, najpierw bardzo duża, stopniowo malała aż ustała prawie zupełnie.
Później ktoś ze znajomych opowiadał, że w obozie jenieckim koło Białej Podlaskiej pojawił się tyfus. Niemcy spalili baraki razem z chorymi.
Pod koniec lata przybiegła do nas jakaś Rosjanka. Szukała żony oficera, który u nas mieszkał. Jej mąż jechał do niewoli, pociąg stał na dworcu. Zdążyła się z nim zobaczyć. Nie wiadomo, co się z nim potem stało. Jeśli nie został zamordowany przez Niemców, co mało prawdopodobne, trafił do sowieckich łagrów. Wtedy jednak o tym nie wiedział.
Mąż udał się do Peliszcz, które już leżały w granicach Rzeszy, aby przywieźć nasze meble, wywiezione, gdy spodziewaliśmy się deportacji na Sybir. Został tam, w rodzinnej wsi pobity przez Niemca z Grenzschutzu za to, że się mu nie ukłonił. Warto przy tym zaznaczyć, że strażnikami granicznymi byli tam Niemcy pochodzenia polskiego, mówiący po polsku.
W dalszym ciągu spotykali się u nas profesorowie Gimnazjum Traugutta. Spośród tego grona ubył po pewnym czasie prof. Kiwalle. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że zginął jako szef sztabu III Odcinka organizacji dywersji kolejowej „Wachlarz".
Przed nami stanął dylemat - co robić dalej.
Podczas rozmów doszliśmy do wniosku, że w nielicznych szkołach nie wszyscy nauczyciele będą mogli być zatrudnieni. Dlatego część z nich, zwłaszcza znający język niemiecki, powinni znaleźć jakąś pracę przez Arbeitsamt i równolegle rozpocząć tajne nauczanie. Ci nauczyciele, którzy rozpoczną pracę w szkołach, powinni realizować program zbliżony do przedwojennego.
Maż mój, po krótkotrwałej pracy w szkole, znalazł pracę ( w ślad za prof. Szpunarem, który mu w tym pomógł) w niemieckim szpitalu wojskowym. Pracował w gmachu urzędu wojewódzkiego przy ulicy Unii Lubelskiej jako tłumacz, a potem jako robotnik. Po pewnym czasie i ja zostałam tam zatrudniona.
W szpitalu tym spotkaliśmy dalsze ślady wielowiekowego niemieckiego marszu na wschód. Na warcie przed gmachem, w którym pracowaliśmy był to budynek Urzędu Wojewódzkiego), stał żołnierz niemiecki Lewandowski z Wrocławia. Mówił, że jego dziadek mówił po polsku, jego ojciec rozumiał mowę polską, on języka polskiego już nie rozumie. Służył tam też sanitariusz Mazur, mówiący po polsku. Kim był w duszy wówczas, nie dowiedzieliśmy się. Na cmentarzu żołnierzy niemieckich spotykało się nazwiska polskie.
W uruchomionych szkołach polskich władze niemieckie pozwoliły na organizacje tylko czterech klas. W praktyce był realizowany program siedmioletni, bo po ukończeniu IV-tej klasy uczniowie nieoficjalnie byli zatrzymywani w szkole. W każdej klasie realizowano program o jeden rok wyższy w stosunku do programu przedwojennej polskiej szkoły powszechnej. Dzięki temu można było zatrzymać w szkole najstarszą klasę o rok dłużej. Uczono języka polskiego, matematyki, przyrody, geografii, śpiewu i języka ukraińskiego. W 1941 roku rozpoczęto naukę religii i języka niemieckiego, lecz niedługo potem przedmioty te zostały zlikwidowane. Bez powodzenia próbowano wprowadzić historię starożytną.
W tej sytuacji religii zaczęli księża nauczać na terenie kościoła. Dotyczyło to zarówno dzieci przygotowujących się do pierwszej komunii, jak i starszych.
Tajne nauczanie, które rodziło się najpierw spontanicznie w fazie początkowej, zaczęło przybierać formy zorganizowane. Zjawiła się u nas nauczycielka Bronisława Brydakówna i z upoważnienia Ministra Oświaty i Kultury Rządu R.P. Czesława Wycecha, mianowała mego męża kierownikiem tajnego nauczania w zakresie szkуł średnich na terenie miasta Brześcia i powiatu. Tajnym nauczaniem w zakresie szkуł powszechnych kierowała Jadwiga Osiecka.
Rozpoczęliśmy tajne nauczanie jako uzupełnienie przedmiotów nauczanych w oficjalnych szkołach z polskim językiem nauczania oraz w pełnym zakresie gimnazjum. Nauczanie było prowadzone na terenie domów prywatnych. W roku szkolnym 1942/43 zespoły (tzw. „komplety") zaczęły się mnożyć.
Młodzież pochodziła tylko z Brześcia. Mieliśmy kontakt z młodzieżą polską z okolicznych wsi, zainteresowanej nauką w zakresie szkół średnich, ale objęcie jej nauką było praktycznie niemożliwe. Miasto było oddzielone od północnej części powiatu granicą, oprócz tego Brześć należał do „Bandegebiet", w którym poruszanie się było szczególnie utrudnione.
Nauczanie odbywało się przy zachowaniu daleko posuniętej ostrożności. Szczególnie do tego nadawał się nasz dom. Był stosunkowo obszerny, od ulicy oddzielony ogrodem. Mieszkaliśmy w nim sami z zaufaną służącą. Nauka czasem odbywała się w dwu pokojach równocześnie.
Gdy pojawiało się jakieś niebezpieczeństwo, uczniowie mogli rozejść się przez dziury w płotach po sąsiednich ogrodach. Jednak tylko raz taka potrzeba zaistniała, gdy niemiecki policjant długo przypatrywał się naszemu domowi, spacerując po bulwarze. Widocznie zauważył tam wchodzącą kolejno grupę młodzieży. Zdarzenie to nie miało widocznych następstw.
W jesieni pewna ilość kobiet pochodzących ze wschodu przeniosła się na wieś w nadziei, że tam łatwiej przeżyją wojnę. Pracowały u chłopów za utrzymanie. Tej jesieni zaczęły się pierwsze aresztowania wśród Polaków.
Zima 1941/42 była bardzo mroźna. Była też bardzo trudna sytuacja żywnościowa, która trwała przez cały czas okupacji niemieckiej. Na kartki wydawano małe ilości chleba o specyficznym smaku (podobno były w nim mielone trociny brzozowe) i kaszanki bez krwi. Nam ułatwiała sytuację praca w szpitalu wojskowym, bo była tam stołówka dla robotników. W drwalni przy domu mieliśmy świnię, na Przedmieściu Gra
Kwartalnik Zjednoczenia Społecznego «Związek Polaków na Białorusi»
Adres Redakcji: Brześć, 224023 ul. Moskiewska 344 – 56
e-mail:klub_polski@wp.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)