o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilia Boża Polaków

 

 Ta krótka opowieść wigilijna opisuje przeżycia mego przyjaciela Zbigniewa Szczepańskiego, którego – wraz z rodzicami i siostrą – wywieziono w 1940 roku na Syberię. Wigilia  wśród tajgi odbiegała od stereotypu, utrwalonego przez znane dzieło Jacka Malczewskiego z Krakowskiego Muzeum Narodowego „wigilia zesłańców”. Ale w obu przypadkach można się dopatrzyć polskiego przywiązania do tradycji i akcentowania więzów rodzinnych.
Na straży przy ziarnie
   Po zwolnieniu z gułagu z końcem 1941 roku rodzina Szczepańskich osiedliła się – jako już grupa wolnych bieżeńców – w małej osadzie syberyjskiej Teguldet nad Czułymem, prawym dopływem Obu. Osiedle otaczała tajga, porozdzielana – nieprzebytymi bagnami i nieprzeliczoną chmarą Komarów.
   Ze względu na nędzę i brak żywności pan Feliks Szczepański zatrudnił się w 1943 r. jako stróż magazynu zbożowego w kulstanie (zagospodarowane rolniczo tzw. Gary, czyli wypalone w tajdze polany).  Ten o którym mowa, należał do kołchozu „Krasnaja Zaria” ze Starego  Abkaszowa i LESPRAMTOR-gu. Pracę tą dzielił z 14-letnim Zbyszkiem. Zmieniali się co miesiąc. Jako mieszkanie wykorzystywali małą chatkę z bierwion na skraju polany – przy   wielkich bagnach.

Bagna w rejonie Tuguldetu, fot. PANORAMIO
Praca była prosta – należało doglądać ziarna, szuflować je co pewien czas, a także odławiać szczury i mszy, pchające się do pomieszczeń  wszystkimi dziurami. Szczury wyrastały na schwał – jak koty. Ogromnym plusem pracy w kulstanie okazała się możliwość wyżywienia na miejscu i pozostawienia swych głodowych przydziałów chleba rodzinie w Teguldecie.
Nici z polowania
   Stróżowanie w grudniu 1943  roku przypadło na Zbyszka, ale ponieważ zbliżały się Święta, ojciec obiecał przyjechać do niego w Wigilię. Chłopiec z niecierpliwością i utęsknieniem wyczekiwał taty – nie było żadnego kalendarza, więc liczył upływające dni po nacięciach, wykonywanych nożem na belce. Za towarzysza niedoli miał małego rudawego kundelka, który razem z nim tkwił na pustkowiu.
   Akurat tuż przed Bożym Narodzeniem spadły wielkie śniegi, połączone z zawiejami: drogi leśne i ścieżki myśliwski stały się trudne do przebycia. Zbyszka wyposażono w jednostrzałowy prymitywny karabin tzw. „berdankę” i trochę amunicji. Chłopak bobrował więc po tajdze za jarząbkami (zwanymi tu „riabczykami”) i cietrzewiami. Jarząbki – były to piękne nieduże ptaki, pstro ubarwione, podobne z wyglądu i wielkości do kuropatw. Koguty cietrzewi z brunatno-czarnym ubarwieniem, ogonem  w kształcie liry i czerwoną brwią stawały się najwspanialszym, ale nie najczęstszym trofeum Zbyszka.

Jarząbek przypomina kuropatwę, Fot. PANORAMIO
                                      

Tajga w zimowej szacie , Fot. PANORAMIO
Wielkie opady śniegu tuż przed   świętami i uniemożliwiły polowania – zawiodła więc nadzieja na zdobycie pożywienia. Wieczorami Zbyszek szlifował rosyjski, czytając znaleziony na miejscu strzęp książki – resztki sprawozdania Konferencji Partyjnej Resortu Rolnictwa ZSSR z roku 1936.
   Na miejscu nie było ani kropli nafty i czytanie odbywało się przy łuczywie.  Zapałek również brakowało – ogień rozniecał Zbyszek krzesiwem. Jeszcze po z górą 60 latach zachował on umiejętność błyskawicznego posługiwania się tym archaicznym narzędziem. Potrzebny jest tylko do tego nieco nadwęglony knot bawełniany, kawałek zaostrzonego krzemienia i specjalnie uformowany kawałek  stali.

Tajga nad brzegiem Czułymu, fot. PANORAMIO

 Krzesiwo i łuczywo
   Nacięcia na belce wskazywały,  że jest już 24 grudnia i że należy oczekiwać przybycia ojca. W okresie zimowym dzień szybko mijał, jako  słońce wschodziło pomiędzy 10 a 11, a zachodziło  około godziny 4 po południu. Wyłaniało się ono z wierzchołków wyższych drzew i po przemierzeniu niskiego łuku, kryło się za następnymi. Zrobiło się ciemno, gwiazdy pojawiły się na niebie, a  ojciec nie przyjeżdżał.
     Zbyszek zapalił łuczywo i umieścił je w pobliżu okna – tak by światło  wskazywało drogę do chaty. Stała ona bowiem na końcu przestrzeni otwartych pól, widocznych z drogi wiodącej z Teguldetu. Godziny mijały jedna po drugiej, aż Zbyszek usłyszał ciężkie skrzypienie kroków na  zamrożonym śniegu. Doświadczenie starych Sybiraków doradzało w takim wypadku ostrożność, gdyż zdarzały się wypadki, że nagle przebudzony niedźwiedź opuszczał gawrę i – w poszukiwaniu pożywienia – nawiedzał osiedla ludzkie.

Brunatny niedźwiedź syberyjski zakradający się do osady ludzkiej, fot. Track Back URL.blox.pl
 Zbyszek porwał ze ściany fuzję, drżącymi rękami wprowadził nabój do zamka i zawołał: „Kto idzie”. Pod czupryną latały niespokojne myśli: „Jeżeli nikt nie odpowie – to niedźwiedź – wtedy wypalę przez okno!”. Ale na szczęście usłyszał wołanie ojca: „Otwieraj, otwieraj, to ja”. Tato z trudem wgramolił się do izby. Był półżywy, ośnieżony i oblodzony do pasa. Okazało się, że sanie z koniem utknęły w zaspach parę kilometrów przed Kulstanem i pan Szczepański mozolnie brnął przez śniegi i zaspy. Dopiero następnego dnia doprowadzili konia. Pozostawiając go w nocy w tajdze pan Szczepański okrył go jedliną i sianem, dlatego przetrwał szczęśliwie mroźną noc syberyjską.

Kolacja pod gwiazdą
   Gdy ojciec nieco „odtajał” i przyszedł do siebie, zabrano się do przyrządzania skromnej wieczerzy. Szczepański-senior przytaskał nieco placków, upieczonych na blasze  przez żonę  z dodatkiem „koricy”, czyli przyprawy cynamonowej, którą można było kupić w sklepach (po co komu cynamon, gdy nie ma mąki?). Przywiózł też nieco przydziałowego chleba.

Czułyma w rejonie Tuguldetu, fot. PANORAMIO
 Zbyszek miał przygotowaną bańkę ugotowanej pszenicy siewnej, która posłużyła do przyrządzenia tradycyjnej kutii. Cukru naturalnie nie było, ale danie to udało się posolić, gdyż ojciec miał ze sobą szczyptę – bezcennej na Syberii – soli.
   W chatce było ciepło i przyjemnie . W piecu buzował ogień z dużych polan. Pies kręcił się z przejęciem pod nogami. Obaj panowie przełamali się razowcem i zasiedli do skromnego stołu wigilijnego. Myślami byli z rodziną pozostawioną w Teguldecie, a marzeniami – w odległej i jakby nierealnej Polsce.

Rzeka Czułyma z lotu ptaka, Fot. Ciril Victor, PANORAMIO

Bohdan Nielubowicz
Tematy artykułu:, ,
APPENDIX.
PAMIĘCI  dr. JÓZEFA SZANIAWSKIEGO
Obecnie więzienie w Barczewie
Miałem już za sobą bicie i psychiczne tortury przesłuchania, 10-letni wyrok, odsiadkę w jednej celi z mordercami, kryminalistami, a nawet ludobójcą hitlerowskim, zbrodniarzem Erichem Kochem. Teraz byłem zupełnie sam. Nazywane "polskim Alcatraz", otoczone z trzech stron jeziorem, a z czwartej fosą strasznego krzyżackiego zamku, Barczewo było najcięższym więzieniem PRL. Był mroźny grudzień 1986 roku, siedziałem w zupełnej izolacji, sam w podziemnym karcerze Barczewa. Pomalowane olejną farbą grube mury celi pokryte były rano szronem. Przez trzy zimowe miesiące nie miałem możliwości nawet odezwać się do kogokolwiek. Aby otrzymać więzienny posiłek, należało uklęknąć przed specjalnie skonstruowaną kratą w drzwiach (tzw. tygrysówka dla szczególnie niebezpiecznych więźniów). Na kilka dni przed świętami przyjechała z Warszawy moja Halina na tzw. widzenie, żeby chociaż przez kilka minut spojrzeć na mnie swymi zielonymi oczami nadziei, ale nawet jej nie wpuścili do środka. Stała biedna pod żelazną bramą więzienia na mrozie prawie pół dnia, zanim oprawcy łaskawie zgodzili się przyjąć od niej paczkę świąteczną dla mnie - z jedzeniem, opłatkiem i jemiołą. Dowiedziałem się o tym dopiero na wiosnę, kiedy wypuścili mnie z karceru i musiałem pokwitować odbiór paczki, a właściwie tego, co z niej pozostało.
W Wigilię, jak codziennie o siedemnastej, klawisz przyniósł kolację. Musiałem uklęknąć przed kratą w drzwiach i dostałem pełną miskę barszczu, zamiast zwyczajnej zupy mlecznej. Pół bochenka pokrojonego chleba odebrałem już rano. Dostałem jeszcze kubek kawy zbożowej, i to była moja wigilijna wieczerza, którą ustawiłem na taborecie, a sam usiadłem na metalowej pryczy. Myśl o tym, że gdzieś zupełnie daleko za tymi więziennymi murami, w cieple rodzinnego domu, na wigilijnym stole jest jedno puste nakrycie przeznaczone dla mnie, nie była dla mnie pocieszeniem, tylko bólem i dojmującą goryczą. Sam ze sobą dzieliłem się ułożoną na aluminiowym talerzu kromką więziennego chleba, zamiast opłatkiem, sam sobie składałem życzenia z myślami i marzeniami o moich najbliższych, o Halinie z małym Filipem i o Polsce w sowieckiej i komunistycznej niewoli.
To była moja najbardziej samotna, najsmutniejsza w życiu Wigilia. W tej okropnej scenerii Barczewa nie miałem oczywiście nawet zegarka i kiedy w środku nocy usłyszałem dalekie, przytłumione bicie dzwonów, to wiedziałem, że to już północ i że normalni, wolni ludzie udają się do kościoła na Pasterkę. W karcerze nie było krat, bo i okna nawet nie było, a grube mury dawnego krzyżackiego zamku Wartenburg, zamienionego przez Niemców na więzienie, w przedziwny sposób wyciszały dźwięki dzwonów, tak że były one subtelne, miękkie, odległe, niemal jakieś bajkowe. Ze ściśniętym sercem, z uchem przy zimnym murze, klęczałem na betonowej podłodze i modliłem się do Boga tak bardzo i tak długo, aż z tą modlitwą usnąłem chyba już nad samym ranem w Boże Narodzenie.
Od tamtej pory minęła epoka, a właściwie kilka epok! Żyjemy w zupełnie innych czasach pod względem politycznym, ekonomicznym, społecznym, a wreszcie cywilizacyjnym. Skończył się tragiczny wiek XX, jesteśmy na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia, w naszym kalendarzu jest już druga dekada XXI wieku! To nie kalendarz, ale czas biegnie nieubłaganie i stawia nas wobec nowych wyzwań i wydarzeń. Nasz kalendarz, którym codziennie posługują się miliardy ludzi, jest zarazem najbardziej globalnym, uniwersalnym i rozpowszechnionym symbolem narodzin w Ziemi Świętej, w Betlejem - Jezusa Chrystusa. To wtedy zaczęła się nowa era, to od tej daty wszystko liczymy - dni, miesiące, lata, dekady, wieki, tysiąclecia, całe epoki. Wszystko zaczęło się od Bożego Narodzenia 2010 lat temu. To nie tylko nasza religia, to jest nasza cywilizacja! Jej powszechny i globalny uniwersalizm widoczny jest szczególnie w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku. To m.in. właśnie dlatego jesteśmy obecnie świadkami kolejnego w ciągu dwóch tysięcy lat zmasowanego ataku na chrześcijaństwo, na chrześcijan, na symbol krzyża świętego, na Kościół, na wszystko to, co nazywamy naszą cywilizacją. W tym globalnym ataku na nas biorą udział nie tylko fanatycy i terroryści islamscy, ale również rzekomi liberałowie z rzekomą pseudoideologią tolerancji. Widocznym dowodem ich bezsilnej wściekłości jest gwiazda betlejemska świecąca na wierzchołkach milionów choinek na całym świecie właśnie w Boże Narodzenie.

Prawda Ludzi Chrystusowych


...jesli bym o Nich zapomniał * Ty Boże na niebie zapomnij o mnie


Wigilia - Rozwadowski
Nikt mnie nie pilnuje, sam podążam drogą, a po obu jej stronach: tajga, wzgórza, kamienie i znów tajga. Tajga skuwa mnie bezlitośniej niż kajdany. Tajga, to również gwałt, przemoc i potęga. Tyle, że nie dźwięczy w moich uszach, nie ciąży na poranionych przegubach rąk.  Ale – żelazo jest symbolem przemocy, tajga zaś nie. Przeto nie jestem czysty w swoim sumieniu, które ode mnie żąda wolności dla mnie. (…)
Niedaleko Kadak-Czanu, na czwartym kilometrze, znajduje się stary bunkier. Tutaj przed dwoma laty kopano gruz ze zbocza gór i rozwożono na drogę. Stąd usypano kilka kilometrów drogi… Dawny „bunkier” nie ma teraz już górnej podłogi, ani urządzeń do zsypywania ziemi. Stoją nagie drągi, spięte jeszcze poprzeczkami. Drzewo jest czarne i oślizgłe. Bunkier wygląda, jak dwie razem połączone szubienice. Kilka dni temu znalazłem kawał sznura. Schowałem go pod kamieniem. Albowiem tam, pod bunkrem miałem chwilę słabości: co tu gadać – upadłem na duchu! Resztką przytomności umysłu odłożyłem jednak decyzję na później ? dość będzie czasu, gdy będę wracał. Obecnie, w drodze powrotnej, wyzbyłem się uczucia słabości, już nie upadam na duchu. Wydobywam sznur z ukrycia. Opuszczam się po stromym zboczu, dochodzę do rzeki i wrzucam go w nurt… Nurt płynie bystro, sznur oddala się szybko, zwijając się i rozwijając, jak wąż. Pochylam się, czerpię wodę w dłonie i piję. Wspaniała, krystaliczna, orzeźwiająca woda.
(…) W rok później, w tym samym miejscu, w pewien słoneczny piękny dzień, wypluję na dłoń cztery zęby. Awitaminoza. Cynga, czyli szkorbut. Za rok jednak bunkier nie będzie wywierał na mnie wrażenia połączonych szubienic. Straci swą siłę fatalną. (…)
(Modry – red.) posiada kociołek, przerobiony z jakiejś puszki, machorkę i jodoform (władywostocki prezent Turkieltauba).
Determinacja jego jest sprecyzowana:
Jeśli spotkam jednego strażnika, to nie on będzie polował na mnie, ale ja na niego. A kiedy go upoluję, poszukam dwóch strażników. Modry był zawodowym przestępcą, kryminalistą, kasiarzem. Miał bezmiar pogardy dla tego, co widział w sowieckich więzieniach i tego, co przeżył w śledztwach – oraz dla kilofa, który mu wetknięto w ręce, dla łopaty, dla tajgi. Trzeba przyznać, że zachowuje się z najwyższą lojalnością i solidarnością. Ten sam rodzaj pogardy, co dla urządzeń sowieckich, posiada on także dla przedstawicieli tutejszego świata przestępczego. To dziwne towarzystwo zwąchuje się natychmiast i to bez względu na narodowość. Modry staje się „znakomitością łagru” – w ciągu kilku godzin. Przychodzą Rosjanie, Ukraińcy, Ormianie, Kazachy, meldują mu się i zaczynają szepty. Traktuje ich jak plugastwo, oni to znoszą potulnie. Modry wychodzi z namiotu, a rzeczy swe pozostawia na wierzchu. Nikt nie ośmieli się ich tknąć, podczas gdy my wszyscy jesteśmy już okradzeni, i to po kilka razy. Co prawda nie zaniedbuje ostrożności. Nie rozstawia rzeczy, ale te najbardziej wartościowe, te istotne potrzebne, ma zawsze przy sobie. Oto wyjmuje jakieś zawiniątko, z niego papierosa i podaje mi. Oczom nie wierzę: polski „Sport” na kole podbiegunowym – w okolicach, gdzie mówi się o Alasce, jako o czymś, co leży konkretnie tuż za miedzą, tuż za groblą.
-  Niech pan mnie posłucha – poucza mnie – a wyjdzie to panu na dobre. Niech pan nie stara się pracować, bo pan nie da rady. To nie dla nas. Niech pan nie zwraca uwagi na to, co pan jeszcze posiada, bo to nie ważne. A przede wszystkim niech się pan nie najada, nie obżera. Choćby jedzenia było w bród ? jeść tylko do trzech czwartych!
To brzmi jak rozkaz.
-  Bo jeśli pan raz rozepcha sobie żołądek, rozpoczną się pańskie cierpienia. Nawet tutaj, w tym przeklętym kraju może się zdarzyć, że w ciągu jakiegoś szczęśliwego tygodnia, będzie się pan mógł napychać bez miary. Niech pan nigdy tego nie robi! (…)
Potem czekał na mnie wstrząs!
Henryk Sierosławski rzekł mi krótko:
-  Modry, Izydor Winiak i Józef Piotrowski uciekli pozawczoraj, 14 czerwca. A nas pakują na noc do izolatora. Żądają ażebyśmy powiedzieli, w którą stronę uciekli.
I dalsze szczegóły:
-  Modry cały czas sypiał w namiocie. Zaraz po twoim odejściu Piotrowski i Winiak przenieśli się do niego. Zwiali zdaje się zaraz po zejściu z pracy. W namiocie myślano, że oni śpią w baraku,
I w baraku myślano, że w namiocie. Tyle że Winiak przyniósł mi swój kolejarski kożuch i podał mi mówiąc, że go nam pożycza, aby nam lepiej było spać. Wczoraj rano nie stanęli do pracy, wobec czego podniesiono alarm i gwałt. Mnie i Żelechowskiego zamknęli do izolatora, zdjęli z nas kurtki, kazali zdjąć spodnie i w samej bieliźnie tam wpędzili. Tam jest potwornie-zimno. Po kilku godzinach zabrali nas stamtąd, kazali się ubrać i wypędzili na robotę. Pracowaliśmy wczoraj do wieczora, potem dostaliśmy 200 gramów chleba i na całą noc znowu do kandieja. Ciągle się pytają, dokąd oni uciekli.
Na tę rozmowę nadchodzi strażnik:
-  Co to, zmawiacie się znowu, żeby uciec?
-  Nikt się nie zmawia i nikt nie ma zamiaru uciekać.
-  Uciekajcie, ja nie jestem tu po to, aby was pilnować. Was pilnuje tajga. Jeśli uciekniecie, to zginiecie z głodu. Ja tu jestem, aby was naganiać do pracy!
Potem udając, że mnie nagle spostrzegł:
-  O ten stary Polak jeszcze nie zdechł? I poszedł sobie. (…)
Po miesiącu, idąc w etap, zabraliśmy kożuch z sobą. Kiedy znów po miesiącu rozdzielono nas, podzieliliśmy kożuch na dwie części. Rozcięliśmy go na połowę. Zamierzaliśmy zrobić z futra rękawiczki i czapki na zimę. Pewnego wieczora w szwach części, która mnie przypadła w udziale zauważyłem coś twardego. Rozprułem: znajdował się tam zaszyty zręcznie brązowy krzyż zasługi. Przewiózł go Izydor Winiak przez wszystkie rewizje, uchronił w ciągu kilkudziesięciu rewizji i zostawił nam. Henrykowi, na jego komandirowce ukradziono połowę futra. Mnie drugą połowę ukradziono także. Natomiast brązowy krzyż zasługi jest zakopany na siódmym prorabstwie 20 km od Kadak-Czanu. Pieczołowicie i troskliwie owinąłem go w lniany ręcznik z pieczątką „Więzienie Łukiszki” (przewieziony ze Stanisławowa) i podsunąłem pod wielki kamień. Nigdy nie mieliśmy o nim usłyszeć, zamknęła się nad nim tajga, jak grób. Na zawsze opuścił Izydor Winiak swoje żeremie, które budował pracowiciej niż bóbr. Domu swego nie mógł przecież zabrać ze sobą, jak zabrał krzyż zasługi. Et nihil humani…
Po śmierci Henryka mała grupka tak zwanych dochodiagów szła wśród mrozu, który rozszalał się na dobre. Dochodiaga, bardzo piękne miejscowe wyrażenie, określa człowieka, który „dochodzi” do kresu sił i gaśnie nie na skutek jakiejś zdecydowanej, złośliwej choroby, ale z braku witamin, z głodu, nędzy i wyczerpania.
Szliśmy półżywi obok kopalni złota, a popędzał nas strażnik, który całymi latami był dobrze odżywiony i całymi latami nic nie robił, któremu zaś śpieszyło się, bo marzł w swoim kożuchu…
Minęliśmy osadę Frołcz i przechodzili obok najstraszniejszych ze strasznych obozów pracy, mianowicie obok kopalń złota.
Oparte o drogę olbrzymie zbiorowiska baraków, otoczonych drutami kolczastymi. Charakterystyczne wyżki, to jest wzniesione na kilkumetrowej wysokości słupach budki strażnicze. Dziesiątki bram zaczerwienionych od setek haseł i sloganów, które niewolników zachęcić mają do pracy.
(  )
APPENDIX.

Kołyma – Kościół na końcu świata
Ks. Rafał Brzuchański
Po 10 latach służby na Ukrainie w archidiecezji lwowskiej, Pan dał mi łaskę zmierzenia się z Rosją. Tak trochę z doskoku. I tylko na 3 miesiące. Zrodziła się potrzeba zastępstwa kapłana w parafii na Kołymie. Konkretnie w Magadanie
Trzynastego sierpnia minionego roku w Częstochowie zawierzyłem Niepokalanej całe to przedsięwzięcie. Spakowałem plecak, zabrałem tzw. podręczny bagaż i 17 sierpnia 2010 r. wsiadłem w Warszawie do samolotu lecącego do Moskwy. Rosja walczyła z pożarami. Nad lotniskiem Szeremietiewa unosiła się letnia sierpniowa mgiełka. Bardzo ciepło. W poczekalniach klimatyzacja pracuje bez zarzutu. W terminalu przewijają się ludzie o różnych twarzach. Oblicza o rysach gruzińskich, ormiańskich, azjatyckich, mongolskich i oczywiście europejskich. Przemknęło nawet kilku murzynów. Słychać różne języki, choć dominuje rosyjski, który jest oficjalnym na terenie całej Federacji. Czekanie uczy pokory. Zwłaszcza ośmiogodzinne. Ludzie drzemali, pili wodę mineralną, czytali gazety i książki oraz „gmerali” w laptopach. W końcu doczekałem odprawy na kurs Moskwa – Magadan. Po 8 godzinach lotu Boeing dotknął kołami płyty lotniska.
Aniołowie święci, oby tak zawsze, dziękuję wam. Z nieukrywaną ulgą zszedłem po trapie i dotknąłem nogami kołymskiej ziemi. Na lotnisku czekał na mnie ks. proboszcz Michael, Amerykanin z Alaski i s. Małgorzata, Polka, siostra miłosierdzia, zwana popularnie szarytką. O tej godzinie jeszcze nie wiedziałem, że Pan realnie pokaże mi rzeczy o których czytałem w Ewangelii – „kto ma, temu będzie dodane”, i ten fragment o otrzymaniu stokroć więcej, kiedy się z czegoś rezygnuje. Ale to potem. Pan stopniowo i spokojnie odkrywa swoje tajemnice.
Kołyma
Nazwa pochodzi od rzeki o tej samej nazwie. Słowo, które u starszego pokolenia, znającego historię wywołuje niepokój i niedobre skojarzenia. Młodsze pokolenie zapewne nie do końca zdaje sobie sprawę z niszczycielskiej przestrzeni, które objawia ta nazwa. To obszar na którym władza radziecka na czele ze Stalinem stworzyła swoisty archipelag obozów pracy przymusowej, nazwany przez Sołżenicyna „archipelagiem gułag”. Początek stanowi rok 1929. Wtedy zaczęto budować zaplecze logistyczne i administracyjne Kołymy, które nazwano Magadan. Do tego czasu teren ten był bezludny i niezagospodarowany. Nie było elektryczności, dróg, jakichkolwiek oznak cywilizacji. Tylko tajga i góry zwane tutaj sopkami oraz rdzenni mieszkańcy Czukcze, którzy polując i łowiąc ryby budowali w pobliżu swoje jurty.
Dlaczego w tej części świata, bezludnej, o surowym klimacie, gdzie zima zaczyna się z początkiem października, a kończy z końcem maja, zaczęto budować miasto Magadan? Otóż w latach 20. ubiegłego wieku odkryto na Kołymie złoża surowców mineralnych, w tym złota, węgla, rożnego rodzaju rud oraz uranu. Towarzysze radzieccy na czele ze Stalinem postanowili w specyficzny sposób wykorzystać ludzi zamieszkujących teren Związku Sowieckiego do eksploatacji kołymskich skarbów. Należało stworzyć w tym celu odpowiednie prawo, więc napisano paragraf „58”, na podstawie którego ogłaszano wyroki – 5, 10, 15 i więcej lat pracy przymusowej na Kołymie. Za co? Za noszenie medalika, za udział w nabożeństwach w cerkwi i kościele. Za przynależność do organizacji patriotycznych, za nielegalne zebrania, za kontestowanie nowej władzy ludowej, za rzekomą „zdradę ojczyzny”. Warłam Szarłamow, który spędził w łagrach 18 lat, w swoich „Opowiadaniach kołymskich” przywołuje przypadek mężczyzny z Rosji zesłanego do łagrów tylko dlatego, że nielegalnie dokonał uboju swojego ostatniego barana. Do największej eksterminacji i zesłań dochodzi w latach 40. XX wieku, zwłaszcza po zakończeniu II wojny światowej, gdy Związek Sowiecki poszerzył swoje granice. Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze, Polacy i oczywiście sami Rosjanie. Praktycznie cała środkowa i wschodnia Europa. Transportem więźniów zajmowało się NKWD oraz przedsiębiorstwo „Dalstroj”. W celu przewiezienia z Europy skazanych, wykorzystywano kolej, a w końcowej fazie statki, które z Władywostoku przez Morze Ochockie przewoziły więźniów do portu w Magadanie. To nie była wycieczka. Wielu skazanych, jak mówią żyjący świadkowie, zmarło w czasie podróży.
Moja kołymska trasa
Odebrałem plecak. Wraz z proboszczem i siostrą jedziemy z lotniska do parafii. To tylko 40 km. „Droga po której jedziemy to najdłuższy grobowiec na świecie” – powiedziała s. Małgorzata. Co to znaczy? „To znaczy, że pod powierzchnią drogi układano ciała zmarłych przy budowie tej trasy” – dopowiedział Michael. Z Magadanu do Jakucka jest ponad 2 tys. km. Aby móc transportować kołymskie złoża, należało najpierw wybudować drogi, których w tej części świata jeszcze nie było. W latach 30., przez 5 lat zbudowano ponad 700 km kołymskiej trasy. Śmiertelność wśród pracujących wynosiła w tym czasie ok. 80%. Miejsce pochówku długie na 2 tys. km.
Za oknami busa piękna pogoda. Świeci słońce, które wraz z zieloną listwienicą (modrzewiem) i błękitnym niebem daje odczucie niesamowitej przejrzystości i czystości. Wystające ponad zieleń sopki (góry) dodają powagi i surowości. Tak więc przebywając w Magadanie, przez pewien czas dane mi będzie jeździć po najdłuższym grobowcu na świecie. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.
Miasto
Jedynym miastem na obszarze wielkością podobnym do Francji jest Magadan. Zamieszkane przez ok. 100 tys. mieszkańców. Pozostali mieszkają w tzw. pasiołkach, czyli osiedlach przypominających duże wioski. Miasto zbudowane między dwoma zatokami. Jedna z nich nosi nazwę Zatoka Nagajewa, nazywana tutaj „wrota Kołymy” z uwagi na port, do którego przypływają statki dostarczające towary dla miasta i województwa. W latach funkcjonowania łagrów przez „wrota” wpływały statki z więźniami. Do dziś zachowały się dwa stare pomosty.
Ponieważ, jak mówią harcerze, dobrze jest zrobić rozpoznanie terenu, zacząłem od spaceru po najbliższej dzielnicy. Nic specjalnego. Blokowisko, skrzyżowania i brak wyraźnej starej części miasta. Nie ma rynku i typowych kamieniczek. Najstarsze murowane budynki pamiętają Stalina. W porcie i przy zatoce stoją drewniane domki. Prawdopodobnie z lat 30. i 40. Niektóre z nich zamieszkałe, większość opuszczonych. Całość sprawia wrażenie delikatnego nieporządku. W nowej części Magadanu natknąłem się na pomnik Lenina. Dość okazały, z włosami „ufarbowanymi” przez ptaki. Przeniesiony z miejsca, gdzie obecnie trwa budowa cerkwi prawosławnej. Lenin stoi na skwerze wyłożonym kostką. Wokoło ławeczki. Dwoje dzieci bawi się ze stadkiem gołębi. Na ławkach kilku emerytów toczy rozmowy o życiu, a młode mamy z wózeczkami chodzą tu na spacery, zapewne dlatego, że skwer jest w miarę równy.
Pijąc herbatę z parafianami pomagającymi w duszpasterstwie zagadnąłem o pomnik Lenina. Oznajmiłem, że u nas w Polsce już nie stoją pomniki wodza, a w Magadanie jeszcze tak. Dlaczego tu stoi? „Ponieważ był mądrym człowiekiem, filozofem, a w czasie jego rządów w Rosji przeprowadzono elektryfikację” – usłyszałem odpowiedź. No cóż, brakło mi argumentów do dalszej dyskusji. „Poza tym, partia komunistyczna nie pozwala na usunięcie pomnika. Mówią, że teraz jest demokracja i każdy ma prawo do swoich przekonań” – dopowiedział Wołodia. A Stalin? „Stalin nie był dobry, mordował ludzi, Rosjan także” – stwierdziła Tamara.
Przez Kołymę w latach od 1930 do 1956 przewinęło się ponad 20 mln więźniów. Podobno od 4 do 6 mln nigdy nie odzyskało wolności. Ofiar praktycznie nie można dokładnie policzyć. Ich doczesne szczątki pozostaną tam do dnia przyjścia Pana. Obozy zaczęto zamykać po śmierci Stalina. Ostatni przestał pracować w 1957 r.
Współczesny Magadan żyje swoim rytmem wyznaczanym przez przyrodę i ludzi. Wielu znajduje tu zatrudnienie w górnictwie, przetwórstwie, rybołówstwie i w budżetówce. Najbliższym większym miastem do którego można dotrzeć drogą lądową jest Jakuck – ponad 2 tys. km. Innym jest Pietropawłowsk na Kamczatce – 2, 5 godz. lotu (An-24, raz w tygodniu).
Parafia Narodzenia Pańskiego
Jest koniec sierpnia. W jedynej rzymskokatolickiej parafii znajdującej się na obszarze wielkością przypominającym dwie Polski trwa właśnie kurs „alfa”. Na „alfie” słuchacz dowiaduje się o życiu Chrystusa, o Jego misji i Jego ciągłej obecności. Inicjatorem tych spotkań jest proboszcz, ks. Michael. Kursy takie odbywają się prawie co roku. Wspólnota katolicka w Magadanie obchodzi w bieżącym roku jubileusz 20-lecia. Bo trzeba zaznaczyć, że w tej części świata oficjalnie można głosić Chrystusa dopiero od 20 lat (w Polsce od 966 r.). Wcześniej docierali tu kapłani i wierni, ale ich przepowiadanie ograniczone było drutem kolczastym okalającym strefy cierpienia i morderczej pracy. Oni stali się „niemym ziarnem” rzuconym w ziemię. Oby z tej ofiary wyrosło dobro. Jednym z wielu dowodów działania Pana w Magadanie jest zbudowana 7 lat temu niewielka świątynia pw. Narodzenia Pańskiego. Stanowi wotum wdzięczności Bogu za dar wolności. To także miejsce modlitwy za ofiary i oprawców. Wokół świątyni znajduje się zaplecze duszpasterskie. Do kościoła przylega skromna kaplica – Męczenników Kołymskich. We wnętrzu kaplicy dwie charakterystyczne ikony przedstawiające świętych katolickich i prawosławnych, świadków Chrystusa. Wszyscy razem cierpieli za wiarę i sprawiedliwość w czasie represji. Pod krzyżem wyrzeźbionym przez Czukczę, pani Bronia złożyła swój dar – różaniec ugnieciony z chleba w czasie pobytu w obozie. Pani Bronia, Litwinka i katoliczka, aby zrobić ten różaniec, który stał się dla niej ostoją człowieczeństwa i wiary, nie jadła chleba przez 3 dni. Pod różańcem złożyła swoją obozową chustę z numerem. Gdy tylko pogoda i stan zdrowia pozwala, pani Bronia przychodzi na Msze św. i cały czas dziękuje Bogu. Za każdy dzień życia. Jej koleżanka, Olga z Ukrainy, która kilka lat przepracowała w obozach, twierdzi, że tylko dzięki modlitwie przetrwali trudny czas łagrów.
Wierni parafii Narodzenia Pańskiego pochodzą z wielu zakątków świata. Są wśród nich Rosjanie, Ukraińcy, Łotysze, Białorusini, Litwini, Koreańczycy, Buriaci, Kazachowie i Czukcze. Jest również Japonka. Babcia Jana, która pracowała w kopalni uranu, pochodzi z Białorusi, ale modlić się umie tylko po polsku. Wymierającą powoli społeczność stanowią byli więźniowie łagrów przywiązani do katolicyzmu (również grekokatolicy). Do kościoła zaglądają obecnie ich potomkowie lub ci, którzy w latach istnienia Związku Radzieckiego przyjechali tu do pracy. Władza radziecka dawała w tym czasie większe wypłaty niż w centralnej Rosji. Zachęcano w ten sposób ludność do osiedlania się na Dalekim Wschodzie. Bywa, że po kursach i rekolekcjach przychodzą protestanci i pytają o możliwość przejścia na katolicyzm. Społeczeństwo Dalekiego Wschodu jest otwarte na duchowość, jednak większość stanowią obojętni religijnie (najczęściej tylko ochrzczeni), wśród nich wyznawcy prawosławia oraz różnych sekt. Zdarzają się również przypadki obnoszenia się z ateizmem, wynikającym z miłości do poprzedniego systemu. Istnieje też nieokreślona grupa nieochrzczonych. Daleki Wschód Rosji dla człowieka z Polski jawi się jako pewnego rodzaju pustynia. To swoista próżnia wynikła z zawirowań historii oraz ścierania się dobra i zła, łaski i grzechu. Czy człowiek współcześnie żyjący w obszarze nazywanym „końcem świata”, a przez innych „początkiem” jest w stanie wypełnić tę próżnię Bogiem i człowieczeństwem? W każdym razie walka o człowieka i o miejsce Boga w jego życiu trwa nadal.
W każdą niedzielę po południu kapłan uprawia tzw. chrześcijaństwo katakumbowe lub blokowe, ponieważ jeździ z posługą sakramentalną do dwóch parafii filialnych, gdzie Msze św. odbywają się w mieszkaniach zaadaptowanych do potrzeb liturgii, w blokach mieszkalnych.
Oprócz tego, we wspólnocie pracują i modlą się 3 siostry szarytki. Dwie z Polski, jedna z Ameryki. Mieszkają w bloku na 4 piętrze, bez windy, 300 m od kościoła. Odwiedzają starszych, chorych i samotnych w mieście. Pamiętają również o prawosławnych. Swoją obecnością budują wspólnotę wiernych i dają świadectwo o Bogu, który jest Miłością.
Wspólnota katolicka w Magadanie jest niewielka. „Nie bój się mała trzódko”, powiedział kiedyś Pan. Statystyki i wykresy nie budują Kościoła. Buduje go łaska Boża i konkretni ludzie, którzy odpowiadając Bogu zaufali Mu i pokochali Go. Fundament założony przez męczenników Kołymy jest mocny. Żadne siły go nie przemogą. Należy mieć nadzieję, że Niepokalane Serce Maryi zwycięży na Dalekim Wschodzie. Obecnie największym skarbem Kołymy są ludzie i to oni są drogą Kościoła, którą pragnie kroczyć Zbawiciel.
Z końcem sierpnia ks. Michael wyjechał. Przygotowania do jubileuszu oraz sprawy dekanalne wymagały jego obecności poza parafią. Pan dał mi przebywać na pustyni przez ponad dwa miesiące. Pustynia odziera ze złudzeń i stawia człowieka w prawdzie. W prawdzie o Nim, o sobie i o drugim człowieku.
Jeśli ktoś pragnie materialnie wesprzeć pracę kapłanów krzewiących wiarę na Kamczatce, można to uczynić wpłacając ofiary na konto: Kuria Biskupia Koszalińsko-Kołobrzeska, ul. Kard. St. Wyszyńskiego 25, 75-062 Koszalin, PeKaO S.A. I/o Koszalin, ul. Jana z Kolna 11, 38-1240-1428-1111-0010-2151-8356, z dopiskiem „KAMCZATKA”.
* * *
Ks. Rafał Brzuchański – kapłan diecezji bielsko-żywieckiej. Od 2000 r. pracował na Ukrainie w archidiecezji lwowskiej. Przez trzy miesiące ubiegłego roku pełnił posługę duszpasterską na Kołymie i Kamczatce. Po krótkim pobycie w Polsce powrócił do parafii Narodzenia Pańskiego w Magadanie