o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

wtorek, 14 lutego 2012

Lida * 5. Pułk Lotniczy * Losy 1939

Jan Seheń. Lida (1938-1939). 5. Pułk Lotniczy, szkoła rzemieślnicza

Аўтар: Jan Seheń (1911-1994),
Дадана: 17-02-2007,
Крыніца: pawet.net



W roku 1938 rozpocząłem pracę w 5-tym Pułku Lotniczym w Lidzie jako zastępca kierownika Warsztatów Remontowych Parku.
Znano mnie tu dobrze, bo byłem tu już przedtem na dwu praktykach wakacyjnych. Umowa przewidywała dalsze dokształcanie specjalistyczne krajowe i zagraniczne na koszt pracodawcy oraz stosunkowo wysokie pobory i diety w czasie szkolenia specjalistycznego w kraju i jeszcze wyższe za granicą.
Ze swojej strony musiałem zobowiązać się między innymi do “odsłużenia” za każdy rok szkolenia czy praktyk dwu lat i w tym czasie nie zawierać związku małżeńskiego bez zgody przełożonych (!).
Warunki były korzystne dla obu, jak sądzę stron.
Już wkrótce okazało się, że dotychczasowy kierownik Warsztatów Parku odchodzi i że ja jego obowiązki jako P.O. tymczasowo, do przyjazdu już zaangażowanego następcy z Warszawy gdzie pracował dotychczas w Urzędzie Patentowym (!). (Przyjechał dopiero w lipcu 1939r.)
W międzyczasie, w związku z narastającym niebezpieczeństwem wojny zamiast zapowiedzianego oddelegowania na praktykę zagraniczną zapytano mnie czy nie wyraziłbym zgody na przyjęcie “dobrowolnie” karty mobilizacyjnej ( miałem ze względu na wrodzone zwichnięcie stawów biodrowych kat. E ).
Zgodę oczywiście wyraziłem, no i tak się zaczęło. Zapowiedziany kandydat na kierownika przyjechał i zaczął zapoznawać się z pracą ( po prostu praktykować przy mnie ), a mój wyjazd na praktykę zagraniczną jakoś automatycznie, ze względu na sytuację został zawieszony,a 1-go września, po pierwszym nalocie stał się po prostu nieaktualny. Zaangażowany nowy kierownik Warsztatów uderzony jakimś odłamkiem deski po plecach (w czasie nalotu) zdołał jeszcze wyjechać do Warszawy. Mnie mianowano Kierownikiem 5-tej Bazy Lotniczej podwajając załogę zmobilizowanymi specjalistami z przemysłu i świeżo upieczonymi (przedterminowo) podporucznikami ze szkoły oficerskiej.

Trzeba przyznać, że nadawałem się do tego : miałem za sobą dobrą praktykę, a w ostatnim roku przejąłem remonty bieżące “Karasi” (przeszkolono w PZL w Warszawie mnie, majstrów i specjalistów w ich obsłudze i remontach).
Przydzielony z mobilizacji doświadczony inżynier z zakładów lotniczych, jako mój zastępca w randze kapitana, był fachowcem z prawdziwego zdarzenia. Moja przewaga polegała jedynie na tym, że mnie znała dobrze cała (stara) załoga i po prostu była ze mną zżyta.
Pierwsze naloty omijały warsztaty, ale na to nie liczyłem i od pierwszej nocy po pierwszym nalocie przerzucałem warsztaty do miasta, przeważnie na przedmieścia rekwirując w tym celu różne drobne zakłady i składy. Trwało to jak wiadomo bardzo krótko i ustało w momencie wkroczenia na nasz teren wojsk radzieckich.
Praktycznie zanim się obejrzałem zostałem sam. Wojsko, zarówno pułk lotniczy jak i 77 pułk piechoty opuściło swoje koszary i odeszło na wyznaczone im pozycje jeszcze w sierpniu.

Zaraz w pierwszych dniach września odeszła też cała administracja wojskowa. Płatnik wypłacił wszystkim pracownikom cywilnym odprawę w wysokości rocznych poborów. Mnie wydano też “papiery” na mój zmobilizowany samochód, który został mi przydzielony służbowo. Znikła też cała świeżo przydzielona z mobilizacji załoga. Bezpośredni mój zwierzchnik, Komendant Parku kpt. Sobański załamał się zupełnie, doznał jakiegoś szoku nerwowego (odwiedziłem go raz w jego “ukryciu” w zaciemnionym pokoju w mieście i w ciemnych okularach). Z rozmowy zorientowałem się, że w niczym nie mogę na niego liczyć. Komendant placu, major Górski też gdzieś znikł. Musiałem więc działać sam.
W związku z podjętą przeze mnie decyzją rozrzucenia warsztatów w różnych punktach miasta (głównie na przedmieściach) zdecydowałem i moje biuro przenieść do miasta do lokalu Związku Zawodowego pracowników Cywilnych (umysłowych).

Zdawałem sobie sprawę, że opuszczone Koszary, Warsztaty i Składnica leżąca parę kilometrów za miastem, a także znajdująca się w połowie drogi z miasta do lotniska “prochownia” (Magazyny Wojskowe) staną się łupem okolicznych wsi białoruskich, a w szczególności wielkiego sieła Dokudowoji.
Zorganizowałem więc i uzbroiłem straż z robotników naszych warsztatów i rozstawiłem posterunki na terenie Składnicy, Warsztatów i przed prochownią.
W międzyczasie wysyłałem kilka razy samolot zwiadowczy (mieliśmy całą eskadrę treningową, co prawda część samolotów tej eskadry była zniszczona w czasie nalotów), żeby zorientować się co się dzieje nad granicą litewską i radziecką oraz wzdłuż torów kolejowych w kierunku Lwowa. Pilotów oblatywaczy mieliśmy w cywilnej załodze.
Myślałem i naradzałem się w tej sprawie z innymi o zorganizowaniu pociągu, uzbrojeniu go i przedarciu się do Rumunii. Przystąpiliśmy już nawet z udziałem kolejarzy do realizacji tego planu, ale zwiad lotniczy oraz informacje kolejarzy zgodnie stwierdziły, ze przejazd jest już niemożliwy.

Zwiad lotniczy granicy litewskiej stwierdzał, ze oddziały wojskowe i pojedynczy żołnierze licznie przechodzą na Litwę. Od strony wschodniej, w pierwszych dniach września żadnego ruchu nie zauważono.
W tej sytuacji odwiozłem Mamę do Wołkiewicz (Ojciec został pilnować domu), i postanowiłem pojechać autem do granicy litewskiej (bez zdecydowanego planu). Miałem kierowcę warszawiaka byłego taksówkarza. Pojechaliśmy z nim, ale to co zobaczyłem zniechęciło mnie całkowicie do opuszczenia kraju. Szczególnie scena gdy jakiś nieduży oddział żołnierzy dowodzony przez oficera, zdaje się kapitana, w zwartych szeregach, defiladowym krokiem przemaszerował przed swoim dowódcą i odszedł dalej na teren Litwy, a On wyjął rewolwer i strzelił sobie w skroń. Widocznie załamał się nerwowo.
Wróciliśmy więc z kierowcą z powrotem do Lidy.

Tego dnia, a raczej nocy wjechały do miasta od strony Nowogródka radzieckie czołgi. Właściwie do miasta, a raczej na przedmieście wjechał tylko jeden i zaraz utknął bo mu, zdaje się, spadła gąsienica.
Mieszkał w tym miejscu nasz blacharz, stary robotnik. Wyszedł z domu zobaczył co jest i pomógł naprawić, po czym czołg wycofał się i odjechał.
Ja w tym czasie siedziałem w swoim “miejskim” biurze, miałem telefoniczne połączenie z wartownią na prochowni i byłem już powiadomiony przez wartowników, że jakieś dwa czołgi weszły do miasta.
Oczywiście były to czołgi radzieckie.
Następnego dnia rano wartownicy pilnujący warsztatów i (głównie) składnicy powiadomili mnie, że na lotnisku (zrytym bombami !) wylądowały trzy lekkie samoloty radzieckie.
Samoloty ustawiły się w kółko ogonami na zewnątrz z karabinami maszynowymi skierowanymi na wszystkie strony. Poleciłem stać spokojnie, nie reagować. Po chwili znowu telefon. Wartownik melduje, że dwaj oficerowie w asyście paru żołnierzy widząc spokojnie stojącego wartownika w cywilnym ubraniu, podeszli do niego i pytali o naczelnika. Wartownik powiedział, że jest w mieście, i ze jeżeli chcą to on może połączyć ich telefonicznie. Po chwili przedstawił się jakiś pułkownik i prosił o rozmowę. Zaprosiłem do siebie, powiedziałem, że wydam polecenie wartownikowi i on zaraz wezwie auto, które ich przywiezie i odwiezie. Zgodził się, no i po półgodzinie byli już w biurze gdzie urzędowałem.
Wyjaśniłem, że jesteśmy załogą warsztatów, że wojsk żadnych w mieście nie ma, że pilnujemy magazynów, a w mieście ochotnicza milicja pilnuje porządku. (byli to uczniowie starszych klas gimnazjum, a dowodził nauczyciel, no i w mieście był spokój).
Zwrócił się z prośbą, czy nie moglibyśmy wyrównać zryte bombami lotnisko, bo muszą tu lądować ciężkie samoloty. Zapewnił, że wszystko zostanie opłacone. Powiedziałem, że jest to możliwe, ale potrwa długo, bo maszyn do takich robót nie mamy, a lotnisko sami widzieli. Zaproponowałem wykorzystanie naszego polowego lotniska z drugiej strony miasta, które nie było bombardowane. Miał wątpliwości, czy nie za małe i wyraził chęć obejrzenia. Powiedziałem, że możemy tam podjechać, bo to niedaleko, no i pojechaliśmy. Z przodu mój kierowca, obok niego żołnierz, a z tyłu ja pomiędzy dwoma oficerami. Ludzie w mieście widząc nas byli przekonani, że “bolszewicy wiozą mnie na rozwałkę”.
Przy oglądaniu polowego lotniska okazało się, ze stały tam już warty radzieckiej piechoty i pilnowały kilku naszych samolotów zwiadowczych ukrytych tam w lasku. Oficerowie podziękowali i wróciliśmy do miasta, gdzie wysiadłem, a ich poleciłem odwieść na lotnisko do ich samolotów. Taki był początek.

Potem zjawiły się w mieście nowe władze bolszewickie. Nakazali otworzyć sklepy, ustalili, ze rubel ma wartość złotówki (faktycznie rubel był wielokrotnie tańszy). Skutkiem tego żołnierze rozkupili w krótkim czasie wszystko. Ledwo zdążyłem kupić sobie nowy rower, bo mój ukradł mi w pierwszym dniu na lotnisku jakiś wojskowy inżynier w randze generała ( widzieli to nasi robotnicy – załadował na ciężarówkę odjeżdżającą do Rosji).

Po kilku dniach jakiś umundurowany politruk zwołał zebranie całej naszej załogi, oświadczył, że teraz dopiero będzie sprawiedliwość, że wszystkim będzie dobrze itd. i wezwał do wybrania przez załogę przedstawiciela, przez którego będą się z nami porozumiewać. Wtedy dopiero zrozumiałem dlaczego Komendant Placu major Górski przez cały czas “durzył” mnie głowę, żeby usunąć dwóch stolarzy, nawiasem mówiąc dobrych fachowców z bardzo długim stażem pracy, na co ja się nie mogłem zgodzić, bo byli mi bardzo potrzebni. Powiedział wtedy – “ ech, gdyby Pan wiedział to co ja wiem to by się nie sprzeciwiał, ale nie wolno mi powiedzieć”.
Okazało się, że on wiedział, że są u nas szpiedzy bolszewiccy, i że najprawdopodobniej są w załodze stolarzami. Teraz wystąpili jawnie i jeden z nich wcale teraz nie był sympatyczny.

Politruk prosił o podanie kandydatów na przedstawiciela załogi. Podano i jednogłośnie wybrano mnie. Wtedy politruk zaczął wyjaśniać, że to nieporozumienie, że skończyło się już panowanie “Panów” i “Krwiopijców”, i że powinni wybrać swego “robociarza” itd. Na to podniosły się krzyki jednogłośnie domagające się mnie, a stary blacharz mówiący dobrze po rosyjsku wyjaśniał cierpliwie, że ja nie jestem żaden “Pan”, “Krwiopijca” tylko syn takiego samego jak oni wszyscy, że rosłem wśród nich i jestem taki jak oni, że jestem wykształcony i umiem mówić po rosyjsku, więc na pewno najlepiej się nadaję, a oni mają pełne zaufanie. Próby dalszej dyskusji przekonały politruka, że nie tędy droga. Zgodził się, przeprosił za nieporozumienie no i na tym się skończyło.

Ludzi zaczęli wzywać do pracy imiennie, grupkami. Nikt mnie oczywiście nie wzywał. Ja też na wezwanie nie czekałem i zaangażowałem się jako wykładowca do szkoły rzemieślniczej. Szkoła pracowała normalnie, żadnych zmian nikt nie wprowadzał, nikogo “obcego” do szkoły nie przydzielono, owszem przyjeżdżali jacyś “Towarzysze” z jakiegoś “Uprawlienija” z Mińska, ale tylko podziwiali porządek, a głównie niewidzianej dotychczas przez nich jakości papier.
Sielanka skończyła się gdy przyszło zarządzenie wprowadzenia języka białoruskiego jako języka wykładowego. Przysłano też trochę podręczników w języku białoruskim. Niestety nikt, ani z wykładowców, ani w ogóle z personelu, ani z uczniów języka białoruskiego nie znał. Owszem, znając język rosyjski ja osobiście rozumiałem, gorzej było z prawidłowym wymawianiem (czytaniem), ale uczniowie nie rozumieli.

Przygotowywałem więc krótkie streszczenie lekcji w kilku zdaniach po białorusku, według podręcznika i milcząc pisałem na tablicy, a uczniowie przepisywali do zeszytów. Dalej już prowadziłem lekcje po polsku. Władze doszły do wniosku, że taka szkoła “rzemieślnicza” nie jest tu w Lidzie potrzebna i kazali przestawić ją na szkołę samochodową z programem szkolenia tysiąca kierowców rocznie; 150 (zdaje się) mechaników samochodowych z programem trzyletnim , oraz 300 ślusarzy samochodowych z programem dwuletnim.

W szkole tej miał obowiązywać język rosyjski (to już było dla mnie nieco łatwiejsze). Podręczniki były też rosyjskie, no i przydzielono nam kilku nauczycieli Rosjan. Zaraz w pierwszym dniu zjawił się u mnie w domu z prywatną wizytą przybyły z Mińska “dyrektor” szkoły. Przystojny młody człowiek przedstawił się (nie zdejmując futrzanej czapki) i wyjaśnił sprawę bezpośrednio. Powiedział bez ogródek, że on jest zwykłym (owszem, bardzo dobrym) kierowcą. Nominację na dyrektora szkoły otrzymał, bo jego szwagier (czy coś w tym rodzaju) jest ministrem awtomobilnoj promyszlennosti ( czy może tylko transportu) Biełorusskoj SSR, że on niema zielonego pojęcia o szkolnictwie, ale za to umie żyć w “sowietskom sojuzie”, a ja, choć wszystko co trzeba umiem, to żyć w sowietskom sojuzie nie umiem i nie potrafię. Tak więc przyjechał z propozycją : “dawajcie podrużymsia” ty budziesz rabotać za dwoich, a ja (powiada) już dopilnuję żeby było nam dobrze. Tak mi się jakoś podobał i z wyglądu i z oczywistej szczerości, że propozycję przyjąłem i podaliśmy sobie ręce.

Żyć w tych warunkach rzeczywiście trzeba było umieć, a on to naprawdę umiał. Przede wszystkim szkołę zdublował. Do południa mieliśmy szkolić zgodnie z planem państwowym 1000 kierowców, 150 mechaników i 300 ślusarzy, a po południu (druga zmiana) drugie tyle na zlecenie różnego rodzaju instytucji gospodarczych. Z tego tytułu braliśmy podwójne pensje. On jako dyrektor dwu szkół, a ja jako kierownik naukowy.
Nauczycieli zawodu : kierowców, mechaników, ślusarzy zwerbowałem łatwo z byłego personelu Warsztatów Lotniczych, którzy nie kwapili się do pracy na lotnisku. Nauczycieli znających dobrze budowę radzieckich samochodów przysłano nam (jak przypuszczam z jego wyboru) a Rosji.

Samochody do celów szkoleniowych naściągał z jednostki wojskowej wyznaczonej do likwidacji pozostałości z “ofensywy” wojennej przy zajmowaniu terenów uzgodnionych słynnym paktem Ribbentrop – Mołotow.
Samochody przekazywano nam jako wraki do celów szkoleniowych. Podobnie było z benzyną.

Instytucje gospodarcze dla których szkoliliśmy kierowców na zlecenie, poza planem wydały nam (to znaczy jemu i mnie) przepustki uprawniające do zakupów w sklepach określonych organizacji jak – Wojentorg (wojskowe), Spectorg ((NKWD), Sielpo ( Sklepy wiejskie) itp. Słowem mieliśmy i duże zarobki i duże możliwości zakupu. Niestety trwało to wszystko króciutką chwile bo “Dyrektorowi” zachciało się koniecznie zobaczyć jak żyją ludzie w Wilnie, które wcielone do Litwy miało jeszcze pewne podobieństwo do naszego przedwojennego. Wykombinował jakąś lewą przepustkę, poprosił mnie o polecający list do kolegi znajomego, gdzie mógłby zanocować i gdzie mogliby mu ułatwić wymianę pieniędzy. Pojechał i więcej nie wrócił. Zaalarmowałem jego szwagra w Mińsku. Jakoś go tam wydobył, ale zdaje się, że i sam oberwał, a nasz “bohater” umiejący żyć w ZSRR wylądował podobno we Lwowie spadając jednak na cztery łapy. Więcej go nie widziałem.
Niedługo potem szkołę przeniesiono do zdaje się Wiśniewa koło Mołodeczna, a ja przeniosłem się do fabryki gwoździ jako zastępca dyrektora do spraw technicznych. Była to mała “żydowska” fabryczka, która produkowała 30 ton drutu oraz 15 ton gwoździ dziennie. Poza tym różnego rodzaju okucia, tak zwaną galanterię, no i drewniane opakowania. Fabryka miała własną elektrownię i bocznicę kolejową. Miałem tam spokojną pracę i dobre zarobki. Pracowałem tam aż do okupacji niemieckiej.

W ogóle Lida była miastem przemysłowym. Były tam jeszcze dwie duże fabryki maszyn rolniczych oraz duża fabryka wyrobów gumowych “Ardal”, duży tartak no i elektrownia.
W czasie ofensywy niemieckiej ucierpiała najbardziej śródmiejska dzielnica handlowa (żydowska) oraz wspomniana fabryka Ardal. Nie ucierpiał jednak żaden kościół ani żadna dzielnica mieszkaniowa, ani tartak, na którym wyraźnie zależało okupantom niemieckim, i który został spalony z ogromnym zapasem naszykowanej tarcicy potrzebnej Niemcom do planowanej ofensywy. Wiedzieliśmy o tym i spalił go w ostatnim momencie mój kolega Cechowicz w momencie gdy dostał polecenie ładowania na platformy do wysyłki na wschodni front. Robił to starannie i spalił jeszcze staranniej razem z wagonami i całym ogromnym zapasem.
Widziałem go po raz ostatni gdy maszerował w oddziale AK na odsiecz Wilna, gdzie prawdopodobnie zginął.

Na tym urywają się wspomnienia z tego okresu.

ŹRÓDŁO 

APPENDIX.
Anna T. Pietraszek: Cmentarz wyuczony na pamięć
Od bramy pójdziesz w lewo, zaraz od bramy, wzdłuż muru, pierwszy grób, taki szary, z drewnianym krzyżem, chyba drewnianym… pewnie nie będzie żadnej tabliczki, bo była blaszana, a Ruscy podobno wszystko, co się nadawało to rozkradali, z cmentarza też. To grób naszego ojca. A jak pójdziesz od bramy cmentarza prosto, w kierunku kaplicy, to będzie rząd grobów dziecięcych, drugi albo trzeci to grób naszego braciszka, miał 6 latek, chciał być księdzem, taki mały aniołek z loczkami, takiego go pamiętamy…
 
Od dzieciństwa słyszałam często powtarzane te właśnie zdania. Gdy mama i jej młodsza siostra popijały wieczorem herbatę, przy każdych świątecznych spotkaniach rodzinnych, ciągle to samo… Wyobraziłam więc sobie ten cmentarz krok po kroku, w wyobraźni zapalałam świeczki na grobach, byłam pewna, że gdy tylko dorosnę, to tam pojadę i wszystko sprawdzę na miejscu.
Obie kobiety urodziły się w Lidzie, na Nowogródczyźnie. Początek lat 20. ubiegłego wieku. Polska rodzina, skromny drewniany domek, blisko kościoła Pijarów. Ojciec obu, Adam, pół na pół Polak i Białorusin. Katolik. Ich matka Emilia pół na pół Polka i Litwinka. Katoliczka. Patrioci. Adam – robotnik, Emilia – gospodyni, matka. Pierworodny synek umarł na zaziębienie.
Lida. Miasto wyuczone na pamięć – szczegół po szczególe wyobraziłam sobie mapę, plan Lidy, mitycznego miasta z młodości mojej matki i ciotki. Tu gimnazjum, tu koszary 77 Pułku Piechoty i 5 Pułk Lotniczy, tu kościół Pijarów… rzeka Lidziejka… zamek Gedymina… 40 lat czekałam, aż przyszła pierwsza fala „wolności“ i można było pojechać do Wilna a stamtąd za łapówki na granicy litewsko-białoruskiej pojechałam do Lidy, na kilka godzin. 1991 rok.
W kościele Pijarów – cerkiew, w koszarach jakieś zielone wojsko, gimnazjum pięknie zachowane, okazałe, stoi. Rodzinnego domku nie ma, Niemcy spalili całą ulicę. Cmentarz: mur ceglany bardzo wyszczerbiony, dużo cegieł wyszabrowane, brama – jest… idę jak u siebie… teraz w lewo… gęstwa pokrzyw wysokich na metr… z nich wyłania się drewniana buda, rozpadająca się ubikacja… stoi nad jakimś ocementowanym dołem… I szok! Ten dół to przecież grób mojego dziadka! Zbeszczeszone kości pewnie tam w dole… ni śladu tabliczki, co dopiero krzyża.
Ten straszny dół to jedyny ślad po Polaku! Adam Woron, lat 70, aresztowany w Lidzie przez bolszewików w 1940 roku, w listopadzie, osadzony w więzieniu w Mińsku. Babcia mówiła mi, że przyszli po niego w nocy, kazali iść zaraz, w piżamie, jakiś płaszcz zdążył narzucić i – zobaczyła swego męża podobno w marcu 1941 roku. Przyszedł w tej samej piżamie, raczej w łachmanach z tej piżamy, chudy jak szkielet, chory na płuca. Przyszedł z Mińska do Lidy. Żył jeszcze kilka miesięcy. Babcia i ciocia pochowały go i postawiły mu wysoki krzyż.
Jestem tam, w pół wieku od śmierci swego dziadka. Zapalam znicze wśród pokrzyw, na zmurszałej desce z drewnianej ubikacji. Nie jestem w stanie płakać. Nie robię zdjęć. Idę do alejki grobów dziecięcych i – widnieją tu małe doły, dziury w ziemi, trochę zalane po bokach cementem, dlatego przetrwały. Płyty z małych grobów wyrwane, kostki dzieci pewnie psy rozwłóczyły. Tu leżał mój wujek, starszy brat matki i ciotki, ten wspominany przez nie „aniołek“, przyszły ksiądz… I tu nie sposób zrobić zdjęcia. Po powrocie ukrywam przed bliskimi prawdę o tamtym miejscu – mówię, że pokrzywy, że nic nie dało się odnaleźć. Moje Kresy rodzinne…
Kazachstan. Jest rok 1994, jedziemy na zdjęcia zekipą TVP. Towarzyszy nam Czesław Zychowicz, z Anglii, pan po siedemdziesiątce. Był wywieziony z Kresów pod Karagandę, z calutką rodziną, kilkunastoma osobami. Wszyscy jego bliscy tam umarli, z głodu i chorób. On sam cudem ocalał, szkielet nie chłopiec. Wszystkich kolejno grzebał tam, w stepie. Zabrała go Armia gen. Andersa, do Iranu. Pragnieniem jego życia było znowu stanąć na stepie, odszukać to miejsce rodzinnej Golgoty. Jest z nami też ksiądz prałat Peszkowski, cudem uratowany z mordu katyńskiego jeniec Kozielska. Stajemy na stepie, daleko dymią kominy kopalń i huty pod Karagandą. Blisko rysują się druty łagra, wielkiego jak terytorium Francji! Tu podobno uwięziono nacje wszystkich krajów Europy… umarły tysiące… po nich tylko pofałdowany step… równe rzędy wzgórków…
Teraz próbujemy ustawić kamerę i nagrać wspomnienia pana Zychowicza. Zbliża się zachód słońca, złocistokrwawy. Wzgórki rzucają długie cienie, po horyzont. Statyw kamery nie może złapać poziomu, równowagi, co rusz usuwa się na jakichś białych kamykach… oczyszczamy teren z tych kamyków i – przecież to kości, ludzkie kości! Cały step usłany kośćmi zesłańców, Polakami z Kresów! Ksiądz tu odprawia mszę świętą, na pudle od zniczy. Pan Czesław kręci się w kółko przed kamerą, wołając bezradnie: „oni tu przecież gdzieś leżą! moja matka! mój ojciec! wujkowie, ciotki, bracia… przecież ja ich tu sam grzebałem!”.

Wilno. 1991 rok. Oblężenie parlamentu, stoją czołgi OMON-u, Litwa walczy o swoją drogę do wolności. Ostra Brama. Schodki do kaplicy, siedzą zmęczone kobiety, z pielgrzymki, akurat – z Lidy. Mają białe, lniane proste chustki na głowach. Modlą się na różańcu, słyszę ich kresowy zaśpiew… Nagle – pojawia się wspomnienie fotografii ze starego rodzinnego albumu, na niej podobny rząd kobiet, a ta w środku to moja babcia Emilia, Korejwo z domu, a po mężu Woron. Przyszła tu z Lidy w 1920 roku, dziękować za odzyskaną wolność dla Rzeczpospolitej Polskiej. Nie mogę uspokoić łez, dopełnia się tu historia mojej rodziny, po pół wieku sklejana ze strzępów wspomnień, najdrobniejszych śladów.

Warszawa. 1981 rok. Uniwersytet Warszawski, Instytut Dziennikarstwa. Składam papiery, przed egzaminem wstępnym. Sekretarki nie chcą ich przyjąć, bo nie mam… rekomendacji z POP PZPR albo choć od stosownego redaktora naczelnego jakiejś partyjnej redakcji. Nie pomagają perswazje, że przecież tyle się już w Polsce zmieniło! Podchodzi do mnie dziekan, Tadeusz Kupis. Znam jego twarz dobrze, z mszy świętych w kościele św. Antoniego w Warszawie, raz w roku mama i ciocia kazały mi tam iść z nimi, a msza była długa, pewnie suma, nogi bolały, kościół wypełniony starszymi, aż na koniec wybuchała pieśń „Boże, coś Polskę“ i mężczyźni w kościele wyciągali zza pazuch marynarek… sztandary, rozwijali je prędko, jakoś nerwowo rozglądając się wokoło… na sztandarach zapamiętałam wizerunki Ostrobramskiej i napisy haftowane.

77 Pułk Piechoty Nowogródzki… 5 Pułk Lotnictwa, Lida… I stamtąd zapamiętałam tę twarz, dziekana Instytutu Dziennikarstwa. Słyszałam, że podobno dwa razy cudem uratowano go przed rozstrzelaniem, najpierw aresztowany i skazany na śmierć przez bolszewików, potem przez Niemców – odbity z celi śmierci z więzienia w Lidzie przez kolegów, partyzantów z nowogródzkiego AK. Jednak tu po wojnie zapisał się do PZPR, tak o nim mówili, i nie wszędzie go zapraszali, tak opowiadała mama.

Dziekan bierze moje papiery od sekretarki, czyta nazwisko… „a, to twoja mama z Lidy…?”, czyta z tym ich kresowym zaśpiewem… i każe dopuścić mnie do wstępnego egzaminu. Zdaję na wymarzone i tak długo dla mnie niedostępne studia, gdy tyle w Polsce zmian, Sierpień, wolność odzyskana, zmiany w kadrach wykładowców na UW, na dziennikarstwie wręcz błyskawiczne. Nowi wykładowcy socjotechniki, socjologii, prawa autorskiego, powracający z emigracji na Zachodzie asystenci. Można studiować.

I nagle stan wojenny. Pierwsza sesja egzaminacyjna w lutym 1982 r. Kolega z roku – dotąd zdawało się zwyczajny redaktor techniczny z Legionowa – teraz przychodzi z indeksem, ale w mundurze, z bronią… Kilkanaście osób z nas, z pierwszego roku, jest bez pracy, nie mają wstępu do TVP czy Polskiego Radia, ja – wcześniej tylko filmowiec, bez stałej pracy – jakoś umiem żyć z prac fizycznych… Podchodzi do mnie dziekan, ten sam, na korytarzu, gdy czekamy w kolejce na pierwszy z egzaminów, szepcze mi do ucha: „przekaż kolegom, i sama zrób, jak ci mówię, nie bierzcie pracy etatowej, stałej, niezgodnej z kierunkiem studiów, możecie być dziennikarzami z wolnej stopy, kombinujcie jakieś lewe zaświadczenia, byle nie idźcie na przykład na etat na pocztę itp., UB kazało mi skreślać z listy tych wszystkich studentów zaocznych, którzy studiują według UB niezgodnie z rodzajem pracy!”. Znowu ta

Lida… te moje Kresy! Kończyliśmy wszyscy studia w terminie. Wtedy już nie żył, zamordowany ks. Jerzy Popiełuszko, na którego msze chodziło kilkoro z nas, studentów wydziału dla pracujących w Instytucie Dziennikarstwa UW. Chodziliśmy na msze ks. Jerzego co niedziela, przez całe studia. Jak do naszego najlepszego z „profesorów“ dziennikarstwa.

Prawda… wolność… zło dobrem zwyciężaj… Nowogródczyzna, Lida.
Rok temu znowu byłam w Lidzie, na cmentarzu. Pokrzywy skoszone, w miejscu ubikacji i dołu po grobie mego dziadka, Polaka z Kresów, Adama Worona, stoi teraz nowiutka rozdzielnia elektryczności, świeżutki beton.
Tu zapaliłam znicze, za nich trzech: za dziadka, wujka i za dziekana Instytutu Dziennikarstwa, który zmarł w Warszawie, pewnie ponad 10 lat temu.
[Emilia, Salomea i Joanna po wojnie zdołały repatriować się do Polski]
Anna T. Pietraszek


Źródło: Artykuł ukazał się w kwartalniku Myśl.pl, numer 15, jesień 2009 

Data utworzenia: 2010-07-15 

Brak komentarzy: