o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

niedziela, 27 kwietnia 2014

Bunt Ukrainy - przyczyny



Dlaczego Ukraińcy się buntują?


Dlaczego Ukraińcy się buntują? Być może po to, by można było zadać to pytanie. Dla większości świata to pytanie jest zaskakujące, gdyż ciągnie za sobą szereg innych pytań. Na przykład takich: "A kto to są Ukraińcy? To jakieś żywe istoty? A może to kosmici? O co w ogóle chodzi?"
Wiem, wiem że przesadzam. Ale chyba tylko trochę. 



Pamiętam dawno  temu przez trzy lata mieszkałem w Rosji na północ od Sankt Petersburga przy granicy z Finlandią. Na początku byłem zaskoczony cenami artykułów spożywczych, a przede wszystkim mięsa. Bo na Ukrainie wieprzowina kosztowała wtedy około 7 rubli za kilogram, a do tego nie można było jej dostać, a w Sankt Petersburgu tylko 1,9 rubla. Przy tym większa część tego mięsa pochodziła z Ukrainy,  a mieszkańcy Sankt Petersburga otrzymywali wyższą wypłatę. Kiedy mój ojciec przyjechał do mnie z Ukrainy, zobaczywszy sklepy pełne produktów w bardzo niskich cenach, powiedział: "Synu, trafiłeś do raju".
Pierwszym zaskoczeniem miejscowych ludzi było to, że ja znam język ukraiński. Oni byli nauczeni, że język ukraiński nie istnieje, i że Ukraina to taka miejscowość na południu Rosji. Myśleli, że ukraiński to trochę  zmieniony rosyjski, taki sobie dialekt. Ale ku ich wielkiemu zdziwieniu, nic nie rozumieli kiedy zaczynałem mówić po ukraińsku. W mniemaniu wielu Rosjan Ukraina to taka działka na południu Rosji gdzie mogą latem odpocząć. Kojarzą ją z "dużą ilością słońca, bardzo gościnnymi babami z wielkimi (za przeproszeniem) cyckami, mlekiem, miodem,  borszczem ukraińskim, słoniną i samogonem (wódką domowej produkcji)".
Dalej to ja byłem zaskoczony, bo kiedy mówiłem, że na Ukrainie mieszkają pięćdziesiąt dwa miliony ludzi, słyszałem że jestem kłamcą i oszustem. Widać było, że Rosjan bardzo bolało to co mówiłem. To było burzenie ich stereotypów, burzenie ich światopoglądu, rujnowanie ich wizerunku świata. W ich głowach i duszach mocno siedziała radziecko-rosyjska szowinistyczna propaganda.  Oni omal nie wykrzyczeli mi w twarz, że nie ma takiego narodu jak Ukraińcy, takiego języka ani takiego kraj jak Ukraina. Że Ukraina to tylko część Rosji, gdzie Rosjanie odpoczywają i skąd biorą jedzenie...

Mieszkałem w Rosji akurat podczas rozpadu ZSRR. Pamiętam jak oddzieliła się Litwa i jak do Wilna weszli żołnierze radzieccy i wjechały czołgi, zabijając jego mieszkańców. Następnie odseparowały się Łotwa i Estonia. W tym czasie w Rosji w sklepach nie stało produktów rybnych. Potem cicho, pokojowo oddzieliła się Ukraina.  Rosjanie mówili wtedy: "Tak być nie może, Ukraina jest nasza, gdzie nam teraz jechać odpoczywać?” W tym czasie z rosyjskich sklepów zniknęły słodycze, pieczywo i wszystkie produkty mączne oraz mięsne. W 1991 jedzenie w Sankt Petersburgu można było kupić tylko na kartki. Pracowałem wówczas jako wykładowca w szkole zawodowej. Pracowałem na dwa etaty. Ale mej wypłaty miesięcznej wystarczało zaledwie na dziesięć chlebów. Mieszkaliśmy z żoną i dwuletnim dzieckiem. Z Ukrainy oddalonej o półtora tysiąca kilometrów dostawaliśmy paczki z jedzeniem. Wtedy zdecydowaliśmy się wrócić na Ukrainę. Było to trochę dziwne, no jechaliśmy już do innego państwa...

Kiedy przyjechaliśmy na Ukrainę zrozumieliśmy, że znów trafiliśmy do raju. Sklepy były pełne towarów. Jak się okazało wiele produktów produkowano na Ukrainie, ale wcześniej nie mieliśmy o tym pojęcia wiedzieliśmy  większość była wywożona do Rosji. Gdy przyjechaliśmy na Ukrainę, dla mnie od razu znalazła się praca dyrektora w szkole średniej. A potem i mieszkanie otrzymałem. Ukraina wyszła ze Związku Radzieckiego w dobrym stanie ekonomicznym. W tym czasie prezydentem Rosji był Borys Jelcyn. Niektórzy rosyjscy politycy już wtedy naciskali na Jelcyna i otwarcie mówili do niego: "Boris, zmuś Ukraińców żeby karmili Rosję". To hasło od czasu do czasu pojawiało się w rosyjskich mediach. Ale dzięki Bogu Jelcyn był na tyle mądry, że nie reagował na to. Niestety, kadencja Jelcyna dobiegła końca i prezydentem Rosji został Władimir Putin. Putin i jego otoczenie już inaczej reagowali na te hasła.... Widać było że bez Ukrainy Rosja nie może żyć. 

Ukraina ma ogromny potencjał, żeby zapewnić sobie dostatnie życie. Oddzielenie się Ukrainy od Związku Radzieckiego zainicjował Narodowy Ruch Ukrainy. Narodowy Ruch był nową  partią, którą stworzyli głównie byli więźniowie polityczni, którzy podczas istnienia Związku Radzieckiego walczyli o wolność Ukrainy. To byli ci najlepsi, to był kwiat narodu. Na początku Ukraina zrobiła duży krok do przodu. A potem... główny organizator i kierownik Narodowego Ruchu Wiaczesław Czornowił zginął w wypadku samochodowym. Ruch podzielił się na dwie części. Jedną częścią zaczęli rządzić byli kierownicy KGB. Druga część powoli zniknęła...Stopniowo na wszystkie stanowiska wrócili dawni komuniści. Ukraina była z jednej strony niepodległa, a z drugiej powróciły duchy ZSRR. Reformy istniały głównie na papierze, bo miejscowe władze je wstrzymywały. 

Przykładowo państwo oddało ludziom ziemie rolną. Lokalne władze robiły jednak wszystko, żeby ziemia została „w  kołchozach", a ludzie byli właścicielami tylko formalnie. Moja rodzina otrzymała około 12 hektarów dobrej ziemi. Próbowaliśmy oddać ziemię w arendę bo sami nie mieliśmy możliwości jej zagospodarować. Ale władze gminy oszukały 1500 mieszkańców wioski i cała ziemia, około 1500 hektarów, została „w kołchozie". Dlatego pojechałem porozmawiać z przedstawicielem władz gminy i powiedziałem mu, że jego pracownicy, łamiąc prawo, oszukali ludzi. Na co on odpowiedział: "Bydło prawdy wiedzieć nie powinno. Bydłu nie można dawać swobody". Wszystkim mieszkańcom wioski udało się ostatecznie odebrać naszą ziemię. Zrobiliśmy to zgodnie z literą prawa.
Tak było wtedy na całej Ukrainie. Ludzie mieli już dość. Podczas następnych wyborów prezydenckich, kiedy naród ukraiński był kolejny raz "gwałcony" , wybuchła Pomarańczowa Rewolucja. Naród przejął władzę i wybrał Wiktora Juszczenkę na prezydenta. Pamiętam jak Polska bardzo wspierała Ukraińców i prezydenta Juszczenkę. Wsparcie Polski była olbrzymie. Nowe władze Ukrainy szybko zrobili ogromny postęp w rozwoju demokracji. Ukraińcy po raz pierwszy w historii poczuli się nie "bydłem" ale wolnymi ludźmi na swej własnej ziemi.

Kadencja Juszczenki  się skończyła. Kolejne wybory wygrał Janukowicz mocno popierany przez  Rosję. Niestety sporą rolę w rujnowaniu władzy Juszczenki odegrała Julja Tymoszenko. Nowa władza zniszczyła osiągnięcia Pomarańczowej Rewolucji i ponownie zaczęła poniewierać ludźmi.

Teraz obserwujemy na Ukrainie nowy wybuch, nową rewolucję. Naród stracił cierpliwość. Za dużo znęcania ze strony władzy wycierpiał naród Ukrainy, dalej już nie chce cierpieć. Ukraińcy chcą żyć dostojnie w wolności razem z innymi narodami Europy. Bo Ukraina znajduje się nie w kosmosie i nie na obrzeżach ale w samym środku Europy.

Modlę się do Pana Boga za wolność Ukrainy. Modlę się także za Polskę żeby mocno trzymała się demokracji. 
Niech Pan Bóg wspiera nasze narody.

Anatoliy Pudlo


Źródło informacji:
www.kontynent.waw.pl


MANE  TEKEL  FARES

Młodzi - w drodze - d o n i k ą d


.

Dlaczego młodzi się nie buntują?

29 września 2013, 10:11

Młodzi, gniewni, zbuntowani? Nic z tych rzeczy. Spytaliśmy ludzi w wieku do 35 lat, dlaczego nie przyłączyli się do protestów związkowców i dlaczego się nie buntują

Pięść, cios, uderzenie

Pięść, cios, uderzenie

źródło: ShutterStock

Ewa Walczak, rocznik 1989, Warszawa

Nie byłam na ulicy ze związkowcami. Nie miałam czasu, byłam zajęta swoimi sprawami. Może gdybym siedziała w domu i się nudziła, to bym do nich dołączyła? Jednak nie, ich postulaty zupełnie mnie nie przekonują. Ale czasami biorę udział w protestach, by poczuć atmosferę ulicy, dlatego chodziłam np. na manifestacje przeciwko ACTA. To były duże akcje, wzięło w nich udział wiele młodych osób, ale to wcale nie znaczy, że były zaangażowane, że się zbuntowały. Paradoks polega na tym, że jeśli protest jest faktycznie oddolny, jest zazwyczaj słaby i niezorganizowany. Jeśli mamy zaś wielką akcję, to zawsze kręci się przy tym jakiś Palikot. Przeważa uczucie, że ktoś chce nas wykorzystać. A ja nie chcę być pionkiem, nie chcę podążać głupio za tłumem.
Bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie sytuację, która skłoniłaby mnie do protestu. Wkurzają mnie podwyżki w komunikacji miejskiej, opłaty za studia czy umowy śmieciowe, ale przecież nie wyjdę na ulicę z żądaniem, żeby było dobrze i uczciwie. Za lub przeciw to ja mogę najwyżej zagłosować. Dla mnie ciekawszą sprawą jest organizowanie się oddolne – kooperatywy spożywcze czy wymiany barterowe. To wymaga poważniejszego, długoterminowego zaangażowania.
Bo cóż z tego, że dzięki akcji na Facebooku skrzyknie się kilka tysięcy ludzi i oni faktycznie gdzieś raz pójdą? Potem pójdą na piwo i sprawie, która ich na kilka godzin połączyła, nie poświęcą już wiele czasu. Na następne wezwanie pewnie w ogóle nie przyjdą. Ja ich nie krytykuję, bo sama zachowuję się podobnie. Wiem, że bardziej w jakikolwiek protest się nie zaangażuję. Po prostu jedyne, co zrobię, to wrócę do domu niezadowolona, i tyle.

Dominika Bryl-Balwa, rocznik 1981, Toruń

Nie mam czasu na bunt. Mam małe dziecko, pracującego męża, muszę zająć się domem. Wieczorem mam dwie godziny dla siebie, a o tej porze ciężko się buntować. Nawet gdy czasem myślę, że coś zrobię, nie mam siły. Od trzech tygodni się zbieram, żeby zrobić proste tłumaczenie.
A tak w ogóle to dlaczego miałabym iść ze związkowcami? Dla mnie najważniejszy jest mój ogródek, bo muszę sobie ułożyć życie. Owszem, są rzeczy, które mnie wkurzają. Mamy prorodzinne państwo, ale jak ktoś jeździ z wózkiem po Toruniu, przypomina to terenowy rajd. Ale buntować się przeciwko krzywym chodnikom? Dziwi mnie również to, gdy w wiadomościach wszyscy mówią o wojnie w Syrii, która kompletnie nie dotyka mojego życia. Żebym wyszła na ulice, to musieliby mi zabrać macierzyński albo nagle zlikwidować wszystkie żłobki i przedszkola. Do gwałtownej reakcji mogłyby mnie skłonić jeszcze jakieś drastyczne zmiany w prawie, ale takie dotyczące mnie lub rodziny.
Przez kilka lat mieszkałam w Niemczech. Protestowałam przeciwko wprowadzeniu opłat za studia, to były takie akcje studenckie. A czy jest coś w kategoriach globalnych, co mogłoby mnie skłonić do buntu? Trudno mi wyobrazić sobie coś takiego, bo żyjemy w tak spokojnej i bogatej części świata.
Ale jest jedna rzecz, które mnie naprawdę wkurza. To inwigilacja w sieci. Siedzę więcej w domu, korzystam więcej z internetu i to, że ktoś ciągle śledzi moje ruchy, przeraża mnie. A najgorsze, że nie wiadomo, jak się przeciwko temu buntować.

Łukasz Dubaniewicz, rocznik 1990, Lublin

Odpowiedź jest banalnie prosta. Robię to, co lubię, na dodatek mi za to płacą. Nie narzekam. Skończyłem jedne studia – dziennikarskie, teraz zaczynam drugie – organizację produkcji filmowej i telewizyjnej. Co ważne, udało mi się pogodzić studia z pracą. To wcale nie jest łatwe, ale pozwala mi trzymać dwie sroki za ogon.
Coś mnie wkurza? Ujmę to tak: jak coś się dzieje, a ja nie mam na to wpływu, to trzeba się z tym pogodzić. Polacy to naród doświadczony przez los, historia wykształciła w nas coś takiego, że lubimy narzekać, lubimy mieć do czego się pomodlić, móc postawić się w postawie cierpiącego, któremu należy współczuć. Mnie się to nie podoba. Uważam, że jestem w czepku urodzony. Może nie zarabiam tyle, co chcę, ale stać mnie na normalne życie, żeby zmienić sobie samochód. Odcinam się od martyrologii.
Trzeba Polskę kochać taką, jaka jest. Inna nie będzie, a wyjście na ulice nie rozwiąże żadnych problemów. Trzeba kombinować w warunkach, jakie są. Sześć lat temu dziewczyna namawiała mnie na wczasy w Tunezji. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy. Na to ona stwierdziła, żebym się ruszył do pracy. Rozdawałem ulotki, zarobiłem tyle co nic. Ale zacząłem też pracować w barze, zostałem agentem OFE (do dziś część rodziny patrzy na mnie krzywo), w tym samym czasie robiłem praktyki studenckie i jakoś znalazłem na to wszystko czas. Mam znajomych, którzy przyjechali do Lublina na studia i ciągle dostają od rodziców pieniądze – tyle że ledwo wiążą koniec z końcem, ale nie idą do pracy. Młodzi oczekują, że coś im się należy. Oczekują, że ktoś przyjdzie do wynajmowanego za pieniądze rodziców mieszkania, zapuka do drzwi i powie: „Mam dla ciebie pracę”. U mnie na roku można policzyć na palcach jednej ręki ludzi, którzy pracują. Innym się zwyczajnie nie chce.
Co by się musiało zdarzyć, bym wyszedł na ulicę? Kiedyś straciłem pracę, musiałem pożyczać pieniądze od rodziców. Przez te miesiące robiłem jednak wszystko, by znaleźć nową. Miałem usiąść i płakać lub tracić czas na wychodzenie na ulicę? Rozumiem, że są tacy, co tak robią. Ale ja wolę działać, bo nikt mi nic nie da. Kocham ten kraj, przykro mi, że dochodzi tu do sytuacji, w których ludzie nie mają z czego się utrzymać. Zastanawiam się, czy taka walka ma sens. Moim zdaniem trzeba po prostu wziąć się do roboty.
>>> Polecamy: Imigranci demolują Szwecję. Zamieszki przenoszą się poza stolicę

Rafał Sroka, rocznik 1986, Hastings

Od kilku tygodni przebywam w Anglii. Nie wyjechałem przez bezrobocie, wysokie koszty życia, opłakany stan systemu emerytalnego, nie mogę więc powiedzieć, że mój wyjazd był rodzajem buntu, bo już nie lubię Polski. Pomimo wielu niedogodności i całego irracjonalizmu, który panuje w kraju, sam odpowiadam za moją sytuację. Dlatego nie buntuję się, tylko mam cel do zrealizowania i pobyt w Anglii jest środkiem do jego urzeczywistnienia.
Jednak jeśli nawet nadal bym mieszkał w Warszawie, nie dołączyłbym do związkowców. Bo ktoś te demonstracje zaplanował, a ja nie potrzebuję buntu koncesjonowanego. To jest typowa polityczna gra i z góry ułożony plan, a nie faktyczna troska o ważne sprawy. Oczywiście, że rzeczywistość mnie wkurza, dlatego wszelkie nieprawidłowości systemu, czy to w działalności firm, czy państwa, zwalczam, jak mogę. Buntuję się, ale dotyczy to wyłącznie moich indywidualnych spraw. Na przykład w sieci Play reklamację składałem kilkanaście razy. Mój bunt to reakcja na coś, to nie siedzi w środku.
Nie widziałem relacji z protestów związkowców, jednak jestem przekonany, że wzięło w nich udział wielu starszych ludzi. To spuścizna po PRL, tamtej kulturze protestu. Dziś głos sprzeciwu młodych ludzi jest w internecie. To tam reagują na każdą sytuację niezależnie od miejsca, w którym się akurat znajdują. Mówiąc nieco górnolotnie, ludzie reagują buntem, kiedy coś godzi w ich fundamenty. Bunt w necie ma niczym nieograniczoną skalę. I jest łatwo mierzalny – liczbą klików, czego najlepszym dowodem jest akcja przeciwko ACTA. Choć bunt był w necie, to jego skutki były odczuwalne jak najbardziej w realu.
Dlaczego młodzi się nie buntują? Moim zdaniem są mniej odważni. Ponadto żyjemy w czasach, w których każdy czegoś od nas chce, musimy być tak wielozadaniowi, że nie mamy czasu na myślenie o rzeczach oderwanych od naszego życia. Żyjąc w takim świecie, myślimy raczej o konformizmie niż o buncie.
>>> czytaj również: Mieszkańcy "zielonej wyspy" coraz bardziej oburzeni

Paweł Wawrzyński, rocznik 1978, Warszawa

Ze związkowcami nie mam żadnej wspólnoty interesów. Lider „S” Piotr Duda jest reprezentantem górników i innych uzwiązkowionych grup społecznych. Ja do nich nie należę. Z tego co mi wiadomo, górnicy zarabiają przeciętnie dwie średnie krajowe, a ci z KGHM nawet więcej. Pracują jedynie 25 lat, z czego przez dwa lata są w szkole górniczej, a trzy na urlopie zdrowotnym. Potem przechodzą na emeryturę dwa razy wyższą niż normalna. Te przywileje nie wynikają z działania rynku, tylko z tego, że oni je sobie wystrajkowali, paląc opony przed kancelarią premiera.
Ja się buntuję przeciwko górnikom. Ale co mam zrobić? Okupować kopalnie? Najchętniej bym zlikwidował górnictwo w naszym kraju. Jako podatnik do przywilejów i emerytur górników wyłącznie dopłacam. Absolutnie nie popieram tych protestów i nie chce się dokładać do poprawy ich dobrobytu. Płaca minimalna to absurd, powoduje, że osoby o niskich kwalifikacjach nigdy nie zostaną legalnie zatrudnione. Pracodawca nie będzie przecież do nich dopłacał. To sposób na zwiększenie bezrobocia i wyrzucenie części ludzi poza rynek pracy na całe życie.
Czy jest coś, przeciwko czemu jeszcze się buntuję? Przeciwko przywilejom podatkowym dla firm zagranicznych. Ale nie wychodzę na ulicę, jestem biernym przeciwnikiem. Dlaczego tylko biernie? Pewnie dlatego, że utrudniony rozwój rodzimego biznesu (w stosunku do uprzywilejowania podatkowego podmiotów z zagranicy) nie powoduje, że moja sytuacja życiowa jest dramatycznie gorsza. Jest tylko troszeczkę gorsza, dlatego nie mam aż tak silnej motywacji.
Jestem wykładowcą. Czy moi studenci się buntują? Nie. Oni liczą, że będą dobrze zarabiać jako nieźle wykształceni inżynierowie i pozytywnie patrzą w przyszłość. Prowadzę zajęcia od ośmiu lat. I zauważyłem tendencję polegającą na zmniejszaniu aspiracji. Kilka lat temu łatwiej było dostać dobrą pracę w korporacji i zostać menedżerem. Teraz jest to trudniejsze. Studenci podchodzą jednak do tego racjonalnie, zaakceptowali to, że ścieżka kariery jest wolniejsza niż jeszcze 10 lat wcześniej.
Maciej Miłosz
Autor

Maciej Miłosz

PS.

SOC(  )EU SAMIEC  ALFA