o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

czwartek, 30 września 2010

partia w fikcji


Moim zdaniem jest nas około 150 osób. Modlitwy od 21.00 prowadzi ks. Jacek. Jest 15 Krzyży, jeden duży stojący. Jest oczywiście Krzyż ze zniczy. Ksiądz jest pod dużym plażowym parasolem, ale już przestało padać. Jest bardzo głośno z powodu przeciwników. Koło nas jest stosunkowo młoda kobieta z synem około 10-11 lat. Ten syn co chwila do nas podbiega i krzyczy „mohery”. Matka go chwali i też coś krzyczy do ludzi modlących się. Przeciwnicy zapalają jakieś duszące kadzidełka. Pojawiło się 4 policjantów. Widzę Bulskiego.  
Napisane w Zdjęcia | Komentarzy: 7 »

Relacja Darka Wernickiego z dnia 1 października z godz. 21.50
1 Październik 2010 Autor: wobroniekrzyza
Jest 100 osób modlących się. Pojawiły się bojówki ok. 20 osób. Są bardzo agresywni. Dużo krzyczą, zaczepiają kobiety. (w tle słyszę krzyki – dop. S. K.).







Paweł: Ta kampania to była fikcja

Wywiad, który przedstawiam poniżej, chodził mi i Pawłowi – naszemu człowiekowi w sztabie – po głowach już od dłuższego czasu. I pewnie nigdy by nie został przeprowadzony, spisany i dziś opublikowany, gdyby nie fakt, że od kilku dobrych tygodni publiczna przestrzeń wypełnia informacja, że Jarosław Kaczyński, dzięki niezwykle udanej i skutecznej pracy swojego sztabu, osiągnął znacznie lepszy wynik wyborczy, niż faktycznie na to zasłużył, a jeśli dziś robi wrażenie osoby z tego niezadowolonej, to może to wyłącznie świadczyć o tym, że z tej żałoby w jakiej się pogrążył, stracił rozum. To nieznośne kłamstwo jest na dodatek starannie podsycane przez niektórych prominentnych członków jego sztabu, oczywiście nie bezpośrednio, ale przez cały szereg niedopowiedzeń i aluzji, których główne przesłanie jest właśnie takie: Nikt nie wie, co się z tym biednym Jarosławem dzieje.
O swoich powodach, w samym już wywiadzie, mówi sam Paweł. Jeśli idzie o mnie, na mnie największe wrażenie zrobiła rzecz z pozoru błaha, ale wydaje mi się idealnie symbolizująca cały ten okropny plan. W rozmowie w TVN24, Joanna Kluzik Roskowska została spytana przez Monikę Olejnik, czy ona zgadza się, że posłowie Platformy Obywatelskiej są chamscy wobec kobiet, tak jak to twierdzi Jarosław Kaczyński. Jeśli ktoś myśli, że Kluzik odpowiedziała wymijająco, że ona akurat nie ma złych doświadczeń, ale skoro Prezes tak mówi, to może coś tam widział – jest w głębokim błędzie. Ona jednoznacznie i bez żadnej dyskusji powiedziała, że o jakimkolwiek chamstwie nie ma mowy. W Sejmie wszyscy są razem, grzeczni dla siebie, uprzejmi, i wręcz zaprzyjaźnieni. A więc – Prezes zwyczajnie bredzi.
To co ona powiedziała już potem, w rozmowie z Mazurkiem dla Rzeczpospolitej, wyłącznie cały ten plan – lub w najlepszych dla nich razie, bezmyślność – potwierdza. Bo jeśli na pytanie, co się dzieje z Kaczyńskim, Kluzik uważa za konieczne odpowiedzieć, że ona naprawdę nie ma pojęcia, to znaczy, ze zarówno ona, jak i całe to towarzystwo, które prowadziło kampanię prezydencką na rzecz Jarosława Kaczyńskiego na nic lepszego od tego wywiadu nie zasługuje. No i jeszcze wczoraj wywiad Prezesa dla Rzeczpospolitej, gdzie on mówi coś takiego: Dwa miliony głosów, a oni się zastanawiali przez całe dni, jak ma wyglądać ulotka wyborcza. I o tym między innymi opowiada nam Paweł -


Opowiedz może proszę najpierw, jak to się stało, że w ogóle zostałeś członkiem sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego? Czy to, że od początku wspierasz jego projekt i przywództwo wystarczyło?
Dzięki znajomościom. Jak zresztą każdy. Chciałem pomóc, wiedziałem, że się przydam, poszukałem kontaktów – no i mnie polecono.
Więc jak to wyglądało? Przychodzisz. Przedstawiają cię i co się dzieje?
Zostałem przedstawiony Pawłowi Poncyliuszowi. Powiedział, żebym chwilę poczekał, i poszedł. Po dokładnie dwóch godzinach czekania i patrzenia, jak mnie mija na korytarzu, w końcu znalazł dla mnie chwilę czasu. Wziął mnie do jakiegoś pokoju, rozłożył się na krześle i zapytał co robię, czym się zajmuje, co umiem? Kiedy zacząłem opowiadać mu o sobie, do pokoju weszła Joanna Kluzik-Rostkowska z posłem Kamińskim i powiedziała Poncyliuszowi żeby sobie poszedł gdzie indziej, no więc wyszliśmy…
Chcesz powiedzieć, że weszła i zwyczajnie powiedziała, żebyście sobie poszli?
Właśnie tak. Po prostu „Idźcie gdzieś stąd” czy coś w tym stylu i tyle. Resztę naszej i tak krótkiej rozmowy dokończyliśmy w pustym pokoju, a więc na stojąco. Ustaliliśmy, że w związku z brakiem planów i dopiero kształtującą się strategią kampanii, skontaktuję się z nim telefonicznie w poniedziałek. I wówczas spróbuje mnie przydzielić do jakiegoś konkretnego zadania. To był piątek, więc po 3 dniach zadzwoniłem do posła z pytaniem czy już mogę wejść i działać. Odpowiedź udzielona telefonicznie przypominała tę z piątku, czyli ustaliliśmy, żebym zadzwonił w środę rano. Zadzwoniłem. Poseł odebrał, ale poprosił o telefon o dwunastej. Zadzwoniłem tym razem bez odpowiedzi. Pomyślałem, że widocznie jest zajęty, więc wysłałem esemesa informując, że będę dzwonił po 14tej. Zadzwoniłem ale i tym razem nie udało się. Ponieważ trochę żyję na tym świecie, rozumiem, że nie każdy może od ręki odebrać telefon, i że na pewno ma masę ważniejszych spraw niż odbieranie telefonów, choćby nawet wcześniej umówionych.
No i co? Czekałeś aż oddzwoni, czy jak?
Obawiając się, że jeśli będę czekał bezczynnie, to mogę się zwyczajnie nie doczekać, zadzwoniłem do Elżbiety Jakubiak. Ponieważ Poncyliusz podczas piątkowej rozmowy, głośno rozważał wariant umieszczenia mnie w grupie pani Jakubiak, zadzwoniłem do niej z pytaniem, czy by mnie przyjęła. Zgodziła się i zaproponowała jakoś dwa dni później spotkanie w siedzibie sztabu na Nowogrodzkiej. Na spotkanie nie przyszła, coś jej wypadło, ale poprosiła bym skontaktował się z szefem jej grupy, z człowiekiem którego nazwała swoją prawą ręką a którego z litości, bo sporo będzie tu o nim złego, z imienia nie wymienię. No cóż, ten pan, chłopak mniej więcej w moim wieku, a więc niewiele po trzydziestce, stał na czele czteroosobowej grupy, zajmującej mały pokoik z widokiem na dach sąsiedniego budynku. Przedstawiłem mu się, powiedziałem po co i na czyje polecenie przyszedłem, po czym we dwóch udaliśmy się do sąsiedniego pustego pokoju pogadać. Na pytanie od kogo jestem, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, a na moje pytanie co mam robić, dostałem znaną mi już śpiewkę że nie wiadomo, że jest mały bałagan i że na razie sobie po prostu jesteśmy. Po tym krótkim badaniu, wróciliśmy do pokoju i tak zaczęła się moja praca w sztabie.
Praca, czyli co?
W skład grupy wchodziło od tej pory 6 osób – owa prawa ręką Jakubiak… a, niech będzie – Michał, 3 studentów (dwóch z Krakowa, jeden z UW), jedna dziewczyna o imieniu Marysia, no i ja. Potem pojawiło się jeszcze paru studentów. Przychodziłem tam na parę godzin dziennie i te godziny, tego pierwszego dnia przesiedziałem. Po prostu. Nie było absolutnie nic do roboty.
Ale oni coś tam robili, czy nie?
No, nie bardzo. Albo siedzieli przy laptopach i coś tam dłubali, albo się kręcili bez sensu w kółko. Wiesz jak to jest, byli ludzie, ale nie było decyzji. Nie było pomysłu co z tym wszystkim dalej.
No a Poncyliusz, albo Kluzik przychodzili tam, żeby się dowiedzieć co się dzieje?
Skąd! Oni byli na wyższym poziomie że tak powiem wtajemniczenia. Przychodzili na posiedzenia szefów sztabu a potem gdzieś lecieli. Pamiętam nawet jak ci dwaj z Krakowa narzekali, że z tą ‘warszawką’ nic się nie da robić, i takie tam, i że oni tu przyjechali na własny koszt i szlag ich trafia że nie mogą konkretnie działać… Posiedziałem więc znów te parę godzin, pogadałem trochę o polityce, ale też nie za wiele, bo jakoś się nie kleiło, i poszedłem sobie z nadzieją że jutro będzie lepiej. No i faktycznie było lepiej, bo pojechałem z Michałem do Hotelu Europejskiego zobaczyć salę w której miał być robiony call center i tym podobne pomysły sztabu…
A co ci się nie podoba z tym call center? Przecież wszyscy byli zachwyceni.
Byli zachwyceni, bo to niby taka nowoczesna koncepcja. Że niby wielki świat, Europa. A przecież to była czysta fikcja. Jak myślisz, ile osob dziennie tam dzwoniło? I po co? Wielkie mi call center! Przecież to w ogóle nie miało przełożenia na wynik wyborów. Szkoda nawet gadać.
No dobra. Pojechaliście do tego call center.
Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy. Kolejnego dnia wreszcie się coś znalazło. Miałem obdzwonić listę warszawskiego honorowego komitetu poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego, i zaprosić osoby które się na niej znajdowały na wiec inaugurujący kampanię prezesa PiS – miał się odbyć na Placu Teatralnym. Miałem dzwonić do ludzi, nie wiedząc nawet, gdzie te autorytety na owym placu mają się spotkać. Więc najpierw dzwoniłem do nich, pytałem czy przyjdą, a na pytanie gdzie mają się stawić, odpowiadałem że nie wiem, ale że ktoś zadzwoni jeszcze dziś, albo jutro rano, czyli w dniu wiecu. Na tej liście było około stu osób. Ja obdzwoniłem połowę, potem miał ktoś poinformować resztę, a wieczorem jeszcze raz te sto telefonów wykonać żeby poinformować tych ludzi o miejscu spotkania. Paranoja. Nikt z tych ludzi w grupie Jakubiak nie umiał mi powiedzieć, gdzie będzie to spotkanie, nie wiedział kogo o to zapytać, nie wiedziała też posłanka Jakubiak. No i dzwoniliśmy do całej masy poważnych ludzi – profesorów, doktorów, aktorów, piosenkarzy, twórców – kompletnie bez sensu. W końcu ktoś podjął decyzję, i te telefony rozpoczęły się od nowa - do tych samych osób, tym razem by podać miejsce spotkania członków komitetu – boczne wejście do Teatru, od ulicy Wierzbowej.
No ale ja pamiętam, że ten pierwszy wiec, ze względu na powódź, miał się wyłącznie sprowadzać do koncertu-zbiórki właśnie na powodzian?
No tak. Tyle że najpierw miał być Kaczyński z krótkim wystąpieniem na tle tego komitetu złożonego ze znanych ludzi, a później ten koncert. No i chodziło o to, żeby zebrać z jednej strony tych artystów, a z drugiej profesorów i innych. Wszystko po to by pokazać, że Prezesa wbrew temu co mówią media, popierają ludzie z różnych środowisk, także ci że tak brzydko powiem „z górnych szczebli drabiny społecznej”.
Dobra. Więc dzwonisz.
W trakcie owego obdzwaniania członków tego komitetu, okazało się że nagle część artystów zrezygnowała z udziału w wiecu. Okazało się, że ktoś, prawdopodobnie ze sztabu, ich wszystkich zniechęcił.
Skąd wiesz, że ze sztabu? I że w ogóle zniechęcił.
Jakubiak powiedziała, że to ktoś od nas. Padło nawet nazwisko, ale poprzedzone wyrazem „chyba” więc go tu nie powtórzę. I zaraz potem zaczęła dzwonić do kolejnych, znanych sobie piosenkarzy i kompozytorów z prośbą, czy oni by nie mogli ściągnąć na ten wiec innych piosenkarzy, w miejsce tych którzy się wycofali.
A więc jest wiec…
To była chyba sobota. I wtedy okazało się, że ktoś wymyślił, że honorowy komitet, zamiast stać na scenie tuż za Jarosławem Kaczyńskim, zostanie stłoczony tuż przed sceną, za barierkami, w miejscu gdzie zazwyczaj stawia się młodzieżówkę. Przyszedłem na plac gdy była już masa ludzi, więc o tym nie wiedziałem ale powiedziano mi o tym na drugi dzień w sztabie. No więc oni wszyscy – jak mówię, profesorowie, artyści i inni – stali za barierkami, do których przyciskał ich zebrany na placu tłum. I pamiętam, jak właśnie wtedy sobie pomyślałem, że gdybym to ja był w takim komitecie, i gdyby mnie w taki sposób potraktowano, na kolejny już bym zwyczajnie nie przyszedł.
Słyszałem, że tam nic nie było w ogóle słychać.
Zero. Nagłośnienie było tak fatalne, że to co mówił kandydat słyszeli tylko ci co stali 10 metrów przez sceną. Reszta osób które stały albo dalej, albo gdzieś po bokach, kryjąc się przed upałem, nie słyszała dokładnie nic. Sprawdziłem to osobiście przemieszczając się w tym celu po placu. Oto jak wyglądała organizacja inaugurującego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z wyborcami, zorganizowana przez ludzi pracujących dla niego w sztabie. Nie wiem kto to zrobił, ale wiem, że ten ktoś to zwyczajnie spaprał. I nie jestem pewien, czy chcę nawet wiedzieć, jak wyglądały inne wiece.
Z tego co opowiadasz o sytuacji wewnątrz sztabu, wynika, że inaczej być nie mogło.
Ogólne wrażenie miałem takie, że nikt tu nie ma żadnego planu. Ciągle widziałem jakiś ludzi i posłów, którzy łazili po korytarzu i zaglądali do pokoi – jakby wszyscy wszystkich szukali. Drugie spostrzeżenie to takie, że tam w ogóle nie było osoby która wyróżniałaby się zdecydowanym działaniem. Brakowało dyrygenta. Stale miałem wrażenie, że oni wszyscy się tak o siebie ocierają, uważając tylko, żeby nie nadepnąć komuś na nogę - w końcu nikt do końca nie wiedział kto był pod kogo podwieszony. Poza tym, miałem wrażenie, że każdy chciał być na tyle „mocno” zaangażowany, by w razie sukcesu móc powiedzieć że to w części dzięki niemu, ale jednocześnie na tyle „powierzchownie”, by w razie porażki nikt nie mógł zwalić na nich choćby części odpowiedzialności. To oczywiście było źródłem owej bezdecyzyjności, która każde zadanie czyniła nielogicznym, częściowym, i ogólnie trudnym do wykonania, jeśli już w ogóle jakieś się pojawiło.
Dobra. Lećmy dalej.
Jakoś tak zaraz po tym wiecu, prace grupy do której należałem, zaczęto stopniowo przenosić do Hotelu Europejskiego. Wynajętą tam na miesiąc salę podzielono na sektory, które miały pełnić funkcje kawiarenki, biura, sali debat, no i tego call center. Salę tę wynajęto za kwotę której nie wymienię, ale z nóg zwalała nie tyle kwota wynajmu, bo akurat w Warszawie to standard, ale sposób w jaki ją wynajęto - o dwa tygodnie za wcześnie. I przez te dwa tygodnie stała pusta, odwiedzana od czasu do czasu przez różnych ludzi pracujących w sztabie, lub dla sztabu, którzy mieli z niej zrobić wyżej wspomniane centrum... Po prostu stała pusta, bo ktoś tam nie umiał podjąć decyzji co, jak i kiedy. Ogólnie ciężka sprawa. Nawet harmonogram przebudowy tej sali wskazywał na to, że osoba która się tym zajmowała, a była nią owa prawa ręka pani Jakubiak, nie miała ani wyczucia, ani pojęcia o planowaniu. Ekipa odpowiedzialna za wystrój, montaż przepierzeń pomiędzy poszczególnymi wspomnianymi częściami została poproszona o wykonanie tej pracy w czwartek, a już na drugi dzień kazano jej to rozbierać, bo w sobotę w tej sali miało odbywać się jakieś wesele. Po weselu, znów wezwano tą ekipę, która ponownie wszystko zmontowała. Gdy zapytałem osobę z mojej grupy, czy nie można było odłożyć pierwszego montażu na poniedziałek po weselu, tak by nie robić tego dwa razy, dostałem odpowiedź że nie ma problemu bo najgorzej montuje się pierwszy raz, potem już idzie szybciej. Dobre!
Salę w końcu wykończono. Powstał kącik dla dzieci. Żadnych dzieci wprawdzie tam nie widziałem, za to bardzo spodobało się to dziennikarce z TVN, która będąc w stanie błogosławionym widocznie dostrzegła w tym jakiś urok. Była kawiarenka z mapą II RP i stylowymi krzesłami, miejsce dla dziennikarzy, sala gdzie odbywać się miały debaty, no i sala obok, w której miano wyświetlać to co będzie się działo w sali debat, gdyby w pierwszej zabrakło miejsca.
No ale, jak patrzymy na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, to jednak wszystko jakoś działało, i to nawet nienajgorzej. Sam tam byłem, i pomijając opisywane już przeze mnie zamieszanie z tą naszą debatą, nie wyglądało to najgorzej.
Tak. Jakoś. Wszystko działało jakoś. Będąc jeszcze na Nowogrodzkiej, zwróciłem uwagę, że na stronie jarosławkaczynski.info czyli oficjalnej stronie kandydata, godło Polski nie jest biało czerwone, a biało-niebieskie…
O tak! To też nasz Antek zauważył. Strasznie się wściekał, że to jest kompletna porażka…
Osoby w mojej grupie odpowiedziały mi, że oni już to zgłaszali, ale nikt nie reaguje. Nie wiem komu i gdzie zgłaszali. Ja to zgłosiłem poseł Jakubiak, która podenerwowana odpowiedziała mi, żeby jej nie zawracać głowy... była tuż przed jakimś telewizyjnym występem. Pewnie jakimś ważnym. Ale zdziwiło mnie, że mniej ważnym okazała się ewentualna kompromitacja kandydata na którego rzecz pracuje. Że nie ma nagle znaczenia, jak kampania Jarosława Kaczyńskiego zostanie przez ten błąd odebrana przez internautów, albo jak on sam zostanie wyszydzony przez media.
Media na to chyba nawet nie zwróciły uwagi…
Nie wiem. Może ich to zwyczajnie nie obchodziło. Wtedy jednak zrozumiałem, skąd się brały te wszystkie potknięcia Lecha Kaczyńskiego. Nie jego potknięcia, ale ludzi, którzy organizowali jego prace. To przyznanie orderu Jaruzelskiemu, wieszanie flagi do góry nogami itd. Kiedy sobie pomyślałem, że on w swej nieświadomości mógł się otaczać właśnie takimi ludźmi, po raz pierwszy zrobiło mi się smutno. Bo przyszło mi nagle do głowy, że tak naprawdę mógł być w tym pałacu zupełnie sam.
Przesadzasz.
Nie wiem. Może. Ale tak sobie wtedy pomyślałem.
Naszym głównym zadaniem zapoczątkowanym już na Nowogrodzkiej a potem w hotelu było tworzenie harmonogramu debat. No i rzecz jasna wymyślanie tych debat i dobieranie do nich prelegentów. No więc wymyślała nasza grupa temat, np. sprawy zagraniczne, i jako prelegenta dobierała posła Kowala. Albo debatę na temat wojska, i wpisywała w rubryce obok, że poprowadzi to ktoś tam równie znany. Tym mniej więcej zajmowała się 6 osobowa grupa, poza od czasu do czasu przenoszeniem krzeseł z miejsca na miejsce pod dyktando prawej ręki Jakubiak, który najwyraźniej czuł się dzięki takim pustym zadaniom spełniony. To naprawdę było wyjątkowe. Tam nie działo się w tych dniach nic, a on ciągle chodził to tu to tam, gdzieś jeździł, wracał, wydawał nic nieznaczące polecenia... Na moją prośbę, by mi powierzył adaptację kawiarni Batida…
Co to jest Batida?
No, tam obok jest taka kawiarnia i był plan, żeby ją wykorzystać na rzecz kampanii. No więc, kiedy mu powiedziałem, że Jakubiak zgodziła się bym się tym zajął, on się normalnie obraził…
O co?
No nie wiem. Że coś załatwiam z Jakubiak za jego plecami, chyba. No i odpowiedział, że nie dam sobie rady, bo to duża operacja logistyczna. Wiesz, że ja jestem inżynierem na budowie. Ogarnięcie budowy, zorganizowanie pracy robotników, podwykonawców, dostawców materiałów tak by zmieścić się w wyznaczonym czasie, można nazwać operacją logistyczną. Umówienie się z projektantem wnętrz, który zaprojektuje wystrój kawiarni i go wykona nie mogło być czymś dużym, a już na pewno żadną tam logistyką. Najwyraźniej dla prawej ręki posłanki Jakubiak to było coś. Wspominam o tym z dwóch powodów. Od tej chwili wzrastała we mnie niechęć do pracy w sztabie, do tego ciągłego udawania, robienia sztucznego tłumu, i wszystkiego tego co nie miało nic wspólnego z pracami sztabu jako takimi. Cholera, cała para szła w gwizdek. Drugi powód dla którego ci o tym mówię, to ten, by pokazać jacy ludzie pracowali na rzecz Jarosława Kaczyńskiego także na poziomie niższym. Nie tym poselskim, ale tu gdzie przekazywane były gdzieś tam wyżej wypracowane, jeśli już, zadania. I że to wszystko w związku z tym nie mogło się udać. No i jeszcze taka wstawka.... ta Batida. W końcu z niej nic nie wyszło. Stała pusta, bo kawiarnia przeniosła się do budynku obok. I każdy kto przechodził obok mógł zobaczyć mizernotę tego co powstało... na zewnątrz nad witryną wisiały dwa małe głośniczki, osłonięte przed deszczem folią, przez które w kółko leciały przemówienia Kaczyńskiego. Leciały, ale nikt nic nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, bo hałas przy Krakowskim, przejeżdżające autobusy, gwar uliczny skutecznie te głośniki zagłuszał. A to były takie najgorsze, beznadziejne pudła. Nawet gdyby tam była cisza, też pewnie słychać by było wyłącznie jakieś bełkotanie.
Potwierdzam. Byłem, słyszałem.
No i jeszcze ten smutny plakat z Jarosławem, w szybie pustego lokalu. Wtedy zrozumiałem że przegramy. Bo wiesz, nawet te debaty były tworzone ot tak dla tworzenia. A potem i tak najczęściej okazywało się, że z jakiś tam powodów debata musi się odbyć w innym terminie, albo godzinę wcześniej, albo dwie później. Ja dwukrotnie przyszedłem na koniec, nie wiedząc nawet, że debata została przeniesiona. Wiedzieli tylko ci, co zmiany wprowadzali, media które były o tym informowane, i nikt więcej. Siłą więc rzeczy najczęściej była na nich garstka osób.
Co się dziwisz? Miała się zacząć o 15.30, zaczęła się o 16, ale i tak cud, że do niej doszło.
Szkoda że nie podchodzono do tych debat jako elementu konsolidującego wyborców, albo ich edukującego. Wystarczyło, że były media. Sala mogła być pusta, byle w pierwszych rzędach ktoś siedział, byle w kadrze wszystko dobrze wyglądało.
O ile wiem, ich nawet i tak za bardzo w telewizji nie pokazywali.
No bo to wszystko nudne i bezsensowne było... na tyle, że w tym czasie nosiłem się z zamiarem zrezygnowania z pracy w sztabie. Nie mam w sobie tyle fałszu, by stale chodzić wśród takich ludzi i udawać, że wszystko gra. I nie ma we mnie zgody na to by uprawiać taką fikcję, i to z takim zaangażowaniem, że gdyby którąkolwiek z tych osób zapytać w tych dniach dlaczego nic nie robimy, pewnie by się obraziła. Ja tak nie umiem. Strasznie mnie wtedy nosiło, i coś się we mnie gotowało. Bo to nie były zwykłe wybory. Najpierw wygrana PO w wyborach parlamentarnych, a potem ta sprawa ze Smoleńskiem,... to były wybory wyjątkowe. To była walka o przyczółek w postaci Pałacu Prezydenckiego, reduty która mogła pomóc w odtworzeniu silnie zranionej prawicy, ale już na bazie młodszego pokolenia. A tu, dosłownie, takie byle co. Dlatego po raz kolejny zwróciłem się do pani Jakubiak z prośbą o przydzielenie mi konkretnego zadania. Zaproponowałem jej że zrobię własną debatę, i będzie to pierwsza debata blogerów w Polsce.
To ta nasza
Tak. Pomysł wydawał mi się ciekawy. Jest tak, że każdy kto wpisze w google hasło „debata blogerów”, na pierwszym miejscu wśród wyników otrzyma link do debaty Komorowskiego z blogerami, ale to była debata video, poprzez Internet. Moja debata miała być debatą blogerów z blogerami, na żywo. Po raz pierwszy w Polsce. I to wydarzenie miało kojarzyć się i być już na zawsze przypisane Jarosławowi Kaczyńskiemu, któremu zarzuca się wstecznictwo i niezrozumienie tego co nowoczesne. Jakubiak powiedziała, żebym to robił. To było w biegu. Ona od jakiegoś czasu nie odbierała ode mnie telefonów, więc gdy spotkałem ją w sztabie po prostu poleciałem za nią, przedstawiałem swój pomysł, a ona wsiadając do auta powiedziała żeby robić. Tak całkiem bez zgłębiania się w to co mówię, miałem wrażenie że na odczepnego. Ale to wtedy nie było ważne. Ważne było to, że powiedziała tak, i że miałem się z tym zgłosić do tego jej Michała. Zgłosiłem się. Wyznaczył mi czwartek tuż przed wyborczym weekendem I-szej tury. I o godzinie 15.30. Zapytałem jednego z tych studentów z Krakowa, czy chciałby mi pomóc i się tym zająć. Powiedział, że okay, i od razu przedstawił mi listę swoich blogerów. W momencie gdy mu powiedziałem, że mam swoje plany, napisał mi że nie jest zainteresowany, że swoją rolę widział tylko w zaproponowaniu tych blogerów. Ale skoro wybrałem innych, to jego to przestaje interesować. Poprosiłem go więc przynajmniej o umieszczenie informacji o tej debacie na stronie www. Powiedział, że to nie z nim trzeba gadać, ale z Marysią. Miał mi w związku z tym przesłać jej numer, ale na tym się zakończyło. Zresztą wiedział o niej Michał, i też nic. Informacji o debacie, o tak pionierskiej debacie, nie umieszczono na stronie www.jaroslawkaczynski.info. I wtedy zrozumiałem, że oni tej debaty nie chcą.
Wiedziałem, że tam się coś niedobrego dzieje. Ale rozmawiałem z Kluzik i ona obiecała, że będzie miała na wszystko oko.
Ona nie mogła mieć na nic „oka”, bo była wciąż umordowana swoją pracą, i tyle tylko, że w tamten czwartek pokazała się w sztabie i oni pewnie uznali, że skoro ona się z nami zna, to lepiej nie robić kłopotów. Zresztą sam widziałeś. Ona była zmęczona i przygnębiona. Rozmawiała z nami, patrząc od niechcenia w komórkę. Nie bardzo obchodziło mnie co mówi, miałem co innego na głowie, ale zapamiętałem coś co zrobiło na mnie duże wrażenie. Ona powiedziała ci na koniec tej rozmowy, że ma już dość, że jest zmęczona, i że już nie może się doczekać, aż znów wróci do domu o normalnej porze i zrobi dzieciom kolację... zresztą wciąż teraz o tym gada w telewizji. Zapamiętałem to, bo gdyby padło to z ust „zwykłej” kobiety, to byłaby to bardzo piękna, i zdrowa reakcja. Ale powiedziała to szefowa sztabu! Demonstrując tak całkowicie psychiczne i motywacyjne rozbicie i to w połowie drogi, bo wciąż jeszcze przed drugą turą, utwierdziła mnie w przekonaniu, że to nie może się udać. No i jeszcze ten Poncyliusz. Pamiętasz, jak on do nas podszedł i bez zwykłego „dzień dobry” czy „przepraszam” zapytał ją o coś, i bez słowa poszedł. Ty mu nawet powiedziałeś „dzień dobry” i wysunąłeś dłoń, a on nic. Polityk, cholera. Przecież jego pierwszym, i najprostszym obowiązkiem jest się uśmiechać do nieznanych sobie ludzi i ściskać im te dłonie. Tak po prostu. Zresztą nie ważne...
Był zajęty. Miał sprawy.
Jasne, że miał sprawy. Tyle że my to rozumiemy, ale ludzie, których on spotyka na co dzień mogą mieć to w nosie. A skąd wiesz, czy to nie jest jego stały styl? I skąd wiesz, co sobie o tego typu stylu myślą ci, którzy są mniej wyrozumiali?
Niech ci będzie.
Wyście się rozglądali ciekawie po sali, podczas gdy ja siedziałem wkurzony i napięty. Pierwszy rzut oka na salę debat uświadomił mi zaraz po wejściu, że ludzie od Jakubiak zbojkotowali nie tylko umieszczenie debaty na stronie www, ale i sama debatę. Sala nie była w ogóle przygotowana…
To już kiedyś opowiadałem.
No to ja jeszcze dodam parę obrazków. Nie było foteli dla prowadzących, nie było nagłośnienia. Zdjąłem z podium mównicę, postawiłem na niej fotele, poprosiłem chłopaków od nagłośnienia o podłączenie i rozdanie mikrofonów. Wszystko na szybko. Gdy skończyłem była prawie 16, czyli po czasie. Trzeba było zaczynać. Tuż przed rozpoczynającą debatę mową prowadzącego, podszedł do mnie jakiś wyraźnie zdenerwowany pan z pytaniem co tu się dzieje. Zdezorientowany twierdził, że pytał kogoś ze sztabu (to był człowiek z grupy w której pracowałem), co to za debata teraz będzie, i otrzymał odpowiedź że to nic takiego. Żeby przyszedł o 17.
Obrazili się i tyle.
Niech się obrażają, ale tu chodziło nie o nich. Ja myślę, że im tak naprawdę w ogóle nie zależało na wyniku tych wyborów. Że on był gdzieś tam daleko na horyzoncie myśli, a tymczasem ważniejsze na co dzień było to całe łażenie i lansowanie się. Ale Piotr Pałka - ten który debatę prowadził – chłopak też jakoś w moim wieku był rewelacyjny. Naturalny, niezepsuty, młody dziennikarz.... no i blogerzy, każdy na swój sposób ciekawy i oryginalny. Na debatę przyszło około 20 osób…
Było więcej.
Niech będzie, że więcej. Ale i tak, zważywszy na brak informacji na stronie www, na wczesną godzinę (w Warszawie pracuje się zwyczajowo do 17tej) było świetnie. Po części w której pytania zadawał Prowadzący...
Dobra. O tym ja już pisałem na blogu. Opowiadaj dalej.
To był mój ostatni raz w sztabie. Więcej tam nie byłem.
Powiedz mi tylko, czemu ci tak zależało, żeby w ogóle dziś zacząć o tym mówić? Rozmawialiśmy przecież wiele razy wcześniej, i zawsze zgadzaliśmy się, że nie ma co w tej kampanii więcej grzebać.
Gdy zrezygnowałem z pracy w sztabie, obiecałem sobie że to co tam widziałem nie ujrzy światła dziennego. Wstyd, więc nie ma o czym opowiadać. I tak było do chwili gdy Marek Migalski swym otwartym listem rozpoczął jeden z najcięższych ataków medialnych na osobę Jarosława Kaczyńskiego jakie pamiętam. Na człowieka bez którego PiS nie przetrwa roku. Atak o tyle wyjątkowy, że już właściwie nie na to co on mówi, ale jak mówi i że w ogóle mówi. Atak w którym chodzi o pokazanie, że to jest człowiek szalony, opętany nienawiścią, wynikającą z głębokiej depresji po stracie brata. I gdyby zasadę „o rodzinie tylko w rodzinie” złamał sam Migalski, mimo wszystko, poseł niższej rangi, zdania bym nie zmienił. Ale nie mogłem zachować się inaczej, gdy pożywki dla mediów swymi komentarzami dostarczyła i Elżbieta Jakubiak, która przedłużyła atak na Prezesa tekstami o konieczności debaty wewnętrznej - ciekawe, że prowadzonej na zewnątrz. Na pomoc, niestety nie Prezesowi, a zawieszonej za nielojalność koleżance, przybyła posłanka Kluzik, podważając u Olejnik, stanowisko Prezesa w sprawach tak fundamentalnych jak współpraca rosyjsko-niemiecka. Ich nielojalność każe mi dziś mówić. Po to by pokazać, kim są ludzie, którzy dali przyzwolenie mediom by uderzyć w ich szefa. Chciałem pokazać, że ci co dziś błyszczą w mediach, mając się za pokrzywdzonych, są autorami porażki Jarosława Kaczynskiego, który przez takich ludzi mógł wygrać tylko dzięki bożej pomocy i wbrew swemu sztabowi.
No ale przecież Jarosław Kaczyński osiągnął wspaniały wynik. Porównaj to z prognozami z czasów jeszcze sprzed paru miesięcy. Porównaj to z notowaniami samego PiS-u.
Posłuchaj. On miał wygrać. Popatrz na Komorowskiego i przypomnij sobie, co sam mówiłeś jeszcze wiosną. Że taką miernotę pokona każdy. A z tą całą siłą, jaką nam dało to, co powszechnie nazywamy Solidarnymi 2010, on miał być rozniesiony w pierwszej turze. Przypomnij to sobie. I popatrz dziś, jak oni z tą ohydna satysfakcją pokazują te migawki z czasu kampanii, te z gibającym się Migalskim, z tym idiotycznym kwiatkiem w zębach. Ty myślisz, że komu się to spodobało? Ilu ludzi uznało, że to jest to czego oni chcą. Jakieś, przepraszam dziwadło w kolorowych szmatkach żrące kwiatki!
No ale ty nie narzekałeś na Migalskiego, ale na tych studentów w sztabie w Hotelu.
No ale to wszystko to był sztab. I ci studenci i Jakubiak i Migalski. To właśnie ten sztab organizował kampanię. To sztab wymyślał strategię. Przecież nie możemy wymagać od Kaczyńskiego, żeby on sobie to wszystko sam ułożył. Wybory prezydenckie to wielkie przedsięwzięcie, którego prowadzenie kandydaci na całym świecie zlecają osobom zaufanym, i które to w razie wygranej kontynuują swoją pracę na wysokich stanowiskach u boku zwycięzcy. To wszystko działa jak naczynia połączone. Nawet nie chce mi się tego tłumaczyć.
No ale chyba widział co się dzieje?
Wcale nie musiał widzieć. Każdy ma swoje zadanie. A jeśli idzie o Kaczyńskiego, to nie zapominajmy, że to że on w ogóle wystartował w tych wyborach, to był gest wręcz nieludzki. Wygranie tych wyborów to był ich obowiązek. A jeśli chcesz mówić o jego winie, to ona mogłaby się ewentualnie sprowadzać tylko do tego, że akurat im kazał poprowadzić tę kampanię. Mówię ci to wszystko, żeby każdy kto to przeczyta, wiedział jak słuszną decyzję podjął Kaczyński zawieszając Jakubiak i wyrzucając Migalskiego... ale też właśnie jak bardzo się z tą decyzją spóźnił. Mówię ci to, by pokazać że ponad interes partii, i lojalność wobec lidera, oni wybrali swój interes, swoje ambicje i wzajemną lojalność względem siebie. I że to kryterium koleżeństwa w przypadku posłanki Kluzik, już teraz doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, że zamiast lojalności względem prezesa własnej partii, wybrała lojalność względem wiceprezesa partii opozycyjnej, Grzegorza Schetyny! Mówię ci to żeby pokazać, że w kontaktach z PO podczas prac sztabowych, osoby te najwyraźniej przejęły sposób myślenia i zachowania tych pierwszych. Poprosiłem cię też wreszcie o tę rozmowę, by ten kto to czyta, zrozumiał, że względem PiS-u media stosują zasadę kija i marchewki. Bo gdy podczas kampanii PiS szedł w złą stronę, mówiono o świetnych wynikach Kaczyńskiego... aż w końcu przegrał wybory. Teraz gdy Kaczyński wrócił na dobrą drogę, i stara się wszystko poukładać i odbudować dawną pozycję, gdy PiS zwiera szeregi, próbuje się go z tej drogi odwieść, insynuując załamanie nerwowe depresje, niepoczytalność – tłumacząc tym wszystkim aktualnie słabe wyniki w sondażach. I oni wiedzą co robią. Bo gdy w PiS pierwsze skrzypce grał Kurski, Ziobro, czy Macierewicz, partia ta miała i Rząd i Sejm i Prezydenta. Ale wtedy ktoś wymyślił, że tych ludzi trzeba wysłać do Brukseli, tak by nie było komu pilnować polskiego podwórka. Wyjechali, a ich miejsce zajęli ludzie, którzy dobrze bawili się w czasie kampanii... Jasna cholera, popatrz, oni przebrani za dzieci kwiaty grali na gitarach i śpiewali piosenki podczas gdy pisowscy wyborcy wciąż byli pogrążeni w żałobie i szoku po utracie swego Prezydenta! Potrafisz to pojąć?! A teraz zbratani tą wspólną dobrą zabawą, uderzyli w Kaczyńskiego w sposób absolutnie bezpredecedensowy. Dla takich ludzi nie ma miejsca w pierwszych szeregach tej partii, bo ona przez takich ludzi słabnie, i traci zdezorientowanych takim zachowaniem wyborców. Nie ma w nich szczególnie miejsca dla polityków, którzy, choćby jak Joanna Kluzik-Rostkowska, publicznie oznajmiają, że nie widzą wielowiekowej już przecież współpracy rosyjsko-niemieckiej. I że jeśli Jarosław Kaczyński tak twierdzi to dlatego, że wpadł w jakieś niedobre psychiczne kłopoty. Bo to jest groźne już nie tylko dla samego PiS-u, ale jak pokazuje historia jest groźne dla Polski.
Tośmy sobie pogadali.
Owszem. Dziękuję.
To ja ci dziękuję







środa, 29 września 2010

RFE, Radio Liberty

WIADOMOŚĆ  DNIA.

Legendary American director Arthur Penn dies at 88

Born in 1922 to a family of Philadelphia immigrants

Multimedia
Published: September 29, 2010

Radio trzeszcząca Europa



Jak zagłuszano wolne stacje.


Przez wiele powojennych lat miliony Polaków kręcąc gałkami radioaparatów wśród szumów, trzasków i muzyki emitowanej z zagłuszarek wyławiały głosy spikerów Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa (która zaczęła nadawać 50 lat temu, 3 maja 1952 r.), sekcji polskiej Głosu Ameryki, BBC i innych rozgłośni. Do 1988 r. toczyła się radiowa wojna między nadawcami polskich audycji i tymi, co je zagłuszali. 


MAREK HENZLER 



15 września 1951 r. Nikołaj Psurcew, minister łączności ZSRR, otrzymał tajny raport „O audycjach Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa nadawanych na Polskę i utworzeniu systemu ich zakłócania”. Podpisał się pod nim A. Żarow, szef Głównego Zarządu Łączności Radiowej, który wykonując polecenie wynikające z uchwały rządu radzieckiego (nr 14148–rs z 11 VIII 1951 r.) z towarzyszami Sawkowem i Pawłowiczem odwiedził Polskę.
 Warszawa, budynek Ministerstwa Komunikacji. 12 nadajników z XIII piętra zagłuszało obce audycje. 
Delegaci z Moskwy zapoznali się z radiostacjami w Warszawie, Szczecinie, Gdańsku, Gdyni, Krakowie, Katowicach i Radomiu oraz odwiedzili warszawskie zakłady wytwarzające aparaturę nadawczą i odbiorczą. Zorganizowano im specjalne nasłuchy i pomiary siły odbioru obcych stacji. Ustalono, że w ciągu doby do Polski dociera 30 audycji nadawanych z Londynu, Rzymu, Watykanu, Belgradu, Paryża, Madrytu, Ankary i z rozgłośni Wolna Europa. „Na terytorium Polski nie zorganizowano żadnej ochrony przed audycjami antypolskimi. Zorganizowane od lipca 1950 r. zakłócenia audycji antypolskich nadawanych przez Głos Ameryki, przez stacje Związku Sowieckiego, obejmują i skutecznie chronią tylko w zakresie niewielkiej liczby częstotliwości” – raportował Żarow.

Kłopotliwe fale krótkie.
Zdaniem eksperta nie powinno być problemów z ochroną Polski przed audycjami nadawanymi na falach średnich. Można je zakłócać za pomocą już istniejących i nie w pełni wykorzystanych nadajników, które trzeba jednak uzupełnić dodatkową siecią nadajników małej mocy. Natomiast „niewielkie rozmiary terytorium Rzeczypospolitej Polskiej (mniej więcej 600 km ze wschodu na zachód i tyle samo z północy na południe) uniemożliwiają ochronę całego terytorium przed antypolskimi audycjami na falach krótkich”. Dlaczego? Wynika to ze specyfiki fal krótkich. Rozchodzą się one dwiema drogami – wzdłuż powierzchni ziemi na odległość rzędu 10 km oraz za pomocą wiązki odbitej od górnych warstw atmosfery, ale wówczas odbiór jej możliwy jest w odległości nie bliższej niż kilkaset kilometrów od nadajnika. W zależności od długości fali i czasu pracy nadajnika odległość ta może przekraczać nawet tysiąc kilometrów. W przypadku małej Polski jej własne stacje będą więc słyszalne wyłącznie poza jej granicami – zauważa Żarow.
Nieuzasadniona jest również budowa sieci nadajników zagłuszających audycje na falach krótkich wykorzystujących falę przyziemną. Potrzeba by ich kilkaset, a to wymaga dużych nakładów i stworzenia służby kontrolno-korygującej. „Mając na uwadze wspomniane powyżej trudności (...) najbardziej uzasadnionym technicznie i korzystnym ekonomicznie byłby system skoordynowanego wykorzystania środków Polski i Związku Sowieckiego w celu wzajemnej ochrony przed wrogimi audycjami antysowieckimi i antypolskimi. (...) Towarzysz Bierut (do 1956 r. lider polskich stalinistów, pełniący w latach 1947–1952 funkcję prezydenta państwa – przyp. aut.) w rozmowie ze mną potwierdził możliwość wykorzystania w tym celu środków radiowych Polski” – pisał Żarow.

O wzajemnej wymianie usług w zakłócaniu obcych rozgłośni kierownictwa krajów socjalistycznych rozmawiały już w 1950 r., ale w praktyce niewiele zrobiono. Konsul I. Borisow ze Szczecina jesienią 1951 r. donosił do Moskwy: „Na wsi radioodbiorniki są szeroko rozpowszechnione, a tam gdzie ich nie ma, kułacy organizują zbiorowe słuchanie, a następnie ustnie przekazuje się ich treść”. Było jasne, że niebawem ruszą sekcje krajowe Wolnej Europy (emigracyjna prasa ujawniła już nominację Jana Nowaka-Jeziorańskiego na dyrektora Rozgłośni Polskiej).
 Wola Rasztowska. Tutejsza radiostacja zakłócała audycje na falach średnich. 

24 października 1951 r. Rada Ministrów ZSRR przyjęła tajną uchwałę nr 4028-1849 ss „O stworzeniu na terytorium Polski przeszkód dla antypolskiej propagandy radiowej”. Ministra Psurcewa zobowiązano do zbudowania w Polsce systemu ochrony przed propagandą radiową na falach krótkich (za pomocą dostarczonych z ZSRR nadajników) i do udzielenia rządowi polskiemu wsparcia w organizowaniu obrony na falach średnich, z wykorzystaniem polskich środków technicznych. Do Polski ponownie miał wyjechać Żarow z większą już grupą specjalistów. Kopię tej uchwały, bez podpisu Józefa Stalina, przesłano Bolesławowi Bierutowi. Już w dwa miesiące później Stanisław Radkiewicz, minister bezpieczeństwa publicznego, wydał rozkaz nr 0171 (z 24 grudnia 1951 r.) o zorganizowaniu Służby BO (zagłuszania obcych radiostacji) oraz punktów K (z aparaturą zagłuszającą w Bydgoszczy, Wrocławiu, Szczecinie, Łodzi, Krakowie, Katowicach i Poznaniu).

Z Boguchwały na Wolną Europę.
– W lutym 1952 r. zostałem przyjęty do pracy jako pierwszy pracownik techniczny ledwie co otwartej ekspozytury Polskiego Radia w Rzeszowie – wspomina Wacław Peron. – Nasz program, wówczas jeszcze rzeszowsko-krakowski, szedł z nadajnika w Boguchwale i kończył się przed godziną 19, bo potem Boguchwałę przestawiano na zakłócanie Wolnej Europy.
Techników z rzeszowskiej ekspozytury centrala Polskiego Radia wyposażyła w czułe angielskie aparaty, którymi ci podczas dyżurów mierzyli skuteczność zakłócania obcych stacji. Meldunki szły do Warszawy i do miejscowego UB. – Pisaliśmy nieraz, że odbiór był zły, choć faktycznie sporo można było usłyszeć. Parę razy mieliśmy wizyty wściekłych panów z UB, którzy swoimi aparatami też to mierzyli – wspomina Peron. On sam najchętniej brał niedzielne dyżury, bo wtedy o godz. 10 Radio Paryż nadawało mszę odprawianą nad Sekwaną przez jego kuzyna ks. Floriana Kaszubowskiego. Po mszy prelekcje wygłaszała Wanda Piłsudska, córka marszałka.
– Radio robiło tylko audycje – tłumaczy dr inż. Romuald Borek, niegdyś główny inżynier rzeszowskiej rozgłośni. – Nasz program łączami, które należały do poczty, przesyłaliśmy do nadajników, które miały jeszcze innego właściciela. Taki podział pracy ułatwiał kontrolę tego, co szło w eter i pozwalał władzy wykorzystywać nadajniki do celów, na jakich jej najbardziej zależało.
Sam Borek też pamięta wizyty w rozgłośni panów w skórach, tyle że już z SB. Nie mogli uwierzyć, że tylko wskutek zjawiska interferencji fal radiowych w radioodbiornikach w Przemyślu tuż obok sygnału Radia Rzeszów pojawia się mocny sygnał Radia Tirana (Albania, która wówczas zerwała z Moskwą, nadawała audycje z pozycji prochińskich). Podejrzewali radiowców o sabotaż.

 Duch rywalizacji.
– Fachowo nazywało się to pokrywaniem korespondentów. Zagłuszarki dostrajaliśmy do zagranicznych nadajników na podstawie telefonicznych dyspozycji ze specjalnego punktu nasłuchu – wspomina emerytowany łącznościowiec. Zgodził się na rozmowę pod warunkiem nieujawnienia nazwiska. Za Bieruta, jako pracownik łączności i zarazem wieczorowy student politechniki, pracował na trzynastym, najwyższym piętrze budynku Ministerstwa Komunikacji przy ul. Chałubińskiego 4/6, gdzie do 1956 r. stało 12 nadajników zagłuszających fale krótkie. – Była to wygodna praca, byliśmy wszyscy młodzi i czasami nawet bez politycznych apeli ogarniał nas duch rywalizacji. Czyj sygnał będzie silniejszy? Tych z Monachium czy nasz – z Warszawy.
Inne warszawskie zagłuszarki stały m.in. w Forcie Mokotowskim przy ul. Racławickiej i na budynku dyrekcji kolei na Pradze. Audycje na falach średnich zagłuszała radiostacja w Woli Rasztowskiej, przeznaczona do nadawania II Programu Polskiego Radia. Miała ona dwa nadajniki i kiedy rozpoczynała audycje Wolna Europa, to jeden z nich przestawiano na jej częstotliwość. Program RWE zagłuszany był powielanym II Programem Polskiego Radia. Metodę tę, wykorzystując z kolei średniofalowe nadajniki awaryjne, stosowano także w innych rejonach Polski.
Pierwsza połowa lat 50. to m.in. wojna w Korei, bunt robotników w Berlinie wschodnim i słynny cykl audycji RWE „Za kulisami bezpieki” z płk. UB Józefem Światło. Władze zdecydowały się odciąć obywateli od wolnej i rzetelnej informacji, nie zważając na koszty. Mimo wcześniejszych zastrzeżeń eksperta Żarowa, zaczęto budowę sieci nadajników zakłócających falą przyziemną. Do ich zaprojektowania i budowy z całej Polski ściągnięto do Warszawy najzdolniejszych radiokonstruktorów.
Zakłady T-12 na Żeraniu (obecnie Warel) wytwarzały m.in. nadajniki dla poczty. Jak sobie przypomina Jerzy Szałkowski, emerytowany konstruktor z tych zakładów, potem, w tajnych warsztatach Centralnego Zarządu Radiostacji, montowano w nich specjalne wzbudniki, które generowały szumy i warkoty zakłócające odbiór obcych audycji. Także w tajnych warsztatach, a nie w zakładach T-12, montowano słynne szmitówki (zwane tak od nazwiska konstruktora), proste jednolampowe i przez to tanie nadajniki. Ich pomysłodawca otrzymał wysoką nagrodę, bo ich zasięgiem szybko można było pokryć duże miasta. W 1955 r. w Polsce pracowało 249 zagłuszarek.

Ale nie były one jedyną bronią w walce z obcą propagandą. Na wzór sowiecki rozwijano radiofonię przewodową. Pracowników radiowęzłów zobowiązano do natychmiastowego ich wyłączania w wypadku usłyszenia wrogiej audycji. W czerwcu 1953 r. Prezydium Rządu przyjęło uchwałę nr 418 o produkcji radioodbiorników radiowych o ograniczonym odbiorze zakresu fal krótkich. Minister Radkiewicz w kolejnych pismach domagał się od UB i MO wzmożenia walki z radiową propagandą, a prokuratura dostała uprawnienia do zajmowania korespondencji kierowanej na zagraniczne adresy kontaktowe obcych rozgłośni. Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej podaje, że represjom za słuchanie zagranicznych audycji poddano kilka tysięcy osób.

Poprawa odbioru.

Podczas poznańskiego Czerwca 1956 r. zdemolowano zagłuszarkę w budynku ZUS przy ul. Dąbrowskiego. W końcu października zbuntował się personel krakowskiej zagłuszarki w budynku Nafty przy ul. Lubicz. 18 listopada w Bydgoszczy tłum zniszczył stację zagłuszarkową na Wzgórzu Dąbrowskiego. Polskie społeczeństwo chciało też znać prawdę o wydarzeniach na Węgrzech i wśród odwilżowych postulatów pojawiło się także żądanie likwidacji zagłuszania.
Czytelnicy niedzielnego wydania „Trybuny Ludu” z 25 listopada 1956 r. znaleźli w niej krótki komunikat o tym, że zgodnie z decyzją rządu zagłuszarki przestały pracować. Zwolnione urządzenia przeznaczono do pracy w radiokomunikacji i radiofonii. A „zdarzające się jeszcze wypadki zakłóceń mają swe źródło w stacjach zagłuszających znajdujących się poza terenem naszego kraju. Podjęte w tej sprawie rozmowy z rządami państw sąsiednich powinny w najbliższym czasie doprowadzić do dalszej poprawy odbioru”.
Po tej rządowej decyzji minister spraw wewnętrznych 14 grudnia wydał zarządzenie nr 0264 o rozwiązaniu Zarządu Wydzielonej Łączności Radiowej MSWiA (następcy służby BO). W styczniu 1957 r. ruszyła rozgłośnia radiowa w Kielcach i druga w Szczecinie. Ich nadajniki pochodziły ze zdemontowanych stacji zagłuszających. Do radiokomunikacji, radiofonii i raczkującej telewizji trafić miały 52 nadajniki. Szmitówki – jak wspomina Jerzy Szałkowski – w zakładach T-12 przerabiano na... piece indukcyjne dla metalurgii.

Międzynarodówka zagłuszaczy.

Do całkowitej „poprawy odbioru” zapowiadanej przez „Trybunę Ludu” nie doszło. Zdemontowano wprawdzie zagłuszarki korzystające z wiązki przyziemnej fal krótkich, natomiast odbiór polskich audycji zakłócały już nadajniki w „zaprzyjaźnionych” krajach, wykorzystujące zjawisko fali odbitej. W tę wzajemną wymianę usług włączone były także polskie nadajniki (m.in. w Lidzbarku Warmińskim). Z kształtu anten i po mocy nadajników można wnioskować, że Polska mogła zakłócać audycje na Bałkanach oraz w republikach nadbałtyckich i w centrum byłego ZSRR.
Do dziś tajemnicą jest miejsce, w którym było centrum koordynujące zagłuszanie w ramach obozu państw socjalistycznych. Gdzieś musiano zbierać meldunki z nasłuchów rozgłośni i opracowywać harmonogramy zagłuszania rozgłośni uznawanych w różnych latach za wrogie, od Radia Pekin i Tirana, poprzez Radio Madryt, RWE, Radio Swoboda czy Głos Ameryki. Zwłaszcza że stacje te, broniąc się przed zagłuszaniem, swoje audycje nadawały na paru falach i na kilkunastu częstotliwościach. Wiadomo tyle, że w Polsce w latach 60. i późniejszych walką z radiową propagandą zajmował się Departament III MSW.
Do wzmożonego zagłuszania polskich audycji, zwłaszcza Radia Wolna Europa, powrócono w marcu 1971 r. Polsce, normalizującej stosunki z ówczesną NRF, nie udało się wówczas skłonić Niemców do wydania zakazu działania monachijskiej rozgłośni (Radio Madryt przestało nadawać po polsku, kiedy nawiązaliśmy stosunki dyplomatyczne z Hiszpanią). Wtedy ponownie zaczęto RWE zagłuszać, a tajemnice z jej wnętrza zaczął ujawniać kpt. Andrzej Czechowicz. Wydano serię książek o dywersyjnej roli RWE (m.in. Janusza Kolczyńskiego i Kazimierza Kąkola). Do rąk propagandowego aktywu i zbiorów specjalnych wybranych bibliotek trafił wydany w 400 egzemplarzach wybór tekstów zza żelaznej kurtyny o „dywersyjno-propagandowym obliczu” RWE, sporządzony przez Jerzego Klechtę.
Do kolejnego pogorszenia odbioru doszło w 1980 r., po powstaniu Solidarności i w stanie wojennym, kiedy zagłuszano nie tylko obce radiostacje, ale i audycje podziemnego Radia Solidarność. Zagłuszania RWE zaprzestano w 1988 r., Głosu Ameryki już wcześniej.
Dokumenty dotyczące zagłuszania są już zniszczone albo ugrzęzły w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Instytucje i służby, które są następcami tych, które kiedyś parały się lub pomagały w zwalczaniu radiowej propagandy, odcinają się od przeszłości. Mjr Robert Kowal, rzecznik WSI, podkreśla, że nigdy w zagłuszaniu nie uczestniczyły wojskowe służby specjalne. Kpt. Magdalena Kluczyńska, rzeczniczka UOP, mówi, że archiwa byłej SB, a także teczki personalne osób, które mogły mieć coś z tym wspólnego, przekazano do IPN. Wśród obecnych funkcjonariuszy UOP nie ma już byłych zagłuszaczy, podobnie jak i wśród specjalistów od łączności w MSWiA, o czym zapewnia rzeczniczka Alicja Hytrek. Śladów po zagłuszaniu nie ma ponoć w Urzędzie Regulacji Telekomunikacji i Poczty, który przejął sporo kompetencji zlikwidowanego Ministerstwa Łączności. Z działalnością tą nie chce też być dziś łączony TP EmiTel, jednostka wydzielona z TP SA, daleka krewna byłego Centralnego Zarządu Radiostacji, któremu kiedyś podlegały nadajniki emitujące zagłuszenia.
Jednym z najlepszych znawców spraw zagłuszania (na wschód od Łaby) jest Rimantas Pleikys, w latach 1996–1998 minister łączności i informatyki Republiki Litewskiej – autor monografii „Jamming” (zagłuszanie), w której jest także rozdział „Polish Polka” (drukowanyw odcinkach w „Świat Radio”). Można tam przeczytać listy, które Pleikys, zbierając materiały do książki i będąc już ministrem, w 1997 r. otrzymał z Polski. Stanisław Jędrzejewski, wiceprezes Polskiego Radia, odpisał mu: „Sugerujemy, że na ten temat powinien Pan poszukać więcej informacji w Ministerstwie Łączności, którego obowiązkiem było monitorowanie wszystkich stacji rozgłoszeniowych, włącznie z tymi, których używano do zagłuszania”. A minister łączności prof. Andrzej Zieliński odpisał tak: „Szanowny Panie Ministrze (...) Przykro mi, ale nie jestem w stanie spełnić Pańskiej prośby. Chciałbym poinformować, że w Polsce zagłuszanie nigdy nie leżało w kompetencjach Ministerstwa Łączności i niestety nie mamy żadnych informacji w tej sprawie”!
Odnieść można nieodparte wrażenie, że ten temat jest nadal zagłuszany.
IdŸ do góry
http://www.historia.terramail.pl/prasa/radio_trzeszczaca_europa.html