WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
czwartek, 3 grudnia 2009
Tradycja Baru na Podolu
Pierwsze powstanie narodowe - Jerzy Andrzej Skrodzki
W bieżącym roku obchodzimy 240. rocznicę zawiązania konfederacji barskiej i 90. rocznicę odzyskania niepodległości. Te dwa fakty wiążą się ze sobą integralnie. Konfederacja była pierwszą, nieudaną, próbą obrony niepodległości Polski i początkiem procesu, którego uwieńczeniem stał się rok 1918.
Zawiązanie konfederacji barskiej było bezpośrednią odpowiedzią na interwencje rosyjskie w wewnętrzne sprawy Polski, a konkretnie na tzw. gwarancje rosyjskie. Jednym z momentów zapalnych była konfederacja słucka (1767) z hasłami obrony praw politycznych innowierców, co faworyzowało, oprócz ludności innych wyznań, przede wszystkim ludność prawosławną, prorosyjską.
W dawnej Polsce konfederacje były związkami szlachty zawieranymi w określonym celu. Konfederacja barska była równocześnie wymierzona przeciwko uległemu Rosji królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu. W gronie przywódców ważną rolę odgrywali: biskup kamieniecki Adam Krasiński, jego brat podkomorzy Michał Krasiński, a zwłaszcza Józef Pułaski oraz trzej jego synowie: Antoni, Franciszek Ksawery (zginął podczas walk) i Kazimierz, który stał się głównym bohaterem konfederacji.
Akt założenia konfederacji barskiej podpisano i zaprzysiężono 29 lutego 1768 w klasztorze Karmelitów w podolskim Barze przy licznym udziale szlachty i młodzieży szlacheckiej. Konfederacja deklarowała rozpoczęcie walki zbrojnej i powoływała w tym celu wojsko – pospolite ruszenie i nadworne wojska magnackie oraz pobór włościan. Wśród nominowanych pułkowników byli trzej młodzi Pułascy. Warto dodać, że znany z legendy ksiądz Marek (Jandołowicz) to postać historyczna – był przeorem karmelitów w Barze.
Okazało się, że młody i bez żadnego doświadczenia wojskowego Kazimierz Pułaski ma wielki talent wojskowy. Zdawał sobie sprawę ze słabości wojsk konfederackich, takich jak uzbrojenie i wyszkolenie, brak pieniędzy (rekwizycje i rabunki), zmienna liczba walczących. Wiedział, że dysponując skromnymi siłami, musi prowadzić bardzo przemyślaną walkę partyzancką. Mimo to miał na koncie wiele zwycięstw, które go wyniosły na głównego bohatera konfederacji. Był zwycięzcą w czasie walk na Ukrainie (Berdyczów, Żwaniec, wypady z Okopów Świętej Trójcy). Przemieszczał się szybko na teren Karpat (zwycięstwo pod Lanckoroną).
W czasie jego działalności na Ukrainie z poduszczenia carycy Katarzyny wybuchło powstanie chłopów ukraińskich nazywane koliszczyzną. Cechowało się ono bestialskimi rzeziami ludności polskiej i żydowskiej (rzeź humańska – 20 000 ofiar). Powstanie to stłumiły wojska rosyjskie i polskie królewskie. Wspólnie z bratem Franciszkiem Ksawerym Kazimierz Pułaski miał udaną wyprawę na Litwę, w czasie której został wybrany marszałkiem konfederacji łomżyńskiej.
Najbardziej eksponowanym sukcesem Pułaskiego była długotrwała obrona Jasnej Góry, skąd robił wypady na oblegające klasztor i przebywające w okolicy wojska rosyjskie. Sława Kazimierza Pułaskiego rosła. Pisała o nim prasa wielu krajów zachodniej Europy.
Niestety konfederacja popełniła fatalny błąd, organizując porwanie króla w Warszawie (3 listopada 1771). Ostatecznie zamach ten się nie udał i skompromitował konfederację w oczach Europy. Inicjatywę zamachu przypisywano Kazimierzowi Pułaskiemu, wskutek czego otrzymał on zaocznie wyrok śmierci.
Konfederacji barskiej sprzyjała Turcja pozostająca w stanie ciągłej wojny z Rosją. W konsekwencji Turcja dawała schronienie konfederatom w czasie walk i po ich ustaniu. Przychylna konfederacji była również Francja, która pomagała, głównie przysyłając instruktorów wojskowych (najwybitniejszy pułkownik Charles F. Dumouriez).
Drugim – po Pułaskim – wybitnym dowódcą konfederacji był działający głównie w Wielkopolsce Józef Zaremba. Walki konfederacji barskiej, które ogarnęły całą Polskę, spowodowały czteroletni zamęt, z którym z trudem radziła sobie Rosja. Z pomocą Rosji przyszły Prusy i Austria, ostatecznie zadając konfederacji śmiertelny cios. W początkach 1772 roku te trzy państwa zawarły wstępne porozumienie o rozbiorze Polski. W opinii niektórych historyków polskich konfederacja przyspieszyła rozbiory. Jednakże w rzeczywistości były one planowane dużo wcześniej.
Ostatnią redutą konfederacji była twierdza jasnogórska. Skapitulowała 18 sierpnia 1772 roku, a więc już po pierwszym rozbiorze. Pułaski, na którym ciążył wyrok śmierci, w przebraniu zbiegł do Turcji. Dalsze jego losy to pięcioletnia tułaczka po zachodniej Europie i bohaterskie walki o wolność Stanów Zjednoczonych, gdzie stał się jednym z głównych bohaterów. Został śmiertelnie ranny w szarży pod Savannah 9 października 1779 roku. Naród amerykański uczcił go pomnikami i ustanowieniem Dnia Pułaskiego. Obok Kościuszki był on jednym z bohaterów amerykańskich, którzy przyczynili się do przychylności Stanów Zjednoczonych dla sprawy niepodległości Polski w czasie pierwszej wojny światowej.
Konfederacja barska pozostawiła po sobie charakterystyczne znaki: krzyż konfederatów barskich i ryngraf z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej noszony na piersiach oraz czapkę rogatywkę zwaną konfederatką, a będącą symbolem powstań narodowych.
Konfederacja barska jako forma pierwszego powstania narodowego przeszła do legendy i ożywiała późniejsze ruchy niepodległościowe.
+++++++++++++++
http://angelus.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=5295&Itemid=776
****************
Ksiądz Marek
Marek Jandołowicz, karmelita, uczestnik i kaznodzieja konfederacji barskiej na Podolu. Swoimi kazaniami potrafił wśród szlachty rozpalić uczucia bezgranicznej miłości do Boga i Ojczyzny. W czasie szturmu w Barze, z krzyżem w ręku zagrzewał do walki konfederatów.
Marek Jandołowicz urodził się w 1713 roku, w mieszczańskiej rodzinie we Lwowie. Tam też, mając 20 lat, wstąpił do karmelitów trzewiczkowych. Prawdopodobnie nie uczęszczał wcześniej do znanych i dobrych szkół. W 1740 roku przyjął święcenia kapłańskie i jako zdolny kaznodzieja został wysłany na Białoruś. Potem przeniósł się na Ukrainę i objął funkcję przeora zakonu w Glinnikach (Annopolu). Od 1759 roku karmelici, z fundacji Lubomirskich, budowali swój klasztor w Barze na Podolu. Ksiądz Jandołowicz, jako superior nowego domu zakonnego, przez kilka lat zbierał po okolicznych dworach środki na budowę kościoła i klasztoru. Już wtedy budził wielki szacunek wśród ludzi. Prowadził życie ascetyczne, był skromny i dobroduszny, innym służył z największym oddaniem. Umiał leczyć nie tylko dusze, ale i ciała. Do tego jeszcze wygłaszał płomienne i porywające kazania, co czyniło z niego postać charyzmatyczną, a w powszechnym przekonaniu współczesnych osobę świętą i cudotwórcę. W czasie przygotowań do powstania swoimi kazaniami rozbudzał wśród szlachty uczucia religijne i patriotyczne. Konfederacja zawiązana w Barze w 1768 roku w obronie wiary i wolności miała w Księdzu Marku orędownika, kaznodzieję i duchowego opiekuna. Niewątpliwie swoje rozmodlenie i mistycyzm zawdzięczała w największym stopniu właśnie temu skromnemu karmelicie. To on potrafił przemieniać prostych gospodarzy, czasem warchołów i awanturników w prawdziwych rycerzy, obrońców Boga i Ojczyzny. Jego przepowiednie szybkiego i pewnego zwycięstwa podtrzymywały w konfederatach ducha walki. Tysiąc pierwszych konfederatów powtarzało za ks. Markiem rotę przysięgi: "Wolność i niepodległość Ojczyzny, wiarę świętą katolicką własnym życiem i krwią bronić. Żadnych gwałtów i rabunków nie czynić. Komendy choćby azardem życia słuchać. Chorągwi bronić do ostatka, trup przy trupie padając. Na zdrajców kara i śmierć. Hasło: Jezus - Maria, umrzeć albo zwyciężyć!". Juliusz Słowacki tak oddał atmosferę wśród zaprzysiężonych w dramacie Ksiądz Marek: "Więc choć się spęka świat i zadrży słońce, / Chociaż się góry i morza nasrożą, / Choćby na smokach wojska latające, / Nas nie zatrwożą. / Bóg naszych ojców i dzisiaj jest z nami, / Więc nie dopuści upaść żadnej klęsce, / Wszak póki on był z naszymi ojcami/ Byli zwycięzce". Przepowiednie szybkiego i pewnego zwycięstwa głoszone przez ks. Marka podtrzymywały w konfederatach ducha walki. W czasie szturmu na Bar, 20 kwietnia 1768 roku, tak jak kiedyś ojciec Kordecki w Częstochowie, ksiądz Marek z krzyżem w ręku zachęcał do odważnej walki konfederatów. Po upadku twierdzy schronił się w jednej ze wsi należących do przywódcy konfederacji Józefa Pułaskiego. Został jednak znaleziony przez Kozaków, którzy odstawili go pobitego i związanego do rosyjskiego gen. Apraksina. Po kilku tygodniach spędzonych w odosobnieniu w przejściowym obozie, o jego dalszym losie zadecydowała osobiście caryca Katarzyna. Następne sześć lat charyzmatyczny kaznodzieja spędził w więzieniu w Kijowie. Przez cały ten czas nie przesłuchano go ani razu. Był nieustannie pilnowany, nie mógł z nikim rozmawiać ani do nikogo pisać. Nie pozwolono mu też zmieniać ubrania. Wyszedł z więzienia w styczniu 1774 roku, na mocy amnestii i dzięki interwencji u gubernatora kijowskiego księżnej Sanguszkowej. Powrócił do kraju okryty sławą niezłomnego bohatera narodowego. Już za życia był otoczony kultem. Ludzie przybywali do niego tłumnie po rady, modlitwy i błogosławieństwo. Do 1783 roku był przeorem w Barze, potem wrócił do Annopola. Mimo złego stanu zdrowia do końca żył ascetycznie. Zmarł 11 września 1799 roku i spoczął w podziemiach kościoła Karmelitów w Horodyszczu. Po śmierci nadal otaczano go kultem. Do grobu przybywały pielgrzymki wiernych, a jego ciało nie uległo rozkładowi, co dla wielu było dodatkowym znakiem potwierdzającym jego cnoty. W latach 60. XIX w. władze zamurowały wejście do podziemi. Ksiądz Marek został także bohaterem literackim. Jego charyzmie ulegli szczególnie romantycy, w tym ci najwięksi - Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki.
J. Polonus
++++++++++++++
http://www.zrodlo.krakow.pl/Archiwum/2004/42/31.html
środa, 2 grudnia 2009
Maraton Rowerowy Dookoła Polski
Maraton Rowerowy Dookoła Polski 2005
Maraton, cóż to takiego?? Dla jednych dystans 42,195km biegiem dla innych 100…?? 200…?? 300…?? 1000km…?? rowerem a może nawet więcej?? Gdzie jest granica?? Najdłuższy wyścig typu ”non-stop” RAAM (Race Across America) ma 3000mil i wiedzie w poprzek Stanów Zjednoczonych. MRDP tylko, może aż 3117km plus mały haczyk na objazdy z powodu remontów dróg, po trasie poprowadzonej wzdłuż granic Polski.
Ale zacznijmy od początku. Jest rok 1999, siedzę sobie w czytelni w mojej szkole i czytam „Żołnierza Polskiego”. Moją uwagę przykuł artykuł o jakimś rajdzie na Orientację na jego nazwę nawet nie zwróciłem uwagi, z założenia rajdzik ten to pokonanie 100km pieszo w limicie 24h, od razu pomyślałem, że to coś w sam raz dla mnie, a lektura artykułu coraz bardziej mnie wciągała, potem przyszła pora na zdanie, które zmieniło resztę mojego życia: „a jak komuś wydaje się, że 100km w 24h to za mało lub za długi czas to może spróbować swoich sił na trasie rowerowej 200km w 12h” (jeśli coś przekręciłem to autora najmocniej przepraszam), od razu natychmiastowa zmiana decyzji, wszak rower jest dużo fajniejszy od monotonnego napierania pieszo. I stało się mój pierwszy start w rajdzie (maratonie) Harpagan 18 w Wejherowie, do dziś pamiętam całą trasę jaką wtedy pokonałem, 158km w 11h 56min. Po chwilowym odpoczynku na mecie i próbie pojechania do sklepu nie byłem w stanie usiąść na siodełku. Już więcej takich problemów nie miałem.
Z czasem pojawiły się maratony szosowe, których dystans dochodził do 510km, w kolejnym roku miały być już 3 pętle dookoła Zalewu szczecińskiego (765km, niestety nie wystartowałem) ale to ciągle było mało. Już wtedy chodziły mi po głowie myśli o maratonie w poprzek Polski, ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych, ponad 1000km. Jednak temat ucichł i jak burza pojawił się na początku 2005r. Nawet wytyczyłem swoją proponowaną trasę przejazdu, jednak Wiesław Rusak „WiechoR” powiedział, że już ktoś zajął się organizacją tego maratonu i niebawem pojawią się informacje na necie.
Ale ciągle coś mi nie dawało spokoju, 1000km to co najwyżej 48h jazdy w dobrych warunkach, na rajdach przygodowych jest się na trasie 3-4doby, więc 1000 jednak stanowczo za mało. I stało się, zrodził się pomysł maratonu dookoła Polski, jak najbliżej granic. Wstępne wklepywanie trasy w komputer i wychodzi ponad 3000km. Jednak żeby nie było za łatwo całość należałoby pokonać w bardzo krótkim czasie, 10 dni brzmi nieźle, szybka kalkulacja 300km na dobę i wniosek, że całość wykonalna.
Zaczynam dokładnie analizować mapy, możliwości przejazdu tak aby dystans był jak najbardziej zbliżony do 3000km, ale nie mniej. W końcu po licznych zmianach, powstaje pierwszy projekt trasy, który zamieszczam na forum supermaratonów szosowych. Początkowo miała być to tylko „wycieczka” kilku znajomych maniaków długich dystansów. Jednak ostatecznie padło, że będzie to wyścig.
Mimo prób jak najszerszego nagłośnienia Maratonu w internecie, radiu i telewizji ( te dwa ostatnie media nie wyraziły zainteresowania) tylko 5 osób wyraziło chęć udziału. Ostatecznie na starcie stanęło Nas tyko dwóch, ja i Wojtek Szymczak. Na krótko przed startem zapadła decyzja, że jedziemy minimalistycznie, bez żadnej pomocy i obsługi technicznej, tylko My i rowery, co pociągnęło za sobą odpowiednie przygotowanie wyposażenia i strategię pokonania trasy.
Moje wyposażenie było całkowicie zminimalizowane, tylko niezbędne rzeczy: rower Scott Atacama Pro przygotowany przez LIRO team, buty spd, skarpetki, spodenki z pampersem, 2 koszulki z krótkim rękawem (razem 6 kieszonek na plecach) rękawiczki bez palców i kask. Dodatkowo na noc, długie spodnie, rękawy, opaska, chusta na twarz, długie rękawiczki z polara, ocieplacze na buty i kurtka przeciwdeszczowa. Ze sprzętu technicznego: pakietowy zestaw kluczy od imbusów po skuwacz do łańcucha, 2 łyżki do opon, zestaw latek i kleju, pompka, klucz do szprych, olej do łańcucha i nóż. Oświetlenie: halogen na kierownicy, z tylu migające czerwone i czołówka diodowa na kask. Wyżywienie zabrane na starcie: garść batonów energetycznych, karton marsów (no prawie nie wszystkie się zmieściły do kieszonek), ok. 20 paczek żelków misków i litr napoju w bidonie. Całość musiałem zapakować do wspomnianych 6 kieszonek i dużej torby montowanej w trójkącie ramy. Tak zapakowany stanąłem ramie w ramię z Wojtkiem na starcie przy latarni morskiej na Przylądku Rozewie.
Zanim nastąpił start, odbyło się regulaminowe mierzenie obwodu kół i sprawdzenie ustawień licznika, pamiątkowe zdjęcia, ostatnie rozmowy z prezesem Klubu Kolarskiego LIRO Markiem Szymelisem „Diablo”, który o 12:45 dał sygnał do startu.
Od samego początku towarzyszył nam Olek Czapnik, pierwsze kilometry mijają spokojnie tempo między 25-30km/h. Po godzinie docieramy do Redy, dalej Gdynia, Sopot (tu Wojtek dostaje dodatkowe zaopatrzenie od mamy) Gdańsk, tempo w miarę równe, rozmawiamy miedzy sobą, łamiemy parę przepisów drogowych (te zakazy jazdy rowerem głównymi drogami) i wyjeżdżamy z Trójmiasta.
Teraz tempo zaczyna nadawać Olek, jedziemy dość mocno, cały czas ponad 30km/h, momentami ponad 40, wiatr przyjemnie wieje w plecy, przejeżdżamy Wisłę, za którą czeka nas pierwszy objazd (remont 7) ok. 7km. Na tym objeździe Olek się od nas odłącza i dalej jedziemy już tylko we dwóch, trzymając tempo ok. 30km/h.
U bram Elbląga przywitał nas Darek Korsak „Darecki”, robi nam kilka zdjęć w locie i wjeżdżamy do miasta, gdzie na pierwszej napotkanej stacji benzynowej podbijamy pieczątkę na mapy i jedziemy dalej. Darecki towarzyszy nam przez cały Elbląg, jednak nie może z Nam dalej jechać ze względu na inne umówione wcześniej spotkanie. A ja z Wojtkiem mozolnie podjeżdżam na Wysoczyznę Elbląską, gdzie przed nami rozpościera się przepiękna kraina Warmii i Mazur. Trzymamy równe tępo, jedziemy zmianami po ok. 1km. Wiatr ciągle sprzyja. Mijamy kolejne miasteczka Młynary, Orneta, Lidzbark Warmiński, w którym robimy zaopatrzenie na noc, już jest ciemno, a My jedziemy dalej.
Przed Kętrzynem mała niespodzianka, nie ma mostu, na szczęście poniżej dla pieszych była zrobiona kładka, wiec szybko i bezproblemowo przekraczamy rzekę. Tuż po północy i 294km w nogach dojeżdżamy do Kętrzyna, na stacji paliw podbijamy pieczątkę i ruszamy dalej. W mieście doczepił się do nas jakiś policjant wracający ze służby i powiedział, że nie wolno jechać obok siebie albo coś w tym rodzaju. Wyjeżdżamy z miasta kierując się w stronie tajnej kwatery Hitlera w Gierłoży, która jest ukryta w mroku lasu. Po paru kilometrach czeka nas 6km odcinek kocich łbów, który pokonujemy dosyć sprawnie, jednak daje nam się trochę we znaki.
Noc mija, księżyc świeci w pełni, praktycznie można jechać bez przednich lampek. Mijamy Węgorzewo, Gołdap, nad ranem Wojtek zaczyna zasypiać na rowerze, jeżdżąc z prawego na lewe pobocze, co chwila musze go budzić okrzykiem. Gdy robi się jasno, budzi się i już dalej jedzie normalnie. Dojeżdżamy do miejscowości Żytkiejmy, gdzie robimy poranne zakupy w dopiero co otworzonym sklepie. Świeżutkie drożdżówki smakują jak nigdy. Pieczątka sklepu na mapy i ruszamy dalej. W okolicy Wiżajn zaczynają się pierwsze większe górki.
Powoli zaczynamy zmieniać kierunek jazdy na południowy i wiatr coraz bardziej zaczyna przeszkadzać. Za Rutką Tartak zaczynamy już jechać czołowo pod wiatr, który staje się coraz silniejszy, prędkość jazdy spada do ledwo powyżej 20km/h. Docieramy do Suwałk, dalej mijamy Augustów, w którym odbijamy na Lipsk. Przez las trochę odpoczywamy od wiatru, jednak nie na długo, ponieważ tuż przed Lipskiem znowu skręcamy prosto na południe i zaczyna się walka z wiatrem, kilkadziesiąt km po otwartej przestrzeni, jedziemy ledwo 20km/h momentami wolniej. Po ciężkiej walce o 13:00 docieramy do Sokółki , jeszcze 3km pod wiatr i skręcamy na południowy zachód w stronę lasu.
Po dojechaniu do granicy lasu, nareszcie upragniony odpoczynek od wiatru, dalej jedziemy spokojnie rozkoszując się jazdą. W Supraślu skręcamy na południe w wąska asfaltową zapomniana przez drogowców leśna dróżkę, która wydaje się nie mieć końca, a trzęsie na niej niemiłosiernie. Po prawie godzinnej walce docieramy do drogi w kierunku granicy z Białorusią, na której chwile odpoczywamy, by zaraz skręcić na Michałowo. Droga niby szeroka, asfaltowa, bez dziur a trzęsie prawie tak jak na bruku w Mamerkach. Ten odcinek daje się mi bardzo we znaki. Mijamy Michałowo i docieramy do Juszczykowego-Grodu, gdzie był wyznaczony kolejny PK. Zakupy w sklepie, nie ma jak arbuzy, pieczątka na mapy i po pierwszej dłuższej przerwie, ok. 20min i 647km w nogach ruszamy dalej.
Tuż przed zmrokiem docieramy do Hajnówki, gdzie Wojtek postanawia iść spać, a ja jadę dalej sam. W między czasie wiatr ucichł i spokojnie samotnie jadę ok. 27km/h. Mijam Kleszczele, zaczyna wschodzić księżyc. Jednak coś nie daje mi spokoju, przejeżdżające obok samochody wydają dziwne dzięki, jakby jechały po bruku, a ja nic nie czuje, przyglądam się nawierzchni, ale się nie zatrzymuje, wprost nie mogę uwierzyć, że jadę po bruku. Przed 22 mijam Siemiatycze i przekraczam Bug. Jeszcze kilka kilometrów główną drogą i odbijam na Konstantynów. Ku mojemu zdziwieniu droga wiedzie ciągle pod górę, a później w pełni księżyca jadę po tamtejszej wyżynie. Droga bardzo dobra, asfalt równy i gładki, mijają kolejne godziny, zaczyna robić się coraz chłodniej. Przed samym Terespolem ta dobra droga nagle znika i zaczynam jechać niby to asfaltem niby nie wiadomo czym. Na chwilę staję i przyglądam się mapie czy aby na pewno dobrze jadę. Wydaje się wszystko w porządku więc jadę dalej i faktycznie dojeżdżam do Terespola.
Miasto zastaje zaspane, wszystko pozamykane, a tutaj zaplanowany był kolejny PK, na samym wyjeździe znajduję otwartą stacje gazu. Gdzie podbijam pieczątkę, uzupełniam wodę. Jest 2:20, na liczniku 827km, a ja ruszam dalej samotnie zmierzając się z tym co zaplanowałem. Po wyjściu z budynku robi mi się naprawdę zimno, ubieram na siebie wszystko co mam, jednak ciężko jest mi się rozgrzać, a na dodatek zaczynam robić się senny. Walczę z tym stosując mój niezawodny patent, mianowicie zamykam oczy na 5-10s cały czas jadąc, otwieram je na sekundę aby sprawdzić kierunek jazdy i tak w kółko przez kilka minut. Na chwilę pomaga, jednak nie na długo, nawiedza mnie kolejna fala senności, prędkość gwałtownie spada do 10km/h a ja zaczynam jeździć z prawego na lewe pobocze co chwile rozbudzając się szmerem liści i trawy. Cała ta zabawa trwa chyba z godzinę ale cały czas jadę i nie daję za wygraną. Łysy świeci, wszystko widać jak na dłoni, przy gruncie przymrozek, senność, ale jadę.
Zaczyna świtać, robi się coraz jaśniej, jednak na pierwsze promienie słońca trzeba czekać ponad godzinę. W między czasie tuż przed 6 rano przejeżdżam przez Włodawę. Droga cały czas wiedzie wzdłuż Bugu, jednak na tyle daleko, że rzeki nie widać. Zaczyna wschodzić słońce, nareszcie upragnione pierwsze promienie słońca, powoli zaczyna robić się cieplej. Mijają godziny, na liczniku przeskakują kolejne kilometry i tak o 11:50 docieram do Zosina. Sklep, uzupełnianie zapasów, pieczątka na mapę, 993km na liczniku. Ruszam dalej i po ok. 20 min jazdy tuż przed miejscowością Strzyżów przeskakuje mi na liczniku tysięczny kilometr, ten widok rzadko się widzi, upajam się tą chwilą przez dłuższy czas, a to dopiero za mną 1/3 trasy.
W Tyszowcach zatrzymuję się w sklepie gdzie kupuje owoce i batony, byle już nie marsy bo od nich wypaliło mi gardło i język, zupełnie już ich jeść nie mogę. Zaczynam szukać innych zamienników, które są jadalne i mają dużo energii. Przed sklepem zjadam na spokojnie winogrona i wsiadam na rower by jechać dalej. Zaczynają się całkiem duże podjazdy i zjazdy, zupełnie się nie spodziewałem takich górek w tym rejonie. Mijam jedną górkę, drugą, zerkam na licznik i wprost nie mogę uwierzyć która godzina. Jest prawie 16, a jestem pewien, że przed 14 wyjechałem ze sklepu a zrobiłem ledwo 10-15km. Zupełnie nic nie pamiętam co się działo przez te 2h i dlaczego tak mało kilometrów zrobiłem. Zastanawiam się nad tym dłuższą chwile i daje sobie z tym spokój.
Na słońcu jest strasznie gorąco a w cieni lub lesie bardzo zimno, ni to się ubrać ni rozebrać. Taka ciągła przekładanka, dobrze że miałem ściągane rękawy, to znacznie ułatwiło sprawę. W końcu dojeżdżam do Tomaszowa Lubelskiego, gdzie na wszelki wypadek dzwonie do Grzegorza Grabca „Gregorego” by upewnić się, która jest godzina, potwierdza tą którą mam na liczniku. Kolejne uzupełnianie zapasów, zakup foli NRC w aptece (zupełnie o niej zapomniałem podczas pakowania) i ruszam przemierzać kolejne kilometry.
Powoli zaczyna robić się chłodniej, zaczyna się ściemniać, rozglądam się za ewentualnym noclegiem, ale nic ciekawego nie widzę. Gdy już zapadnie zmrok, muszę zjechać na pobocze by mnie nie staranował samochód z przeciwka podczas wyprzedzania innego pojazdu. Po chwili rower zaczyna się dziwnie zachowywać, nosi go na boki, kierownica dziwnie zaczyna latać, myślę sobie czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. Dojeżdżam do miejscowości Kowalowce zatrzymuję się aby znaleźć nocleg i spostrzegam, że mam małe cieśninie w przednim kole, wszystko stało się jasne i powody dziwnego zachowanie roweru. Wchodzę do gospody, zamawiam pierogi z mięsem i zabieram się za łatanie dętki. Meczę się z założeniem opony ale po chwili zmagań rower gotowy do dalszej jazdy. Wcinam pierwszy normalny posiłek od prawie 2,5 doby, w międzyczasie chwilę ładuję komórkę pożyczoną ładowarką od właścicieli gospody.
Całe to zamieszanie spowodowało, że odechciało mi się spać i postanowiłem jechać dalej. Jednak senność przychodzi bardzo szybko, znienacka 2 razy mocniejsza. Zaraz po minięciu Dachnowa o 22:15, ulegam jej robiąc użytek z wcześniej zakupionej foli NRC, rozkładam ją pod lasem na polu (nieużytku) kilkanaście metrów od drogi. Mimo, że na dworze było dosyć chłodno, ale jeszcze bez przymrozku, to pod NRC było całkiem ciepło, a kask na głowie spełniał doskonale funkcje poduszki. Tak spałem godzinę obudzony niemiłosiernym dźwiękiem budzika. Jednak było tak zimno, że nie miałem ochoty wychodzić spod mojej foli. Posiedziałem jeszcze 15 min, w końcu przemogłem, zjadłem banana, zwinąłem folie i pojechałem dalej.
Godzina snu to było stanowczo za mało i nadal męczyła mnie senność, ale mój sposób na nią dawał sobie z nią radę. W Jarosławiu miał być kolejny PK, jednak miasto całkowicie zaspane, a droga nie przebiegała przez centrum, wiec nie podbijam żadnej pieczątki kierując się dalej wytyczoną trasą.
Dojeżdżam do Pruchnika, tutaj jadę specjalnie kawałek dalej pod górkę do stacji paliw ale jest zamknięta więc się wracam i jadę w kierunku Karmarzówki, w której nie zauważam drogowskazu na Babiak i nadkładam dodatkowe 2km, zawracam i już jadę prawidłowo. Na większości map ta droga nie istnieje, a tu proszę dobry, równy, w miarę nowy asfalt, ten przejazd wcześniej sprawdził Kondor, więc nie było to w ciemno. Całkiem sporawa górka do Babiaka i zjazd. Dalej Nienadowa i po płaskim do Birczy gdzie już czekał wcześniej umówiony Kondor. Już jest zupełnie jasno, ale zimno, we dwóch od razu jedzie się przyjemniej i szybciej. Korzystam z pomocy Kondora i jadę mu na kole, na podjazdach Kondor robi pamiątkowe zdjęcia. Tak razem dojeżdżamy do Krościenka, gdzie zatrzymujemy się uzupełnić zapasy. Tak dobrych drożdżówek z czekoladą jakie tam są nigdy nie jadłem. Zjadam ich chyba ze 3 i ruszamy dalej.
Na kolejny PK Ustrzyki Górne zjawiamy się po 14, na liczniku 1305km. Uzupełnianie zapasów i dalej w drogę pokonywać kolejne przełęcze bieszczadzkie. Na podjazdach jest bardzo gorąco, a na zjazdach zimno, aż muszę ubierać wiatrówkę. Robię to podczas jazdy a na liczniku ponad 40km/h. Jak już się ubiorę to rozpędzamy się do ponad 60km/h. To jest to, warto było tłuc się 1300km, żeby to poczuć. W Cisnej Kondor postanawia wracać do Sanoka, a ja jadę dalej samotnie przez Bieszczady.
Ponieważ miesiąc wcześniej była w tych samych rejonach TransCarpatia, postanowiłem skorzystać z dobrze znanego mi już noclegu w Komańczy. Zrobiłem zakupy i udałem się do gospodarstwa agroturystycznego. Gospodyni przygotowała mi spanie na poddaszu, a ja zrobiłem sobie upragnioną porcję makaronu z sosem. Szybki prysznic i spać, nareszcie spać. Zamiar był 3h snu, jednak odruchowo wyłączyłem budzik i obudziłem się dopiero nad ranem. Szybkie ubieranie się i po 5min o 6 rano byłem gotowy do drogi.
Na dworze znowu przymrozek, ale szybko na pierwszym podjeździe się rozgrzałem i jechało mi się całkiem przyjemnie. Mijały kolejne godziny, dzień stawał się coraz ładniejszy. W Nowym Sączu na liczniku wyskoczyło ponad 1500km, to już połowa trasy, czas był bardzo dobry 3 doby i 10 minut. Uzupełniam zapasy gotówki wypłacając kilkaset złotych z bankomatu i kieruje się na Stary Sącz.
Droga dobra, praktycznie cały czas po płaskim wzdłuż rzeki aż do Krościenka nad Dunajcem. Za Krościenkiem dosyć długi podjazd na szczycie, którego ukazuje mi się widok na Zalew Czorsztyński, dalej zjazd, podjazd i tak kilka razy, jedzie się bardzo przyjemnie, z wiatrem, na liczniku momentami ponad 30km/h po płaskim. W Łopusznej skręt w lewo na boczne dróżki prowadzące do Białki i dalej Bukowiny Tatrzańskiej.
Tuż przed samą Bukowiną bardzo stromy i dość długi podjazd, jadę prawie na najlżejszym przełożeniu, na szczycie zaopatruje się w sklepie w wodę i coś do jedzenia, byle jak najbardziej energetyczne (w tym owoce). Przejeżdżam kilkaset metrów i spostrzegam aptekę, ponieważ z kolanami było coraz gorzej i ból stawał się coraz bardziej uciążliwy, zachodzę do niej, by zaopatrzyć się w bandaże i maść przeciwbólową. Smaruje się, obwijam kolana bandażem elastycznym i ruszam dalej.
Teraz szybki zjazd do Poronina, dalej zakopianką do Zakopanego, szybki przejazd przez miasto i dalej wyznaczoną trasą. Pod wieczór wiatr ucichł, teren zupełnie płaski. Mijam Witów, Chochołów aż do Czarnego Dunajca, na liczniku prędkość 25-30km/h. W między czasie robi się zupełnie ciemno. W Jabłonce zatrzymuje się by zrobić zapasy na noc, kilkanaście minut spędzonych w sklepie, przy okazji zamawiam zapiekankę na ciepło i można ruszać dalej w kierunku Zawoi.
Teraz droga wiedzie mozolnie cały czas pod górę, po dojechaniu do granicy lasu zaczyna się wić ostro pod górę, zaczynają się serpentyny, mijają kolejne minuty a podjazd zdaje się nie mieć końca, aż wreszcie jest szczyt i długo oczekiwany zjazd. Jednak serpentyny nie pozwalają się rozpędzić do granic możliwości. W Zawoi skręt w lewo na Stryszawę, na tym odcinku bardzo dobry asfalt i wyjątkowo stromy podjazd, mijam kolejne zakręty serpentyn, obracam się do tyłu i aż nie mogę uwierzyć na jak dużą górę się wdrapuję, a idzie mi to bardzo sprawnie. Po kilkunastu minutach docieram do szczytu i zaczyna się zjazd, jak się później okazało, osiągam na nim największa prędkość ponad 73km/h w środku nocy.
W samej miejscowości jak to zazwyczaj w Polsce bywa asfalt bardzo zniszczony i dziurawy, chcę tylko jak najszybciej dotrzeć do głównej drogi na Żywiec. Dalej droga dobra, w miarę płasko, doliną, kilka małych podjazdów. Napotykam kolejny objazd, jednak bez nadkładania kilometrów, więc nie ryzykuje jazdy prosto na remontowany most i kieruję się objazdem bocznymi drogami. Do Żywca docieram o 1:08, trochę błądzę w centrum miasta, jednak w miarę szybko wyjeżdżam na właściwą drogę. Po kilkunastu kilometrach zajeżdżam na otwartą stacje benzynową w Przybędzy. Uzupełniam zapasy, podbijam pieczątkę na mapę jako PK 11 i ruszam dalej. W Milówce nieświadomie popełniam błąd wjeżdżając do centrum miasta i dalej kierując się drogowskazami na Zwardoń nadkładam ok. 15km jadąc przez Rajczę, na szczęście droga cały czas wije się pod górę wzdłuż rzeczki, tak więc nie robie dodatkowych przewyżeszń.
Nagle w środku lasu, w środku nocy droga zaczyna się poszerzać, rozwidlać, pojawia się malowanie poziome i wielki wiadukt, a pod nim małe rondo z drogowskazem na Zwardoń i Laliki. Planowana trasa maiła przebiegać przez tą drugą miejscowość, podjeżdżam na wiadukt i droga kończy się w lesie. Więc zawracam, przejeżdżam wiaduktem i znowu jest drogowskaz na Laliki, kieruje się nim, po czym znowu jestem na dole na rondzie. Chwile patrzę na mapę i znowu podjeżdżam na wiadukt zgodnie z drogowskazami gdzie w końcu znajduje starą właściwą drogę. W Lalikach skręt na Istebne, po drodze jeden spory częściowo brukowany podjazd, kilka kilometrów przejazdu szczytem i zjazd do miasta.
Za Istebną stromy podjazd i zjazd do Wisły, powoli zaczyna świtać, w Wiśle jest już całkowicie jasno. Teraz dłuższy odcinek z górki do Ustronia i dalej bocznymi drogami przez Goleszów do Cieszyna. W samym Cieszynie stromy podjazd i dalej do Jastrzębia Zdrój. Mijam kolejne miejscowości zgodnie z zaplanowaną trasą, jedzie się bardzo przyjemnie, zaczyna robić się coraz cieplej, wiatr w większości odcinków sprzyja. W Głubczycach zatrzymuję się na obiad, zamawiam pizzę, która dodaje mi sił, w międzyczasie analizuje dalsza część trasy i odpoczywam prawie godzinę.
Przed Klisiem napotykam na kolejny objazd, remont wiaduktu nad torami, jednak jadę dalej prosto, zjeżdżając robaczą drogą do torów i dalej podchodząc stromym nasypem na drugą stronę wykopu. Dalej jedzie mi się dobrze, jednak powoli zaczynam być coraz bardziej senny po nie przespanej nocy, rozglądam się za ciekawym miejscem, w którym można by się przespać. Mijają kolejne kilometry a ja jadę dalej nic nie znajdując.
Przed Prudnikiem niepotrzebnie skręcam do Lubrzy zgodnie z mapą ponieważ jak się okazało lepiej było jechać nowo wybudowaną obwodnicą. Powoli zaczynał robić się wieczór, watr całkowicie ucichł, a w powietrzu unosił się wszędzie dym z domowych kominów, który bardzo utrudniał oddychanie. Do Nysy docieram o 19:40, zaczynam poważnie rozglądać się za noclegiem, na stacji benzynowej wypytuje się sprzedawcy o noclegi, w między czasie doładowuje komórkę pożyczoną ładowarką i uzupełniam zapasy wody i jedzenia. Jeden z klientów daje mi namiary na noclegi w Ściborzu odległym kilkanaście kilometrów dalej. Postanawiam, że tam przenocuje więc ruszam i po niecałych 2h o 21:35 jestem na miejscu. Znajduje nocleg w gospodarstwie agroturystycznym, proszę gospodynię o przygotowanie jajecznicy na kolację, biorę gorącą kąpiel i idę spać na kilka godzin.
Początkowo planowałem ok. 4h snu jednak nie było takiej siły aby mnie podnieść i ostatecznie budzę się dopiero o 6 rano. Mozolnie zbieram się do drogi co zajmuje mi aż 45min. Ranek jak zwykle bardzo zimny, ciężko jest się rozgrzać, ponieważ droga początkowo idzie doliną w rozległych łąkach. Jeden mały podjazd po drodze i już jest mi ciepło.
Za Złotym stokiem zaczyna się pierwszy duży podjazd, tutaj trasa jest mi już dobrze znana z Klasyka Kłodzkiego, na którym się jedzie w przeciwną stronę, po kilkudziesięciu minutach dojeżdżam na przełęcz i zaczyna się zjazd, a jeszcze jest bardzo zimno. Na samym dole spotykam tego miłego Pana, który pomógł mi wymienić połamany widelec na wspomnianym wcześniej maratonie. Zamieniam z nim kilka słów po czym ruszam dalej do Lądka i dalej do Stronia gdzie był kolejny PK12. Na liczniku wybiła 9:30 i 2036km. 2/3 trasy już za mną. Humor dopisywał, w sklepie zakupy na kolejny dzień, pieczątka na mapę i ruszyłem dalej podbudowany wspinając się na słynną Puchaczówkę.
Cały dzień zajęło mi przejechanie kotliny Kłodzkiej przez Międzylesie, Zieleniec, Kudowę, Nową Rudę. Przed Głuszycą zaczęło robić się ciemno. Po drodze zaopatrzyłem się w jedzenie i picie na kolejną noc. Do Wałbrzycha dojechałem o 21:11 i dalej podjazdem na Boguszów-Gorce.
Jak to każdej nocy nie czuje się już tego po czym się jedzie, byle tylko do przodu, czuć tylko bardzo strome górki i nie widać ich końca. Jedna z takich górek była za Kamienną Górą, droga prowadziła ciągle pod górę a w dolinie była miejscowość, która była coraz niej i niżej. Jeden ostry zakręt na szczycie przełęczy i zjazd do Kowar. Jak na wszystkich zjazdach zapalam halogen na kierownicy by mieć maksymalna widoczność i rozpędzić maksymalnie rower. W dolinie zrobiło się bardzo zimno, ubieram na siebie wszystko co mam i jadę dalej. Za Piechowicami skręcam w prawo na Szklarską Porębę Górną, zaczyna się podjazd, wrzucam coraz to lżejsze przełożenia, aż mi się już skończyły, a podjazd staje się coraz cięższy, staje na pedały i tak mozolnie największym wysiłkiem wjeżdżam aż zaczyna się trochę wypłaszczać. Na asfalcie pojawiają się znaczki TdP w przeciwną stronę, tak sobie myślę jak tu mieli fajnie jadąc w dół, a podjazd nadal nie ma końca, zaczynają się serpentyny, mijam przejazd kolejowy a droga idzie dalej pod górę. W końcu docieram na szczyt i zaczynam zjeżdżać na dół, jednak szybko się zatrzymuję bo coś mi nie pasuje, przyglądam się mapie i zawracam. Jeszcze kilkaset metrów pod gorę, słynny zakręt śmierci i płaski zjazd do Świeradowa.
Tutaj o 3:30 zatrzymuję się na stacji benzynowej, siadam na krzesełku i przysypiam na godzinkę, by dać odpocząć kolanom po morderczym podjedzie w Szklarskiej. Przy okazji uzupełniam zapasy, coś zjadam i o 4:58 ruszam dalej.
Początkowo jest mi bardzo zimno, jednak szybko się rozgrzewam i musze się rozpinać bo mi za gorąco, jadę cały czas przez lasy mijając małe miejscowości. Powoli zaczyna świtać, na łąkach unoszą się mgły. Zaczyna się kolejny 8 dzień na trasie.
W Sulikowie PK15 jestem o 7:20, na liczniku 2345km, o ponad 100 więcej niż przewidziane, postanawiam wdrożyć w życie plan ominięcia Bogatyni i kieruję się prosto na Zgorzelec. Przejeżdżam przez centrum, krótki brukowany podjazd i kieruję się dalej na Żagań.
Za Pieńskiem kolejny objazd, jednak go ignoruje i jadę prosto, okazuje się ze remontują wiadukt kolejowy idący nad drogą wiec nie ma problemu przejechania rowerem. Zaczynają się lasy, cały czas płasko, sosnowy las, monotonia, prędkość spada poniżej 20km/h, przez dłuższy czas nie mogę przemóc tego kryzysu, który trwa aż do Iłowa.
Do Żagania dojeżdżam o 12:20, robie zakupy, a gdy już wyjeżdżałem z miasta spotykam Romka Zelema, z którym jadę kawałek, robi kilka zdjęć i po kilku kilometrach zawraca się z powrotem do Żagania.
W Bogaczowie podjazd po kocich łbach, oczywiście do samej tablicy informującej o końcu miejscowości a dalej dobry asfalt. Tuż przed Dąbiem odczuwam nagły bardzo dokuczliwy ból ścięgna Achillesa, który zupełnie nie pozwala mi jechać dalej. Zatrzymuję się i kładę w rowie. Leżę tak kilkanaście minut, po czym odwijam bandaże, smaruje maścią i zostawiam w spokoju na kolejne kilkanaście minut odsypiając noc. Zawijam to wszystko z powrotem bandażem i mogę powoli jechać dalej, stopniowo rozruszając zastałe stawy.
W Krośnie Odrzańskim robie zakupy i zatrzymuję się na ciepły posiłek, tym razem spaghetti. Kolejna dłuższa przerwa, spokojne jedzenie, by jak najdłużej dać odpocząć zmęczonym stawą i ścięgnom. Za Cybinką zaczyna robić się ciemno, do tego ciągle jeżdżące Tiry z przejścia granicznego i remont drogi, ogólnie jechało mi się bardzo ciężko, coraz ciężej.
Za Słubicami kolana i ścięgna bolą coraz bardziej i dochodzi do tego senność. Przez chwilę myślę o krótkiej drzemce w lesie, zatrzymuję się coś zjadam i senność przechodzi ale nie na długo.
W Kostrzynie zatrzymuje się na stacji benzynowej, kupuje coś do jedzenia i zasypiam na godzinę na krześle, po czym z trudem ruszam dalej. Pierwsze kilometry są ciężkie, wszystko boli, z czasem ból ustępuje, ale nie na długo, powraca to znowu ustępuję. Jadę powoli i z trudem, ciągle walczę z senności, która przed Siekierkami wygrywa. Kładę się spać na godzinkę owinięty folia NRC. Jak już wstałem zaczęło świtać, zwinąłem folie, coś zjadłem i z mozołem ruszyłem dalej, powoli, z czasem coraz szybciej..
W Osinowie Dolnym PK16 (6:50) podbijam pieczątkę na stacji benzynowej, robie zakupy, chwile rozmawiam ze sprzedawcami po czym jadę dalej, Jedzie mi się wyraźnie lepiej, mimo że kilka kilometrów pod lekki wiatr do Cedyni. Dalej bocznymi drogami do Krajnika Dolnego, po drodze zaliczając całkiem sporą górę, niby moje okolice ale nie sądziłem, że tu coś takiego jest, byłem całkiem zaskoczony.
Później już tylko ciężka jazda, byle do przodu, teren coraz bardziej pofałdowany, każdy podjazd robiony na minimum wysiłku, byle tylko się wdrapać na szczyt. O 11:45 dojeżdżam do Gryfina, odtąd jadę już dobrze znanymi mi drogami, od razu prędkość się zwiększyła, już czułem, że niedługo będzie Goleniów, ciepła kąpiel, jedzenie i łóżko u mojej babci. Przejeżdżam przez Szczecin i bocznymi drogami kieruję się na Goleniów, w którym najpierw odwiedzam aptekę i sklep a później do babci na obiad.
Po posiłku i kąpieli idę spać na 6 godzin, wstaję o 22, jeszcze coś zjeść przed wyjazdem, spakować się i o 23:12 siedzę na rowerze pełen nowych sił, jak nowo narodzony człowiek. Jedzie mi się bardzo dobrze, zero zmęczenia, bólu kolan praktycznie nie odczuwam. O 2:15 zjawiam się na stacji benzynowej przed Międzyzdrojami PK17. Na liczniku 2788km i ostatnia zmiana kierunku jazdy, teraz już tylko na wschód do Rozewnia, tzw. ostatnia prosta, wg moich wcześniejszych wyliczeń niewiele ponad 300km.
Przez Woliński Park Narodowy droga bardzo pagórkowata, całkiem inna odmiana po wcześniejszej Puszczy Goleniowskiej, jedzie się przyjemnie, powoli zaczynają podnosić się mgły, momentami nie widać więcej niż na 10m do przodu, tylko białe mleko.
Przed Dziwnowem znowu się wypłaszcza, a droga wiedzie wzdłuż morza, jednak go nie widać, słuchać tylko szum fal. Za Pobierowem zaczynają się pofałdowania, czyli teren do którego jestem najbardziej przyzwyczajony. Mijam Trzebiatów, Kołobrzeg i omijam Koszalin kierując się na Mielno i dalej wzdłuż morza do Łazów. Dalej jadę pod wiatr i w kolejnej miejscowości skręcam w lewo, 2km drogą z płyt betonowych, które niedawno były tam dobrze położone, bo jechało się wyjątkowo komfortowo jak na ten typ nawierzchni.
Nareszcie odcinek z wiatrem, który zaczyna coraz bardziej sprzyjać, o 12:08 docieram do Darłowa. Gdzieś po drodze do Ustki zatrzymuję się w sklepie, odpoczywam ok. pół godziny i zjadam coś energetycznego, to mi daje dodatkową porcje świeżych sił.
W Ustce PK18 (14:11) wybija na liczniku 3003km, podbijam pieczątkę na mapie i podbudowany tym, że już mam za sobą 3000km, jadę bardzo szybko, ponad 30km/h, już czuję że meta jest „bardzo blisko”. Tak jadę aż do Smołdzina, za którym jest 15km odcinek pod wiatr. Straciłem na nim dużo sił starając się jak najszybciej go pokonać by móc znowu jechać z wiatrem. Niestety po zmianie kierunku jazdy pod lasem wiat ucichł, nie pchał do przodu tak jak wcześniej i jechałem już tylko 20-25km/h.
Za Wickiem spotykam Diablo, z którym zamieniam parę słów, robi kilka zdjęć i jedzie dalej szukać Wojtka, a ja w swoją stronę w kierunku mety. A wiatr jak na złość zmienił kierunek i momentami bardziej przeszkadzał niż pomagał.
Za Żelazną odbicie w prawo na boczne drogi przez Mierzyno i Gniewino PK19 gdzie zrobiłem ostatnie drobne zakupy i pojechałem dalej zaliczyć ostatni zjazd przy elektrowni pompowo przepływowej (ponad 100m różnicy w pionie) do Jez. Żarnowieckiego i następnie podjazd z drugiej strony doliny do Sobieńczyc. Mniej więcej w tym momencie zrobiło się zupełnie ciemno i zimno, więc musiałem się ubrać na ostatnie 20km trasy, które pokonałem bardzo spokojnie, pewien sukcesu.
Ostatni podjazd do Jastrzębiej Góry, 5km odcinek brukiem i gdzie ta latarnia?? Jadę jadę i dojechać nie mogę, już było widać jej swiało i nagle nie ma. W miedzy czasie dzwoni Gregory by zapytać się jak idzie, mówię mu, że zaraz będę na mecie, jakiś kilometr mi został, obracam się do tyłu i spostrzegam, że przejechałem zjazd do latarni. Zawracam się i po minucie dwóch, dokładnie o 21:04 jestem na mecie.
Pokonanie całości 3135km zajęło mi 224 godzin 19 minut (9dni 08h 19min) w tym czas jazdy 152 godzin 54 minut a średnia wyniosła 20,56 km/h.
Po około 15 min na mecie zjawił się Diablo, jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć i pojechaliśmy samochodem do wynajętego domku.
Dziękuję wszystkim, którzy Nam kibicowali, wspierali Nas na całej trasie jak i podczas przygotowań.
Daniel Śmieja „Wigor”/LIRO team
Maraton, cóż to takiego?? Dla jednych dystans 42,195km biegiem dla innych 100…?? 200…?? 300…?? 1000km…?? rowerem a może nawet więcej?? Gdzie jest granica?? Najdłuższy wyścig typu ”non-stop” RAAM (Race Across America) ma 3000mil i wiedzie w poprzek Stanów Zjednoczonych. MRDP tylko, może aż 3117km plus mały haczyk na objazdy z powodu remontów dróg, po trasie poprowadzonej wzdłuż granic Polski.
Ale zacznijmy od początku. Jest rok 1999, siedzę sobie w czytelni w mojej szkole i czytam „Żołnierza Polskiego”. Moją uwagę przykuł artykuł o jakimś rajdzie na Orientację na jego nazwę nawet nie zwróciłem uwagi, z założenia rajdzik ten to pokonanie 100km pieszo w limicie 24h, od razu pomyślałem, że to coś w sam raz dla mnie, a lektura artykułu coraz bardziej mnie wciągała, potem przyszła pora na zdanie, które zmieniło resztę mojego życia: „a jak komuś wydaje się, że 100km w 24h to za mało lub za długi czas to może spróbować swoich sił na trasie rowerowej 200km w 12h” (jeśli coś przekręciłem to autora najmocniej przepraszam), od razu natychmiastowa zmiana decyzji, wszak rower jest dużo fajniejszy od monotonnego napierania pieszo. I stało się mój pierwszy start w rajdzie (maratonie) Harpagan 18 w Wejherowie, do dziś pamiętam całą trasę jaką wtedy pokonałem, 158km w 11h 56min. Po chwilowym odpoczynku na mecie i próbie pojechania do sklepu nie byłem w stanie usiąść na siodełku. Już więcej takich problemów nie miałem.
Z czasem pojawiły się maratony szosowe, których dystans dochodził do 510km, w kolejnym roku miały być już 3 pętle dookoła Zalewu szczecińskiego (765km, niestety nie wystartowałem) ale to ciągle było mało. Już wtedy chodziły mi po głowie myśli o maratonie w poprzek Polski, ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych, ponad 1000km. Jednak temat ucichł i jak burza pojawił się na początku 2005r. Nawet wytyczyłem swoją proponowaną trasę przejazdu, jednak Wiesław Rusak „WiechoR” powiedział, że już ktoś zajął się organizacją tego maratonu i niebawem pojawią się informacje na necie.
Ale ciągle coś mi nie dawało spokoju, 1000km to co najwyżej 48h jazdy w dobrych warunkach, na rajdach przygodowych jest się na trasie 3-4doby, więc 1000 jednak stanowczo za mało. I stało się, zrodził się pomysł maratonu dookoła Polski, jak najbliżej granic. Wstępne wklepywanie trasy w komputer i wychodzi ponad 3000km. Jednak żeby nie było za łatwo całość należałoby pokonać w bardzo krótkim czasie, 10 dni brzmi nieźle, szybka kalkulacja 300km na dobę i wniosek, że całość wykonalna.
Zaczynam dokładnie analizować mapy, możliwości przejazdu tak aby dystans był jak najbardziej zbliżony do 3000km, ale nie mniej. W końcu po licznych zmianach, powstaje pierwszy projekt trasy, który zamieszczam na forum supermaratonów szosowych. Początkowo miała być to tylko „wycieczka” kilku znajomych maniaków długich dystansów. Jednak ostatecznie padło, że będzie to wyścig.
Mimo prób jak najszerszego nagłośnienia Maratonu w internecie, radiu i telewizji ( te dwa ostatnie media nie wyraziły zainteresowania) tylko 5 osób wyraziło chęć udziału. Ostatecznie na starcie stanęło Nas tyko dwóch, ja i Wojtek Szymczak. Na krótko przed startem zapadła decyzja, że jedziemy minimalistycznie, bez żadnej pomocy i obsługi technicznej, tylko My i rowery, co pociągnęło za sobą odpowiednie przygotowanie wyposażenia i strategię pokonania trasy.
Moje wyposażenie było całkowicie zminimalizowane, tylko niezbędne rzeczy: rower Scott Atacama Pro przygotowany przez LIRO team, buty spd, skarpetki, spodenki z pampersem, 2 koszulki z krótkim rękawem (razem 6 kieszonek na plecach) rękawiczki bez palców i kask. Dodatkowo na noc, długie spodnie, rękawy, opaska, chusta na twarz, długie rękawiczki z polara, ocieplacze na buty i kurtka przeciwdeszczowa. Ze sprzętu technicznego: pakietowy zestaw kluczy od imbusów po skuwacz do łańcucha, 2 łyżki do opon, zestaw latek i kleju, pompka, klucz do szprych, olej do łańcucha i nóż. Oświetlenie: halogen na kierownicy, z tylu migające czerwone i czołówka diodowa na kask. Wyżywienie zabrane na starcie: garść batonów energetycznych, karton marsów (no prawie nie wszystkie się zmieściły do kieszonek), ok. 20 paczek żelków misków i litr napoju w bidonie. Całość musiałem zapakować do wspomnianych 6 kieszonek i dużej torby montowanej w trójkącie ramy. Tak zapakowany stanąłem ramie w ramię z Wojtkiem na starcie przy latarni morskiej na Przylądku Rozewie.
Zanim nastąpił start, odbyło się regulaminowe mierzenie obwodu kół i sprawdzenie ustawień licznika, pamiątkowe zdjęcia, ostatnie rozmowy z prezesem Klubu Kolarskiego LIRO Markiem Szymelisem „Diablo”, który o 12:45 dał sygnał do startu.
Od samego początku towarzyszył nam Olek Czapnik, pierwsze kilometry mijają spokojnie tempo między 25-30km/h. Po godzinie docieramy do Redy, dalej Gdynia, Sopot (tu Wojtek dostaje dodatkowe zaopatrzenie od mamy) Gdańsk, tempo w miarę równe, rozmawiamy miedzy sobą, łamiemy parę przepisów drogowych (te zakazy jazdy rowerem głównymi drogami) i wyjeżdżamy z Trójmiasta.
Teraz tempo zaczyna nadawać Olek, jedziemy dość mocno, cały czas ponad 30km/h, momentami ponad 40, wiatr przyjemnie wieje w plecy, przejeżdżamy Wisłę, za którą czeka nas pierwszy objazd (remont 7) ok. 7km. Na tym objeździe Olek się od nas odłącza i dalej jedziemy już tylko we dwóch, trzymając tempo ok. 30km/h.
U bram Elbląga przywitał nas Darek Korsak „Darecki”, robi nam kilka zdjęć w locie i wjeżdżamy do miasta, gdzie na pierwszej napotkanej stacji benzynowej podbijamy pieczątkę na mapy i jedziemy dalej. Darecki towarzyszy nam przez cały Elbląg, jednak nie może z Nam dalej jechać ze względu na inne umówione wcześniej spotkanie. A ja z Wojtkiem mozolnie podjeżdżam na Wysoczyznę Elbląską, gdzie przed nami rozpościera się przepiękna kraina Warmii i Mazur. Trzymamy równe tępo, jedziemy zmianami po ok. 1km. Wiatr ciągle sprzyja. Mijamy kolejne miasteczka Młynary, Orneta, Lidzbark Warmiński, w którym robimy zaopatrzenie na noc, już jest ciemno, a My jedziemy dalej.
Przed Kętrzynem mała niespodzianka, nie ma mostu, na szczęście poniżej dla pieszych była zrobiona kładka, wiec szybko i bezproblemowo przekraczamy rzekę. Tuż po północy i 294km w nogach dojeżdżamy do Kętrzyna, na stacji paliw podbijamy pieczątkę i ruszamy dalej. W mieście doczepił się do nas jakiś policjant wracający ze służby i powiedział, że nie wolno jechać obok siebie albo coś w tym rodzaju. Wyjeżdżamy z miasta kierując się w stronie tajnej kwatery Hitlera w Gierłoży, która jest ukryta w mroku lasu. Po paru kilometrach czeka nas 6km odcinek kocich łbów, który pokonujemy dosyć sprawnie, jednak daje nam się trochę we znaki.
Noc mija, księżyc świeci w pełni, praktycznie można jechać bez przednich lampek. Mijamy Węgorzewo, Gołdap, nad ranem Wojtek zaczyna zasypiać na rowerze, jeżdżąc z prawego na lewe pobocze, co chwila musze go budzić okrzykiem. Gdy robi się jasno, budzi się i już dalej jedzie normalnie. Dojeżdżamy do miejscowości Żytkiejmy, gdzie robimy poranne zakupy w dopiero co otworzonym sklepie. Świeżutkie drożdżówki smakują jak nigdy. Pieczątka sklepu na mapy i ruszamy dalej. W okolicy Wiżajn zaczynają się pierwsze większe górki.
Powoli zaczynamy zmieniać kierunek jazdy na południowy i wiatr coraz bardziej zaczyna przeszkadzać. Za Rutką Tartak zaczynamy już jechać czołowo pod wiatr, który staje się coraz silniejszy, prędkość jazdy spada do ledwo powyżej 20km/h. Docieramy do Suwałk, dalej mijamy Augustów, w którym odbijamy na Lipsk. Przez las trochę odpoczywamy od wiatru, jednak nie na długo, ponieważ tuż przed Lipskiem znowu skręcamy prosto na południe i zaczyna się walka z wiatrem, kilkadziesiąt km po otwartej przestrzeni, jedziemy ledwo 20km/h momentami wolniej. Po ciężkiej walce o 13:00 docieramy do Sokółki , jeszcze 3km pod wiatr i skręcamy na południowy zachód w stronę lasu.
Po dojechaniu do granicy lasu, nareszcie upragniony odpoczynek od wiatru, dalej jedziemy spokojnie rozkoszując się jazdą. W Supraślu skręcamy na południe w wąska asfaltową zapomniana przez drogowców leśna dróżkę, która wydaje się nie mieć końca, a trzęsie na niej niemiłosiernie. Po prawie godzinnej walce docieramy do drogi w kierunku granicy z Białorusią, na której chwile odpoczywamy, by zaraz skręcić na Michałowo. Droga niby szeroka, asfaltowa, bez dziur a trzęsie prawie tak jak na bruku w Mamerkach. Ten odcinek daje się mi bardzo we znaki. Mijamy Michałowo i docieramy do Juszczykowego-Grodu, gdzie był wyznaczony kolejny PK. Zakupy w sklepie, nie ma jak arbuzy, pieczątka na mapy i po pierwszej dłuższej przerwie, ok. 20min i 647km w nogach ruszamy dalej.
Tuż przed zmrokiem docieramy do Hajnówki, gdzie Wojtek postanawia iść spać, a ja jadę dalej sam. W między czasie wiatr ucichł i spokojnie samotnie jadę ok. 27km/h. Mijam Kleszczele, zaczyna wschodzić księżyc. Jednak coś nie daje mi spokoju, przejeżdżające obok samochody wydają dziwne dzięki, jakby jechały po bruku, a ja nic nie czuje, przyglądam się nawierzchni, ale się nie zatrzymuje, wprost nie mogę uwierzyć, że jadę po bruku. Przed 22 mijam Siemiatycze i przekraczam Bug. Jeszcze kilka kilometrów główną drogą i odbijam na Konstantynów. Ku mojemu zdziwieniu droga wiedzie ciągle pod górę, a później w pełni księżyca jadę po tamtejszej wyżynie. Droga bardzo dobra, asfalt równy i gładki, mijają kolejne godziny, zaczyna robić się coraz chłodniej. Przed samym Terespolem ta dobra droga nagle znika i zaczynam jechać niby to asfaltem niby nie wiadomo czym. Na chwilę staję i przyglądam się mapie czy aby na pewno dobrze jadę. Wydaje się wszystko w porządku więc jadę dalej i faktycznie dojeżdżam do Terespola.
Miasto zastaje zaspane, wszystko pozamykane, a tutaj zaplanowany był kolejny PK, na samym wyjeździe znajduję otwartą stacje gazu. Gdzie podbijam pieczątkę, uzupełniam wodę. Jest 2:20, na liczniku 827km, a ja ruszam dalej samotnie zmierzając się z tym co zaplanowałem. Po wyjściu z budynku robi mi się naprawdę zimno, ubieram na siebie wszystko co mam, jednak ciężko jest mi się rozgrzać, a na dodatek zaczynam robić się senny. Walczę z tym stosując mój niezawodny patent, mianowicie zamykam oczy na 5-10s cały czas jadąc, otwieram je na sekundę aby sprawdzić kierunek jazdy i tak w kółko przez kilka minut. Na chwilę pomaga, jednak nie na długo, nawiedza mnie kolejna fala senności, prędkość gwałtownie spada do 10km/h a ja zaczynam jeździć z prawego na lewe pobocze co chwile rozbudzając się szmerem liści i trawy. Cała ta zabawa trwa chyba z godzinę ale cały czas jadę i nie daję za wygraną. Łysy świeci, wszystko widać jak na dłoni, przy gruncie przymrozek, senność, ale jadę.
Zaczyna świtać, robi się coraz jaśniej, jednak na pierwsze promienie słońca trzeba czekać ponad godzinę. W między czasie tuż przed 6 rano przejeżdżam przez Włodawę. Droga cały czas wiedzie wzdłuż Bugu, jednak na tyle daleko, że rzeki nie widać. Zaczyna wschodzić słońce, nareszcie upragnione pierwsze promienie słońca, powoli zaczyna robić się cieplej. Mijają godziny, na liczniku przeskakują kolejne kilometry i tak o 11:50 docieram do Zosina. Sklep, uzupełnianie zapasów, pieczątka na mapę, 993km na liczniku. Ruszam dalej i po ok. 20 min jazdy tuż przed miejscowością Strzyżów przeskakuje mi na liczniku tysięczny kilometr, ten widok rzadko się widzi, upajam się tą chwilą przez dłuższy czas, a to dopiero za mną 1/3 trasy.
W Tyszowcach zatrzymuję się w sklepie gdzie kupuje owoce i batony, byle już nie marsy bo od nich wypaliło mi gardło i język, zupełnie już ich jeść nie mogę. Zaczynam szukać innych zamienników, które są jadalne i mają dużo energii. Przed sklepem zjadam na spokojnie winogrona i wsiadam na rower by jechać dalej. Zaczynają się całkiem duże podjazdy i zjazdy, zupełnie się nie spodziewałem takich górek w tym rejonie. Mijam jedną górkę, drugą, zerkam na licznik i wprost nie mogę uwierzyć która godzina. Jest prawie 16, a jestem pewien, że przed 14 wyjechałem ze sklepu a zrobiłem ledwo 10-15km. Zupełnie nic nie pamiętam co się działo przez te 2h i dlaczego tak mało kilometrów zrobiłem. Zastanawiam się nad tym dłuższą chwile i daje sobie z tym spokój.
Na słońcu jest strasznie gorąco a w cieni lub lesie bardzo zimno, ni to się ubrać ni rozebrać. Taka ciągła przekładanka, dobrze że miałem ściągane rękawy, to znacznie ułatwiło sprawę. W końcu dojeżdżam do Tomaszowa Lubelskiego, gdzie na wszelki wypadek dzwonie do Grzegorza Grabca „Gregorego” by upewnić się, która jest godzina, potwierdza tą którą mam na liczniku. Kolejne uzupełnianie zapasów, zakup foli NRC w aptece (zupełnie o niej zapomniałem podczas pakowania) i ruszam przemierzać kolejne kilometry.
Powoli zaczyna robić się chłodniej, zaczyna się ściemniać, rozglądam się za ewentualnym noclegiem, ale nic ciekawego nie widzę. Gdy już zapadnie zmrok, muszę zjechać na pobocze by mnie nie staranował samochód z przeciwka podczas wyprzedzania innego pojazdu. Po chwili rower zaczyna się dziwnie zachowywać, nosi go na boki, kierownica dziwnie zaczyna latać, myślę sobie czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. Dojeżdżam do miejscowości Kowalowce zatrzymuję się aby znaleźć nocleg i spostrzegam, że mam małe cieśninie w przednim kole, wszystko stało się jasne i powody dziwnego zachowanie roweru. Wchodzę do gospody, zamawiam pierogi z mięsem i zabieram się za łatanie dętki. Meczę się z założeniem opony ale po chwili zmagań rower gotowy do dalszej jazdy. Wcinam pierwszy normalny posiłek od prawie 2,5 doby, w międzyczasie chwilę ładuję komórkę pożyczoną ładowarką od właścicieli gospody.
Całe to zamieszanie spowodowało, że odechciało mi się spać i postanowiłem jechać dalej. Jednak senność przychodzi bardzo szybko, znienacka 2 razy mocniejsza. Zaraz po minięciu Dachnowa o 22:15, ulegam jej robiąc użytek z wcześniej zakupionej foli NRC, rozkładam ją pod lasem na polu (nieużytku) kilkanaście metrów od drogi. Mimo, że na dworze było dosyć chłodno, ale jeszcze bez przymrozku, to pod NRC było całkiem ciepło, a kask na głowie spełniał doskonale funkcje poduszki. Tak spałem godzinę obudzony niemiłosiernym dźwiękiem budzika. Jednak było tak zimno, że nie miałem ochoty wychodzić spod mojej foli. Posiedziałem jeszcze 15 min, w końcu przemogłem, zjadłem banana, zwinąłem folie i pojechałem dalej.
Godzina snu to było stanowczo za mało i nadal męczyła mnie senność, ale mój sposób na nią dawał sobie z nią radę. W Jarosławiu miał być kolejny PK, jednak miasto całkowicie zaspane, a droga nie przebiegała przez centrum, wiec nie podbijam żadnej pieczątki kierując się dalej wytyczoną trasą.
Dojeżdżam do Pruchnika, tutaj jadę specjalnie kawałek dalej pod górkę do stacji paliw ale jest zamknięta więc się wracam i jadę w kierunku Karmarzówki, w której nie zauważam drogowskazu na Babiak i nadkładam dodatkowe 2km, zawracam i już jadę prawidłowo. Na większości map ta droga nie istnieje, a tu proszę dobry, równy, w miarę nowy asfalt, ten przejazd wcześniej sprawdził Kondor, więc nie było to w ciemno. Całkiem sporawa górka do Babiaka i zjazd. Dalej Nienadowa i po płaskim do Birczy gdzie już czekał wcześniej umówiony Kondor. Już jest zupełnie jasno, ale zimno, we dwóch od razu jedzie się przyjemniej i szybciej. Korzystam z pomocy Kondora i jadę mu na kole, na podjazdach Kondor robi pamiątkowe zdjęcia. Tak razem dojeżdżamy do Krościenka, gdzie zatrzymujemy się uzupełnić zapasy. Tak dobrych drożdżówek z czekoladą jakie tam są nigdy nie jadłem. Zjadam ich chyba ze 3 i ruszamy dalej.
Na kolejny PK Ustrzyki Górne zjawiamy się po 14, na liczniku 1305km. Uzupełnianie zapasów i dalej w drogę pokonywać kolejne przełęcze bieszczadzkie. Na podjazdach jest bardzo gorąco, a na zjazdach zimno, aż muszę ubierać wiatrówkę. Robię to podczas jazdy a na liczniku ponad 40km/h. Jak już się ubiorę to rozpędzamy się do ponad 60km/h. To jest to, warto było tłuc się 1300km, żeby to poczuć. W Cisnej Kondor postanawia wracać do Sanoka, a ja jadę dalej samotnie przez Bieszczady.
Ponieważ miesiąc wcześniej była w tych samych rejonach TransCarpatia, postanowiłem skorzystać z dobrze znanego mi już noclegu w Komańczy. Zrobiłem zakupy i udałem się do gospodarstwa agroturystycznego. Gospodyni przygotowała mi spanie na poddaszu, a ja zrobiłem sobie upragnioną porcję makaronu z sosem. Szybki prysznic i spać, nareszcie spać. Zamiar był 3h snu, jednak odruchowo wyłączyłem budzik i obudziłem się dopiero nad ranem. Szybkie ubieranie się i po 5min o 6 rano byłem gotowy do drogi.
Na dworze znowu przymrozek, ale szybko na pierwszym podjeździe się rozgrzałem i jechało mi się całkiem przyjemnie. Mijały kolejne godziny, dzień stawał się coraz ładniejszy. W Nowym Sączu na liczniku wyskoczyło ponad 1500km, to już połowa trasy, czas był bardzo dobry 3 doby i 10 minut. Uzupełniam zapasy gotówki wypłacając kilkaset złotych z bankomatu i kieruje się na Stary Sącz.
Droga dobra, praktycznie cały czas po płaskim wzdłuż rzeki aż do Krościenka nad Dunajcem. Za Krościenkiem dosyć długi podjazd na szczycie, którego ukazuje mi się widok na Zalew Czorsztyński, dalej zjazd, podjazd i tak kilka razy, jedzie się bardzo przyjemnie, z wiatrem, na liczniku momentami ponad 30km/h po płaskim. W Łopusznej skręt w lewo na boczne dróżki prowadzące do Białki i dalej Bukowiny Tatrzańskiej.
Tuż przed samą Bukowiną bardzo stromy i dość długi podjazd, jadę prawie na najlżejszym przełożeniu, na szczycie zaopatruje się w sklepie w wodę i coś do jedzenia, byle jak najbardziej energetyczne (w tym owoce). Przejeżdżam kilkaset metrów i spostrzegam aptekę, ponieważ z kolanami było coraz gorzej i ból stawał się coraz bardziej uciążliwy, zachodzę do niej, by zaopatrzyć się w bandaże i maść przeciwbólową. Smaruje się, obwijam kolana bandażem elastycznym i ruszam dalej.
Teraz szybki zjazd do Poronina, dalej zakopianką do Zakopanego, szybki przejazd przez miasto i dalej wyznaczoną trasą. Pod wieczór wiatr ucichł, teren zupełnie płaski. Mijam Witów, Chochołów aż do Czarnego Dunajca, na liczniku prędkość 25-30km/h. W między czasie robi się zupełnie ciemno. W Jabłonce zatrzymuje się by zrobić zapasy na noc, kilkanaście minut spędzonych w sklepie, przy okazji zamawiam zapiekankę na ciepło i można ruszać dalej w kierunku Zawoi.
Teraz droga wiedzie mozolnie cały czas pod górę, po dojechaniu do granicy lasu zaczyna się wić ostro pod górę, zaczynają się serpentyny, mijają kolejne minuty a podjazd zdaje się nie mieć końca, aż wreszcie jest szczyt i długo oczekiwany zjazd. Jednak serpentyny nie pozwalają się rozpędzić do granic możliwości. W Zawoi skręt w lewo na Stryszawę, na tym odcinku bardzo dobry asfalt i wyjątkowo stromy podjazd, mijam kolejne zakręty serpentyn, obracam się do tyłu i aż nie mogę uwierzyć na jak dużą górę się wdrapuję, a idzie mi to bardzo sprawnie. Po kilkunastu minutach docieram do szczytu i zaczyna się zjazd, jak się później okazało, osiągam na nim największa prędkość ponad 73km/h w środku nocy.
W samej miejscowości jak to zazwyczaj w Polsce bywa asfalt bardzo zniszczony i dziurawy, chcę tylko jak najszybciej dotrzeć do głównej drogi na Żywiec. Dalej droga dobra, w miarę płasko, doliną, kilka małych podjazdów. Napotykam kolejny objazd, jednak bez nadkładania kilometrów, więc nie ryzykuje jazdy prosto na remontowany most i kieruję się objazdem bocznymi drogami. Do Żywca docieram o 1:08, trochę błądzę w centrum miasta, jednak w miarę szybko wyjeżdżam na właściwą drogę. Po kilkunastu kilometrach zajeżdżam na otwartą stacje benzynową w Przybędzy. Uzupełniam zapasy, podbijam pieczątkę na mapę jako PK 11 i ruszam dalej. W Milówce nieświadomie popełniam błąd wjeżdżając do centrum miasta i dalej kierując się drogowskazami na Zwardoń nadkładam ok. 15km jadąc przez Rajczę, na szczęście droga cały czas wije się pod górę wzdłuż rzeczki, tak więc nie robie dodatkowych przewyżeszń.
Nagle w środku lasu, w środku nocy droga zaczyna się poszerzać, rozwidlać, pojawia się malowanie poziome i wielki wiadukt, a pod nim małe rondo z drogowskazem na Zwardoń i Laliki. Planowana trasa maiła przebiegać przez tą drugą miejscowość, podjeżdżam na wiadukt i droga kończy się w lesie. Więc zawracam, przejeżdżam wiaduktem i znowu jest drogowskaz na Laliki, kieruje się nim, po czym znowu jestem na dole na rondzie. Chwile patrzę na mapę i znowu podjeżdżam na wiadukt zgodnie z drogowskazami gdzie w końcu znajduje starą właściwą drogę. W Lalikach skręt na Istebne, po drodze jeden spory częściowo brukowany podjazd, kilka kilometrów przejazdu szczytem i zjazd do miasta.
Za Istebną stromy podjazd i zjazd do Wisły, powoli zaczyna świtać, w Wiśle jest już całkowicie jasno. Teraz dłuższy odcinek z górki do Ustronia i dalej bocznymi drogami przez Goleszów do Cieszyna. W samym Cieszynie stromy podjazd i dalej do Jastrzębia Zdrój. Mijam kolejne miejscowości zgodnie z zaplanowaną trasą, jedzie się bardzo przyjemnie, zaczyna robić się coraz cieplej, wiatr w większości odcinków sprzyja. W Głubczycach zatrzymuję się na obiad, zamawiam pizzę, która dodaje mi sił, w międzyczasie analizuje dalsza część trasy i odpoczywam prawie godzinę.
Przed Klisiem napotykam na kolejny objazd, remont wiaduktu nad torami, jednak jadę dalej prosto, zjeżdżając robaczą drogą do torów i dalej podchodząc stromym nasypem na drugą stronę wykopu. Dalej jedzie mi się dobrze, jednak powoli zaczynam być coraz bardziej senny po nie przespanej nocy, rozglądam się za ciekawym miejscem, w którym można by się przespać. Mijają kolejne kilometry a ja jadę dalej nic nie znajdując.
Przed Prudnikiem niepotrzebnie skręcam do Lubrzy zgodnie z mapą ponieważ jak się okazało lepiej było jechać nowo wybudowaną obwodnicą. Powoli zaczynał robić się wieczór, watr całkowicie ucichł, a w powietrzu unosił się wszędzie dym z domowych kominów, który bardzo utrudniał oddychanie. Do Nysy docieram o 19:40, zaczynam poważnie rozglądać się za noclegiem, na stacji benzynowej wypytuje się sprzedawcy o noclegi, w między czasie doładowuje komórkę pożyczoną ładowarką i uzupełniam zapasy wody i jedzenia. Jeden z klientów daje mi namiary na noclegi w Ściborzu odległym kilkanaście kilometrów dalej. Postanawiam, że tam przenocuje więc ruszam i po niecałych 2h o 21:35 jestem na miejscu. Znajduje nocleg w gospodarstwie agroturystycznym, proszę gospodynię o przygotowanie jajecznicy na kolację, biorę gorącą kąpiel i idę spać na kilka godzin.
Początkowo planowałem ok. 4h snu jednak nie było takiej siły aby mnie podnieść i ostatecznie budzę się dopiero o 6 rano. Mozolnie zbieram się do drogi co zajmuje mi aż 45min. Ranek jak zwykle bardzo zimny, ciężko jest się rozgrzać, ponieważ droga początkowo idzie doliną w rozległych łąkach. Jeden mały podjazd po drodze i już jest mi ciepło.
Za Złotym stokiem zaczyna się pierwszy duży podjazd, tutaj trasa jest mi już dobrze znana z Klasyka Kłodzkiego, na którym się jedzie w przeciwną stronę, po kilkudziesięciu minutach dojeżdżam na przełęcz i zaczyna się zjazd, a jeszcze jest bardzo zimno. Na samym dole spotykam tego miłego Pana, który pomógł mi wymienić połamany widelec na wspomnianym wcześniej maratonie. Zamieniam z nim kilka słów po czym ruszam dalej do Lądka i dalej do Stronia gdzie był kolejny PK12. Na liczniku wybiła 9:30 i 2036km. 2/3 trasy już za mną. Humor dopisywał, w sklepie zakupy na kolejny dzień, pieczątka na mapę i ruszyłem dalej podbudowany wspinając się na słynną Puchaczówkę.
Cały dzień zajęło mi przejechanie kotliny Kłodzkiej przez Międzylesie, Zieleniec, Kudowę, Nową Rudę. Przed Głuszycą zaczęło robić się ciemno. Po drodze zaopatrzyłem się w jedzenie i picie na kolejną noc. Do Wałbrzycha dojechałem o 21:11 i dalej podjazdem na Boguszów-Gorce.
Jak to każdej nocy nie czuje się już tego po czym się jedzie, byle tylko do przodu, czuć tylko bardzo strome górki i nie widać ich końca. Jedna z takich górek była za Kamienną Górą, droga prowadziła ciągle pod górę a w dolinie była miejscowość, która była coraz niej i niżej. Jeden ostry zakręt na szczycie przełęczy i zjazd do Kowar. Jak na wszystkich zjazdach zapalam halogen na kierownicy by mieć maksymalna widoczność i rozpędzić maksymalnie rower. W dolinie zrobiło się bardzo zimno, ubieram na siebie wszystko co mam i jadę dalej. Za Piechowicami skręcam w prawo na Szklarską Porębę Górną, zaczyna się podjazd, wrzucam coraz to lżejsze przełożenia, aż mi się już skończyły, a podjazd staje się coraz cięższy, staje na pedały i tak mozolnie największym wysiłkiem wjeżdżam aż zaczyna się trochę wypłaszczać. Na asfalcie pojawiają się znaczki TdP w przeciwną stronę, tak sobie myślę jak tu mieli fajnie jadąc w dół, a podjazd nadal nie ma końca, zaczynają się serpentyny, mijam przejazd kolejowy a droga idzie dalej pod górę. W końcu docieram na szczyt i zaczynam zjeżdżać na dół, jednak szybko się zatrzymuję bo coś mi nie pasuje, przyglądam się mapie i zawracam. Jeszcze kilkaset metrów pod gorę, słynny zakręt śmierci i płaski zjazd do Świeradowa.
Tutaj o 3:30 zatrzymuję się na stacji benzynowej, siadam na krzesełku i przysypiam na godzinkę, by dać odpocząć kolanom po morderczym podjedzie w Szklarskiej. Przy okazji uzupełniam zapasy, coś zjadam i o 4:58 ruszam dalej.
Początkowo jest mi bardzo zimno, jednak szybko się rozgrzewam i musze się rozpinać bo mi za gorąco, jadę cały czas przez lasy mijając małe miejscowości. Powoli zaczyna świtać, na łąkach unoszą się mgły. Zaczyna się kolejny 8 dzień na trasie.
W Sulikowie PK15 jestem o 7:20, na liczniku 2345km, o ponad 100 więcej niż przewidziane, postanawiam wdrożyć w życie plan ominięcia Bogatyni i kieruję się prosto na Zgorzelec. Przejeżdżam przez centrum, krótki brukowany podjazd i kieruję się dalej na Żagań.
Za Pieńskiem kolejny objazd, jednak go ignoruje i jadę prosto, okazuje się ze remontują wiadukt kolejowy idący nad drogą wiec nie ma problemu przejechania rowerem. Zaczynają się lasy, cały czas płasko, sosnowy las, monotonia, prędkość spada poniżej 20km/h, przez dłuższy czas nie mogę przemóc tego kryzysu, który trwa aż do Iłowa.
Do Żagania dojeżdżam o 12:20, robie zakupy, a gdy już wyjeżdżałem z miasta spotykam Romka Zelema, z którym jadę kawałek, robi kilka zdjęć i po kilku kilometrach zawraca się z powrotem do Żagania.
W Bogaczowie podjazd po kocich łbach, oczywiście do samej tablicy informującej o końcu miejscowości a dalej dobry asfalt. Tuż przed Dąbiem odczuwam nagły bardzo dokuczliwy ból ścięgna Achillesa, który zupełnie nie pozwala mi jechać dalej. Zatrzymuję się i kładę w rowie. Leżę tak kilkanaście minut, po czym odwijam bandaże, smaruje maścią i zostawiam w spokoju na kolejne kilkanaście minut odsypiając noc. Zawijam to wszystko z powrotem bandażem i mogę powoli jechać dalej, stopniowo rozruszając zastałe stawy.
W Krośnie Odrzańskim robie zakupy i zatrzymuję się na ciepły posiłek, tym razem spaghetti. Kolejna dłuższa przerwa, spokojne jedzenie, by jak najdłużej dać odpocząć zmęczonym stawą i ścięgnom. Za Cybinką zaczyna robić się ciemno, do tego ciągle jeżdżące Tiry z przejścia granicznego i remont drogi, ogólnie jechało mi się bardzo ciężko, coraz ciężej.
Za Słubicami kolana i ścięgna bolą coraz bardziej i dochodzi do tego senność. Przez chwilę myślę o krótkiej drzemce w lesie, zatrzymuję się coś zjadam i senność przechodzi ale nie na długo.
W Kostrzynie zatrzymuje się na stacji benzynowej, kupuje coś do jedzenia i zasypiam na godzinę na krześle, po czym z trudem ruszam dalej. Pierwsze kilometry są ciężkie, wszystko boli, z czasem ból ustępuje, ale nie na długo, powraca to znowu ustępuję. Jadę powoli i z trudem, ciągle walczę z senności, która przed Siekierkami wygrywa. Kładę się spać na godzinkę owinięty folia NRC. Jak już wstałem zaczęło świtać, zwinąłem folie, coś zjadłem i z mozołem ruszyłem dalej, powoli, z czasem coraz szybciej..
W Osinowie Dolnym PK16 (6:50) podbijam pieczątkę na stacji benzynowej, robie zakupy, chwile rozmawiam ze sprzedawcami po czym jadę dalej, Jedzie mi się wyraźnie lepiej, mimo że kilka kilometrów pod lekki wiatr do Cedyni. Dalej bocznymi drogami do Krajnika Dolnego, po drodze zaliczając całkiem sporą górę, niby moje okolice ale nie sądziłem, że tu coś takiego jest, byłem całkiem zaskoczony.
Później już tylko ciężka jazda, byle do przodu, teren coraz bardziej pofałdowany, każdy podjazd robiony na minimum wysiłku, byle tylko się wdrapać na szczyt. O 11:45 dojeżdżam do Gryfina, odtąd jadę już dobrze znanymi mi drogami, od razu prędkość się zwiększyła, już czułem, że niedługo będzie Goleniów, ciepła kąpiel, jedzenie i łóżko u mojej babci. Przejeżdżam przez Szczecin i bocznymi drogami kieruję się na Goleniów, w którym najpierw odwiedzam aptekę i sklep a później do babci na obiad.
Po posiłku i kąpieli idę spać na 6 godzin, wstaję o 22, jeszcze coś zjeść przed wyjazdem, spakować się i o 23:12 siedzę na rowerze pełen nowych sił, jak nowo narodzony człowiek. Jedzie mi się bardzo dobrze, zero zmęczenia, bólu kolan praktycznie nie odczuwam. O 2:15 zjawiam się na stacji benzynowej przed Międzyzdrojami PK17. Na liczniku 2788km i ostatnia zmiana kierunku jazdy, teraz już tylko na wschód do Rozewnia, tzw. ostatnia prosta, wg moich wcześniejszych wyliczeń niewiele ponad 300km.
Przez Woliński Park Narodowy droga bardzo pagórkowata, całkiem inna odmiana po wcześniejszej Puszczy Goleniowskiej, jedzie się przyjemnie, powoli zaczynają podnosić się mgły, momentami nie widać więcej niż na 10m do przodu, tylko białe mleko.
Przed Dziwnowem znowu się wypłaszcza, a droga wiedzie wzdłuż morza, jednak go nie widać, słuchać tylko szum fal. Za Pobierowem zaczynają się pofałdowania, czyli teren do którego jestem najbardziej przyzwyczajony. Mijam Trzebiatów, Kołobrzeg i omijam Koszalin kierując się na Mielno i dalej wzdłuż morza do Łazów. Dalej jadę pod wiatr i w kolejnej miejscowości skręcam w lewo, 2km drogą z płyt betonowych, które niedawno były tam dobrze położone, bo jechało się wyjątkowo komfortowo jak na ten typ nawierzchni.
Nareszcie odcinek z wiatrem, który zaczyna coraz bardziej sprzyjać, o 12:08 docieram do Darłowa. Gdzieś po drodze do Ustki zatrzymuję się w sklepie, odpoczywam ok. pół godziny i zjadam coś energetycznego, to mi daje dodatkową porcje świeżych sił.
W Ustce PK18 (14:11) wybija na liczniku 3003km, podbijam pieczątkę na mapie i podbudowany tym, że już mam za sobą 3000km, jadę bardzo szybko, ponad 30km/h, już czuję że meta jest „bardzo blisko”. Tak jadę aż do Smołdzina, za którym jest 15km odcinek pod wiatr. Straciłem na nim dużo sił starając się jak najszybciej go pokonać by móc znowu jechać z wiatrem. Niestety po zmianie kierunku jazdy pod lasem wiat ucichł, nie pchał do przodu tak jak wcześniej i jechałem już tylko 20-25km/h.
Za Wickiem spotykam Diablo, z którym zamieniam parę słów, robi kilka zdjęć i jedzie dalej szukać Wojtka, a ja w swoją stronę w kierunku mety. A wiatr jak na złość zmienił kierunek i momentami bardziej przeszkadzał niż pomagał.
Za Żelazną odbicie w prawo na boczne drogi przez Mierzyno i Gniewino PK19 gdzie zrobiłem ostatnie drobne zakupy i pojechałem dalej zaliczyć ostatni zjazd przy elektrowni pompowo przepływowej (ponad 100m różnicy w pionie) do Jez. Żarnowieckiego i następnie podjazd z drugiej strony doliny do Sobieńczyc. Mniej więcej w tym momencie zrobiło się zupełnie ciemno i zimno, więc musiałem się ubrać na ostatnie 20km trasy, które pokonałem bardzo spokojnie, pewien sukcesu.
Ostatni podjazd do Jastrzębiej Góry, 5km odcinek brukiem i gdzie ta latarnia?? Jadę jadę i dojechać nie mogę, już było widać jej swiało i nagle nie ma. W miedzy czasie dzwoni Gregory by zapytać się jak idzie, mówię mu, że zaraz będę na mecie, jakiś kilometr mi został, obracam się do tyłu i spostrzegam, że przejechałem zjazd do latarni. Zawracam się i po minucie dwóch, dokładnie o 21:04 jestem na mecie.
Pokonanie całości 3135km zajęło mi 224 godzin 19 minut (9dni 08h 19min) w tym czas jazdy 152 godzin 54 minut a średnia wyniosła 20,56 km/h.
Po około 15 min na mecie zjawił się Diablo, jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć i pojechaliśmy samochodem do wynajętego domku.
Dziękuję wszystkim, którzy Nam kibicowali, wspierali Nas na całej trasie jak i podczas przygotowań.
Daniel Śmieja „Wigor”/LIRO team
Subskrybuj:
Posty (Atom)