WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RZECZPOSPOLITA II NIE MOŻLIWA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RZECZPOSPOLITA II NIE MOŻLIWA. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 31 grudnia 2009
II Rzplita - fantasmagoria -
( )Moja fantazja o Polsce dojrzałej jest fantazją zbudowaną na rachunku zysków i strat.
Wygląda ten rachunek następująco: Polska dla swych władców stanowiła wartość tak małą, tak znikomą, że można było postawić ją na szali, w imię fantazmatów, będących w istocie nieuprawnioną ekstrapolacją cnót osobistych na wartości polityczne – bo czymże innym jest honor, w imię którego Józef Beck i marszałek Rydz przegrali Polskę – jakby była folwarkiem, który można przegrać w pokera dla elegancji odważnego blefu. I bez wątpienia, w drugiej wojnie światowej Polska przegrała wszystko, co było do przegrania. Trudno sobie nawet wyobrazić jaka klęska mogłaby być większa od tej, jaka była: od straty trzeciego i czwartego w ważności (po Warszawie i Krakowie) ośrodka polskiej kultury, czyli Wilna i Lwowa, po straty gospodarcze, ludzkie, po pięćdziesięcioletnią prawie, moralnie rozkładającą wasalną zależność od Związku Radzieckiego.
Spróbowałem więc wyfantazjować sobie niemożliwą zapewne Polskę, która po raz pierwszy od trzystu lat zrywa z tradycją polityki nawet nie tyle nieracjonalnej, co raczej irracjonalnej i -
Wygląda ten rachunek następująco: Polska dla swych władców stanowiła wartość tak małą, tak znikomą, że można było postawić ją na szali, w imię fantazmatów, będących w istocie nieuprawnioną ekstrapolacją cnót osobistych na wartości polityczne – bo czymże innym jest honor, w imię którego Józef Beck i marszałek Rydz przegrali Polskę – jakby była folwarkiem, który można przegrać w pokera dla elegancji odważnego blefu. I bez wątpienia, w drugiej wojnie światowej Polska przegrała wszystko, co było do przegrania. Trudno sobie nawet wyobrazić jaka klęska mogłaby być większa od tej, jaka była: od straty trzeciego i czwartego w ważności (po Warszawie i Krakowie) ośrodka polskiej kultury, czyli Wilna i Lwowa, po straty gospodarcze, ludzkie, po pięćdziesięcioletnią prawie, moralnie rozkładającą wasalną zależność od Związku Radzieckiego.
Spróbowałem więc wyfantazjować sobie niemożliwą zapewne Polskę, która po raz pierwszy od trzystu lat zrywa z tradycją polityki nawet nie tyle nieracjonalnej, co raczej irracjonalnej i -
II Rzplita zaczyna zachowywać się jak dojrzały europejski kraj/państwo.
A to znaczy: mając dwóch potężnych i potencjalnie wrogich sąsiadów, musi zawrzeć sojusz z jednym z nich. Sojusz ze Związkiem Radzieckim był nie możliwy, ponieważ Związek Radziecki nie był zainteresowany sojuszami z krajami o potencjale kilkakrotnie mniejszym niż radziecki.
Stąd wynika, iż należało zawrzeć sojusz z Niemcami. Innej bowiem możliwości, jak dowiodła historia, nie było. Jak pisał Cat-Mackiewicz, irracjonalna polityka „równego dystanstu wobec Moskwy i Berlina” w sposób idealny została zrealizowana 17 września 1939 roku.
A czy sojusz z Niemcami byłby niemoralny? W zasadzie w ogóle mnie to nie interesuje. Salus rei publicae suprema lex. Zwłaszcza, że w historii faktycznej od czasu układu Sikorski – Majski Polska była związana sojuszem ze Związkiem Radzieckim, który, jeśli już znowu musimy wymachiwać niewinnymi trupami, ma ich na koncie o wiele więcej niż III Rzesza. I nie mam tu na myśli tylko Berlinga i Wandy Wasilewskiej. W sojusz ze Stalinem wdał się również Sikorski. Układ Sikorski – Majski został wypowiedziany – ale wyłącznie przez stronę sowiecką, przez Polskę nigdy wypowiedziany nie został.
A więc nie bardzo interesuje mnie moralny wymiar kolaboracji z Niemcami. Moje zarzuty przeciwko kolaboracji ze Stalinem również nie są natury moralnej, nie odwołuję się do milionów pomordowanych podczas Hołodomoru czy w łagrach – po prostu uważam, że sojusz z Hitlerem byłby dla Polski korzystniejszy. A jeśli w polityce zagranicznej w ogóle istnieje brud innego rodzaju niż brud szkodzenia własnej wspólnocie, własnemu krajowi – to bez wątpienia istniejący sojusz z Moskwą moralnie brudził 1000 razy bardziej niz hipotetyczny sojusz z Berlinem.
Ktoś mógłby powiedzieć jednak, że na froncie wschodnim, na którym Polacy występowaliby w szeregach wielonarodowej, antybolszewickiej koalicji, nie można byłoby nie utracić historycznej niewinności.
To zapewne prawda. O tyle oczywiście, o ile wierzy się w pogląd całkowicie sprzeczny z chrześcijańską, ale też prawdopodobnie każdą inną antropologią, jeśli wierzy się w pogląd, głoszący, że wbrew uniwersalnym prawom, rządzącym ludzką naturą, jakaś wspólnota może w ogóle pozostać niewinna. Osobiście uważam, że piętno grzechu pierworodnego nie ominęło ani Polaków, ani Żydów, ani żadnego innego z tych narodów, które do historycznej niewinności zgłaszają pretensje.
Ale załóżmy na chwilę, roboczo, że w historii dwudziestego wieku Polacy zdołali zachować tę hipotetyczną niewinność. Czy stanowi ona wartość, którą należałoby przedłożyć nad perspektywę tejże hipotetycznej niewinności skalania na froncie wschodnim?
Wątpię. Jeśli w alternatywnym XXI wieku historyk odkopałby masowe groby, gdzieś na terenach Socjalnej Republiki Dalekiego Wschodu, i niewinne trupy w tych grobach okazałyby się trupami, które padły z polskiej ręki, jaki oręż przeciwko alternatywnej – a więc dojrzałej i suwerennej Polsce, mogliby wykuć z nich tej alternatywnej Polski wrogowie?
Sądzę, że taki, jaki w historii faktycznej z polskich trupów oręż potrafimy wykuć przeciw Rosji.
Czyli oręż całkowicie bezużyteczny. Miecz z truchła.
Oczywiście, dla wyjaśnienia należy dodać, że klasyfikacja moralna czynów, które stoją za masowymi grobami, jest dla mnie całkowicie jednoznaczna. Nie ma dobra wyższego rzędu, nie ma wartości na świecie, dla której można by z czystym sumieniem postawić nad dołem dziecko i zabić go na oczach matki. Nie ma dobra, dla którego można by z czystym sumieniem to dziecko, czy też jego matkę spalić w krematorium, miotaczem płomieni, bombą zapalającą czy atomową. Zgadzam się z bohaterem „Życia i losu” Wasilija Grossmana – nie wierzę w dobro, wierzę w dobroć. Bo w imię dobra można to wszystko zrobić – w imię dobra można urządzić Babi Jar, Katyń, Oświęcim, Drezno czy Hiroszimę, a w imię dobroci nigdy.
Ale to jest porządek osobistej eschatologii każdego człowieka. Nie jest to poziom losów narodów, czy wspólnot. Nikt nie ma prawa do bezsensownego okrucieństwa, nawet władca. Ale skoro ma władca prawo, aby poświęcać życie swoich ludzi – ludzi wspólnoty, która powierzyła mu swoją suwerenność – dla tej wspólnoty powodzenia, to tym bardziej zobowiązany jest przedłożyć życie swoich, nad życie obcych. Salus rei publicae suprema lex. Jeśli ktoś nie jest gotów, aby przyjąć to brzemię, niech pozostanie szewcem, artystą albo rolnikiem, bo brzemię to jest istotą władzy. To ta sama zasada, która karze nam wierzyć, że np. szantaż, złamanie tajemnicy korespondencji, zdrada, skrytobójstwo – są czynami moralnie obrzydliwymi, a jednocześnie wiemy przecież, że nie może istnieć nowoczesne państwo nie posiadającego jakiegoś rodzaju służb wywiadowczych, które z kolei nie są w stanie funkcjonować bez odwoływania się do wszystkiego, co wcześniej tutaj zostało wymienione.
Zgadzając się na istnienie państwa zgadzamy się niejako, aby ktoś się do tych środków, do szantażu czy zdrady, odwoływał w naszym imieniu. A głupotą byłoby w reakcji uznać, że to państwo jest źródłem zła, bo jak wygląda życie bez państwa, można, jeśli ktoś chce, zobaczyć w Somalii. Dokładnie tak, jak opisywał je Hobbes: the life of man, solitary, poor, nasty, brutish, and short.
Czymże więc byłoby dla Polski utracić tę hipotetyczną niewinność, która jak widać żadnej wspólnocie nie jest potrzebna, gdyby miała to być cena za polityczną dojrzałość? Za trwanie nie z łaski innych, trwanie nie zrządzeniem losu, lecz trwanie podmiotowe, trwanie wspólnoty zakorzenione w woli tej wspólnoty, trwanie, które się same do trwania powołuje i same w trwaniu podtrzymuje.
O takiej Polsce marzę. Być może jest to funkcją mojego etnicznego dystansu wobec polskości, tego, że trochę na złość Dmowskiemu, nie jestem Polakiem, lecz i tak mam obowiązki polskie - chociaż jest to relacja intelektualna, nie emocjonalna. Być może.
Ale być może również, że marzę o takiej Polsce, bo albo Polska dojrzeje, albo zginie. Bo nie może być wiecznie aksolotlem narodów.
A to znaczy: mając dwóch potężnych i potencjalnie wrogich sąsiadów, musi zawrzeć sojusz z jednym z nich. Sojusz ze Związkiem Radzieckim był nie możliwy, ponieważ Związek Radziecki nie był zainteresowany sojuszami z krajami o potencjale kilkakrotnie mniejszym niż radziecki.
Stąd wynika, iż należało zawrzeć sojusz z Niemcami. Innej bowiem możliwości, jak dowiodła historia, nie było. Jak pisał Cat-Mackiewicz, irracjonalna polityka „równego dystanstu wobec Moskwy i Berlina” w sposób idealny została zrealizowana 17 września 1939 roku.
A czy sojusz z Niemcami byłby niemoralny? W zasadzie w ogóle mnie to nie interesuje. Salus rei publicae suprema lex. Zwłaszcza, że w historii faktycznej od czasu układu Sikorski – Majski Polska była związana sojuszem ze Związkiem Radzieckim, który, jeśli już znowu musimy wymachiwać niewinnymi trupami, ma ich na koncie o wiele więcej niż III Rzesza. I nie mam tu na myśli tylko Berlinga i Wandy Wasilewskiej. W sojusz ze Stalinem wdał się również Sikorski. Układ Sikorski – Majski został wypowiedziany – ale wyłącznie przez stronę sowiecką, przez Polskę nigdy wypowiedziany nie został.
A więc nie bardzo interesuje mnie moralny wymiar kolaboracji z Niemcami. Moje zarzuty przeciwko kolaboracji ze Stalinem również nie są natury moralnej, nie odwołuję się do milionów pomordowanych podczas Hołodomoru czy w łagrach – po prostu uważam, że sojusz z Hitlerem byłby dla Polski korzystniejszy. A jeśli w polityce zagranicznej w ogóle istnieje brud innego rodzaju niż brud szkodzenia własnej wspólnocie, własnemu krajowi – to bez wątpienia istniejący sojusz z Moskwą moralnie brudził 1000 razy bardziej niz hipotetyczny sojusz z Berlinem.
Ktoś mógłby powiedzieć jednak, że na froncie wschodnim, na którym Polacy występowaliby w szeregach wielonarodowej, antybolszewickiej koalicji, nie można byłoby nie utracić historycznej niewinności.
To zapewne prawda. O tyle oczywiście, o ile wierzy się w pogląd całkowicie sprzeczny z chrześcijańską, ale też prawdopodobnie każdą inną antropologią, jeśli wierzy się w pogląd, głoszący, że wbrew uniwersalnym prawom, rządzącym ludzką naturą, jakaś wspólnota może w ogóle pozostać niewinna. Osobiście uważam, że piętno grzechu pierworodnego nie ominęło ani Polaków, ani Żydów, ani żadnego innego z tych narodów, które do historycznej niewinności zgłaszają pretensje.
Ale załóżmy na chwilę, roboczo, że w historii dwudziestego wieku Polacy zdołali zachować tę hipotetyczną niewinność. Czy stanowi ona wartość, którą należałoby przedłożyć nad perspektywę tejże hipotetycznej niewinności skalania na froncie wschodnim?
Wątpię. Jeśli w alternatywnym XXI wieku historyk odkopałby masowe groby, gdzieś na terenach Socjalnej Republiki Dalekiego Wschodu, i niewinne trupy w tych grobach okazałyby się trupami, które padły z polskiej ręki, jaki oręż przeciwko alternatywnej – a więc dojrzałej i suwerennej Polsce, mogliby wykuć z nich tej alternatywnej Polski wrogowie?
Sądzę, że taki, jaki w historii faktycznej z polskich trupów oręż potrafimy wykuć przeciw Rosji.
Czyli oręż całkowicie bezużyteczny. Miecz z truchła.
Oczywiście, dla wyjaśnienia należy dodać, że klasyfikacja moralna czynów, które stoją za masowymi grobami, jest dla mnie całkowicie jednoznaczna. Nie ma dobra wyższego rzędu, nie ma wartości na świecie, dla której można by z czystym sumieniem postawić nad dołem dziecko i zabić go na oczach matki. Nie ma dobra, dla którego można by z czystym sumieniem to dziecko, czy też jego matkę spalić w krematorium, miotaczem płomieni, bombą zapalającą czy atomową. Zgadzam się z bohaterem „Życia i losu” Wasilija Grossmana – nie wierzę w dobro, wierzę w dobroć. Bo w imię dobra można to wszystko zrobić – w imię dobra można urządzić Babi Jar, Katyń, Oświęcim, Drezno czy Hiroszimę, a w imię dobroci nigdy.
Ale to jest porządek osobistej eschatologii każdego człowieka. Nie jest to poziom losów narodów, czy wspólnot. Nikt nie ma prawa do bezsensownego okrucieństwa, nawet władca. Ale skoro ma władca prawo, aby poświęcać życie swoich ludzi – ludzi wspólnoty, która powierzyła mu swoją suwerenność – dla tej wspólnoty powodzenia, to tym bardziej zobowiązany jest przedłożyć życie swoich, nad życie obcych. Salus rei publicae suprema lex. Jeśli ktoś nie jest gotów, aby przyjąć to brzemię, niech pozostanie szewcem, artystą albo rolnikiem, bo brzemię to jest istotą władzy. To ta sama zasada, która karze nam wierzyć, że np. szantaż, złamanie tajemnicy korespondencji, zdrada, skrytobójstwo – są czynami moralnie obrzydliwymi, a jednocześnie wiemy przecież, że nie może istnieć nowoczesne państwo nie posiadającego jakiegoś rodzaju służb wywiadowczych, które z kolei nie są w stanie funkcjonować bez odwoływania się do wszystkiego, co wcześniej tutaj zostało wymienione.
Zgadzając się na istnienie państwa zgadzamy się niejako, aby ktoś się do tych środków, do szantażu czy zdrady, odwoływał w naszym imieniu. A głupotą byłoby w reakcji uznać, że to państwo jest źródłem zła, bo jak wygląda życie bez państwa, można, jeśli ktoś chce, zobaczyć w Somalii. Dokładnie tak, jak opisywał je Hobbes: the life of man, solitary, poor, nasty, brutish, and short.
Czymże więc byłoby dla Polski utracić tę hipotetyczną niewinność, która jak widać żadnej wspólnocie nie jest potrzebna, gdyby miała to być cena za polityczną dojrzałość? Za trwanie nie z łaski innych, trwanie nie zrządzeniem losu, lecz trwanie podmiotowe, trwanie wspólnoty zakorzenione w woli tej wspólnoty, trwanie, które się same do trwania powołuje i same w trwaniu podtrzymuje.
O takiej Polsce marzę. Być może jest to funkcją mojego etnicznego dystansu wobec polskości, tego, że trochę na złość Dmowskiemu, nie jestem Polakiem, lecz i tak mam obowiązki polskie - chociaż jest to relacja intelektualna, nie emocjonalna. Być może.
Ale być może również, że marzę o takiej Polsce, bo albo Polska dojrzeje, albo zginie. Bo nie może być wiecznie aksolotlem narodów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)