WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
sobota, 22 września 2012
"in sovdepia style" - wspomnienie
(«Into Great Silence»), 2005
Pamięci Pana Włodzimierza Ziemlańskiego –
świadka śmierci i pogrzebu Witkacego 18-19.09.1939
14
kwietnia 1988 roku na zakopiańskim cmentarzu na Pęksowym Brzyzku
składano w ziemi rzekome prochy Stanisława Ignacego Witkiewicza. Był to
osobliwy pogrzeb. Samochód z trumną przywożący z ZSRR doczesne szczątki
dramatopisarza spóźnił się o godzinę. W ślad za karawanem podążała
oficjalna delegacja z Ministerstwa Kultury z Generalnym Konserwatorem
Zabytków czele. Szczątków Witkacego nie uznano wprawdzie za zabytek, ale
w Ministerstwie nie było oddzielnego departamentu do spraw uroczystych
pochówków.
Tekst Antoni Adamski
Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak
GROTESKOWY POGRZEB
W
trakcie pogrzebu były liczne przemówienia. Jednak gdy głos zabrał ks.
prof. Józef Tiszner, ktoś przeciął kabel mikrofonu i z głośników
umieszczonych na zewnątrz kościoła popłynęła wrzaskliwa muzyka
dyskotekowa. Tylko zgromadzeni w środku usłyszeli słowa księdza. Mówił
on o samobójstwie, które Witkacy popełnił 18 września 1939 w wiosce
Jeziory na Polesiu: „Wiemy doskonale, w jakim dniu i w jakich
okolicznościach odszedł z tego świata. Był to z całą pewnością
najtrudniejszy dzień w historii naszej Ojczyzny w wieku XX. Był to
dzień, w którym nie tylko on, ale i wielu innych straciło nadzieję –
dzień nie tylko klęski, ale także dzień zdrady. W naszych sercach, a
zwłaszcza w sercach tych, którzy ten dzień pamiętają, niech rośnie
modlitwa braterskiego współczucia. Trzeba było mieć ogromną siłę, aby
taki dzień przeżyć”. Tekst ten ukazał się później w „Tygodniku
Powszechnym”, ale przytoczony fragment wycięła cenzura.
W
śnieżnej zamieci, przy dźwiękach góralskiej muzyki odprowadzano trumnę
do grobu matki - Marii Witkiewiczowej. W czasie pogrzebu rozeszły się
pogłoski, że do kraju sprowadzono nie prochy Witkacego, lecz przypadkowo
wykopanej w Jeziorach osoby. Oficjele mitygowali plotkarzy, by
siedzieli cicho. Podkreślali, że choć ekshumacja mogła być niewłaściwa,
ale pogrzeb zorganizowano „jak się patrzy”. Wszelkie krytyczne uwagi zaś
szkodzą przyjaźni polsko-radzieckiej – argumentowali.
W roku 1994 antropolodzy stwierdzili, że obok Marii Witkiewiczowej leży anonimowa
młoda (ok.30 lat) wieśniaczka z Polesia. Osoba ta miała wyjątkowo
zdrowe zęby. Witkacy (dożył 54 lat) nosił sztuczną szczękę, z której był
dumny. Wyjmował ją aby pochwalić się w towarzystwie. Zmarła była
szczupła i niska (163 cm. wzrostu) w przeciwieństwie do
wysokiego dramaturga o wcale pokaźnej tuszy. Przy zmarłej znaleziono 10
szklanych guzików od chłopskiej koszuli. Nie natrafiono na okucia laski,
którą Witkacemu włożono do trumny. Prof. Janusz Degler, badacz
twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza tak komentował: „To
wydarzenie jest kolejnym dowodem na to, że wiedzie on żywot pośmiertny,
który polega na tym, że robi nam okrutne dowcipy i kpi sobie z nas z
zaświatów. W Zakopanem można usłyszeć jego chichot odbijający się od
Giewontu. Możemy spodziewać się następnych kawałów. Sądzę, że niedługo
powstanie dysertacja: „Czy Witkacy był kobietą?”
Od
groteskowego pogrzebu do zbadania kto naprawdę leży na Pęksowym Brzyzku
upłynęło siedem lat. W tym czasie młoda Poleszuczka spoczywała pod
tablicą głoszącą, iż to Witkacy wrócił do kraju i spoczął obok matki.
„Tyle na tej tablicy prawdy, ile na pierwszej stronie „Prawdy” za
Stalina” – komentował „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” z Londynu. W
całej sprawie panowało kłopotliwe milczenie, pokrywające błędy
urzędników. Dopiero dzięki staraniom dwóch osób z Rzeszowa udało się
zmusić władze do oficjalnego stwierdzenia pomyłki i wyciągnięcia z niej
wniosków. Byli to: Włodzimierz Ziemlański, syn właściciela majątku
Jeziory, który był świadkiem śmierci Witkacego i uczestnikiem jego
pogrzebu w 1939 r. oraz poseł Stanisław Rusznica, który w tej sprawie
złożył dwie interpelacje na posiedzeniach plenarnych Sejmu.
POLESIA CZAR
Polesie
w pamięci pana Włodzimierza Ziemlańskiego utrwaliło się jako kraina
dzika i pełna uroku. Jego przodkowie ze strony ojca zamieszkiwali tu od
pokoleń: dziadek Włodzimierza – Jan w pobliskim Stolinie, zaś ojciec -
Walenty w majątku Jeziory. Była to duża wieś otoczona bagnami i
nieprzebytym lasem. Gdy nadchodziła mokra wiosna lub dżdżysta jesień,
woda rozmywała drogi i – nieraz na kilka miesięcy - urywała się wszelka
łączność ze światem. Tylko miejscowi chłopi potrafili przedostać się
poprzez mokradła i bagniska, przynosząc żywność, listy oraz nowiny ze
świata. Poleszuk był samowystarczalny: przysłowie mówiło, że wchodził na
drzewo bosy, a schodził obuty gdyż łapcie robił z łozy (wierzby).
Ubranie szył z utkanego w domu materiału, a do rozpalenia ogniska używał
krzesiwa i hubki, które nosił w woreczku uwiązanym u pasa. W sklepach
zaopatrywał się jedynie w naftę, żelazo kowalskie i gwoździe, szkło
okienne, sól, machorkę oraz bibułkę do kręcenia papierosów. Jako siły
pociągowej używano wołów. Hodowano też owce, których skórę wyprawiano na
miejscu.
Dwór
Ziemlańskich leżał w sąsiedztwie dwóch jezior, nieopodal rzeczki Lwy,
której brzegi zarośnięte były dziką roślinnością. Drzewa i krzewy
łączyły się górą za sobą tak, że płynący łódką przemierzał zielony
tunel. W rzece i jeziorach żyły ogromne ilości ryb. Lasy pełne były
zwierzyny, ptactwa, grzybów i jagód. Zagrożeniem dla bydła były wilki, a
dla ludzi bagna niezamarzające nawet w czasie 30-stopniowych mrozów. W
czasie mrozów na jeziorach lód pękał z taką siłą, że przypomina to
strzały armatnie. W lecie w wyżej położonych miejscach palił się torf.
Trwało to nieraz przez wiele miesięcy.
-
Do takich miejsc nie zbliżał się ani człowiek, ani zwierzyna, gdyż ten
kto wpadł w żarzący się spopielały torf ginął bez żadnej nadziei na
ratunek – wspominał p. Ziemlański.
ŚMIERĆ WITKACEGO
Wieści
ze świata docierały do Jezior z opóźnieniem. Wprawdzie do leśniczówki i
do posterunku policji doprowadzona była linia telefoniczna z
miejscowości Biała (odległej o 20 km; była tam najbliższa stacja
kolejowa), lecz bardzo często pozostawała ona nieczynna. Słupy
telefoniczne wkopane w bagnisty grunt łatwo przewracały się i urywały
druty. O wybuchu wojny wieś dowiedziała się z radia dziedzica -Walentego
Ziemlańskiego. Był to Telefunken na baterie, wystawiany w
dniach nadzwyczajnych wydarzeń w oknie dworu. Przed 1 września
posterunkowi oraz sołtys zawiadomili rezerwistów o mobilizacji. Chłopi
odeszli do wojska, kartę mobilizacyjną dostali również nauczyciel i
leśniczy. Policjanci wyjechali, lecz wieś prowadziła dalej spokojne
życie. Poleszucy nie interesowali się polityką, a żadne oddziały
wojskowe – nawet patrole zwiadowcze - tutaj nie docierały. Wrzesień 1939
Włodzimierz Ziemlański spędził w domu. Rodzice nie pozwolili mu na
wyjazd do gimnazjum w Baranowiczach. Był z tego zadowolony. Razem z
bratem Świętosławem cieszył się przedłużonymi, beztroskimi wakacjami.
-
W dniach 10-11 września przybyli do nas pierwsi uciekinierzy z Polski
centralnej – wspominał pan Włodzimierz Ziemlański – Byli to dwaj
chłopcy w wieku 16 -17 lat, którzy uciekli na rowerach przed Niemcami z
Pabianic pod Łodzią. Nie mieli tu krewnych ani znajomych, toteż zostali
we dworze. Zyskaliśmy rówieśników do polowań, rybołówstwa i wędrówek po
lasach. Ich dalsza ucieczka była niemożliwa ze względu na zły stan dróg
– dodaje pan Włodzimierz, przechodząc do najważniejszej części swej
opowieści:
-
Pewnego dnia – a było to 13 lub 14 września – Poleszucy przyprowadzili
nieznanego mi mężczyznę w średnim wieku oraz młodą kobietę, mówiących że
szukali naszego domu. Pobiegłem prędko po rodziców. Wyszli oni na
ganek. Mój ojciec i ów przybysz przez chwilę patrzyli się siebie, a
później rzucili się sobie w objęcia. Widziałem łzy w ich oczach.
Rodzice
poprosili gości do środka i przez kilka godzin rozmawiali z nimi w
zamkniętym pokoju. Zauważyłem później, że przybysz był małomówny, smutny
i myślami przebywa gdzie indziej. Wyglądał na człowieka zmęczonego i
załamanego psychicznie. Przyjezdni spędzali dnie na rozmowach z
rodzicami, na spacerach i przejażdżkach łódką. 17 września około
południa wraz z całą wsią słuchali wystawionego w oknie radia. Gdy
nieznajomy mężczyzna dowiedział się o napadzie ZSRR na Polskę, załamał
się. Granica była niedaleko. 18 września ok. 8 rodzice czekali na gości
ze śniadaniem. Gdy nie pojawili się, ojciec zajrzał do ich pokoju. Był
pusty. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Jeden z Poleszuków powiedział, że
widział ich wcześnie rano idących drogą w kierunku wsi Szachy. Udaliśmy
się tam. Uszliśmy ze trzy kilometry, lecz nikogo nie spotkaliśmy.
Wracając zboczyliśmy z drogi w kierunku lasu. Nagle jeden z
towarzyszących nam chłopów krzyknął, że w lesie leżą
zabici. To co zobaczyłem, nie da się opisać. Mężczyzna spoczywał na mchu
cały obryzgany krwią. Na obu rękach powyżej dłoni widać było po 4-5
nacięć żyletką. Jego towarzyszka przyjęła większą ilość środków
nasennych i pod wpływem porannego chłodu powoli wracała do przytomności.
Pogrzeb nieznajomego odbył się nazajutrz tj. 19 września na wiejskim
cmentarzu w Jeziorach. Kobieta po tygodniu doszła do siebie i wyjechała
do Warszawy. W 1943 r. uciekliśmy z Jezior, gdy wieś zaczęli nachodzić
nacjonaliści ukraińscy i bandy rabunkowe. Dopiero w tym czasie ojciec
powiedział mi, że przybyszami byli: Stanisław Ignacy Witkiewicz i jego
przyjaciółka Czesława Oknińska. Mój ojciec poznał Witkacego w czasie I
wojny światowej. W Petersburgu razem służyli w carskim pułku gwardyjskim
i razem przeżyli rewolucję 1917 r. Przed śmiercią (14 kwietnia 1943)
ojciec zobowiązał mnie do sprowadzenia prochów Witkacego do kraju –
kończy pan Włodzimierz Ziemlański.
Po
wojnie rozpoczął karierę wojskową. Doszedł do stopnia podpułkownika,
służył w wielu garnizonach, w końcu skierowano go do Rzeszowa. A
ponieważ musiał ukrywać swoje szlacheckie pochodzenie, starania o
sprowadzenie prochów Witkacego do kraju wzięła na siebie matka: Tatiana
Ziemlańska. Pisała do różnych instytucji i urzędów, aż na przełomie
1949/50 wezwano ja do Urzędu Bezpieczeństwa. Tam stanowczo poproszono by
zaniechała dalszej korespondencji. Dopiero po przejściu na emeryturę
pan Włodzimierz wznowił starania matki. Pisał do znanych osobistości.
Otrzymał odpowiedzi m.in. od Tadeusza Kotarbińskiego, Jarosława
Iwaszkiewicza, Kazimierza Koźniewskiego, Czesława Miłosza, prof. Henryka
Jabłońskiego – przewodniczącego Rady Państwa. Wszyscy popierali go,
lecz nie kryli własnej bezradności. Witkacy był postacią wyjątkowo
wprost nie pasującą do żadnej linii politycznej.
PRZYJAŹŃ POLSKO-RADZIECKA NA CMENTARZU
W
roku 1970 pan Ziemlański po raz pierwszy po wojnie pojechał na Ukrainę i
nielegalnie przez granicę ukraińsko - białoruską przedostał się do
Jezior. Dwór rodzinny znikł z powierzchni ziemi. Mogiłę Witkacego trudno
było odnaleźć. Krzyż zgnił, grób zapadł się: „Nie mogłem uwierzyć, że
tu leży jeden z najwybitniejszych Polaków, o którego miejscu pochówku
zapomniała ojczyzna, rodacy i przyjaciele” – wspominał pan Włodzimierz,
który oznaczył to miejsce wbitym w ziemię drewnianym kołkiem.
Minęły
lata. Zaczęła się pierestrojka. Decyzję o przeniesieniu prochów
Witkacego do kraju podjął w roku 1987 sam Michaił Gorbaczow w czasie
wizyty gen. Wojciecha Jaruzelskiego w Moskwie. Organizacją pogrzebu
zajęło się polskie Ministerstwo Kultury. Po stronie radzieckiej również
trwały przygotowania. Na cmentarzu w Jeziorach wycięto wszystkie drzewa i
krzewy, a spychacze zrównały mogiły. Można domyślać, że nie zostało
śladu po wbitym przez pana Ziemlańskiego kołku. Nie miało to
najmniejszego znaczenia, bo polska delegacja złożona była z samych
ważnych urzędników. Stryjecznego wnuka, Macieja Witkiewicza wciągnięto na
listę w ostatniej chwili, gdy zaczął domagać się zezwolenia na wyjazd
na własny koszt. Dla pana Ziemlańskiego - świadka pogrzebu Witkacego
zabrakło miejsca w samochodzie.
Polska
delegacja przybyła za późno: strona rosyjska sama dokonała ekshumacji,
przekazując ministerialnym urzędnikom zalutowaną metalową trumnę wraz z
dokumentacją fotograficzną. Zdjęcia były dobrej jakości: na jednym z
nich Maciej Witkiewicz zobaczył czaszkę z kompletem uzębienia. „Czy nie
rozumiecie, że to wszystko jedno czyje wieziemy szczątki? Liczy się
wydźwięk polityczny!” – przekonywali go urzędnicy, nakazując milczenie.
Na cmentarzu w Jeziorach rozpoczął się mityng. Przy rzekomej trumnie
Witkacego pionierzy zaciągnęli wartę. Miejscowy sowchoz otrzymał
specjalną dotację na urządzenie okolicznościowego jarmarku. Na
rozłożonych stołach sprzedawano kiełbasę, lemoniadę, ciastka i kolorowe
parasolki. W pobliskiej Dąbrowscy urządzono huczną stypę. Na końcu
dostojnicy z obu krajów złożyli wieńce pod pomnikiem Lenina w pobliskim
mieście. Tak przeniesienie szczątków Witkacego wpisano w „wiecznotrwałą”
przyjaźń polsko-radziecką.
„To
skandal. Prof. Aleksander Krawczuk [ówczesny minister kultury] powinien
osobiście pokryć koszty tej tragikomicznej farsy, której sam jest
autorem” – skomentował Włodzimierz Ziemlański i zaczął pisać listy
protestacyjne do władz. Pozostały one bez odpowiedzi. I tak byłoby
dalej, gdyby (za namową autora tekstu) do sprawy nie włączył się w 1994
r. rzeszowski poseł Stanisław Rusznica. Nowy minister kultury Kazimierz
Dejmek - choć nie ponosił winy za groteskowa ekshumację – stanął w
obronie swego poprzednika. Odpowiedział posłowi, iż nie jest
zwolennikiem wywoływania nowej sensacji wokół tej sprawy, a decyzję co
do ewentualnej powtórnej ekshumacji pozostawił rodzinie Witkacego. Na to
poseł Rusznica wystosował interpelację. Czytamy w niej m.in. iż to
sprawa publiczna, a nie prywatna: „to kwestia zadośćuczynienia za
krzywdy, jakiej doznały prochy Witkiewicza i jego rodzina. Uważam, że
naprawienie tej krzywdy nie przekracza możliwości państwa i resortu
kultury” – argumentował poseł. Minister Dejmek ponownie odpowiedział
odmową, której nawet nie starał się uzasadnić. Stąd druga interpelacja
poselska, przyjęta w Sejmie oklaskami. A po niej minister nie miał
wyjścia: powołał komisję, w skład której weszło trzech antropologów. Stwierdzili oni, że zamiast Witkacego w grobie pochowano wieśniaczkę.
W
1994 pojawiła się kolejna prasowa sensacja. Zgłosił się świadek, który w
1945 r. miał rzekomo wieźć trumnę Witkacego wykopanymi szczątkami
Witkacego do Lwowa, gdzie złożono ją w Bibliotece Ossololińskich.
Ossolineum nigdy nie zabrało głosu w tej sprawie. -To raczej
niewiarygodna historia – stwierdził prof. Janusz Degler. „Wszyscy
szukamy Witkacego”- pisała w nagłówku „Gazeta Wyborcza”. Na szczęście
nikt już go nie szukał.
- Teraz już mogę odejść. Wygrałem z kłamstwem – stwierdził pan Włodzimierz Ziemlański. Zmarł 18 lipca 1998 r w Rzeszowie.
Postać
Witkacego nieoczekiwanie wskrzesił najnowszy film Jacka Koprowicza
„Mistyfikacja” ze wspaniałymi kreacjami: Jerzego Stuhra (Witkacy) i
Macieja Stuhra (Łazowski) oraz Ewy Błaszczyk (Czesława Oknińska) i Karoliny
Gruszki (Zuzia). „Nie jest to film o Witkacym, lecz o tęsknocie za
Witkacym…A także o tym czym jest sztuka. Według Witkacego sztuka jest
wielką mistyfikacją, kłamstwem, oszustwem…”- wyjaśniał reżyser.
Czesława Oknińska w powojennej rozmowie z Janem Z. Brudnickim powiedziała:
„Pamiętam
jak Witkacego fascynowała sprawa Tadeusza Micińskiego, który nie miał
grobu, zamordowany bodaj gdzieś na Ukrainie. Powtarzał wiele razy, że i
on chciałby nie mieć grobu. Mówił, że to wspaniale kiedy wszyscy pisarza znają i uważają, że jest wszędzie, podczas gdy nic materialnego po nim nie zostało. I tak jest”.
Pani
Zdzisławie Ziemlańskiej dziękuję za: udostępnienie zdjęć z domowego
archiwum oraz pracy Sławomira Smoczyńskiego „Stanisław Ignacy Witkiewicz
„Witkacy”, Ostatnie dni…” Kraków, listopad 1992 (maszynopis).
Korzystałem również z publikacji posła Stanisława Rusznicy „Prawda o
pogrzebie Witkacego”, Rzeszów, listopad 1995 Zawiera ona korespondencję
Włodzimierza Ziemlańskiego, wycinki prasowe i stenogramy sejmowe.
(...)
Reportaż ukazał się w VIP Biznes&Styl, wydanie maj-czerwiec 2010
Galeria zdjęć
piątek, 21 września 2012
Nadchodzi P r a w d a * action station
ndb2010
19 września 2012 godz.08:00
Brytyjska publiczna telewizja za miesiąc podważy raport MAK i raport Millera.
1 mln funtów (ok. 5 milionów złotych), tyle mniej więcej kosztuje eksperyment, który jest w stanie podważyć raporty nadzorowanych przez Putina i Tuska komisji MAK i komisji Millera dotyczące tragedii smoleńskiej.
Brytyjska telewizja Chanel 4 zorganizowała i sfilmowała eksperyment pokazujący, co się dzieje z samolotem i pasażerami po uderzeniu w ziemię, z prędkością 140 mph (225 km/h - to prędkość podobna do tej, którą miał spadając, rządowy Tu 154 w Smoleńsku). W tym celu stacja kupiła nieużywany samolot Boeing 727, czyli prototyp Tu-154m. W trakcie eksperymentu Boeing rozbił się, każdy element lotu został zbadany dzięki aparaturze zainstalowanej na pokładzie. Pilot James Slocum, wyskoczył na spadochornie, na wysokości ok. 800m nad ziemią, a samolot był prowadzony ku zderzeniu z ziemią, zdalnie sterowany z lecącego powyżej samolotu Cesna. Wszystko to, działo się na pustyni Sonoran w Meksyku. W eksperymencie, który miał miejsce pod koniec kwietnia 2012 roku, brali udział naukowcy zajmujący się lotnictwem i badaniem wypadków lotniczych. Bliźniaczy do Tu-154m samolot był wypełniony po brzegi aparaturą i sprzętem badającym wszystkie parametryistotne dla poprawybezpieczeństwa lotów. W samolocie umieszczono także, podłączone do aparatury badawczej - manekiny, by zbadać jak zachowuje się ludzkie ciało w takich katastrofach, jakie obrażania są możliwe i jaka jest śmiertelność. Był to pierwszy taki eksperyment od kilkudziesięciu lat.
Dla nas wyniki tego eksperymentu mogą być są ważne, bo Rosjanie tworząc Tu-154 skopiowali konstrukcję włąśnie Boeinga 727. Eksperyment na Boeingu może więc zbliżyć nas do wyjaśniena, co mogło stać się z Tu-154M w Smoleńsku. (Poniżej film z eksperymentu)
Channel 4 wyemituje program dopiero za miesiąc, ale już teraz wiadomo, że Boeing 727 , w trakcie eksperymentu przełamał się tylko na dwie części, a 78 % osób, czyli ponad dwie trzecie, powinno przeżyć takie zderzenie samolotu z ziemią.
Jeśli pamiętamy, jak premier Tusk umorzył Gazpromowi 1.2 miliarda złotych, suma 5 milionw złotych na eksperyment wyjaśniający, czy w Smoleńsku wszyscy musieli zginąć - jest niewielka. Rząd Polski na pewno, na taki eksperyment stać. Tym bardziej, że już wie jak to przeprowadzić. Od biedy może poprosić o pomoc Brytyjczyków, a jedną sprawną Cesnę, do sterowania samolotem, który w ramach doświadczenia ma się rozbić, na pewno nasze wojsko lotnicze gdzieś znajdzie. Mamy nawet samolot, który powinniśmy w ramach takiego eksperymentu roztrzaskać o ziemię. To TU154M o numerze bocznym 102. Tak, to tym samolotem premier lata na weekendy do Gdańska. Panie premierze! Wykorzystajmy zatem, ten samolot, ten drugi tupolew, do eksperymentu, zamiast sprzedawać go Rosjanom! Pan, będzie jeździł do domu ekspresówką, którą minister Nowak zbudował na Euro, a my dowiemy się, co się stało w Smoleńsku? Waro się poświęć. Może naprawdę była tam pancerna brzoza? A może ufo? Warto sprawdzić. Panie premierze?
Więcej na:
Subskrybuj:
Posty (Atom)