WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
W roku 1938 rozpocząłem pracę w 5-tym Pułku Lotniczym w Lidzie jako zastępca kierownika Warsztatów Remontowych Parku.
Znano mnie tu dobrze, bo byłem tu już przedtem na dwu praktykach wakacyjnych. Umowa przewidywała dalsze dokształcanie specjalistyczne krajowe i zagraniczne na koszt pracodawcy oraz stosunkowo wysokie pobory i diety w czasie szkolenia specjalistycznego w kraju i jeszcze wyższe za granicą.
Ze swojej strony musiałem zobowiązać się między innymi do “odsłużenia” za każdy rok szkolenia czy praktyk dwu lat i w tym czasie nie zawierać związku małżeńskiego bez zgody przełożonych (!).
Warunki były korzystne dla obu, jak sądzę stron.
Już wkrótce okazało się, że dotychczasowy kierownik Warsztatów Parku odchodzi i że ja jego obowiązki jako P.O. tymczasowo, do przyjazdu już zaangażowanego następcy z Warszawy gdzie pracował dotychczas w Urzędzie Patentowym (!). (Przyjechał dopiero w lipcu 1939r.)
W międzyczasie, w związku z narastającym niebezpieczeństwem wojny zamiast zapowiedzianego oddelegowania na praktykę zagraniczną zapytano mnie czy nie wyraziłbym zgody na przyjęcie “dobrowolnie” karty mobilizacyjnej ( miałem ze względu na wrodzone zwichnięcie stawów biodrowych kat. E ).
Zgodę oczywiście wyraziłem, no i tak się zaczęło. Zapowiedziany kandydat na kierownika przyjechał i zaczął zapoznawać się z pracą ( po prostu praktykować przy mnie ), a mój wyjazd na praktykę zagraniczną jakoś automatycznie, ze względu na sytuację został zawieszony,a 1-go września, po pierwszym nalocie stał się po prostu nieaktualny. Zaangażowany nowy kierownik Warsztatów uderzony jakimś odłamkiem deski po plecach (w czasie nalotu) zdołał jeszcze wyjechać do Warszawy. Mnie mianowano Kierownikiem 5-tej Bazy Lotniczej podwajając załogę zmobilizowanymi specjalistami z przemysłu i świeżo upieczonymi (przedterminowo) podporucznikami ze szkoły oficerskiej.
Trzeba przyznać, że nadawałem się do tego : miałem za sobą dobrą praktykę, a w ostatnim roku przejąłem remonty bieżące “Karasi” (przeszkolono w PZL w Warszawie mnie, majstrów i specjalistów w ich obsłudze i remontach).
Przydzielony z mobilizacji doświadczony inżynier z zakładów lotniczych, jako mój zastępca w randze kapitana, był fachowcem z prawdziwego zdarzenia. Moja przewaga polegała jedynie na tym, że mnie znała dobrze cała (stara) załoga i po prostu była ze mną zżyta.
Pierwsze naloty omijały warsztaty, ale na to nie liczyłem i od pierwszej nocy po pierwszym nalocie przerzucałem warsztaty do miasta, przeważnie na przedmieścia rekwirując w tym celu różne drobne zakłady i składy. Trwało to jak wiadomo bardzo krótko i ustało w momencie wkroczenia na nasz teren wojsk radzieckich.
Praktycznie zanim się obejrzałem zostałem sam. Wojsko, zarówno pułk lotniczy jak i 77 pułk piechoty opuściło swoje koszary i odeszło na wyznaczone im pozycje jeszcze w sierpniu.
Zaraz w pierwszych dniach września odeszła też cała administracja wojskowa. Płatnik wypłacił wszystkim pracownikom cywilnym odprawę w wysokości rocznych poborów. Mnie wydano też “papiery” na mój zmobilizowany samochód, który został mi przydzielony służbowo. Znikła też cała świeżo przydzielona z mobilizacji załoga. Bezpośredni mój zwierzchnik, Komendant Parku kpt. Sobański załamał się zupełnie, doznał jakiegoś szoku nerwowego (odwiedziłem go raz w jego “ukryciu” w zaciemnionym pokoju w mieście i w ciemnych okularach). Z rozmowy zorientowałem się, że w niczym nie mogę na niego liczyć. Komendant placu, major Górski też gdzieś znikł. Musiałem więc działać sam.
W związku z podjętą przeze mnie decyzją rozrzucenia warsztatów w różnych punktach miasta (głównie na przedmieściach) zdecydowałem i moje biuro przenieść do miasta do lokalu Związku Zawodowego pracowników Cywilnych (umysłowych).
Zdawałem sobie sprawę, że opuszczone Koszary, Warsztaty i Składnica leżąca parę kilometrów za miastem, a także znajdująca się w połowie drogi z miasta do lotniska “prochownia” (Magazyny Wojskowe) staną się łupem okolicznych wsi białoruskich, a w szczególności wielkiego sieła Dokudowoji.
Zorganizowałem więc i uzbroiłem straż z robotników naszych warsztatów i rozstawiłem posterunki na terenie Składnicy, Warsztatów i przed prochownią.
W międzyczasie wysyłałem kilka razy samolot zwiadowczy (mieliśmy całą eskadrę treningową, co prawda część samolotów tej eskadry była zniszczona w czasie nalotów), żeby zorientować się co się dzieje nad granicą litewską i radziecką oraz wzdłuż torów kolejowych w kierunku Lwowa. Pilotów oblatywaczy mieliśmy w cywilnej załodze.
Myślałem i naradzałem się w tej sprawie z innymi o zorganizowaniu pociągu, uzbrojeniu go i przedarciu się do Rumunii. Przystąpiliśmy już nawet z udziałem kolejarzy do realizacji tego planu, ale zwiad lotniczy oraz informacje kolejarzy zgodnie stwierdziły, ze przejazd jest już niemożliwy.
Zwiad lotniczy granicy litewskiej stwierdzał, ze oddziały wojskowe i pojedynczy żołnierze licznie przechodzą na Litwę. Od strony wschodniej, w pierwszych dniach września żadnego ruchu nie zauważono.
W tej sytuacji odwiozłem Mamę do Wołkiewicz (Ojciec został pilnować domu), i postanowiłem pojechać autem do granicy litewskiej (bez zdecydowanego planu). Miałem kierowcę warszawiaka byłego taksówkarza. Pojechaliśmy z nim, ale to co zobaczyłem zniechęciło mnie całkowicie do opuszczenia kraju. Szczególnie scena gdy jakiś nieduży oddział żołnierzy dowodzony przez oficera, zdaje się kapitana, w zwartych szeregach, defiladowym krokiem przemaszerował przed swoim dowódcą i odszedł dalej na teren Litwy, a On wyjął rewolwer i strzelił sobie w skroń. Widocznie załamał się nerwowo.
Wróciliśmy więc z kierowcą z powrotem do Lidy.
Tego dnia, a raczej nocy wjechały do miasta od strony Nowogródka radzieckie czołgi. Właściwie do miasta, a raczej na przedmieście wjechał tylko jeden i zaraz utknął bo mu, zdaje się, spadła gąsienica.
Mieszkał w tym miejscu nasz blacharz, stary robotnik. Wyszedł z domu zobaczył co jest i pomógł naprawić, po czym czołg wycofał się i odjechał.
Ja w tym czasie siedziałem w swoim “miejskim” biurze, miałem telefoniczne połączenie z wartownią na prochowni i byłem już powiadomiony przez wartowników, że jakieś dwa czołgi weszły do miasta.
Oczywiście były to czołgi radzieckie.
Następnego dnia rano wartownicy pilnujący warsztatów i (głównie) składnicy powiadomili mnie, że na lotnisku (zrytym bombami !) wylądowały trzy lekkie samoloty radzieckie.
Samoloty ustawiły się w kółko ogonami na zewnątrz z karabinami maszynowymi skierowanymi na wszystkie strony. Poleciłem stać spokojnie, nie reagować. Po chwili znowu telefon. Wartownik melduje, że dwaj oficerowie w asyście paru żołnierzy widząc spokojnie stojącego wartownika w cywilnym ubraniu, podeszli do niego i pytali o naczelnika. Wartownik powiedział, że jest w mieście, i ze jeżeli chcą to on może połączyć ich telefonicznie. Po chwili przedstawił się jakiś pułkownik i prosił o rozmowę. Zaprosiłem do siebie, powiedziałem, że wydam polecenie wartownikowi i on zaraz wezwie auto, które ich przywiezie i odwiezie. Zgodził się, no i po półgodzinie byli już w biurze gdzie urzędowałem.
Wyjaśniłem, że jesteśmy załogą warsztatów, że wojsk żadnych w mieście nie ma, że pilnujemy magazynów, a w mieście ochotnicza milicja pilnuje porządku. (byli to uczniowie starszych klas gimnazjum, a dowodził nauczyciel, no i w mieście był spokój).
Zwrócił się z prośbą, czy nie moglibyśmy wyrównać zryte bombami lotnisko, bo muszą tu lądować ciężkie samoloty. Zapewnił, że wszystko zostanie opłacone. Powiedziałem, że jest to możliwe, ale potrwa długo, bo maszyn do takich robót nie mamy, a lotnisko sami widzieli. Zaproponowałem wykorzystanie naszego polowego lotniska z drugiej strony miasta, które nie było bombardowane. Miał wątpliwości, czy nie za małe i wyraził chęć obejrzenia. Powiedziałem, że możemy tam podjechać, bo to niedaleko, no i pojechaliśmy. Z przodu mój kierowca, obok niego żołnierz, a z tyłu ja pomiędzy dwoma oficerami. Ludzie w mieście widząc nas byli przekonani, że “bolszewicy wiozą mnie na rozwałkę”.
Przy oglądaniu polowego lotniska okazało się, ze stały tam już warty radzieckiej piechoty i pilnowały kilku naszych samolotów zwiadowczych ukrytych tam w lasku. Oficerowie podziękowali i wróciliśmy do miasta, gdzie wysiadłem, a ich poleciłem odwieść na lotnisko do ich samolotów. Taki był początek.
Potem zjawiły się w mieście nowe władze bolszewickie. Nakazali otworzyć sklepy, ustalili, ze rubel ma wartość złotówki (faktycznie rubel był wielokrotnie tańszy). Skutkiem tego żołnierze rozkupili w krótkim czasie wszystko. Ledwo zdążyłem kupić sobie nowy rower, bo mój ukradł mi w pierwszym dniu na lotnisku jakiś wojskowy inżynier w randze generała ( widzieli to nasi robotnicy – załadował na ciężarówkę odjeżdżającą do Rosji).
Po kilku dniach jakiś umundurowany politruk zwołał zebranie całej naszej załogi, oświadczył, że teraz dopiero będzie sprawiedliwość, że wszystkim będzie dobrze itd. i wezwał do wybrania przez załogę przedstawiciela, przez którego będą się z nami porozumiewać. Wtedy dopiero zrozumiałem dlaczego Komendant Placu major Górski przez cały czas “durzył” mnie głowę, żeby usunąć dwóch stolarzy, nawiasem mówiąc dobrych fachowców z bardzo długim stażem pracy, na co ja się nie mogłem zgodzić, bo byli mi bardzo potrzebni. Powiedział wtedy – “ ech, gdyby Pan wiedział to co ja wiem to by się nie sprzeciwiał, ale nie wolno mi powiedzieć”.
Okazało się, że on wiedział, że są u nas szpiedzy bolszewiccy, i że najprawdopodobniej są w załodze stolarzami. Teraz wystąpili jawnie i jeden z nich wcale teraz nie był sympatyczny.
Politruk prosił o podanie kandydatów na przedstawiciela załogi. Podano i jednogłośnie wybrano mnie. Wtedy politruk zaczął wyjaśniać, że to nieporozumienie, że skończyło się już panowanie “Panów” i “Krwiopijców”, i że powinni wybrać swego “robociarza” itd. Na to podniosły się krzyki jednogłośnie domagające się mnie, a stary blacharz mówiący dobrze po rosyjsku wyjaśniał cierpliwie, że ja nie jestem żaden “Pan”, “Krwiopijca” tylko syn takiego samego jak oni wszyscy, że rosłem wśród nich i jestem taki jak oni, że jestem wykształcony i umiem mówić po rosyjsku, więc na pewno najlepiej się nadaję, a oni mają pełne zaufanie. Próby dalszej dyskusji przekonały politruka, że nie tędy droga. Zgodził się, przeprosił za nieporozumienie no i na tym się skończyło.
Ludzi zaczęli wzywać do pracy imiennie, grupkami. Nikt mnie oczywiście nie wzywał. Ja też na wezwanie nie czekałem i zaangażowałem się jako wykładowca do szkoły rzemieślniczej. Szkoła pracowała normalnie, żadnych zmian nikt nie wprowadzał, nikogo “obcego” do szkoły nie przydzielono, owszem przyjeżdżali jacyś “Towarzysze” z jakiegoś “Uprawlienija” z Mińska, ale tylko podziwiali porządek, a głównie niewidzianej dotychczas przez nich jakości papier.
Sielanka skończyła się gdy przyszło zarządzenie wprowadzenia języka białoruskiego jako języka wykładowego. Przysłano też trochę podręczników w języku białoruskim. Niestety nikt, ani z wykładowców, ani w ogóle z personelu, ani z uczniów języka białoruskiego nie znał. Owszem, znając język rosyjski ja osobiście rozumiałem, gorzej było z prawidłowym wymawianiem (czytaniem), ale uczniowie nie rozumieli.
Przygotowywałem więc krótkie streszczenie lekcji w kilku zdaniach po białorusku, według podręcznika i milcząc pisałem na tablicy, a uczniowie przepisywali do zeszytów. Dalej już prowadziłem lekcje po polsku. Władze doszły do wniosku, że taka szkoła “rzemieślnicza” nie jest tu w Lidzie potrzebna i kazali przestawić ją na szkołę samochodową z programem szkolenia tysiąca kierowców rocznie; 150 (zdaje się) mechaników samochodowych z programem trzyletnim , oraz 300 ślusarzy samochodowych z programem dwuletnim.
W szkole tej miał obowiązywać język rosyjski (to już było dla mnie nieco łatwiejsze). Podręczniki były też rosyjskie, no i przydzielono nam kilku nauczycieli Rosjan. Zaraz w pierwszym dniu zjawił się u mnie w domu z prywatną wizytą przybyły z Mińska “dyrektor” szkoły. Przystojny młody człowiek przedstawił się (nie zdejmując futrzanej czapki) i wyjaśnił sprawę bezpośrednio. Powiedział bez ogródek, że on jest zwykłym (owszem, bardzo dobrym) kierowcą. Nominację na dyrektora szkoły otrzymał, bo jego szwagier (czy coś w tym rodzaju) jest ministrem awtomobilnoj promyszlennosti ( czy może tylko transportu) Biełorusskoj SSR, że on niema zielonego pojęcia o szkolnictwie, ale za to umie żyć w “sowietskom sojuzie”, a ja, choć wszystko co trzeba umiem, to żyć w sowietskom sojuzie nie umiem i nie potrafię. Tak więc przyjechał z propozycją : “dawajcie podrużymsia” ty budziesz rabotać za dwoich, a ja (powiada) już dopilnuję żeby było nam dobrze. Tak mi się jakoś podobał i z wyglądu i z oczywistej szczerości, że propozycję przyjąłem i podaliśmy sobie ręce.
Żyć w tych warunkach rzeczywiście trzeba było umieć, a on to naprawdę umiał. Przede wszystkim szkołę zdublował. Do południa mieliśmy szkolić zgodnie z planem państwowym 1000 kierowców, 150 mechaników i 300 ślusarzy, a po południu (druga zmiana) drugie tyle na zlecenie różnego rodzaju instytucji gospodarczych. Z tego tytułu braliśmy podwójne pensje. On jako dyrektor dwu szkół, a ja jako kierownik naukowy.
Nauczycieli zawodu : kierowców, mechaników, ślusarzy zwerbowałem łatwo z byłego personelu Warsztatów Lotniczych, którzy nie kwapili się do pracy na lotnisku. Nauczycieli znających dobrze budowę radzieckich samochodów przysłano nam (jak przypuszczam z jego wyboru) a Rosji.
Samochody do celów szkoleniowych naściągał z jednostki wojskowej wyznaczonej do likwidacji pozostałości z “ofensywy” wojennej przy zajmowaniu terenów uzgodnionych słynnym paktem Ribbentrop – Mołotow.
Samochody przekazywano nam jako wraki do celów szkoleniowych. Podobnie było z benzyną.
Instytucje gospodarcze dla których szkoliliśmy kierowców na zlecenie, poza planem wydały nam (to znaczy jemu i mnie) przepustki uprawniające do zakupów w sklepach określonych organizacji jak – Wojentorg (wojskowe), Spectorg ((NKWD), Sielpo ( Sklepy wiejskie) itp. Słowem mieliśmy i duże zarobki i duże możliwości zakupu. Niestety trwało to wszystko króciutką chwile bo “Dyrektorowi” zachciało się koniecznie zobaczyć jak żyją ludzie w Wilnie, które wcielone do Litwy miało jeszcze pewne podobieństwo do naszego przedwojennego. Wykombinował jakąś lewą przepustkę, poprosił mnie o polecający list do kolegi znajomego, gdzie mógłby zanocować i gdzie mogliby mu ułatwić wymianę pieniędzy. Pojechał i więcej nie wrócił. Zaalarmowałem jego szwagra w Mińsku. Jakoś go tam wydobył, ale zdaje się, że i sam oberwał, a nasz “bohater” umiejący żyć w ZSRR wylądował podobno we Lwowie spadając jednak na cztery łapy. Więcej go nie widziałem.
Niedługo potem szkołę przeniesiono do zdaje się Wiśniewa koło Mołodeczna, a ja przeniosłem się do fabryki gwoździ jako zastępca dyrektora do spraw technicznych. Była to mała “żydowska” fabryczka, która produkowała 30 ton drutu oraz 15 ton gwoździ dziennie. Poza tym różnego rodzaju okucia, tak zwaną galanterię, no i drewniane opakowania. Fabryka miała własną elektrownię i bocznicę kolejową. Miałem tam spokojną pracę i dobre zarobki. Pracowałem tam aż do okupacji niemieckiej.
W ogóle Lida była miastem przemysłowym. Były tam jeszcze dwie duże fabryki maszyn rolniczych oraz duża fabryka wyrobów gumowych “Ardal”, duży tartak no i elektrownia.
W czasie ofensywy niemieckiej ucierpiała najbardziej śródmiejska dzielnica handlowa (żydowska) oraz wspomniana fabryka Ardal. Nie ucierpiał jednak żaden kościół ani żadna dzielnica mieszkaniowa, ani tartak, na którym wyraźnie zależało okupantom niemieckim, i który został spalony z ogromnym zapasem naszykowanej tarcicy potrzebnej Niemcom do planowanej ofensywy. Wiedzieliśmy o tym i spalił go w ostatnim momencie mój kolega Cechowicz w momencie gdy dostał polecenie ładowania na platformy do wysyłki na wschodni front. Robił to starannie i spalił jeszcze staranniej razem z wagonami i całym ogromnym zapasem.
Widziałem go po raz ostatni gdy maszerował w oddziale AK na odsiecz Wilna, gdzie prawdopodobnie zginął.
Na tym urywają się wspomnienia z tego okresu.
ŹRÓDŁO