o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

sobota, 7 stycznia 2012

z Blogów * Balsam Łomżyński: Wiele hałasu onuc




Ojciec córki Sobiesiaka nade wszystko pragnął dobra swojej córki, Magdaleny, pięknej i zdolnej dziewczyny o wielu przymiotach duszy i ciała. Wychwalać jej powaby byłoby zajęciem tyleż próżnym, co niebezpiecznym. Dał jej bowiem Sobiesiak wszystko: lekcje baletu dla większej gracji, tenisa dla tężyzny fizycznej, dał jej płynność w posługiwaniu się językiem angielskim, co oczywiste, francuskim, co zabawne i niemieckim, co dalej się wyjaśni. Lato przepędzała w Londynie, ponieważ tamtejsza mgła dobra była dla jej jędrnej, ale łatwo popadającej w suchość cery, a Sobiesiak i tak potrzebował kogoś do obserwacji trendów w światowym przemyśle rozrywkowym. Zimy przepędzała na greckich wyspach, pływając dość wytworną, ale pojemną jednostką żeglugi, z której pokładu wieczorami osobiście odławiała mięsiste dorady; spożywała je później lekko przysmażone z odrobiną śródziemnomorskich ziół, patrząc w światło księżyca rozświetlającego wąską przestrzeń między Samos a tureckim wybrzeżem.
Sobiesiak widział, że jego piękna córka trawi lata w samotności; udawał obojętność, ale po nocach zamartwiał się i klął na pamięć własnej babki, która nauczyła go grać w nogę, że uczyni Magdalenę szczęśliwą.
Przybyła do domu wiosną, na krótko, jak wędrowny ptak, z jeszcze większymi kwalifikacjami, pogłębionymi umiejętnościami językowymi i ładunkiem czterdziestu pięciu używanych maszyn o niskich wygranych typu Vegas Multigame, Black Horse, Hot Slot, Hot Spot i Silver Shark, z dziesięciocalowym ekranem dotykowym. Nie zdjęto ich jeszcze z lawety, choć już je policzono, kiedy na tle zalesionych wzgórz sudeckich, których wówczas tak wiele było w Zieleńcu, pojawił się niemłody już i pożółkły od domowych kosmetyków mężczyzna o wyglądzie geodety. Córka Sobiesiaka nie miała czasu na błahostki, ale spojrzenie Zbigniewa C. przeniknęło już grube szkła okularów, podwójne kraty, pancerną szybę, niewidzialne promienie systemu alarmowego, musnęło czoło dziewczyny, zagubiło się w jej oczach, zsunęło ku ustom i zawisło w miejscu gdzie górna warga tworzy dla dolnej łagodną przystań.
Magdalena upuściła kieliszek z ciętego kryształu i ten rozprysł się na tysiące kawałków o płytki piertra di matera, ciemnoniebieskiego gresu sprowadzonego z Włoch, który w zamyśle miał wyściełać całą posesję Sobiesiaka, ale okazało się, że stopnice są doklejane i na zewnątrz się nie nadadzą:
-- Te kieliszki miały być trwalsze niż diamenty.
-- To na szczęście, Magduś, to na szczęście.
-- Nie będę szczęśliwa, tato, jeśli ten mężczyzna nie będzie mój. Chcę dzielić z nim moje aktywa w Golden Play, chcę dzielić z nim życie. Każ mu przyjść do mojego pokoju.
-- Tego zrobić nie mogę.
-- Dlaczego?
-- To Zbigniew C. On przychodzi tu wyłącznie w trybie artykułu dwudziestego ustawy o wykonywaniu obowiązków posła. Widzi we mnie wyłącznie wyborcę.
-- Już nienawidzę artykułu dwudziestego. Zmień to okrutne prawo.

Dla Zbigniewa C. nic już potem nie było takie same. Ani dla Magdaleny. Ponieważ kochankowie oficjalnie nie mogli się spotykać, Sobiesiak zaplanował wielkie przyjęcie w Zieleńcu. Magdalena była smutna i myślami nieobecna; by ten smutek jakos uśmierzyć, pozwolił więc jej wyrąbać las na znacznej części powierzchni byłego województwa wałbrzyskiego. Zbigniew C., działając nieomal anonimowo, zza zasłony swoich licznych funkcji społecznych, przyznał jej zresztą za to wicemuflona bizensu, nagrodę przyznawaną tyleż dorocznie, co bóg wie za co. Magdalena cięła bowiem, zapewne z miłości, jak szalona. Poszła, na szczęście, czeską stroną granicy, ale wyrąbała bogate w buk i wiąz lasy dolnych partii Karkonoszy i zatrzymała się dopiero w leśnych ostępach Speerwaldu, gdzie stanęła oko w oko z zagubionym patrolem niemieckiej, a może austriackiej, ksenofobicznej policji granicznej, której nigdy nie powiedziano o wejściu Polski do strefy Schengen:
-- Warum diese Bäume, Sobiesiak’s tochter?
-- Warum nicht?


Przyjęcie udało się nadzwyczajnie, ale elegancki tej nocy Zbigniew C. zachował wielką wstrzemięźliwość, nie był bowiem pewien czy Magdalenę podnieca on sam czy jego funkcja w urzędach centralnych. Córka Sobiesiaka wirowała więc z trzydziestoletnim ledwie Rosołem, kierownikiem gabinetu politycznego ministra Drzewieckiego, który był tylko człowiekiem i coś z kimś na tarasie uzgadniał, choć ten ktoś wcale nie mieszkał na terenie okręgu wyborczego ministra. Drzewiecki nic zresztą nie musiał, bo Rosół wszystko załatwił: pozwolenie, post hoc, na wyrąb lasów, uciszył śledztwo Europolu w sprawie zaginionego patrolu granicznego i tańczył teraz z córka Sobiesiaka w imieniu Zbigniewa C., na sali balowej większej niż niejedno jezioro mazurskie. Tańczyli odważnie, choć najwyższe standardy etyczne obowiązujące w rządzie krępowały ich co śmielsze manewry taneczne i inne. Zbigniew C. patrzał tylko i szastał pieniędzmi na lewo i na prawo, ażeby w trybie obowiazujących przepisów za wszystko płacić samemu.
Córka Sobiesiaka, gdy z Rosołem, jako wirujący krąg, się o Zbigniewa C. ocierała, samymi tylko oczami błagała:
-- Przyjmij od nas chociaż szampana.
-- Jesteś dla mnie, pani, wyłącznie osobą fizyczną.

Śniegu tego roku było niewiele, ale w Zieleńcu, największym już wówczas ośrodku wypoczynku zimowego w tej części Europy, nie zabrakło go dla nikogo. Długi na dziesiątki kilometrów wyciąg dowoził ośmielonych szampanem wyborców i ich przedstawicieli aż pod Liberec. Jeżdżono śmiało i nie dbano o nic, nawet o biżuterię i futra, których wiele później znaleziono porzuconych w lesie, co było powodem wielu nieporozumień w szeregach służb leśnych z trudem odróżniających zwierzęta futerkowe od efektów powszechnego w tym kraju braku szacunku dla praw zwierząt.

Nic już potem nie było takie same. Zaczęły się plotki. Zbigniew C. nie tracił jednak pewności siebie:
-- Są takie dziedziny, na przykład jak sport, kultura, które często powodują, że mamy znajomych, którzy są w tej czy innej partii politycznej.*

Zaczęto mówić o rozwodzie Zbigniewa C., choć rozwody na najwyższym szczeblu wciąż były rzadkością. Sytuacja nie była łatwa. Sobiesiak martwił się o przyszłość córki. Cierpiący kochanek uspokajał:
-- Z tobą na... dziewiećdziesiąt procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo, tyle ci powiem.
-- To są, kurwa, tak, ja wiem, Albo byś wykorzystał do tego, kurwa, Mirka, i... i... tego drugiego.
-- Z nim nie gadam, to powiem ci szczerze, Rysiu, że tak, bo wiesz....*


Córka Sobiesiaka posyłała list za listem, tłumaczyła kim jest i kim dla Zbigniewa C. być może, dołączała list motywacyjny i zdjęcie za zdjęciem, ale reagował wyłącznie Rosół.
Za dużo było tych listów, za dużo tych nieostrożnych telefonów, za dużo łez, niemych wyznań i gorących westchnień. Żaden dysk nie pomieściłby takiej ilości danych. Rodził się pierwszy po osiemdziesiątym dziewiątym roku skandal polityczny z szaleństwem ludzkich serc w tle. Albowiem do tej pory, panował osobliwy strach przed miłością. Mordowano już skrycie i fachowo, zwłok pozbywano się nie gorzej niż na Sycylii; ludziom kleiły się do rąk pieniądze, i inne korzyści, ale uczuć bali się wszyscy. Na najwyższych szczeblach władzy, miłości innej niż małżeńska nikt nawet specjalnie nie rozważał.
Gdy się więc skazany na samotność Prezes o uczuciu córki Sobiesiaka do Zbigniewa C. wreszcie dowiedział, jego szpetną twarz ścisnął bolesny skurcz. Patrzał w ciemne przestrzenie cichych żoliborskich ulic i łkał jak dziecko za korzyściami, których sam nie przyjął, i za tymi, których sam nigdy nie ofiarował. Wstrzemięźliwość Prezesa w braniu mogła od biedy uchodzić za poświęcenie, choć w rzeczywistości nie potrzebował niczego; to jednak, że nie kochał, nigdy nie było jego wyborem. Przesłuchawszy ostatnią z taśm, poruszony do żywego, wracał myślami do własnego dzieciństwa, które spędził na obrzucaniu kamieniami tych, których skrycie kochał. Wzruszony zdjął z uszu słuchawki i wyłączył urządzenie rejestrujące obraz i dźwięk, które Mario Kamiński przyniósł mu ubiegłej nocy. Przeraził się dokonującego się postępu i zamartwił nad spustoszeniem jakie romans córki Sobiesiaka może wywołać w polityce historycznej, wobec której miał jeszcze pewne nadzieje:
-- Trzeba zabić tę miłość.

Dla Magdaleny nadeszły miesiące niepewności, potem tygodnie najczarniejszych przeczuć, i wreszcie dni, które wypełniała wyłącznie gorycz. Znów widziano ją w lasach pozbawionej granic Europy. Rosół wyznaczył spotkanie. Sierpniowego popołudnia przybyła do Warszawy, skromna jak nigdy, w ciasnych czółenkach kroczyła ku swemu przeznaczeniu. Odnowiony niedawno Nowy Świat jaśniał od popołudniowego słońca; wielojęzyczny tłum turystów przepływał w poszukiwaniu kawiarni o sensownych cenach i niekłócącej się ze zdrowym rozsądkiem ofercie; setki nie zważających na nic par kochanków dawało światu znać o łączących ich uczuciach; z mokrymi od łez i ostrego słońca oczami mijała wielu zwykłych ludzi, którym ani w głowie nie było, że Prezes i jego Ochroniarz zabijają właśnie pierwszą, kiełkującą na szczerej pustyni, miłość o politycznych konsekwencjach.

Przed szóstą po południu łykała już w Pędządzym Króliku łzy zmieszane z kwaśnawą, czarną kawą. Rosół, teraz po prostu zwykły urzędnik średniego szczebla wszedł i nie mówiąc nic, patrząc nie na nią, lecz na gmach przybranego we flagi teatru, oddał jej wszystkie listy, zdjęcia i nie dał żadnej nadziei.

Wiele tygodni później, w drodze na obrady Komisji, Zbigniew C. wspominał ów zapowiadający koniec lata dzień, kiedy w rozpaczy i niepewności zmierzał na Dolny Śląsk, do swoich politycznych korzeni. Wiedział już wtedy, że prawdziwych motywów swoich działań nigdy nie będzie mógł wyjaśnić, jeśli córka Sobiesiaka miała być czymś więcej niż zwykłą korzyścią.

Jechał więc wtedy krętymi drogami na Dolny Śląsk, a Sobiesiak wydzwaniał na wszystkie trzy komórki; Zbigniew C. analizował niejasne prośby, pogróżki i obietnice biznesmena w świetle ich zgodności z konstytucją, z założeniami budżetu, w kontekście wpływu na rynek pracy i wreszcie, ale przecież nie na szarym końcu, zgodności z prawem Unii Europejskiej. Nie mógł w swoim sercu znaleźć żadnej winy i żadnego istotnego uchybienia. Bo przecież dla miłości można i powinno się uczynić wszystko. Zostawił samochód na stacji paliw i ruszył przez świeżo zaorane pole, ku cmentarzowi na wzgórzu:
-- Czym się to spotkanie różni od spotkania, nie wiem, na ulicy, w rynku, na spacerze, czym?*


* Wypowiedzi prawdziwe..
Zabrania się czytania bez muzyki; odbyte już czytania bez podkładu muzycznego unieważnia się i traktuje jako niebyłe.
http://balsamlomzynski.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?0,2010 

 sobota, 31 grudnia 2011


hragvartanian.com

Władza przynudza, a władza pozbawiona konkurencji, przynudza bezkonkurencyjnie. Po okresie czarnej sotni, smoleńskiego wyziewu, owrzodzonych mózgów maciarewiczowskich, nadszedł czas facecików i facetek. Facecik od transportu przypiął do nocnego pociągu 63200 z Wrocławia do Przemyśla krytyczny, ósmy wagon, co stwarzało nadzieję na bezkolizyjny noworoczny szczyt komunikacyjny i upragnione Arnage Convertible dla ministra.  Facecik od tabletek wydał bezkompromisową wojnę własnemu zarządzeniu, które wyszło wskutek niezażycia w porę proszków na chorobę deregulacyjną, która jest schorzeniem zawodowym pośród ministrów zdrowia, a pośród pediatrów, chorobą dziecięcą.  Facecik od spraw zagranicznych odczytał przemówienie napisane przez pewnego Anglika, które wprawdzie spodobało się w świecie, ale do dziś nie wiadomo dlaczego. Facetka od sportu przygarnęła gościa, który piłkę kopał.  

Duchowy ojciec real-showbusinessu, minister cyfryzacji, błąkał się jeszcze po mieście w poszukiwaniu lokalu pod nową biurokrację, cyfryzując okazjonalnie niewygodnych urzędników i instytucje, kiedy ogłoszono, że prezydencja facecików w Radzie Unii Europejskiej zakończyła się spektakularnym sukcesem. Gołym okiem było jednak widać, że dzieło nie zostało dokończone, Europa żyła i oleje mieli jej podać nieporadni w tym zakresie i sceptyczni w innych, Duńczycy. Urocza premier Helle Thorning-Schmidt, nowe obowiązki powitała słowami Kierkegaarda:

Posłuchaj krzyku brzemiennej kobiety w porze rozwiązania, przyjrzyj się rozpaczy człowieka w jego ostatniej godzinie i sam powiedz, czy coś co zaczyna się w ten sposób i w ten sposób kończy, mogło być w ogóle pomyślane jako przyjemność?

Prezydenturę Duńczykom naturalnie odebrano, nie patyczkując się specjalnie, i przekazano ochotniczemu przedstawicielowi Chin w Europie, wielebnemu Jahr Kha Czyn. Wielebny zaczął urzędowanie od rzucenia uroku na wszystko co piękne i młode, stracenia delegacji duńskiej i zaskakującego hasła: „Więcej Chin w Europie, więcej Chin w Polsce, natomiast Chin w Chinach -- tyle co zawsze”.


Z nadejściem nocy sylwestrowej, w podziemiach opuszczonej w rozpaczy ambasady północnokoreańskiej, odbyła się sesja plenarna pierwszej chińskiej prezydencji w Europie. Zamiast określić priorytety, niezbędne każdemu ciału kolegialnemu zarządzanemu jednoosobowo, Jahr Kha Czyn opowiedział typową dla Państwa Środka przypowieść:
-- Przychodzi frutti di mare do dwutlenku węgla i mówi: „Odławia się mnie w sposób szalbierczy, zginęła moja żona, wszystkie moje dzieci, a także kuzyni i sąsiedzi, których żal mi może najbardziej, bo stanowili dla mnie nie tylko oprawę, ale i treść mych dennych biesiad. Ja żyję wprawdzie, ale błąkam się bezradnie po głębinach morskich w poszukiwaniu powietrza, którego już tam nie ma”. „A co mi do tego, rybko?”, zapytał uboczny produkt spalania. Frutti żałośnie uwypuklił, a potem śpiesznie cofnął pokrytą gęstym śluzem wypustkę, która była dlań nerką, okiem i płucem i rzekł: „Czyż nie jest dziwne, że tego czego nam potrzeba, jest coraz mniej, a tego czego nie potrzebujemy, jest coraz więcej”?

Była powiernica zmarłego brata Jahr Kha Czyna, Fo Thy Ga, kobieta piękna na sposób maoistyczny, czyli tak, jak niekiedy piękne wydają się być karpie kłębiące się w mętnych akwariach sieci sklepów Mài dé long, grała na erhu, dwustrunowym instrumencie, który wymagał nieustannej szarpaniny.  W reakcji na opowieść Jahr Kha, Fo Thy dołożyła brykiet do pieca kachlannego i zakwitła ni to śmiechem, ni płaczem, ni wołaniem samicy samotnej strukturalnie, typowym dla salonów dworskich ostatniej dynastii, a w Europie charakterystycznym dla omamu Cotarda.  Poruszyła wargą, najruchliwszym elementem twarzy wielu kobiet wybrzeża, a także położonym nieopodal okiem i zapytała:
-- Jak to się ma do 歐元區...czyli la zone euro?
-- Ma to się nijak, ale czy w środku naszego państwa kiedykolwiek coś się w ogóle do czegoś miało, piękna na swój sposób Fo Thy?
-- To prawda, nigdy i nic. A zatem pozwól wielebny na swój sposób Jahr Khanie, że i ja roztoczę przypowieść, która zasłyszałam od pewnego wędrowca z zachodu.
-- Rozważ ponownie swoje zamiary, Fo Thy, od wędrowców z zachodu gorsi są tylko wędrowcy ze wschodu, a twoja poprzednia opowieść sprawiła, że gotowany na parze korzeń lotosu zasmakował mi jak tutejszy śledź po grecku, z cebulą i śliwką. Jak sądzisz, dlaczego święty ptak Fenghuang popadł w łapownictwo i po dziś dzień upija się tanim winem ryżowym? Gdyby nie pamięć brata, dawno bym cię stracił.
-- Wielebny Jahr Khanie, twoje opowieści bardziej są niebezpieczne. Na wieść o twojej wizycie w prefekturze Heng, nieśmiertelny pustelnik Zhang Guo porzucił samotność, przeniósł się do Łomży i zginął podczas nieudanej adoracji pewnego wyższego urzędnika kuriozalnego, którego wziął nie tylko za kobietę ale i za swą rodaczkę z Shitangcun.
-- O niebiosa! Jeden z Ośmiu Nieśmiertelnych tak niewiele wiedział o kobietach z Shitangcun? Można je przecież poznać po wielkich stopach i rękach sięgających kostek.
-- Mylisz się wielebny, po tym można poznać urzędników prefektury.
-- Nie zamierzam się z tobą spierać o to, dokąd powinny sięgać dłonie kobiet. Jeśli musisz, snuj swoją opowieść Fo Thy, ale nie oczekuj, że sprawi mi to przyjemność.
-- Drwisz z moich opowieści, a mówi się o tobie, Kha Czynie, że pochodzisz z rodziny, w której przy preparacji śledzia kroi się cebulę w piórka bądź półtalarki, cebulę podsmaża, dodaje majeranek i rodzynki. Podobno dodaje się też smażone na patelni kiszone ogórki.
-- Milcz, jeśli smażono kiedyś u mnie kiszone ogórki, to jedynie po to by skłócić Trzecią Rzeszę z Sowietami. Zacznij lepiej swoją opowieść.
-- Był w okresie dynastii Pra Wo Is, cesarz Ha Khu, który miał dwa problemy: ilekroć w przemówieniach do ludu powoływał się na któreś z ościennych królestw jako wzór do naśladowania, królestwo to stawało w płomieniach.
-- Obawiam się, że twoja opowieść źle się kończy.
-- Kończy się dobrze, choć nie dla cesarza. Cesarz Ha Khu, za namową spin doktorów Ka Min i Lan Bie, kazał się zdradzić umiłowanemu następcy, Zi Zou, i osadzić w wieży.  Już przykuty żeliwem do zimnych i wilgotnych ścian niedostępnej twierdzy w Górach Południowych, pod wpływem tych samych przewrotnych doradców, napisał odezwę do ludu, w której wskazał na własny kraj jako na przykład do naśladowania dla całego świata.
-- Czy kraj stanął w płomieniach?
-- Zakwitł i zaświecił przykładem na wschód i na zachód.
-- A więc klątwa została z cesarza Ha Khu zdjęta?
-- Wręcz przeciwnie, ponieważ cesarz Ha Khu uroił sobie, że jego kraj jest okupowany przez mocarstwa wschodu i zachodu, to one stanęły w płomieniach, a państwo w środku zdominowało całą półkulę.
-- Czy Ha Khu został uwolniony?
-- Targnął się na swoje życie, a przewrotni doradcy nie tylko mu nie przeszkodzili, ale podobno nawet pomogli.
-- A jaki był drugi problem Ha Khu?
-- Okazało się, że był poważnie kopnięty.

Zdjęcie: http://www.lookforart.nl/wp-content/uploads/2011/03/zhang-xiaogang1.jpg
www.hragvartanian.com

POpolsza - arabska

Śmierdzące jajko Tuska



tusk_i_pawlak.jpg
Kraj Pawlak wie, ze śmierdzące jajko w postaci doprowadzenia (mniej lub bardziej (nie)umyślnego) do śmierci Prezydenta Rzeczpospolitej i prawie setki innych znamienitych osób, wcześniej czy później zostanie rozbite. O ile z wielu innych afer i matactw PSL mogło w przeszłości i może obecnie łatwo się wyłgać czy wyślizgać, to oczywistym jest, że kto raz umoczy się w błocie smoleńskim, nigdy tych plam z siebie nie spierze. Tak sobie tłumaczę dzisiaj jego słowa. Być może naiwnie, być może jest więcej aspektów tej gry. Nie wiem. Patrzę oczami laika. Chociaż jak spojrzę, co wygadują politolodzy-ornitolodzy, to nie mam kompleksów, aż tak bardzo.
Ciekawa była reakcja D. Tuska. Jeszcze bardziej ciekawy był jego cyniczny uśmieszek, kiedy groził Pawlakowi małym paluszkiem i życzliwie, a może złośliwie przypominał, że przecież jadą na tym samym wózku. Mam wrażenie, że chciał powiedzieć:
Waldi, nie ośmieszaj się, że teraz, po tym wszystkie, co razem przeszliśmy, po tych wszystkich przekrętach i aferach, w których obaj jesteśmy po uszy umoczeni, uda ci się akurat do tego najbardziej śmierdzącego jaja zdystansować.
Tusk, mówi jeszcze: misiu, jesteśmy w tym umoczeni wszyscy jak jedna meścizna, jeśli ktoś spadnie, pociągnie za sobą pozostałych. Dlatego nikt nie wypada, siedzimy cicho i czekamy cierpliwie, aż rozegram Raport Millera tak, by nam się to opłacało, a przynajmniej przyniosło minimalne straty.
Mylę się? To spójrzcie na jego cyniczny uśmieszek. Może Pan Tusk rozpoznawać kłamstwo opozycji po oczach? To i ja mogę po uśmiechu odczytywać niewypowiedziany przekaz Właściciela Peruwiańskiej Czapeczki oraz Toli.
Ps.
P a n e  Tusq, wiem, że mnie Pan słyszy -  mnie i wiele osób, które myślą podobnie. Mam dla Pana złą nowinę. Możecie sfałszować te, a nawet następne wybory, możecie doprowadzić do realnego bądź bezobjawowego szaleństwa Premiera Jarosława Kaczyńskiego, możecie wdeptać PiS w ziemię i jeszcze walcem po nim przejechać…. Ale i tak sprawa „wycieczki” Prezydenta Rzeczypospolitej śp. prof. Lecha Kaczyńskiego i waszej za nią odpowiedzialności, nie rozejdzie się po kościach. My nie zapomnimy. Chociażby to byle ostatnia sprawa, jakiej możemy dopilnować. W końcu stanie pan przed obliczem Temidy i odpowie za wszystko, co Pan zrobił i nie zrobił, a zrobić był powinien. Obiecuję to Panu i Pana podopiecznym.


" Smolensk'   klęska  Tonalda D "
(    )
Tusk dba o dobrą formę, o poranku lubi biegać po sopockiej plaży. Kiedy 10 kwietnie przyszedł na jego komórkę pierwszy sms premier akurat był pod prysznicem. Wiadomość była lakoniczna. Nie było w niej mowy o katastrofie, prezydencie i całej delegacji, która kilka minut temu zginęła w rozbitym samolocie pod Smoleńskiem. Wówczas wiadomo było, że Tupolew 154M miał w Rosji na lotnisku Siewiernyj jakiejś kłopoty podczas lądowania. Autorem smsa był szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski. Dlaczego sms? Minister spraw zagranicznych sam miał ograniczoną wiedzę – o 8.48 zatelefonował do niego szef departamentu wschodniego MSZ z informacją, że:
samolot się rozbił, ale nie było wybuchu.
Sikorski jadł akurat śniadanie w swoim dworku w Chobielinie. Tłumaczył później, że informacja była niejasna, dopóki nie dowie się czegoś więcej nie chciał stawiać, w leniwy sobotni poranek, całego kraju na baczność.
W zachowaniu ministra było coś racjonalnego.
Nie tylko on, ale praktycznie wszyscy ważni ludzie w Polsce mieli problemy by zrozumieć to co się stało i to wtedy, gdy informacja była już pewna, potwierdzona w stu procentach. Przecież samoloty z głowami państw nie spadają.
Naprawdę złe wiadomości miały nadejść dopiero za chwilę. Polski ambasador w Rosji Jerzy Bahr z Gerardem Kwaśniewskim (oficer BOR i kierowca ambasadora) popędzili na miejsce zdarzenia. Ostatni odcinek drogi pokonywali pieszo, po grząskim terenie zapadając się po kostki w błocie.
Bahr widział tylko poskręcane blachy samolotu, zrytą ziemię, nie potrafił nawet wzrokiem odnaleźć żadnego ciała.
Zameldowałem ministrowi co widzę, to była krótka rozmowa
- opowiadał ambasador Teresie Torańskiej w Dużym Formacie.
Sikorski natychmiast dzwoni do Tuska. Odbiera jego żona, której Sikorski przekazuje słowa Bahra, że samolot się rozbił i najpewniej nikt nie został żywy. Premier natychmiast podjął decyzję, że wraca do Warszawy.
Z każdą chwilą narastało przerażenie. Mąż co parę minut dostawał nowe informacje. Dowiadywaliśmy się po kolei, kto był na pokładzie tego samolotu. Przecież lista pasażerów nie od razu była znana
– opowiadała Małgorzata Tusk tygodnikowi „Wprost”.
W mniej więcej w tym samym czasie o kłopotach samolotu dowiedział się szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski, który także spędzał weekend w domu w Trójmieście. Smsa przysłał oficer dyżurny sekretariatu operacyjnego premiera.
Zatrudniliśmy kilku oficerów oddelegowanych z MON do KPRM. Chodzi o to, że kiedy obejmowaliśmy urząd Kancelaria trochę przestawała działać wieczorem. Na przykład po 18 był kłopot żeby odebrać pocztę. Ludzie kończyli pracę zamykali biurka i można było czekać do ran
– opowiada Arabski.
Nowa ekipa wpadła na pomysł zorganizowania sekretariatu operacyjnego. Wojskowi mają dokładnie opracowany schemat kogo, w jakiej kolejności informować o nadzwyczajnych zdarzeniach.
Właśnie z „tego rozdzielnika” Arabski dostał informację. Na początku – tak jak premier – dość nieścisłą o tym, że doszło do jakiegoś wypadku.
Arabski był jeszcze w sypialni nie bardzo rozumiał co się wydarzyło. Zadzwonił do oficera. Ten nie miał pełnej wiedzy. Powtarzał to w co chcieli wierzyć wszyscy:
samolot zjechał z pasa.
Natychmiast dzwoni do premiera:
Szef już wiedział, od Sikorskiego. Automatycznie ruszyłem w stronę jego domu.
Spotkaliśmy się w drzwiach. Zdecydowaliśmy, że jedziemy do Warszawy samochodami. Wyliczyłem, że nie ma sensu wzywać z samolotu, wszystko trwałoby znacznie dłużej. Jeśliśmy bardzo szybko na „bombach”, czyli kogutach
– opowiada.
Ze Smoleńska nadchodziły coraz ściślejsze informacje. Tusk osobiście wykonał kilka telefonów do najbliższych współpracowników. Grzegorza Schetyny, Bronisława Komorowskiego. Jeden z nich do Pawła Grasia, który był wtedy w Bieszczadach:
Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją.
Arabski zapamiętał, że Tusk był wstrząśnięty.
Tego dnia na długie minuty zapadało milczenie
– opowiada.
Ale nie w czasie podróży do Warszawy.  Wtedy w samochodzie premiera panował młyn. Tusk wydawał dyspozycje zwołania nadzwyczajnego posiedzenia rządu, podjął decyzję o wylocie do Smoleńska, wisiał na telefonie rozmawiając z Sikorskim, który czytał listę pasażerów.
2.
Zwykle przed posiedzeniem rządu panuje gwar, ministrowie rozmawiają ze sobą, witają. Tym razem Tuska powitało grobowe milczenie. Posiedzenie rozpoczęło o 13.40, minutą ciszy. Jego przebieg był przygnębiający. Przypominał apel poległych:
Każdy minister meldował co już zdążył zrobić, jakie ma zamierzenia, a następnie jakie ofiary są w jego dziale. To znaczy np. szef MSWiA raportował o oficerach BOR, którzy zginęli, minister sprawiedliwości o adwokatach, bo to jego działka, szef MON o generałach i tak dalej. Zrozumiałem, że nie ma w Polsce dziedziny, w której obeszło się bez strat. To było wstrząsające
– wspomina Arabski. Ekipa Tuska coraz bardziej rozumiała, że państwo znalazło się na zakręcie. Zginął prezydent, najważniejsi dowódcy wojskowi, szef NBP, wicemarszałkowie Sejmu. Słychać to było w dramatycznych słowach premiera, które wygłosił w podczas obrad:
To największa tragedia w historii Polski, która ma wymiar nie tylko ludzki, ale również ustrojowy i konstytucyjny.
Podczas tej pierwszej zebranej na gorąco Rady Ministrów nie zapadły żadne kluczowe decyzje.
Zarządzono, że 11 kwietnia w południe w całej Polsce zapadnie cisza na dwie minuty, by uczcić ofiary. Szef rządu zapowiedział powołanie międzyresortowego zespołu ds. koordynacji działań w związku z katastrofą: od pomocy w organizacji pogrzebów do nadzoru nad badania przyczyn wypadku.
W rzeczywistości zespół był ciałem na pół martwym. Pogrzebami, pomocą rodzinom zajął się minister w KPRM Michał Boni – człowiek od czarnej roboty i najtrudniejszych zadań. Trudno sobie wyobrazić, by zespół nadzorował komisję badająca przyczyny wypadku albo prokuratorów. W kwietniu nowe ciało spotkało się cztery razy, potem obrad zespołu już prawie nie było.
Rząd na pierwszym posiedzeniu zupełnie nie zajął się aspektami prawnymi współpracy z Rosją, podstawą badania katastrofy.
3.
Tusk zapowiedział swoim ministrom, że za kilka godzin wylatuje do Smoleńska. Z wylotem zwlekano.
Mówi minister Kancelarii Premiera:
Tusk chciał wiedzieć, czy Jarosław Kaczyński poleci z nami. Jednak nie było sposobu by się do niego dodzwonić.
Tusk z bliskimi współpracownikami m.in. Pawłem Grasiem i Tomaszem Arabskim czekali na wieści z PiS w gabinecie szefa rządu.
Tomasz Arabski:
O 16.31 dostaliśmy sms-a od kogoś z otoczenia Kaczyńskiego, że ‘prezesa nie skorzysta z oferty’. 0 16.40 zatelefonowałem do Macieja Łopinskiego [szefa gabinetu prezydenta Kaczyńskiego] i potwierdziłem tę wiadomość. Moim zdaniem Jarosław Kaczyński był już wtedy w powietrzu.
Joachim Brudziński w Dużym Formacie:
Około czternastej usłyszałem, chyba od Pawła Kowala, że jest telefon z kancelarii premiera. Mają wyczarterowany samolot, też lecą do Witebska i proponują, by Jarosław poleciał razem z premierem Tuskiem. O której godzinie, nie wiedzą, trwa jeszcze posiedzenie rządu. Propozycja była skierowana wyłącznie do Jarosława i jego asystenta. Jarosław zdecydował, że z nimi nie poleci. Że jak pojedziemy oddzielnie, będziemy szybciej.
[Cały wywiad >Joachim Brudziński ujawnia szczegóły zdarzeń z 10 kwietnia 2010]
4.
Tusk zabrał na pokład m.in. wicepremiera Waldemara Pawlaka, szefa MON Bogdana Klicha, ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, rzecznika Pawła Grasia, szefa KPRM Tomasza Arabskiego i naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego. Podczas lotu w embraerze prawie nie było rozmów. Samolot Tuska lądował z Witebsku po Jarosławie Kaczyńskim. Tyle, że na polskiego premiera czekały samochody z kogutami podstawione przez rosyjska Federalną Służbę Ochrony.
Paweł Kowal opowiadał nam, że mini kolumna Kaczyńskiego w miarę sprawnie dojechała do granicy białorusko – rosyjskiej. Tam zostali zatrzymani, po przekroczeniu granicy jechali bardzo wolno.
Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy celowo opóźniani
– opowiadał. Ludzie Kaczyńskiego niewiele mogli zrobić, bo przed ich autobusem jechał rosyjski radiowóz, stara łada i to ona dyktowała tempo.
Kowal nie miał pomysłów jak temu zaradzić. Wydzwaniał więc do ludzi, którzy byli blisko Tuska. Dzwoni m.in. do Agnieszki Wielowieyskiej, szefowej departamentu spraw zagranicznych w KPRM, która towarzyszy premierowi, do ludzi z MSZ, wysyła smsy do Pawła Grasia. Z autobusu dzwonili też do urzędników Kancelarii Prezydenta, obecnych na miejscu katastrofy.
Co mogliśmy zrobić? – mówił nam Arabski – Gnaliśmy z rosyjską ochroną przez ciemność, na kogutach. Nawet nikt zauważył, że ich gdzieś tam minęliśmy po drodze.
Z autobusu Kaczyńskiego wyglądało to zupełnie inaczej. Oni dostrzeli rozpędzoną kolumnę Tuska, byli wściekli, oburzeni. Kowal mówił o tym oficjalnie Newsweekowi:
W pewnej chwili wyprzedza nas kolumna premiera. Zrozumiałem wtedy, że to jest bardzo niedobry moment, który zaważy na polskiej polityce. Miałem poczucie, że ta sytuacja może wykopać rów nie do zasypania.
5.
Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego – obecni od rana na miejscu wypadku – obserwowali przyjazd ekipy Tuska na lotnisko.
Jeden z nich Jakub Opara opowiadał potem w filmie dokumentalnym „Mgła”, że ministrowie Tuska ustawiali dziennikarskie kamery, przygotowywali medialnie wydarzenie. Opara usłyszał rozmowę Grasia z Arabskim. Dotyczyła Jarosława Kaczyńskiego:
A niech sobie przyjeżdża, to jest wizyta prywatna, a nich sobie przyjeżdża i robi sobie co chce.
Według prezydenckiego urzędnika cała uwaga ministrów była skierowana na to, by uniknąć spotkania z Jarosławem Kaczyńskim, bo to mogło „zepsuć obrazek”.
Arabski zapamiętał to inaczej. Twierdzi, że Tusk kazał mu czekać przy bramie wjazdowej.
Czekaj na Kaczyńskiego. Zapytaj ich, czy chcą jakiejś pomocy. Jeśli chcą postaraj się pomóc.
Arabski karnie wykonał polecenie. Musiał stać tam około 40 minut, bo tyle autobus z prezesem PiS czekał na otwarcie bramy i pozwolenie wjazdu. Jednak nawet nie zbliżył się do Kaczyńskiego.
Zobaczyłem go otoczonego wianuszkiem współpracowników. Wystąpił Paweł Kowal, którego znałem dość słabo, nie byliśmy po imieniu. Rzucił w moją stronę: ‘Tylko proszę nie podchodzić do prezesa
-  wspomina minister.
Panie europośle, ja tu jestem żeby pomóc
- tłumaczył Arabski.
Kowal wybuchł:
Pan się tak obnosi ze swoim katolicyzmem, niech pan zobaczy do czego doprowadziła wasza polityka.
Szef KPRM próbował dowiedzieć się, czy prezes PiS zechce spotkać się z Putinem i Tuskiem, lub kimkolwiek z nich. Kowal był łącznikiem:
Prezes nie podjął jeszcze decyzji
- mówił.
Arabski poinformował Tuska. Premier wydał polecenie:
Czekaj na decyzję.
Potem Kowal przyniósł zdecydowaną odmowę wszelkich spotkań. Jarosław Kaczyński nie uległ też namowom ambasadora Bahra. Nie chciał żadnych spotkań, ani żadnych kondolencji.
Ciąg dalszy wkrótce na wPolityce.pl
http://wpolityce.pl/
 http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=34646