WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
niedziela, 27 kwietnia 2014
Młodzi - w drodze - d o n i k ą d
.
Dlaczego młodzi się nie buntują?
29 września 2013, 10:11
Młodzi,
gniewni, zbuntowani? Nic z tych rzeczy. Spytaliśmy ludzi w wieku do 35
lat, dlaczego nie przyłączyli się do protestów związkowców i dlaczego
się nie buntują
Ewa Walczak, rocznik 1989, Warszawa
Nie
byłam na ulicy ze związkowcami. Nie miałam czasu, byłam zajęta swoimi
sprawami. Może gdybym siedziała w domu i się nudziła, to bym do nich
dołączyła? Jednak nie, ich postulaty zupełnie mnie nie przekonują. Ale
czasami biorę udział w protestach, by poczuć atmosferę ulicy, dlatego
chodziłam np. na manifestacje przeciwko ACTA. To były duże akcje, wzięło
w nich udział wiele młodych osób, ale to wcale nie znaczy, że były
zaangażowane, że się zbuntowały. Paradoks polega na tym, że jeśli
protest jest faktycznie oddolny, jest zazwyczaj słaby i
niezorganizowany. Jeśli mamy zaś wielką akcję, to zawsze kręci się przy
tym jakiś Palikot. Przeważa uczucie, że ktoś chce nas wykorzystać. A ja
nie chcę być pionkiem, nie chcę podążać głupio za tłumem.
Bardzo
trudno jest mi wyobrazić sobie sytuację, która skłoniłaby mnie do
protestu. Wkurzają mnie podwyżki w komunikacji miejskiej, opłaty za
studia czy umowy śmieciowe, ale przecież nie wyjdę na ulicę z żądaniem,
żeby było dobrze i uczciwie. Za lub przeciw to ja mogę najwyżej
zagłosować. Dla mnie ciekawszą sprawą jest organizowanie się oddolne –
kooperatywy spożywcze czy wymiany barterowe. To wymaga poważniejszego,
długoterminowego zaangażowania.
Bo cóż z tego, że dzięki akcji
na Facebooku skrzyknie się kilka tysięcy ludzi i oni faktycznie gdzieś
raz pójdą? Potem pójdą na piwo i sprawie, która ich na kilka godzin
połączyła, nie poświęcą już wiele czasu. Na następne wezwanie pewnie w
ogóle nie przyjdą. Ja ich nie krytykuję, bo sama zachowuję się podobnie.
Wiem, że bardziej w jakikolwiek protest się nie zaangażuję. Po prostu
jedyne, co zrobię, to wrócę do domu niezadowolona, i tyle.
Dominika Bryl-Balwa, rocznik 1981, Toruń
Nie
mam czasu na bunt. Mam małe dziecko, pracującego męża, muszę zająć się
domem. Wieczorem mam dwie godziny dla siebie, a o tej porze ciężko się
buntować. Nawet gdy czasem myślę, że coś zrobię, nie mam siły. Od trzech
tygodni się zbieram, żeby zrobić proste tłumaczenie.
A
tak w ogóle to dlaczego miałabym iść ze związkowcami? Dla mnie
najważniejszy jest mój ogródek, bo muszę sobie ułożyć życie. Owszem, są
rzeczy, które mnie wkurzają. Mamy prorodzinne państwo, ale jak ktoś
jeździ z wózkiem po Toruniu, przypomina to terenowy rajd. Ale buntować
się przeciwko krzywym chodnikom? Dziwi mnie również to, gdy w wiadomościach
wszyscy mówią o wojnie w Syrii, która kompletnie nie dotyka mojego
życia. Żebym wyszła na ulice, to musieliby mi zabrać macierzyński albo
nagle zlikwidować wszystkie żłobki i przedszkola. Do gwałtownej reakcji
mogłyby mnie skłonić jeszcze jakieś drastyczne zmiany w prawie, ale
takie dotyczące mnie lub rodziny.
Przez kilka lat
mieszkałam w Niemczech. Protestowałam przeciwko wprowadzeniu opłat za
studia, to były takie akcje studenckie. A czy jest coś w kategoriach
globalnych, co mogłoby mnie skłonić do buntu? Trudno mi wyobrazić sobie
coś takiego, bo żyjemy w tak spokojnej i bogatej części świata.
Ale
jest jedna rzecz, które mnie naprawdę wkurza. To inwigilacja w sieci.
Siedzę więcej w domu, korzystam więcej z internetu i to, że ktoś ciągle
śledzi moje ruchy, przeraża mnie. A najgorsze, że nie wiadomo, jak się
przeciwko temu buntować.
Łukasz Dubaniewicz, rocznik 1990, Lublin
Odpowiedź
jest banalnie prosta. Robię to, co lubię, na dodatek mi za to płacą.
Nie narzekam. Skończyłem jedne studia – dziennikarskie, teraz zaczynam
drugie – organizację produkcji filmowej i telewizyjnej. Co ważne, udało
mi się pogodzić studia z pracą. To wcale nie jest łatwe, ale pozwala mi
trzymać dwie sroki za ogon.
Coś mnie wkurza? Ujmę to
tak: jak coś się dzieje, a ja nie mam na to wpływu, to trzeba się z tym
pogodzić. Polacy to naród doświadczony przez los, historia
wykształciła w nas coś takiego, że lubimy narzekać, lubimy mieć do
czego się pomodlić, móc postawić się w postawie cierpiącego, któremu
należy współczuć. Mnie się to nie podoba. Uważam, że jestem w czepku
urodzony. Może nie zarabiam tyle, co chcę, ale stać mnie na normalne
życie, żeby zmienić sobie samochód. Odcinam się od martyrologii.
Trzeba
Polskę kochać taką, jaka jest. Inna nie będzie, a wyjście na ulice nie
rozwiąże żadnych problemów. Trzeba kombinować w warunkach, jakie są.
Sześć lat temu dziewczyna namawiała mnie na wczasy w Tunezji.
Powiedziałem, że nie mam pieniędzy. Na to ona stwierdziła, żebym się
ruszył do pracy. Rozdawałem ulotki, zarobiłem tyle co nic. Ale zacząłem
też pracować w barze, zostałem agentem OFE (do dziś część rodziny patrzy
na mnie krzywo), w tym samym czasie robiłem praktyki studenckie i jakoś
znalazłem na to wszystko czas. Mam znajomych, którzy przyjechali do
Lublina na studia i ciągle dostają od rodziców pieniądze – tyle że ledwo
wiążą koniec z końcem, ale nie idą do pracy. Młodzi oczekują, że coś im
się należy. Oczekują, że ktoś przyjdzie do wynajmowanego za pieniądze
rodziców mieszkania, zapuka do drzwi i powie: „Mam dla ciebie pracę”. U
mnie na roku można policzyć na palcach jednej ręki ludzi, którzy
pracują. Innym się zwyczajnie nie chce.
Co by się
musiało zdarzyć, bym wyszedł na ulicę? Kiedyś straciłem pracę, musiałem
pożyczać pieniądze od rodziców. Przez te miesiące robiłem jednak
wszystko, by znaleźć nową. Miałem usiąść i płakać lub tracić czas na
wychodzenie na ulicę? Rozumiem, że są tacy, co tak robią. Ale ja wolę
działać, bo nikt mi nic nie da. Kocham ten kraj, przykro mi, że dochodzi
tu do sytuacji, w których ludzie nie mają z czego się utrzymać.
Zastanawiam się, czy taka walka ma sens. Moim zdaniem trzeba po prostu
wziąć się do roboty.
>>> Polecamy: Imigranci demolują Szwecję. Zamieszki przenoszą się poza stolicęRafał Sroka, rocznik 1986, Hastings
Od
kilku tygodni przebywam w Anglii. Nie wyjechałem przez bezrobocie,
wysokie koszty życia, opłakany stan systemu emerytalnego, nie mogę więc
powiedzieć, że mój wyjazd był rodzajem buntu, bo już nie lubię Polski.
Pomimo wielu niedogodności i całego irracjonalizmu, który panuje w
kraju, sam odpowiadam za moją sytuację. Dlatego nie buntuję się, tylko
mam cel do zrealizowania i pobyt w Anglii jest środkiem do jego
urzeczywistnienia.
Jednak jeśli nawet nadal bym
mieszkał w Warszawie, nie dołączyłbym do związkowców. Bo ktoś te
demonstracje zaplanował, a ja nie potrzebuję buntu koncesjonowanego. To
jest typowa polityczna gra
i z góry ułożony plan, a nie faktyczna troska o ważne sprawy.
Oczywiście, że rzeczywistość mnie wkurza, dlatego wszelkie
nieprawidłowości systemu, czy to w działalności firm, czy państwa,
zwalczam, jak mogę. Buntuję się, ale dotyczy to wyłącznie moich
indywidualnych spraw. Na przykład w sieci Play reklamację składałem
kilkanaście razy. Mój bunt to reakcja na coś, to nie siedzi w środku.
Nie
widziałem relacji z protestów związkowców, jednak jestem przekonany, że
wzięło w nich udział wielu starszych ludzi. To spuścizna po PRL, tamtej
kulturze protestu. Dziś głos sprzeciwu młodych ludzi jest w internecie.
To tam reagują na każdą sytuację niezależnie od miejsca, w którym się
akurat znajdują. Mówiąc nieco górnolotnie, ludzie reagują buntem, kiedy
coś godzi w ich fundamenty. Bunt w necie ma niczym nieograniczoną skalę.
I jest łatwo mierzalny – liczbą klików, czego najlepszym dowodem jest
akcja przeciwko ACTA. Choć bunt był w necie, to jego skutki były
odczuwalne jak najbardziej w realu.
Dlaczego młodzi
się nie buntują? Moim zdaniem są mniej odważni. Ponadto żyjemy w
czasach, w których każdy czegoś od nas chce, musimy być tak
wielozadaniowi, że nie mamy czasu na myślenie o rzeczach oderwanych od
naszego życia. Żyjąc w takim świecie, myślimy raczej o konformizmie niż o
buncie.
>>> czytaj również: Mieszkańcy "zielonej wyspy" coraz bardziej oburzeniPaweł Wawrzyński, rocznik 1978, Warszawa
Ze
związkowcami nie mam żadnej wspólnoty interesów. Lider „S” Piotr Duda
jest reprezentantem górników i innych uzwiązkowionych grup społecznych.
Ja do nich nie należę. Z tego co mi wiadomo, górnicy zarabiają
przeciętnie dwie średnie krajowe, a ci z KGHM nawet więcej. Pracują
jedynie 25 lat, z czego przez dwa lata są w szkole górniczej, a trzy na urlopie
zdrowotnym. Potem przechodzą na emeryturę dwa razy wyższą niż normalna.
Te przywileje nie wynikają z działania rynku, tylko z tego, że oni je
sobie wystrajkowali, paląc opony przed kancelarią premiera.
Ja
się buntuję przeciwko górnikom. Ale co mam zrobić? Okupować kopalnie?
Najchętniej bym zlikwidował górnictwo w naszym kraju. Jako podatnik do
przywilejów i emerytur górników wyłącznie dopłacam. Absolutnie nie
popieram tych protestów i nie chce się dokładać do poprawy ich
dobrobytu. Płaca minimalna to absurd, powoduje, że osoby o niskich
kwalifikacjach nigdy nie zostaną legalnie zatrudnione. Pracodawca nie
będzie przecież do nich dopłacał. To sposób na zwiększenie bezrobocia i
wyrzucenie części ludzi poza rynek pracy na całe życie.
Czy
jest coś, przeciwko czemu jeszcze się buntuję? Przeciwko przywilejom
podatkowym dla firm zagranicznych. Ale nie wychodzę na ulicę, jestem
biernym przeciwnikiem. Dlaczego tylko biernie? Pewnie dlatego, że
utrudniony rozwój rodzimego biznesu (w stosunku do uprzywilejowania
podatkowego podmiotów z zagranicy) nie powoduje, że moja sytuacja
życiowa jest dramatycznie gorsza. Jest tylko troszeczkę gorsza, dlatego
nie mam aż tak silnej motywacji.
Jestem wykładowcą.
Czy moi studenci się buntują? Nie. Oni liczą, że będą dobrze zarabiać
jako nieźle wykształceni inżynierowie i pozytywnie patrzą w przyszłość.
Prowadzę zajęcia od ośmiu lat. I zauważyłem tendencję polegającą na
zmniejszaniu aspiracji. Kilka lat temu łatwiej było dostać dobrą pracę w
korporacji
i zostać menedżerem. Teraz jest to trudniejsze. Studenci podchodzą
jednak do tego racjonalnie, zaakceptowali to, że ścieżka kariery jest
wolniejsza niż jeszcze 10 lat wcześniej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz