WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
Wawrzyniec Rymkiewcz: Kłamstwo smoleńskie jak kłamstwo oświęcimskie
07.02.2012Powstała nowa elita. Ona się nazywała w peerelu „inteligencją pracującą”. To właśnie ci ludzie nienawidzili Lecha Kaczyńskiego. Uważając go za „chama” i „prostaka”. Oni pewnie nawet nie wiedzą, jak wygląda warszawski inteligent - mówi redaktor naczelny kwartalnika „Kronos” Wawrzyniec Rymkiewicz w rozmowie z Filipem Memchesem.
Rebelya.pl: Kim jest według ciebie Jezus Chrystus?
Wawrzyniec Rymkiewicz: Chrystus jest Bogiem, który łamie zasady tego świata, reguły natury. Widzimy to zarówno w porządku pojęciowym, jak i w wymiarze historycznym. Ewangelie opowiadają nam o Bogu wszechmogącym, który umiera na krzyżu śmiercią przestępcy. I ta śmierć obraca się albo ma się obrócić w jego zwycięstwo. Trzeba jasno powiedzieć, że Ewangelie są w tym najważniejszym swoim punkcie całkowicie niezrozumiałe, przekraczają naszą zdolność rozumienia. Krzyż jest znakiem absurdalnym.
Ale ten Absurd – co pokazał Nietzsche w „Genealogii moralności” – staje się od tamtego czasu rzeczywistością historyczną. Kto bowiem zwyciężył w wojnie Izraela i Rzymu? Mała prowincja, na granicy Imperium, podbiła duchowo Rzym. Chrystus stał się Bogiem Rzymian. W ten sposób rzeczywistość ludzka całkowicie wypadła ze swoich naturalnych kolein. Słabość może być siłą, gorsze może stać się lepsze, ludzie nieuczeni mogą okazać się mądrzejsi od tych uczonych. Nie trzeba wcale wierzyć w zmartwychwstanie, żeby to widzieć. To jest zasadnicze pytanie dla naszego człowieczeństwa i naszego postrzegania rzeczywistości: co to znaczy, że Chrystus stał się Bogiem Rzymu?
I Polski również...
Dla nas, Polaków, bardzo ważną postacią – w naszym rozumieniu Chrystusa – jest ojciec Maksymilian Kolbe. Oświęcim to było miejsce radykalnego odczłowieczenia człowieka. Hitlerowcy usiłowali zaprowadzić porządek naturalny – zgodnie z którym silniejszy zabija słabszego – w jego przemysłowym kształcie, technicznej postaci. Oświęcim to była fabryka śmierci. I tam, w tej otchłani Zła, stało się coś, co znowu przekracza nasze pojmowanie. Ojciec Kolbe zgłosił się na ochotnika, żeby oddać swoje życie za Franciszka Gajowniczka. Esesmani – zwrócił na to uwagę Jan Józef Szczepański – powinni byli, zgodnie z regułami obozu, zabić ich obu. Ale oni zgodzili się na to, żeby umarł Kolbe. W tamtej chwili zatem to on decydował, kto umrze. I to on dyktował światu własne reguły życia. Oświęcim stał się miejscem, w którym jeden człowiek umiera za drugiego...
Ale jaki to ma sens?
Zło przemienia się w dobro. Życie – przez śmierć ojca Kolbego – zwycięża Śmierć. Każdy, kto gada, że chrześcijaństwo jest religią śmierci, powinien uprzytomnić sobie, co właściwie mówi – w obliczu nadludzkiego czynu ojca Kolbego. Jego męczeństwo pokazuje też dobrze, że chrześcijaństwo nie jest religią współczucia. Nie można współczuć Kolbemu. To raczej on mógłby nam współczuć.
Czego?
Tego, że nie panujemy dostatecznie nad własnym życiem. To jest punkt, w którym chrześcijaństwo zbiega się z podstawowym – moralnym – doświadczeniem filozofii greckiej. Najważniejszym problemem greckiej sztuki życia, który rozważa Arystoteles w „Etyce nikomachejskiej” jest tak zwany paradoks Solona: czy można powiedzieć o człowieku, że jest szczęśliwy, zanim jego życie dobiegnie kresu? Szczęśliwi, mówi Solon, mogą być tylko umarli, bo oni niczego już nie mogą utracić. Arystoteles podaje tu przykład Priama – który stracił królestwo i wszystkie dzieci. Pytanie brzmi zatem następująco: jak żyć w świecie, w którym można stracić dziecko?
Masz tu figurę odwrotną albo komplementarną do znaku Krzyża: tam zło obraca się w dobro, tutaj dobro prowadzi do zła. Bo lepiej jest w ogóle nie mieć dzieci, niż mieć, a potem je stracić; w takiej sytuacji lepiej jest pewnie w ogóle nie żyć.
Grecy – tak to rozumiem – zobaczyli, choć od drugiej strony, z innej perspektywy, tę samą chwiejność życia, tę samą niestabilność reguł, tę samą nieprzewidywalność istnienia. I dali na nią podobną w gruncie rzeczy odpowiedź: była nią śmierć Sokratesa. Śmierć poniekąd samobójcza, bo Sokrates mógł odwołać to, co mówił, przeprosić za to, co robił – a wtedy uszedłby z życiem.
Arystoteles uważał jednak Sokratesa za człowieka szczęśliwego. Szczęście polega bowiem na panowaniu nad własnym istnieniem, na swobodnym nim rozporządzaniu. Dlatego w IX księdze „Etyki” czytamy, że szczęśliwi są ci, którzy poświęcają swoje życie dla przyjaciół albo dla ojczyzny. To jest bardzo niecodzienne dla nas użycie słowa „szczęście”. Zgodnie z nim Powstańcy warszawscy byli ludźmi szczęśliwymi.
Ale postawa heroiczna nie jest równoznaczna z postawą osoby wierzącej. W Starym Testamencie mamy postać Hioba, który nie zachowuje się jak bohater, lecz jak człowiek całkowicie ogołocony, całkowicie bezradny. Taki człowiek zdaje się wyłącznie na Boga...
W postaci Hioba widzimy – tak to rozumiem – zgodę na Nieprzewidywalne, pokorę wobec niezrozumiałych wyroków Boga, ale ta pokora właśnie – przez wierność – staje się podstawą wolności. Hiob jest prefiguracją Chrystusa. Mówiąc językiem filozofii greckiej: pogodzenie się z Losem jest warunkiem Wolności, która (wracam do Arystotelesa) polega na poświęceniu własnego życia komuś albo czemuś – jakiejś sprawie – w gotowości, że można wszystko utracić. Taka jest grecka odpowiedź na pytanie, jak być silnym człowiekiem.
Czy także w wymiarze narodowej historii, a konkretnie historii Polski?
Historia Polski jak każda inna historia jest ciągiem wydarzeń nieprzewidywalnych. Tak więc odpowiedzią na tą nieprzewidywalność musi być ustanowienie narodu jako wspólnoty wolnych ludzi – dzisiaj mówimy: wolnych Polaków. Wolnym człowiekiem nie można być w abstrakcji, lecz tylko tu i teraz.
Wolni wobec kogo czy czego?
Wobec potęg tego świata, które chcą z nas uczynić niewolników.
Stosując formułę „wolnych Polaków” wykraczamy więc poza bieżącą walkę polityczną.
W Polsce nie mamy w tej chwili do czynienia ze zwykłym konfliktem politycznym. Polskim ż y c i e m publicznym r z ą d z i kłamstwo – straszliwe, przerażające Kłamstwo. To Kłamstwo sprawia, że spór polityczny
z n i k a ; jego miejsce zajmuje spór o rzeczy ostateczne.
To znaczy?
Mówię o Kłamstwie Smoleńskim. Tę sytuację można opisać za pomocą Platońskiej alegorii jaskini. Więźniowie skuci łańcuchami oglądają cienie na ścianie i uważają je za rzeczywistość. Tymczasem to są tylko cienie rzucane przez ludzi, którzy za ich plecami przenoszą jakieś przedmioty. I taka jest właśnie dzisiaj w Polsce sytuacja telewidzów, pokazuje się im obrazy – całkowicie oczywiste – i mówi przy tym jakieś kłamstwa, które sprawiają, że nie rozumieją i nie chcą zrozumieć, co przed sobą widzą.
A co widzą?
Mord polityczny.
Tylko, że formuła „wolnych Polaków” narzuca pewną dystynkcję, pewne poczucie wyższości wobec tych Polaków, którzy mogą uchodzić za niewolnych, a którzy przecież nie muszą wcale podzielać stanowiska obozu władzy. Czy to rozróżnienie nie służy fałszywym podziałom?
Ten, kto poddaje się kłamstwu, poniża sam siebie. Można się tylko zastanawiać nad anatomią tego kłamstwa i formą tego zniewolenia.
Po pierwsze: prawdę uczyniono – to jest element tego kłamstwa, sposób tej manipulacji – przedmiotem sporu politycznego. Tymczasem prawda nie jest przedmiotem sporu politycznego, bo znajduje się poza naszą decyzją. To, czy teraz leży śnieg i czy dwa plus dwa jest cztery, to nie jest przedmiot sporu pomiędzy lewicą a prawicą. Prawda jest bezpartyjna.
Po drugie: zostały zakłamane i przeinaczone dwie fundamentalne tradycje wolności – od których zaczęliśmy naszą rozmowę – co sprawia, że Kłamstwo Smoleńskie stało się kłamstwem metafizycznym; pozbawia nas nie tylko wiedzy o tym, co się wtedy stało, lecz uderza także w same podstawy naszego człowieczeństwa, w reguły, zgodnie z którymi możemy ustanowić naszą wolność.
To jest następne bardzo ważne pytanie, obok całkiem już konkretnego pytania: co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku i dlaczego do dzisiaj nie zostało to nam wyjaśnione? Pytanie brzmi: co oznaczają te sceny, które rozegrały się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu pomiędzy lipcem a wrześniem 2010 roku? Dlaczego nienawiść do Lecha Kaczyńskiego przekształciła się w nienawiść do Jezusa Chrystusa? To jest bardzo poważne pytanie chrystologiczne.
Odpowiadając na nie możemy zabrnąć w bałwochwalczy kult zmarłego prezydenta.
Dlatego trzeba od początku wyraźnie rozróżnić – nienawiść do Lecha Kaczyńskiego i nienawiść do Jezusa Chrystusa, a potem zobaczyć, jak jedna przemienia się w drugą. Ta pierwsza miała podstawy społeczne i była nienawiścią klasową (żeby użyć formuły marksowskiej), ta druga jest już czystą nienawiścią metafizyczną.
Zacznijmy od tej pierwszej. Mnie zawsze dziwiło, że Lecha Kaczyńskiego nienawidzono jako „mohera” albo „kartofla”, nazywano „prostakiem”. Prezydent – bez względu na to, jak go oceniać – był dość typowym przedstawicielem pewnej bardzo konkretnej warstwy społecznej: warszawskiej inteligencji, a mówiąc jeszcze dokładniej: on był tak zwanym żoliborskim inteligentem. Miał zresztą różne wady tej swojej warstwy społecznej, na przykład pewną skłonność do uczuć sentymentalnych w polityce. Tymczasem ci, którzy go nienawidzili i którzy nazywali go „chamem” – spotkałem się z wieloma takimi przypadkami – albo przyjechali do tego miasta po roku 1989, albo ich rodzice przyjechali tutaj po wojnie, ze wsi albo z małych miasteczek. Była to więc nienawiść i pogarda bardzo szczególnego rodzaju
.
Ale czy nie przemawia w ten sposób przez ciebie jakiś fałszywy elitaryzm?
Wręcz przeciwnie. To w nienawiści do Prezydenta objawił się, jakiś fałszywy ton wyższościowy. Lech Kaczyński był natomiast – jak wszyscy warszawscy inteligenci – depozytariuszem tradycji Żeromskiego i Brzozowskiego. Jedną z charakterystycznych cech tej grupy społecznej, która przed wojną nazywała się inteligencją postępową albo radykalną, było poczucie odpowiedzialności za warstwy pozostające w społecznej opresji.
Warto przypomnieć, na czym polegał awans społeczny w Polsce pod koniec XIX wieku i w II Rzeczypospolitej. Otóż polegał on na przyjęciu formy pańskiej, tradycji szlacheckiej I Rzeczpospolitej. Chodziło, mówiąc inaczej, o uszlachcenie chłopów. I ustanowienie w ten sposób narodu wolnych ludzi, który jest z istoty czymś innym niż plemię niewolników. Inteligenci odgrywali w tym projekcie bardzo szczególną rolę. Ta warstwa składała się na początku z ziemian, którym carat rekwirował majątki i którzy musieli przenosić się do miasta, a potem coraz bardziej się rozszerzała – wchodziły do niej dzieci chłopów, robotników, Żydzi. Była to zatem warstwa od początku przejściowa, która miała rozpłynąć się w narodzie. Chodziło o to, żeby wszyscy Polacy stali się polskimi panami.
To uszlachcanie stanu trzeciego było zatem taką naszą rdzenną, polską rewolucją społeczną.
Tak właśnie. I ta rewolucja w jakieś mierze się udała. Polacy dźwignęli się jako naród wolnych ludzi. Jednak po II wojnie – w której polscy inteligenci zostali zdziesiątkowani – i po sowieckiej okupacji, która wprowadziła tu zupełnie nowe reguły awansu (trzeba było zapisać się do partii i donosić na kolegów z pracy, żeby zrobić karierę) forma inteligencka, forma polska osłabła.
Powstała nowa elita. Ona się nazywała w peerelu „inteligencją pracującą”. Jest to warstwa na wskroś perwersyjna: bo emancypacja – awans społeczny – był dla niej równoznaczny ze zniewoleniem, z uwewnętrznieniem reguł państwa policyjnego.
To właśnie ci ludzie nienawidzili Lecha Kaczyńskiego. Uważając go za „chama” i „prostaka”. Oni pewnie nawet nie wiedzą, jak wygląda warszawski inteligent. Nigdy się z kimś takim nie spotkali, a jeśli się spotkali – to mu się nie przyjrzeli. Cechą charakterystyczną tej nowej warstwy (i to ją odróżnia od przedwojennej inteligencji) jest pogarda dla własnego pochodzenia.
Witos nie wstydził się tego, że pochodził z chłopstwa. Podobnie Pigoń. Józef Czechowicz, dziecko wychowane w suterenie, ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, nie wstydził się swojej Lubelszczyzny... Dla nich wszystkich ich pochodzenie było źródłem słusznej dumy.
Ale jak to się ma do tych form wolności, o których mówiłeś na początku?
Wolność polega na panowaniu nad własnym życiem. Jest istnieniem pańskim. „Etyka nikomachejska” w swojej najbardziej elementarnej warstwie pojęciowej jest etyką rycerską. Sokrates porównuje w Obronie swoją śmierć do śmierci na polu walki. Powinniśmy tę historię czytać w naszej, lokalnej perspektywie. Inteligenci byli w Polsce późną postacią polskiej formy szlacheckiej. A w Sokratesie można zobaczyć archetyp – wzór pierwotny – inteligenta.
Przejdźmy jednak do nienawiści do Chrystusa. Ma ona całkowicie oczywiste źródła społeczne. Ci ludzie atakujący Krzyż widzieli w nim znak polskiej prowincji, symbol tych „kartofli”, którymi tak gardzą, a z których przecież się wywodzą.
Ale nienawiść do Chrystusa nie była już nienawiścią społeczną, lecz metafizyczną.
Widzieliśmy sceny przerażające. Tłum krzyczał: „chcemy Barabasza”. Szczano na żałobne znicze. Parodiowano mękę Chrystusa. Wtedy – na Krakowskim Przedmieściu – doszło do aktu symbolicznego bogobójstwa. Dlaczego? Na pewno tym ludziom wytłumaczono, że wolność polega na korzystaniu z życia. Tak ich wychowano. Uważają, że wolność jest czymś przyjemnym i bezpiecznym. A Chrystus – absurdalny znak Krzyża – ta pierwsza litera alfabetu Boga – burzy ich spokój. Dlatego go nienawidzą.
Czy kłamstwo smoleńskie można w jakiś sposób porównać do kłamstwa oświęcimskiego albo kołymskiego?
To jest ten sam rodzaj kłamstwa. To są kłamstwa przeciwko ludzkości. Kto neguje istnienie komór gazowych, mówi nam przecież coś o swoim człowieczeństwie. Niemcy tłumaczyli się po wojnie, że nic nie wiedzieli o mordowaniu Żydów. Nagle wszyscy Żydzi zniknęli i jakoś nikt tego nie zauważył. O mordach masowych nie wiedzieli też przywódcy, partyjni i państwowi. Józef Stalin nic nie wiedział o gułagu. Zaraz znowu usłyszymy coś podobnego.