o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą OPINIA POLSKA. POLSKI DUCHOWNY.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą OPINIA POLSKA. POLSKI DUCHOWNY.. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 listopada 2010

( ) spisane będą.

3. Ratujmy Polskę - Rekolekcje patriotyczne. Ks. dr hab. Piotr Natanek.


http://www.piotrnatanek.pl/index.php

******************************

... na wstępie przypomnę nie humanistyczny, terrorystyczny oryginał, który otrzymał Mojżesz ( oryginalne tłumaczenie polskiego biblisty, prof. Michała Wojciechowskiego):

Jestem Panem, twoim Bogiem, który cię wyprowadził z Egiptu, z domu niewoli.

I. Nie będziesz stawiał innych bogów obok Mnie.
II. Nie nadużywaj imienia Pana, twego Boga.
III. Pamiętaj o dniu odpoczynku, aby go uświęcić.
IV. Czcij swego ojca i swoją matkę.
V. Nie morduj.
VI. Nie popełniaj zdrady małżeńskiej.
VII. Nie kradnij.
VIII. Nie składaj przeciw drugiemu fałszywego zeznania.
IX. Nie dąż do zdobycia cudzej żony.
X. Ani żadnej rzeczy, która należy do innego.

(  )
  No więc zastanówmy się razem jakie dzisiaj, w XXI wieku powinny być przykazania. Po tylu wiekach nadszedł bowiem czas, aby to Pan Bóg przystosował się do nas a nie my do Niego, bo Jego etyczny terroryzm powinien się już skończyć. Koniec wiekowego ucisku, tak jak w przypadku kobiet i Afroamerykanów! Teraz mają być parytety i wyrównywanie szans obywatelu Bożewski. No więc dzisiejszy Mojżesz wcale nie wchodziłby na górę, tylko wjechał off-road’owym jeepem słuchając muzyki. Bo całkiem niedawno jeszcze mówiliśmy o pokoleniu JPII, teraz jesteśmy pokoleniem MP3. Na miejscu pijąc coś co „doda mu skrzydeł” połączyłby się z Bogiem szybkim łączem (bo nie ma czasu na pierdy) i ściągnął zzipowany plik.

A w nim:

Jestem Panem, który uprzejmie Cię prosi,
- Twoim wspaniałym przyjacielem, który Cię rozumie i chciałby Cię wyprowadzić z ciemnogrodu do domu szczęśliwości, a więc:

  1. Nie będę miał nic przeciwko, jak sobie o mnie zapomnisz.
  2. Gdybyś jednak sobie o mnie przypomniał, to możesz powoływać się na mnie - gdybyś twierdził coś, to wiedz że Ja bym tak chciał.
  3. Dzień święty jest dniem wolnym od pracy i ja to doskonale rozumiem. Rób co chcesz.
  4. Twoi rodzice to cieniasy, ale bądź miły to odpalą Ci kasę, bo wszystko co mają będzie kiedyś Twoje.
  5. Bez przesady, nie wszystko co żyje jest życiem.
  6. Dałem Ci seks we władanie, więc jakbym miał coś przeciw - to  bym Ci go nie dał. To chyba logiczne, nie?
  7. Jak Cię złapią za rękę to powiedz, że to nie tvaja ruka.
  8. Oglądaj TV, czytaj gazety – zawsze będziesz wiedział co jest prawdą, a co fałszem.
  9. Jak druga strona chce, to masz permission. Przecież i tak kochasz żonę (męża) a, to tylko chemia.
  10. W życiu twardym trza być, a nie mniętkim frajerugom.

No i ostatnie, które dzisiaj chcielibyśmy usłyszeć od koncyliacyjnego mesjasza: nowe przykazanie daję Wam, abyście byli tolerancyjni. Bo tolerancja to bękart miłości.
(  )
http://aman.salon24.pl/
**************************
ANEKS_IK.



(  )
" W gazecie farbowanych „Polaków” – a nie prawdziwych Polaków, w oparciu o których Polska ma jedynie szansę  przetrwać – obywatel polski (tzw. obywatelstwo lekkie, łatwe i ujemne) Marek Beylin w notce trzaskającej od iskier własnoetnicznej pochodni zatytułowanej „Demony nie śpią od dawna” martwi się oj jak martwi pod datą 4.10.2010:
rosnąca niechęć europejskich społeczeństw do napływu "obcych". Widzimy, jak rozkwitają populistyczne polityki kierujące niezadowolenie ludzi na tych, których łatwo stygmatyzować. link
A teraz uwaga, uwaga, uwaga, tędy się kuna do kurnika skrada, tu w pierwszym zdaniu noty M. Beylina z gazety farbowanych „Polaków”:
Dopóki Europa nie wymyśli siebie jako politycznego podmiotu, niewiele da się zrobić z problemami imigracji. Czy wiecie o co tu chodzi? O przeobrażanie ideologiczne nowoczesnych państw-narodów Europy w tzw. propositional nations. Przekuwka narodowych krajów europejskich na podmioty polityczne nieoparte na etnicznej tożsamości biologicznej i kulturowej.
Obywatel polski (tzw. obywatelstwo lekkie, łatwe i ujemne) Marek Beylin sam tego nie wymyślił. Ideologia „propositional nations” biega po Ameryce od dziesiątków lat i jej pochodnie nasycane i poddmuchiwane są przez całkiem podobne środowiska jak te co teraz zaczynają mokrą robotę w Polsce. Oto fragment z Buchanana:
Whether America is a traditional nation or an ideological nation is also critical to the immigration debate. For if America is a "propositional nation," then who comes and whence they come does not matter. Indeed, the more who come and assent to the American "proposition," the stronger and better nation we become. That way lies the remaking of America into the first universal nation of Ben Wattenberg's dream and Teddy Roosevelt's nightmare, when he warned against our becoming a "tangle of squabbling minorities" and no longer a nation at all.Before Americans ever adopted a creed, Americans were a people and America was a nation. Those who equate the creed with the nation rewrite that history to convert America into something she never was: an imperial democracy imposing her ideology on a resisting world, to the ruin of the Republic she was meant to be. And they will turn America into something she cannot survive becoming: a multicultural, multiethnic, multilingual Tower of Babel. link
A oto obowiązkowe lekturki dla inteligentnych Polaków, których ja nazwam na własny użytek „Drużyną”, a którzy niech będą zaczynem odradzającej się etnicznej elity polskiej. Tylko tą drogą Polska może za pięć wieków dalej istnieć jako integralny kraj nad Wisłą. Można się w tym temacie spierać, ale dziś mamy prawo otwarcie i odważnie o tym aspekcie naszej przyszłości debatować, czy kogo cienka skórka piecze czy nie. Lekturki:
                                         DUŻY LINK
A dla ugruntowania tematu przytaczam niżej mój wpis sprzed kilku tygodni, „Czerska w Montanie”. I będę uważnie obserwował wiadomości w obecnie wolnych mediach polskich i posunięcia legislacyjne obecnie suwerennego rządu polskiego w temacie manipulacji etnicznymi podstawami narodu polskiego. I będę prał.
Have a phenomenal day.

P.S. Ze 100% odpowiedzialnością prawną ujawniam, iż na początku roku 1981 jeden z kierowników Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOW-a poinformował mnie, że obywatel polski (tzw. obywatelstwo lekkie, łatwe i ujemne) Marek Beylin, który miał w NOW-ej również do powiedzenia, miał obiekcje względem wydania w niej 
mojej książki „W Polsce”  – ale to w żadnym istotnym stopniu nie wpłynęło na zrobienie go tematem niniejszej noty. Jak podobnie żadne względy orientacji politycznej nie spowodowały, że napisałem tekst również w związku z tematem rozkładania Polski przez imigrację, o tej osobie: „Zdzisław Krasnodębski ludobójczo bredzi”. Bo – Polska jest najważniejsza.
A teraz już miejcie ten phenomenal day, już naprawdę koniec wstępu.
Aha, jeszcze to... żartuję.


                                    Czerska w Montanie

Dzielnica uniwersytecka, ona profesor prawa, on dziennikarz. Curtis z płatnej agencji prac dorywczych mi załatwił, półki w garażu.
Zacząłem w zeszły wtorek, dziś skończyłem. Kimballowie wypisali czek, mówią, że niedługo obiad. Makaron z białym sosem małżowym. Pojechałem po wino do sklepu przy placyku obok, siedliśmy z Teri w patio, pociągamy frascatti. W kuchni Kent też pociąga, gotując lingwini.
Teri wspomina swoją babkę, co jak rosła na farmie we wschodniej Montanie, kąpała się raz na tydzień w tej samej co reszta rodziny wodzie. Nie musi wyjaśniać, wiem, z opałem było kiepsko, jak okiem bezleśna preria.
Dorzucam o kobiecie z Północnej Dakoty, kelnerce z przydrożnego coffee shopu, co jak była mała i pracowała z innymi dziećmi w polu, to matka lubiła powtarzać, no dzieci, żeby choć jedno drzewko było gdzieś na horyzoncie, już byłoby chłodniej, od samego patrzenia, prawda?
Ja też kąpałem się w rodzinnej wodzie jak byłem mały, węgiel był drogi. Ale nie wrzucam, tylko zgadzam się z Teri, że dla pionierów na początku musiał być wysiłek. Taki rytuał między przyjezdnym a lokalnymi. Bo Teri nie przypadkiem przecież zaczęła o tutejszych pionierach, choć może nie uświadamia. To instynkt, żeby przybysz w pierwszym rzędzie zrozumiał miejscowy wysiłek. Nie tak łatwo zrobić kraj, jakikolwiek. Ten kto zrozumie, uszanuje i pożytecznie się przyjmie. Kto nie, pojedzie dalej. Albo pozostanie obcy.
Mały Jason ściąga uwagę Teri, zaczął jeździć po jej goleniu plastykowym Lukiem Skywalkerem. Ona patrzy na niego przeciągle.
– Wiesz, kiedy wracam z kampusu, zaraz siadam z Jasonem. Zapominam o reszcie świata. Patrzeć jak się bawi, po prostu patrzeć, godzinami. Nic więcej! – zwierza się.
Coś więcej niż radość macierzyństwa pobrzmiewa w jej głosie. Nutka gniewu na białego mężczyznę da się też wyłowić.
Co?!
No to. Kiedy Teri dowiedziała się, że jest w ciąży i zdecydowała zatrzymać dziecko, miała poczucie winy. Do tego bowiem momentu ciąża kojarzyła się jej najpozytywniej z jej prawem do jej przerwania. Kiedy Jason przyszedł na świat i lgnąc, biorąc pokarm, bablając, śliniąc nawet, zabierał ją w świat, o którym nawet dzień przed powiciem nie miała faktycznego pojęcia, że kobieta może aż tak ucztować, dalej w niej to jak drzazga gdzieś zacięta tkwiło. Poczucie winy, że nie zdecydowała się usunąć. Co, oczywiście, traktowała z agresją, czując się teraz tak poza tym błogo. „Ty biały mężczyzno!”, w takich chwilach pełnią sił swego macierzyńskiego opiekuńczego szału uderzała podskórnie w tego, w którego prowadzona była tak uderzać, przez życzących sobie tego...
Trochę żartuję.
Japoński SUV zajeżdża teraz przed dom, gładko, jak do siebie. Szatyn w okularach koło pięćdziesiątki wysiada, widzi nas w patio, zachodzi. Steven West, profesor Uniwersytetu. Jak Teri, tylko ona asystent profesor jeszcze. Ona przynosi mu kieliszek wina. Widziałem w jadalnym tylko trzy nakrycia. Profesor przejazdem pewnie.
Przyjaciel domu, mieszka na sąsiedniej ulicy. Wstąpił po drodze z kampusu, wychodzi z rozmowy. On, Kent i dwóch innych jeszcze, radny miasteczka i pisarz z tutejszego szczepu Czarne Stopy, spotykają się we wtorki na pokera. Taki klub męski – retro, oczywiście, z autoironią. Nie na poważnie, coś ty! Organizacje kobiece dostałyby wściku bicepsów.
Teri udaje się po coś do wnętrza domu. Steven wybiera jedną z książek obrazkowych na stole i prosi małego żeby mu pokazał psa, ptaka, dziecko, drzewo, samochód. Mnie pyta czy lubię podróżować. Odpowiadam i odwracam pytanie. On, że też lubi, ale sporo czasu upłynęło od jego ostatniej, do Węgier.
– Podobał się kraj?
– No... ja byłem wizytującym profesorem Fulbrighta... trochę zajęty. Ale widziałem, owszem. Oni teraz przechodzą te zmiany...
– Wiem, wiem, przeczyszczenie, świetnie.
Świetnie, bo Madziarowie wykopali wreszcie ubzdyngolonego Marksem Rusopała i zamiatają chatę.
Profesor po mojej odpowiedzi jakby lekko odpadł z wiatru. Coś w sytuacji siadło. Jakby on był szefem kadr, ja starającym się o pracę, i ja odpowiedziałbym niezupełnie jak oczekiwałaby firma.
Chyba wiem co jest grane... Ciekawe, zostawi teraz, czy będzie pchał dalej?
– No tak... ale tam jest sytuacja... – podjął jednak. – Przecież trzeba stworzyć cały nowy system. Odbudować ekonomię, wolny rynek, w zasadzie od podstaw. Jest niezmierny głód specjalistów. A ich tymczasem bardziej zdaje się obchodzić polowanie na czarownice...
Wiedziałem. Tu go szczypie.
Jeszcze go popróbuję, żeby już nie było wątpliwości.
– No cóż, naród po tragicznym doświadczeniu chce, żeby patrioci nim teraz kierowali, dla odmiany. Zdrowy odruch – wypowiadam lekko, jakby mimochodem, podnosząc równocześnie Jasonowi Luke'a Skywalkera z posadzki.
Profesor błyska taksującym wzrokiem. Ja filuję w dół na małego, ale widzę.
Steve jest Żydem.
Dużo mówi się o żydowskich antenach, o tym jak Żyd wyczulony jest na najmniejszą nawet zmianę w środowisku, bo może to zagrozić jego bezpieczeństwu, czy bezpieczeństwu jego pozycji. Ale ja też mogę powiedzieć, że po latach podróżowania w pojedynkę po Ameryce w nie mniejszym stopniu rozwinąłem w sobie radar pomagający mi odczytać, kto jest Żydem. Potrzebowałem. Bo oni w zasadzie z miejsca wiedzą kto ja jestem i skąd. A ja o nich często nie. Więc muszę zbierać po kawałku, ostrożnie, stąpając jak po suchym lesie, jak tu, żeby w jakąś czołową konfrontację nie wpaść. Bo co, oni starają się przystosować świat dla swoich plemiennych potrzeb, ale te nie zawsze pokrywać się będą z potrzebami mojej grupy, czy moimi indywidualnie. To przecież naturalne.
Wróciła Teri. Kobieta, wyłapała napięcie między nami jak czuły miernik. Obrzuca nas badawczym spojrzeniem. Kent woła przez siatkowe drzwi, że obiad na stole. Steven ociąga się z odejściem. Teri zaprasza go do środka. Kent wykłada czwarte nakrycie. Jemy.
Jak to obiad, rozmowa robi się telewizyjna. Ja zaczynam o starych magazynach, które znalazłem na poprzedniej robocie w ścianach szopy narzędziowej, upchniętych jako izolacja. Z lat jeszcze 1950., w tym numer Life'u z pierwszą publikacją „Starego człowieka i morza”. Teri włącza się z historią o jej byłym chłopaku, który od dziecka wbił sobie do głowy, że będzie szukał skarbów w zatopionych okrętach i dziś jest milionerem. Wyszła, przyniosła numer National Geographic ze zdjęciem byłego apsztyfikanta. Na zdjęciu kufer z drogimi kamieniami i złotym złomem, on wpółsiedzi na nim wyszczerzony jak nawalony rumem pirat.
– Kent, a czym zajmowały się twoje byłe dziewczyny? – rzucam do jej męża.
No bo zgadzam się, że mężczyźni przez długi czas w historii, nawet pewno przed uformowaniem się języka, na migi, lubili opowiadać swoim kobietom o kobietach z ich przeszłości, a nawet tych, na które mieli na bieżąco oko. Bo robiło im to dobrze. Ale zabraniali swoim kobietom robić podobnie, bo wtedy nie czuli się już tak świetnie. Zgadzam się i popieram, trzeba z tym skończyć. Ale nie popieram, żeby kobiety teraz przy byle okazji przynosiły zdjęcia i pokazywały o, ten, widzisz, z tym robiłam też jak z tobą, jakbyś nagrał na magnetofon w nocy, nikt by nie odróżnił.
I dlatego dla przywrócenia równowagi podjąłem próbę wprowadzenia do funkcji także przeszłości erotycznej Kenta. No chcę żeby małżeństwa ludziom się udawały, coś złego?
– Co? Ona oczy by mu wydrapała, gdyby tylko wspomniał o którejś – Profesor.
Śmiejemy się, ale pewnie ma rację. Demokracja po babsku. Bo mężczyzna z rogatych, jak powie że coś „nie”, to będzie starał się żeby „nie”, inaczej wstyd mu będzie. A baba jak woda, zawsze gdzieś przecieknie. Jedno Oświecenie nie odkręci milionów lat lobbowania Natury.
Czyli między mną i Steve'em w pierwszej części obiadu rozluźniło się, on jakby odstąpił. Byliśmy po dniu pracy wszyscy, chcieliśmy się odprężyć przede wszystkim, rozerwać. Ale czułem, że z tamtym jeszcze nie koniec. Czułem, że on z tamtym wróci, w ten czy inny sposób. Radar mi mówił.
Bo – „polowanie na czarownice”. Wiadomo, chodziło Profesorowi o pociąganie do odpowiedzialności byłych współpracowników narzuconego Węgrom i innym krajom tej części Europy komunistycznego reżymu z Moskwy. Kolaborantów czyli. Quislingów. A dokładniej, co tu obijać gruchę kijem, o miot zdolnych, ambitnych, często świetnie wykształconych Żydów, którzy instalowali i w pierwszej fazie w znacznym stopniu wspomagali ten antynarodowy – z punktu widzenia interesu narodu węgierskiego – system. Podczas pobytu na Węgrzech Profesor mógł się zaprzyjaźnić z niektórymi z nich, dziś pewnie w komplecie czołowymi animatorami przemian, tym razem demokratycznych. Może wchodziły w grę nawet więzy rodzinne, w Budapeszcie mniejszość żydowska liczy koło 100 tysięcy. I tak oto w scenicznym miasteczku w scenicznej dolinie scenicznej zachodniej Montany natknąłem się na drugi kordon graniczny Ameryki. Na nieformalną strefę wizową z precyzyjnymi, choć nie do końca uświadomionymi i u samych kontrolujących, bywa, przepisami: kogo wpuścić, kogo nie, kogo poprzeć, kogo przytrzymać... Nie pierwszy raz mi się to w Ameryce zdarza. I nie ostatni, to pewne.
Miałem rację, nie był jeszcze koniec. Ogólna rozmowa na chwilę siadła, i Steve:
– A ty jesteś obywatelem amerykańskim? – uprzejmie i jakby oczekując potwierdzenia.
– Nie, nie jestem.
– Ale zamierzasz zostać? – uprzejmie i jakby spodziewając się, że tak.
– ... – zakręciłem w powietrzu widelcem, jakbym dyrygował.
– Myślisz, że może wrócisz do starego kraju? – Teri z ciekawością w głosie, uczciwą.
– On zostanie obywatelem świata – Kent z kroplą jakby tabasco, dla smaku.
– Prawdę mówiąc, nie ma chyba w praktyce czegoś takiego jak świat bez kraju. Tyle w dotychczasowej podróży odnotowałem. Zawsze będzie o jakiś kraj chodzić. Tylko on może się z tego czy innego powodu inaczej określać...
Kent zastanawia się i mówi, że rozumie chyba co mam na myśli.
– A jak przyjechałeś do USA? – Profesor.
W tym momencie poczułem nad nim wyższość. Ton w jego pytaniu nie do końca był naturalny – zrobił nerwowy ruch przedwczesny. Za szybko chciał wiedzieć.
Umoczyłem bagietkę w białym sosie.
– Przez południową granicę, Steve. Przez południową...
Teri i Kent zachichotali. I momentalnie spoważnieli, jakby przepraszająco.
Profesor i ja spotkaliśmy się oczami. Większość warszawskich jajogłowych już w tym momencie narobiłaby w spodnie. Takich spojrzeń, i takiej wymiany spojrzeń, nie spotyka się codzień. To nie było spojrzenie jednego człowieka w oczy innemu człowiekowi. To jeden naród taksował drugi naród. I ten drugi naród taksował ten naród pierwszy. I nie w prostym sensie polsko-żydowskim. Nie, to było raczej coś z tego co powiedziałem wyżej. Że zawsze będzie o jakiś kraj chodzić. Ale on może się z tego czy innego powodu inaczej określać.
Bo co. Nie byłem już zielonym nowojorczykiem, który wyruszał z Manhattanu za zachodzącym słońcem. Przekołowałem prawie cały kraj Daniela Boone'a. Obróciłem pół tuzina lat w podróżniczym kalendarzu. W amerykańskim Northwest co i rusz natykałem się na ślady migracji kalifornijskich Euro-Amerykanów z ich legendarnego Złotego Stanu. Tak zwany white flight, ucieczka amerykańskich Eurów jak kraj długi i szeroki od dobrodziejstw „etnicznej dywersyfikacji”. W latach 60. ci Eurowie zaczęli uciekać przed „dywersyfikacją” z miast do przedmieść; potem z podmiejskich przedmieść dalej, tworząc organicznie własne tzw. white suburbs; a potem już w głąb kraju. Ba, jeszcze nie tak dawno amerykańscy Eurowie uciekali do takich stanów jak Kolorado. Dziś uciekają już i z Kolorado. W Denver, stolicy Kolorado, dzieci w szkołach to ponad 50 % Latynosi, około 25 % Afro-Amerykanie i mniej niż 25 % Euro-Amerykanie. A i w Montanie, w czasie w którym spotkałem Profesora, widziało się już samochodowe nalepki-narzekajki, „All Montana needs is more Californians”. Wiedziałem, że Profesor wie, że uświadamiam te rzeczy. Ale milczał.
Przez resztę obiadu był spokój. Ciekawe, będzie mi w miasteczku przeszkadzał?