o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZAPIS KRACHU. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZAPIS KRACHU. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 lutego 2010

2012 -PO 2010. "WOLNA" EU -PO POLSKU

* WOLNA EUROPA?

„Sprawa dla reportera” - Galba, Waldemar Kuczyński, dwie starsze panie i Elżbieta Jaworowicz opowiadają o strategicznym oszustwie stulecia.

Jest to ilustracja prawdziwej historii gospodarcze III RP, wyjaśnia kulisy konfliktu pomiędzy Galbą, a Waldemarem Kuczyńskim, pokazuje na czym polega istota nieporozumień pomiędzy III a IV Rzeczpospolitą. Opowieść ta podaje jeden z najłatwiejszych do zrozumienia przykładów układu III RP.

Przed 1990 rokiem w Sosnowcu pracownicy jakiegoś kombinatu odkładali swoje pieniądze w Zakładowym Funduszu Mieszkaniowym. To były ich pieniądze. Za te pieniądze, które wtedy były ich własnością, kombinat wybudował dla nich mieszkania, za które oni wtedy zapłacili swoimi pieniędzmi. Według współczesnych norm gospodarki rynkowej, już wtedy te mieszkania były ich własnością. Były własnością prywatnych osób, które za te mieszkania zapłaciły swoimi prywatnymi pieniędzmi, z mozołem odkładanymi w zakładowym funduszu mieszkaniowym.

JEDNYM Z NAJWAŻNIEJSZYCH ŹRÓDEŁ OSZUSTWA PRYWATYZACJI po roku 1990 BYŁO i NADAL JEST PRZENIESIENIE PATOLOGII PRAWA WŁASNOŚCI z PRL WPROST DO III RP.

To co było w PRL zawłaszczone i ukradzione, po reformie 1990 roku nadal pozostało ukradzione i zawłaszczone.

Ani historycy, ani uczeni prawnicy, ani też eksperci i politycy zgromadzeni przez panią Elżbietę Jaworowicz w studio telewizyjnym nie zauważyli tego, ani nie zdają sobie z tego sprawy. Zapamiętajmy, według wszelkich zasad sprawiedliwości Boskiej, ludzkiej, według powszechnego rozumienia pojęcia sprawiedliwości i dobrego obyczaju kupieckiego, zgodnie z regułami wolnego rynku, ludzie ci zapłacili za te mieszkania swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi. Byli więc prawdziwymi właścicielami. Mieszkali, bo zapłacili, to był ich trud i krwawica, to były ich pieniądze.
Wszyscy też reformatorzy w roku 1990, Waldemar Kuczyński, profesor Witold Trzeciakowski, profesor Jerzy Osiatyński, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Aleksander Smolar, Andrzej Arendarski, Henryka Bochniarz, Leszek Balcerowicz doskonale wiedzieli, że prawo własności odziedziczone po PRL, nie było prawem, było kpiną z prawa, zdawali sobie świetnie sprawę, że było skutkiem zawłaszczenia, kradzieży nacjonalizacyjnej. Było skutkiem i przejawem zniszczenia zasad prawa własności, rozmyciem i zdegenerowaniem tego prawa, udawanym jego stosowaniem.
Jedyne prawo własności było zdegenerowanym prawem państwa.
Wszystkie te reformujące osoby doskonale wiedziały, że prawo własności, z którego korzystał aparat władzy komunistycznego PRL, było drwiną z prawa.
Było świadectwem hipokryzji, nie prawa.
Wiedzieli.
I nagle, w 1990 roku wymienieni przeze mnie ludzie stali się legalistami, stan prawa własności na 1 stycznia albo 1 kwietnia 1990 roku uznali za stan obowiązujący i legalistycznie legalny. Tak sobie ot. Nagły napad legalizmu
I nagle, skutkiem reformy 1990 roku to, co w PRL zostało ukradzione i zawłaszczone, pozostało ukradzione i zawłaszczone. Tak reformatorzy wyobrażali sobie zachowanie ciągłości prawnej po znikającym PRL. Jest to bezpośrednia przyczyna kłopotów z mieniem „poniemieckim” na Opolszczyźnie, Warmii i Mazurach, na „Ziemiach Odzyskanych” i wszelkich innych polskich ziemiach, Nie uregulowane stosunki własnościowe, nie uporządkowany stan prawa własnościowego i nagłe zamrożenie postkomunistycznego status quo.

A starsze panie z Sosnowca?
Pomimo, że one przed 1990 rokiem zapłaciły za mieszkania, mimo że wedle wszelkich praw moralnych były właścicielkami tych mieszkań, wedle praw PRL nie były właścicielkami. Bo te mieszkania były zapisane jako własność państwowego kombinatu. Jakim prawem?
Prawem powszechnie obowiązującym wtedy w PRL, czyli prawem kaduka. Tak wtedy w PRL po prostu było. Mieszkania były zbudowane z prywatnych pieniędzy, ale zarejestrowane było jako własność wspólna. Wszyscy wiedzieli, że była to lipa, ale na układy nie ma rady. Ludzie czuli się właścicielami, byli traktowani jak właściciele, uważali się za zabezpieczonych do końca życia. Tak było wtedy. Tak było i już. Zbudował sobie człowiek garaż. Dostał przydział na działkę kupił cegły, piasek i cement, a nawet drzwi garażowe. Wszystko było jego własnością. Kupił, zbudował, przyszła miejska czy wiejska władza budowlana, odebrała budowlę i formalnie stała się właścicielem.
Formalnie, do roku 1990 było to wszystkim wszystko jedno. Prawo własności było nieistotną procedurą administracyjną. Własność, wieczyste użytkowanie, dzierżawa, jaka różnica? I tak wszystko wtedy było państwowe. Taka była siła faktów i hipokryzji prawa, które nie było prawem, było drwiną z prawa.
Tak było i już. I nagle po roku 1990 wszyscy panowie postkomunistyczna władza zachorowali na amnezję. Czujesz się właścicielem? No to wynocha.

I nagle w 1990 roku zupełnie nieoczekiwanie, tylko formalny, ale kłamliwy zapis księgowy w papierach państwowego kombinatu stał się obowiązującym prawem. Na tym polega to konkretne oszustwo. Taki jest dziennikarski zapis Elżbiety Jaworowicz. Rzekomo wszystko działo się według właśnie wprowadzonych zasad gospodarki wolnorynkowej.
Gówno prawda.
To był bezczelny akt nacjonalizacji. To wtedy nastąpił fakt kradzieży. Było tak, ponieważ choć nieformalna, ale jednak prywatna własność tych ludzi stała się nagłym prawem kaduka własnością państwową. I od tego momentu wszyscy hipokryci, prawnicy, administratorzy i politycy III RP stali się bezdusznymi, do skraja liberalnymi strażnikami świeżo ukradzionego majątku. Niby według reguł wolnego rynku.
Wtedy to dotychczas marksistowscy, szczerze oddani ideologicznemu komunizmowi nadzorcy socjalistycznego majątku PZPR i PRL stali się z dnia na dzień fundamentalistami gospodarki rynkowej. Z zacietrzewieniem natychmiast przystąpili do obrony tego majątku przed zakusami dotychczasowych właścicieli. Nie chodziło tu tylko o latyfundia dawnych magnatów, ani nawet tylko o drobne gospodarstwa gminnych młynarzy, lokalnych kamieniczników.
Tu chodziło o cały majątek narodowy, który w ten sposób został ponownie zawłaszczony. Bo właścicielem nie jest ten, na którego jest to zapisane, ale ten, który podejmuje prawnie skuteczne decyzje.

Ten świeżutki państwowy majątek, powstały z kradzieży majątku prywatnego, został równie błyskawicznie „sprywatyzowany”.
Został sprzedany rodzinie Buczków z Sosnowca. Kilkaset mieszkań za około sto tysiecy złotych. Formalnie, zupełnie lege artis, jest akt notarialny, zgodnie z wymaganiami prawa, żaden sąd ani prokurator nie podskoczy. Kilkaset mieszkań, w nowych „budynkach wielomieszkaniowych”, czyli normalne zakładowe blokowiska zostały sprzedane za cenę jednego mieszkania. Czy jest to kant i złodziejstwo?
Intuicja mówi, że niewątpliwie.
Jak można kupić kilkaset mieszkań za cenę jednego mieszkania?
To urąga regułom wolnego rynku, dobrego obyczaju i instynktownemu poczuciu realizmu.
Ta transakcja jest paskudnym przekrętem zrealizowanym pod osłoną prawa.
Jest to elegancki przykład przeprania brudnych pieniędzy przez miejscową sitwę.

Prawo stoi po stronie nowo wzbogaconych właścicieli, który faktycznie są paserami po podwójnej kradzieży.
I teraz co dalej?
Nowi właściciele są powiązani z lokalną mafią z Sosnowca, mają świetnie poukładane ze wszystkimi sądami na Górnym Śląsku, wszystkie majątkowe sprawy sądowe wygrywają w cuglach. Widać gołym okiem wspaniałą pralnię gangsterskich pieniędzy, jakąś pozorowaną szkołę ekologicznego biznesu, bez jednego studenta, prowadzoną przez faceta, który właśnie skończył odsiadkę. Widać jego arogancję i pewność siebie. Pewność bezkarności i siły lokalnej sitwy. Widać arogancję i drwinę w jego oczach.
Człowiek, który zapewne jeszcze przed chwilą był starszym celi, dzisiaj drwi z Elżbiety Jaworowicz.
Tak wygląda cyniczny uśmiech III RP, uśmiech pogardy i poczucia siły układu, którego podobno nie ma.

Jeszcze wczoraj Leszek Balcerowicz w wywiadzie dla TVN 24 z pewnością wywodził, że nie ma żadnych naukowych dowodów na istnienie „rzekomego układu”, „moje badania niczego takiego nie potwierdzają”, nie ma też żadnych sądowych, ani procesowych jego śladów. Tak twierdził Leszek Balcerowicz.
A ja widzę przed moimi oczyma kryminalistę, który cynicznie drwi z prawa. Kpi z Elżbiety Jaworowicz, śmieje się z telewizji i kamer. To jest pewność siebie człowieka, który wie, kto za nim stoi, kto dba o jego bezkarność. Widać jak pasie się siłą realnego, konkretnego układu, który zapewnia mu bezkarność. Parasol ochronny.
A to że siedział?
A to inna inszość. On nie siedział za to. Zwykły rozbój i wymuszenia, zlecenie pobicia.
Nie ten paragraf. To nie układ.
Układ przecież zupełnie nie istnieje.

Cyniczny uśmiech III RP i jej poczucie pogardy i pewność absolutnej przewagi.
Platforma wygra wybory i wy wszyscy razem możecie mi skoczyć.
To jest cała pycha i arogancja III RP, cała bezczelność i pewność jej bezkarności, która jest z całą mocą popierana przez TVN24, takich ludzi jak Red Rymanowski albo Balcerowicz, którzy kłamią w żywe oczy, kłamią bezczelnie z tą samą pewnością siebie, jaką widziałem w oczach młodego pana Buczka z Sosnowca. Widziałem jego pewność siebie czerpaną z potęgi tutejszej mafii paliwowej, mafii węglowej i wszystkich innych mafii od wszelkich innych przekrętów. Widziałem z jego spokoju, którym mógł drwić przed kamerą z Pani Jaworowicz i wszystkich telewidzów. Możecie mi wszyscy skoczyć na pukiel. Tak długo jak bohaterem wszystkich mediów i wszystkich naszych sukinsyńskich akolitów jest nasz sitwa.

A co ma z tym wspólnego Galba?

Ja kiedyś naiwnie pisałem programy, które czytał Waldi Kuczyński i wymienieni wyżej autorzy reformy gospodarczej. Dobrze wiedzieli na czym polega jądro kłamstwa prawnego PRL. Wiedzieli doskonale, że wszystko zależy od sposobu rozwiązania skomplikowanego zagadnienia prawa własności. Wiedzieli. I świadomie wybrali wariant ciągłości prawnej tego kłamstwa, zalegalizowali tę kradzież i oszustwo. I teraz z fundamentalistyczne pianą na ustach bronią tego oszustwa, Bronią drugiego zawłaszczenia polskiego majątku narodowego przez stare elity PRL, które po roku 1990 spokojnie kontynuują swoją władzę i prawa do tego majątku.
Galba otrzymal od Waldiego okropną porcję grubych słów. I napisał post, w prywatnej sprawie. W sprawie prywatnej wojny z człowiekiem, który ponosi osobistą odpowiedzialność moralną za to oszustwo stulecia.

Kto to rozumie?
Ja z pewnością tak!

I dla tego solidaryzując się z Galbą, pod tekstem jego prywatnych porachunków z Waldim Kuczyńskim zatytułowanych: Trochę prywaty pomieściłem drobną korespondencję z Eweliną. Nie chciałem się wcinać w Galby osobiste kłótnie.
Najpierw taki tekst:
26 kwietnia 2007 Napisałem tekst: Doktryna hałasu w historii gospodarczej III RP, czyli Lord Vader
Przytoczę fragment (proszę potraktować to jako drobne historyczne wyjaśnienie, mało kto pamięta, dlaczego Waldemar Kuczyński może mieć nieczyste sumienie):
Reforma zwana "Reformą Balcerowicza" uważana jest dzisiaj w świadomości opinii publicznej za kompletny program przekształcenia Polski.
Guzik prawda!
Zakres reformy jest znacznie szerszy, ale za to zapomniany:
Wygląda to mniej więcej tak:
Było to kilka reform robionych równocześnie, ale równolegle, były one izolowane systemowo, budowano coś na kształt kilku Rzeczpospolitych w jednym kraju.
1. Polityczna reforma ustrojowa - kojarzona z powstaniem Senatu, nowego Sejmu i ukształtowanie nowego systemu wyborczego, reforma administracji rządowej.
2. Reforma Samorządowa,
3. Utworzenie rynku pieniężnego - to jest Plan Balcerowicza, zawierający reformę systemu bankowego i ustanowienie światowych standardów w tym systemie.
4. Korekta systemu sprawiedliwości...
5. Reforma czwartej władzy: likwidacja cenzury, uwolnienie rynku środków masowego przekazu, ustanowienie państwowego systemu koncesyjnego na tym rynku.
6. Reforma ustroju gospodarczego Polski znana jako prywatyzacja. Nigdy nie była nazywana reformą, znana jest pod hasłami "przekształceń własnościowych", "prywatyzacji" - PPP i NFI. Jest to najbardziej tajemnicza, skomplikowana część historii przemian w Polsce.

Przestrzeń tej ostatniej "reformy" jest miejscem, w którym trzeba szukać wylotu tunelu, przez który teleportowała się oligarchia komunistyczna. Tu splatają się interesy międzynarodowych grabieżców ekonomicznych (pasożytów rynków wschodzących), ze wszystkimi interesami i interesikami.

Mogę to opowiedzieć tak:
-Oczy opinii publicznej i wszystkich populistów polskich skupione są na Leszku Balcerowiczu - "Balcerowicz musi odejść". Jest to jałowy kierunek ataku, bo pas transmisyjny najbardziej ciemnych interesów, wylot tunelu ratunkowego komunistycznej nomenklatury znajduje się w przestrzeni "reformy" nr 6. A najbardziej gorącym, wręcz płonącym elementem tego systemu był jego styk z wylęgającym się systemem finansowo-bankowo-ubezpieczeniowym. Ministrem doradcą premiera Mazowieckiego, ponoszącym bezpośrednio odpowiedzialność polityczną za sposób zagospodarowania tej przestrzeni był personalnie Waldemar Kuczyński.
(…) To ten pan, który wtedy stał przy źródle oligarchizacji systemu gospodarczego Polski.

I jeszcze jedna recenzja:
Najbardziej wolnorynkową reformą w historii Polski była jednak reforma Wilczka-Rakowskiego, mimo jej mankamentów. Później następował już tylko odwrót od wolności gospodarczej, a powrót do socjalistycznego etatyzmu.
Tak naprawdę, za najważniejszą przestrzeń reform ustrojowych Polski odpowiedzialny był neo-socjalistyczny salon Bronisława Geremka, który był wtedy faktycznie najważniejszą osobą w Państwie. Waldemar Kuczyński był lwem tego salonu, lwem konstruktorem wizji systemu gospodarczego naszego kraju, działającego do dzisiaj. Nie wiem, czy pan Waldemar w tym czasie tylko brylował w Salonach, a buty szyli Polsce inni faceci.
Może.
Ale Waldemar Kuczyński jest formalnie Ojcem Chrzestnym tego oligarchicznego układu, któremu teraz ktoś rzucił wyzwanie.


Później, albo wcześniej ktoś dopisał jeszcze coś.
POLECAM !!!!!!!!!!!!!!! 45min.20sek. prof.Jerzy Robert Nowak o Tusku !!!!!! BOMBA!
http://www.radiomaryja.pl/dzwieki/2007/10/2007.10.10.rn.mp3
2007-10-11 18:07 marek1

Niby nic, ktoś znalazł we wrocławskiej Gazecie Wyborczej rozmowy z Donaldem Tuskiem. Opowiadał o tym przed mikrofonem RM. Stare czasy, kiedy jeszcze Tusk nie myślał nawet o prezydenturze, o wielkiej karierze politycznej, może wtedy był bardziej sobą, wyluzowany. I mówił cynicznie, co myślał. O korupcji… O tym, że każdego można kupić. Swobodna wypowiedź zdemoralizowanego człowieka. Teraz rozumiem dlaczego Platforma z całym przekonaniem i determinacją zakłamuje rzeczywistość.

Dlaczego, mając w swoich szeregach albo w koalicji wspólników i autorów oszustwa stulecia zaciekle i z zacietrzewieniem broni tego co jest hańbą Polski, jej trucizną, jest ideowym kłamstwem.
Ci ludzie tak myślą i czują, bo są faktycznymi wspólnikami oszustwa stulecia.
I słuchając tej audycji proszę zwrócić uwagę, na takie spostrzeżenie, co jest najdziwniejszym atrybutem aktualnej kampanii wyborczej. Na bezmiar kłamstwa. Kłamstwo, kłamstwo, wszechobecne kłamstwo.

Jest to dowód aberracji umysłowej i atrofii tego, co moi dziadkowie nazywali polskim instynktem państwowym.
Zakończę, składając Donaldowi Tuskowi życzenia z okazji dnia zdrowia psychicznego.
Dziś Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego
___________________________________________________________________________
Przypisy:
[...] "Ropa, gaz, węgiel i krew" (maryla)
[...] "Putin zagrożony w grze o naftę" (conkret)
[...] "Polityczna poprawność, a mentalność totalitarna" (Agnieszka Kołakowska)
[...] "Kolonialna mentalność polskich elit" (EwaThompson)
[...] "O barierach epistemologicznych w kształceniu" (Eine)
[06] "Gra o sumie zerowej?" (michael)[66] "Metafory i znaki szczególne „układu” (michael)
[67] "Rozważania o „układzie” (michael)
[79] "Katastrofalna prognoza dla Platformy Obywatelskiej!" (michael)
http://coo.livenet.pl/
http://michael.salon24pl.biz/
____________________________________________________________________________60.900
______________________

piątek, 12 października 2007 http://michael-rwe.blogspot.com/2007/10/sprawa-dla-reportera-galba-waldemar.html

_______________________________________________

PS.
No i proszę… Dwa i pół roku pisania o naszym Misiu 2012 w „drugim obiegu” (bo taki charakter ma dziś Internet) nie poszło całkiem na marne.

Inauguracja serii „Misia” miała miejsce już w maju 2007:

http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=153

W dwóch seriach i razem osiemnastu ich odcinkach relacjonowałem i obśmiewałem budowy stadionów na EURO 2012.

Wczoraj zwróciła na problem uwagę Gazeta Wyborcza: (http://wyborcza.pl/1,75248,7603706,Diabli_biora_Stadion_City.html) stwierdzając, że „po Euro 2012 w stolicy pozostanie problem - Stadion Narodowy za 1,6 mld zł. Na jego utrzymanie Polacy będą łożyć miliony zł rocznie”

Informacja ta nie jest, niestety, prawdziwa. Nie 1,6 mld zł, tylko prawie 2 mld zł wydamy na stadion. „GW” uległa propagandzie Ministerstwa Sportu i spółki PL 2012 i nie liczy VAT, bo „VAT można odliczyć”. A kto niby odliczy? Inwestor – czyli spółka Pl 2012. A skąd ta spółka ma pieniądze? Ma je z kasy państwowej. A budżet, który finansuje spółkę Pl 2012 to sobie ten VAT od czego odliczy???

„Wszystko sprowadzi się do wybudowania za pieniądze podatników najdroższego na świecie „studia telewizyjnego” dla UEFA, która zgarnie za wyłączne prawo do sygnału ok. 1 mld euro. My zostaniemy z gołym stadionem i rachunkami” – powiedział Gazecie Michał Borowski, były Naczelny Architekt Warszawy za prezydentury (warszawskiej) Pana Lecha Kaczyńskiego, inicjator konkursu na „Stadion City” i szef Narodowego Centrum Sportu (NCS) do lipca 2008 r.

Święta prawda. Szkoda tylko, że zaczyna się ona upowszechniać dopiero dziś.

A miało być tak pięknie. „Stadion City miało być unikalną częścią Pragi, a sam stadion stanowić centralny obiekt całego założenia, żyjący 24 godziny na dobę, otoczony przestrzenią publiczną i różnymi funkcjami: hala widowiskowa, wystawy, kongresy, hotele, centrum handlowe, biura” I wszystko to „za pieniądze inwestorów”. Już się zacząłem zastanawiać czy rzeczywiście tak wielu chętnych inwestorów postanowiło się przenieść z bankrutującego Dubaju w okolice Portu Praskiego, a jeśli tak, to dlaczego Minister Drzewiecki „blokował tę inwestycję”.

Pewnej podpowiedzi dostarcza takie zdanie, które się wyrwało przedstawicielowi jednej z agencji zajmujących się nieruchomościami. „Wartość terenów pod zabudowę komercyjną to jakieś 130 mln euro” - stwierdził Alex Kloszewski z firmy międzynarodowych doradców ds. nieruchomości Colliers International.

I przyszło mi do głowy pytanie: Czy Skarb Państwa, planował inwestorom tereny te sprzedać? A jeśli tak to w jakim trybie? Czy może plan był taki, żeby przeznaczyć je pod zabudowę komercyjna jakoś inaczej – co w dużej mierze wyjaśniałoby zamieszanie, które się zrobiło w związku z „Stadion City”

Kolejne zdanie zaczyna napawać mnie przekonaniem, że chodziło o ten drugi scenariusz. Otóż: „Koncepcja Stadion City została blisko dwa lata temu wyłoniona w jednym z największych konkursów urbanistycznych po II wojnie. Budżet sięgający pół mln zł, trzech organizatorów: NCS, czyli powołana przez resort sportu spółka skarbu państwa, stołeczny ratusz i PKP.” Konkurs był po to „by wyłonić architekta, który dostanie zlecenie na narysowanie całego nowego kwartału Warszawy. To oznacza, że architekt wytycza granice działek, przypisuje im konkretne funkcje, przesądza (podkreślenie moje) gdzie komercja, gdzie przestrzeń publiczna. Miało powstać szczegółowe opracowanie pokonkursowe - jako podstawa i gotowy „wsad” do planu zagospodarowania przestrzennego. Plan uniemożliwia wolnoamerykankę w gospodarowaniu gruntami, chroni teren przed przypadkową zabudową i zapewnia przejrzystość, bo proces jego uchwalania podlega kontroli publicznej”.

Może więc chodziło o to, który to architekt „przesądzi” gdzie co ma powstać na terenach wartych 130 mln euro, żeby Radni Warszawy, którzy sprawują swoje funkcje, bo ktoś ich wpisał na listy wyborcze, oczywiście pod „kontrolą publiczną”, bo każdy z nas może się udać na posiedzenie Rady Warszawy, demokratycznie mogli taki plan przegłosować?

Jedno z praw Murphy’ego powiada, że „jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie”. Dokładam do tego „rozwinięcie Gwiazdowskiego”: „jak w coś jest zaangażowany rząd, prawdopodobieństwo, że pójdzie źle, rośnie w postępie geometrycznym”.


2010-02-27 12:30 BIEŻĄCZKA.

PROTOKÓŁ ROZPRAWY I WYNAGRODZENIE SĘDZIEGO

Stowarzyszenie Sędziów Orzekających Iustitia zaprotestowało właśnie przeciwko pomysłom elektronicznego protokołowania rozpraw. „Nie sprzeciwiamy się samemu „elektronicznemu protokołowi”. Ale proponowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości” zapisy, są nie do przyjęcia” – powiedział w Radiu Tok Fm Bartłomiej Przymusiński, rzecznik prasowy Stowarzyszenia.

Sprzeciw sędziów budzi rezygnacja z tradycyjnego protokołowania zeznań. Ministerstwo Sprawiedliwości proponuje by pozostała tylko jego forma skrócona. Reszta będzie rejestrowana kamerami i mikrofonami. „Możemy sobie robić notatki, ale to przecież mija się z celem. Gdy przesłuchuje się świadka, trzeba zwracać uwagę na to co mówi, ale też jak mówi, gestykuluje, jak reaguje na zadawane pytania - nie ma możliwości by w tym czasie notować”- tłumaczy Pan Sędzia Przymusiński.

I dodaje: „dziś na zapoznanie się z protokołami, które dyktuje sędzia - wystarcza czasem kilka minut. Odtwarzanie nagrań rozpraw - na przykład przy pisaniu uzasadnienia wyroku trwać będzie godziny”.

Ciekawy jestem bardzo, czy Pan Sędzia widział kiedyś rozprawę, z której sporządzany jest protokół elektroniczny. Nie mówię już o Ameryce. Wystarczyłoby w jakimś sądzie arbitrażowym. I to nawet nie w takim jak ICC w Paryżu, ale choćby takim jak Sąd Arbitrażowy przy KIK w Warszawie. Nie chwalę oczywiście wszystkich wyroków tego sądu, gdyż niektóre z nich wzbudzały moje najwyższe zdumienie, ale właśnie o ekonomikę rozprawy i możliwość ustalenia, jak są wątpliwości, co zostało przez świadka, czy stronę powiedziane, a co nie dzięki protokołowi elektronicznemu. Bo to właśnie on pozwala „zwracać uwagę na to co mówi świadek, jak mówi, gestykuluje, jak reaguje na zadawane pytania”. Jak sędzia prawie KAŻDE zdanie świadka musi przerywać, żeby je podyktować do protokołu, to świadka dekoncentruje, wybija z rytmu – i to właśnie wówczas nie sposób zwracać uwagi na naturalne zachowania świadka. A jak Pan Sędzia Przymusiński stwierdza, że „ niema możliwości by w tym czasie notować” to się zastanawiam o co chodzi? Jako arbiter w protokołowanym elektronicznie procesie nigdy nie miałem najmniejszych problemów z zanotowaniem szczególnie istotnego stwierdzenia świadka, czy strony i nie zauważyłem, żeby koledzy arbitrzy też mięli.

Argument jest tak infantylny, że skłania do przypuszczeń, iż jest tylko „przykrywką” dla argumentów niewypowiedzianych wprost.

Otóż protokół elektroniczny odbiera sędziemu i jego protokolantowi władze nad protokołem!!! Dziś jest tak, że protokolant ze zdania wypowiedzianego przez świadka, czy stronę, protokołuje co sam zrozumie, albo co mu wyraźnie podyktuje sędzia, przerywając świadkowi zeznania, żeby mieć czas na podyktowanie do protokołu, co zostało powiedziane w poprzednim zdaniu. I zapewniam, że dyktując sędzia nie obserwuje świadka, nie „ zwraca uwagi na to co mówi, jak mówi i gestykuluje” (bo mu właśnie przerwał) gdyż w tym czasie zwraca się do protokolanta. W najlepszych sądach arbitrażowych poza „recordingiem” rozprawa jest także protokołowana przez zawodowego stenotypistę – protokołowane jest więc każde słowo z rozprawy. W Polsce protokolantem jest najczęściej młody praktykant, bez żadnego doświadczenia prawniczego, który zapisuje „słowo w słowo” co mu podyktował sędzia, a jak sędzia nie dyktuje, to „coś tam sobie” zapisuje zgodnie z własną inwencją i rozumieniem „świata i świadka”.

Potwierdza to Pan Sędzia Przymusiński, mówiąc: „teraz dyktujemy osobie protokołującej najważniejsze rzeczy, trafiające w sedno sprawy, które nam wyjaśniają jej podłoże, sens. Pomijamy dygresje zeznających, niczego najczęściej nie wnoszące”. Tylko „nic nie wnosząca dygresja” w zeznaniach jednego świadka może stać się kluczowa dla sprawy po wysłuchaniu „dygresji” jakiegoś innego świadka, na którejś z następnych rozpraw! Stąd częste „awantury” o wpisanie czegoś do protokołu rozprawy, bo adwokat (dobry adwokat) zadając jakieś pytania świadkowi, już wie jakie będą kolejne pytania zadawane temu świadkowi i następnym świadkom, a sędzia tego nie wiem. Więc coś co dla sędziego wydaje się „dygresją” może mieć kluczowe znaczenia dla spraw.

Dlatego kolejna rozprawa zaczyna się najczęściej od zgłaszania wniosków o uzupełnienie protokołu z poprzedniej rozprawy. Ale skoro nie była ona nagrywana, to o tym, co zostało powiedziane (bardzo często kilka miesięcy wcześniej – bo z taką częstotliwością rozpraw

A już zupełnie mnie powalił następujący argument: „są osoby, dla których już wizyta w sądzie jest bardzo stresująca. Co będzie gdy tego dojdą kamery i mikrofony? Z drugiej strony mogą się znaleźć tacy, których już sama świadomość, że ich zeznania są nagrywane, pobudzi do „występów”. Zamienią salę sądową w teatr”. Trzeba zatrudnić technika, który tak ustawi mikrofony i kamery, że świadkowie w ogóle nie zwrócą na nie uwagi. A jak jakiś świadek na widok „sitka” reagował będzie jak polityk, to zawsze można go „ostudzić” konkretnymi pytaniami. Trzeba je tylko umieć zadać. Ale rozumiem, że sędziowie, którzy decydują o tak ważnych dla ludzi sprawach w odróżnieniu od wielu dziennikarzy mają umiejętność zadawania takich właśnie pytań.

„Może i skróci czas trwania rozpraw, ale wydłuży pracę sądów”. Bo „dziś na zapoznanie się z protokołami, które dyktuje sędzia wystarcza czasem kilka minut. Odtwarzanie nagrań rozpraw - na przykład przy pisaniu uzasadnienia wyroku - trwać będzie godziny”. Jak tak się stanie to już będzie pewien sukces. Bo podobno dziś poważnym problemem organizacyjnym, wydłużającym kolejki w sądach, jest brak sal rozpraw. Jak rozprawy będą krótsze, to można będzie ich więcej przeprowadzić. A Pani Sędzia (ten zawód jest dość sfeminizowany) po dniu rozpraw, zamiast spieszyć się do domu, żeby „tłuc kotlety” na obiad dla dzieci odbieranych ze szkoły po drodze z sądu do domu, posiedzi troszkę dłużej żeby wysłuchać nagrań z rozprawy napisać dobre (i bardziej obiektywne) uzasadnienie wyroku.

W zamian całkowicie zgadzam się innymi z postulatami zgłaszanymi przez Stowarzyszenie Iustitia w sprawie wynagrodzenia sędziów, a nawet bronię – jak w poprzednim wpisie – ich prawa do państwowej emerytury i przechodzenia w stan spoczynku. Ten zawód powinien być dobrze wynagradzany. Wówczas kotlety będzie mógł tłuc mąż, który pójdzie sobie na urlop „tacierzyński” bo Pani Sędzia ze swojej pensji spokojnie utrzyma rodzinę. A zresztą, skoro zawód sędziego, jak postuluję od lat powinien być, jak w Ameryce, ukoronowaniem kariery prawniczej, to będą to już kotlety dla wnuków.

piątek, 15 stycznia 2010

FINANSOWY 9/11, und euNEOKOLONIALISMUS

Kryzys zaufania - wizualizacja


The Crisis of Credit Visualized from Jonathan Jarvis on Vimeo.

0:00
Co to jest kryzys zaufania?

Jest to FIA$CO finansowe, rozpowszechnione w całym świecie. Obejmuje ono takie pojęcia jak:

- pożyczka hipoteczna "podprogowa" (subprime mortgage)
- pakiet zróżnicowanych zobowiązań płatności (colateralized debt obligation (CDO))
- zamrożone rynki kredytowe
- ubezpieczenie w razie niedotrzymania zobowiązań (credit default swaps (CDS)

0:25
Kogo ten kryzys dotyka? Każdego.

Jak to się mogło wydarzyć? Oto, w jaki sposób.

Kryzys zaufania łączy razem dwie grupy ludzi: Właścicieli domów i inwestorów. Właściciele domów reprezentują swoje hipoteczne zobowiązania kredytowe, natomiast inwestorzy swoje pieniądze. Zobowiązania reprezentują domy, natomiast pieniądze reprezentują instytucje takie jak fundusze emerytalne, ubezpieczeniowe, nieograniczone, wzajemne itp. Grupy te powiązane są z systemem finansowym, wszystkimi tymi bankami i maklerami powszechnie określanymi mianem Wall Street. Weź jeszcze pod uwagę, że Wall Street jest z kolei ściśle związana z Main Street.


1:06
Żeby zrozumieć jak do tego kryzysu doszło, trzeba cofnąć się wstecz.

Wiele lat temu inwestorzy siedzieli na górach pieniędzy, wypatrując dobrych inwestycji, że by mieć pieniędzy jeszcze więcej. Zazwyczaj kierowali się do Banku Rezerwy Federalnej (FED), gdzie kupowali obligacje skarbowe, które uważane były za inwestycję najbezpieczniejszą. Jednak...

1:24
Na początku ery "wzmacniania gospodarki" amerykańskiej przez BOOST. COM po upadku WTC 11 września 2001 r. przewodniczący FED Alan Greenspan obniżył stopę procentową zysku do 1 proc. dla utrzymania silnej gospodarki. 1% to bardzo niski zysk na inwestycjach, więc inwestorzy mówią wtedy "Nie, dziękujemy".

Z drugiej jednak strony taka stopa zysku inwestycyjnego prowadzi do tego, że banki mogą pożyczać od FED na 1%.
Co więcej, znaczne nadwyżki uzyskane z Japonii, Chin i Bliskiego Wschodu działały na rzecz taniego kredytu. To sprawia, że pożyczanie jest dla banków bardzo łatwe, tak że one szaleją na punkcie... lewarowania (leverage). Lewarowanie z kolei jest to pożyczanie pieniędzy, pozwalające zwielokrotnić zyski z danego kontraktu.

A oto, jak to działa.

2:10
Przy normalnym kontrakcie ktoś, mając 10.000 USD kupuje za te 10.000 USD pudło (cokolwiek - gra słów: bucks - box), następnie sprzedaje je komuś innemu za 11.000 USD, zyskując 1.000 USD. Niezły kontrakt.

Ale stosując lewarowanie ktoś mający 10.000 USD może pożyczyć dalsze 990.000 USD, co daje mu do ręki 1.000.000 USD. Wtedy on idzie i kupuje 100 takich pudeł za ten 1.000.000 USD i sprzedaje komuś za 1.100.000 USD. Wtedy spłaca 990.000 USD i wycofuje swoje początkowe 10.000 USD. W wyniku czego jego poczatkowe 10.000 USD przynisło mu zysk w wysokości 90.000 USD. Tymczasem inni w normalny sposób zyskiwali tylko 1.000 USD.

Lewarowanie zamienia dobre interesy we wspaniałe interesy. Jest to główny sposób, w jaki banki zarabiają pieniądze. Więc Wall Street bierze [od FED] mnóstwo kredytu - robią wspaniałe interesy i stają się niezwykle bogate. A następnie zwracają [do FED] to, co pożyczyły.

3:26
Inwestorzy widzą to jako pojedyncze działanie i to naprowadziło Wall Street na pomysł. Można powiązać inwestorów z właścicielami domów poprzez... zobowiązania hipoteczne. A oto jak to działa.

Rodzina potrzebuje domu, więc zastanawia się, z czego to spłacić. Udają się do maklera. Makler kontaktuje ich z pożyczkodawcą, aby dał im zastaw hipoteczny. Makler dokonuje przeglądu. Rodzina kupuje dom i staje się właścicielem domu. Jest to dla niej wspaniała sprawa, gdyż ceny domów dotąd praktycznie zawsze rosły.

Pewnego dnia pożyczkodawca dzwoni do bankiera inwestycyjnego, który chce kupić należność. Poźyczkodawca sprzedaje mu zastaw za całkiem niezłym wynagrodzeniem. Bankier inwestycyjny pożycza więc miliony dolarów i kupuje tysiące zastawów i pakuje to wszystko do ślicznego pudełeczka. To oznacza, że każdego miesiąca otrzymuje od każdego właściciela domu spłatę pożyczki hipotecznej. Wszystkie papiery zastawne dzieli na on na trzy grupy: zastawy bezpieczne, w porządku i ryzykowne. Następnie pakuje z powrotem do pudełka o nazwie zróżnicowane zobowiązanie płatności (CDO).

4:56
CDO działa jak trzy stopnie kaskady (transze). Napływające pieniądze wypełniają najpierw najwyższy stopień, wtedy co się przeleje, wpływa do drugiego stopnia, a co pozostanie - dociera do trzeciego, dolnego. Pieniądze pochodzą ze spłat pożyczek hipotecznych. Jeśli niektórzy właściciele domów nie płacą, dolny stopień nie wypełnia się. To sprawia, że jest on najbardziej ryzykowny, zaś najwyższy najbezpieczniejszy. Dla skompensowania wyższego ryzyka dolny stopień otrzymuje wyższą stopę zysku dla nabywcy (10%), gdy tymczasem im wyższy, tym jego stopa zysku jest niższa (odpowiednio 7% i 4%). Ażeby najwyższy stopień bezpieczny uczynić jeszcze bezpieczniejszym, jest on ubezpieczony na pewną kwotę, zwaną Credit Default Swap.

5:40
Banki wykonują cąłą tę pracę w taki sposób, ażeby agencje ratingowe mogły postawić na tych transzach stempel AAA dla najbezpieczniejszej, BBB dla pośredniej. Trzecią najniższą w ogóle się one nie zajmują. Bankier może teraz sprzedać najbezpieczniejsze papiery inwestorowi ostrożnemu, średnio bezpieczne innym nabywcom. Transza najbardziej ryzykowna, tzw. krzakowa (hedge) trafia do amatorów ryzyka. Bankier inwestycyjny zarabia na tym miliony.

6:17
Wtedy spłaca on swoją własną pożyczkę inwestycyjną. Ostatecznie, kiedy inwestorzy znajdą dla swoich pieniędzy dobrą inwestycję, zysk jest o wiele wyższy niż 1% obligacji skarbowych, emitowanych przez FED. Więc przyjnują oni transze CDO z miłą chęcią. Więc bankierzy inwestycyjni dzwonią do pożyczkodawców, chcąc nabyć dalsze zastawy. Pożyczkodawca dzwoni do maklera o następnych właścicieli domów. Ale makler żadnego już nie znajduje: wszyscy, którzy się kwalifikowali do kredytu, już go wzięli.

6:48
Ale bankierzy mają na to sposób. Kiedy właściciel domu nie wywiązuje się z umowy, pozyczkodawca zabiera mu dom. Domy zawsze idą w górę. Od kiedy... pożyczkodawca może zacząć dodawać do nowych zastawów ryzyko, teraz nie wymagając już przedpłat, zaświadczeń o dochodach, teraz w ogóle nie trzeba żadnych dokumentów. Tak właśnie oni postępowali. Więc zamiast pożyczać osobom odpowiedzialnym, tzw. prime mortages, zaczęli brać takich którzy byli... hm... mniej odpowiedzialni. I to były subprime mortages (z braku utrwalonego polskiego odpowiednika powiedzmy: pożyczki podprogowe - przyp. J.R.;).

7:29
I to jest punkt zwrotny w tej historii.

Tak jak zawsze makler kieruje rodzinę do pożyczkodawcy dokonuje przeglądu sytuacji. Rodzina kupuje tym razem naprawdę DUŻY dom. Pożyczkodawca sprzedaje zastaw bankierowi inwestycyjnemu. Ten przetwarza to na CDO i odsprzedaje transze inwestorom. Innym inwestorom. Ostatecznie wszystko to działa świetnie i WSZYSCY SĄ BOGACI. Nikt się nie martwi, ponieważ jak długo odsprzedaje się następnemu gościowi, wtedy to już jego problem. Jeśli właściciel domu nie wywiązuje się z umowy, nie dbają o to, gdyż właśnie zarabiają miliony, sprzedając to... innemu gościowi. Lecz ta zabawa to jak igranie z bombą z opóźnionym zapłonem.

8:14
Zaskakujące jest to, że właściciele domów nie dotrzymują tych umów, które w tym momencie są w posiadaniu bankiera. To oznacza, że on z góry wyklucza swoją płatność za dom. Żaden interes. Wystawia więc dom na sprzedaż. Ale coraz więcej i więcej miesięcznych płatności przekształca się w domy, które przechodza na jego własność. Teraz na rynku jest tak wiele domów, że tworzą one nadwyżkę podaży domów nad popytem na nie i ceny domów już nie rosną. A dokładniej mówiąc, spadają.

To rodzi dla właścicieli domów, którzy wciąż płacą swoje należności, dość interesujący problem. Otóż wszystkie domy w sąsiedztwie zostają wystawione na sprzedaż, a wartość ich domu spada. I stukają się w głowę, dlaczego niby mają spłacać pożyczkę w wysokości 300.000 USD, kiedy pożyczki są teraz tylko po 90.000 USD. Dochodzą do wniosku, że dalsze spłacanie nie ma sensu. I opuszczają dom.

9:20
Zaniechane płatności obejmują cały kraj i ceny domów spadają. teraz bankier inwestycyjny w zasadzie znajduje się posiadaniu bezwartościowych domów. Chcą odsprzedać CDO znajomemu inwestorowi, ale inwestor nie jest głupi i mówi: "Nie, dziękuję". Wie, ze strumień pieniędzy więcej nie popłynie. Próbuje więc sprzedać każdemu innemu, jaki się nawinie, ale nikt już nie chce kupić jego papierów. Wymyśla cuda ponieważ pożyczył miliony, niekiedy nawet miliardy, aby kupić ten papier i nie ma z czego tej sumy spłacić. Lecz ile razy próbuje się go pozbyć, nie udaje mu się.

9:57
Ale nie tylko on. Inwestorzy nabyli już tysiące takich papierów. Pożyczkodawca chce sprzedać swoje zastawy, ale bankier kupować już nie chce, a maklerzy robią, co mogą. Cały system finansowy jest teraz zamrożony i wszystko widać w czarnych barwach.

Każdy staje się bankrutem. Ale to nie wszystko. Inwestor dzwoni do właściciela domu i mówi mu, że jego inwestycje stały się bezwartościowe. I wtedy zaczynasz widzieć, że kryzys to obieg zamknięty. Witajcie w czasach kryzysu zaufania.

________________________________

Ale to jeszcze nie wszystko... (Red.)
http://suwerennosc.blogspot.com/2009/03/amerykanska-federalna-rezerwa-i.html


--------------------------------------------------------------------------------

PS. SUPLEMENT.

Prof. B. Wolniewicz - Neokolonializm, czyli rabunkowa prywatyzacja polskiego majątku narodowego



Wypowiedź na spotkaniu w dniu 24 października 2009. (Red.)

Prof. Bogusław Wolniewicz:

(...) Naród to jest coś, czego jesteśmy częścią, a czego trwanie daleko wykracza poza horyzont naszego trwania. A solidarność z nim na tym polega, że jego losy, które wykraczają poza horyzont naszego życia, nie są nam obojętne. Że obchodzi nas, co się dziać będzie z naszym Narodem także wtedy, gdy nas już nie będzie.

Patrząc z takiego punktu widzenia na to, co się w Polsce dzieje, odczuwam silny niepokój. Nie to mnie niepokoi, że wchodząc do unii Europejskiej zrzekliśmy się części naszej suwerenności. Przeciwnie, uważam, że weszliśmy do Unii słusznie. Dwie wojny, nazywane światowymi, które wstrząsnęły Europą do fundamentów, uświadomiły ludziom, że stosunki między narodami Europy trzeba ustawić na jakiejś innej bazie - na bazie wspólnoty cywilizacyjnej. A więc szerszej, niż wspólnota narodowa.

Jako krok w tym kierunku Unia Europejska jest przedsięwzięciem politycznym uzasadnionym. Niepokój rodzi się wtedy, gdy widzimy, jak Unia zaczyna się przeradzać z przedsięwzięcia ekonomiczno-politycznego w ideologiczne. Jej kierownicze centra zostały opanowane przez lewacką międzynarodówkę, która próbuje narzucić narodom Unii swoją neokomunistyczną utopię i zniszczyć odrębność tych narodów. Niepokój przeradza sie w sprzeciw, gdy widzimy, że ten nowy komunizm, czyli jak się sam lubi nazywać - nowy humanizm, rzekomo znoszący różnice między narodami, okazuje się pod tym względem równie zakłamany, jak był tamten stary. Pod przykrywką znoszenia granic między narodami powstaje na naszych oczach nowy kolonializm: podporządkowanie narodów gospodarczo słabych narodom gospodarczo silnym i bezwzględna eksploatacja tych słabych przez te silne. W Europie zaś gospodarczo słabymi są te narody, które wyszły co dopiero spod jarzma starego komunizmu i nadal noszą piętno związanego z tym ekonomicznego zacofania.

Przykładem tego nowego kolonializmu, neokolonializmu, jest Polska. Zasadnicze w dzisiejszym świecie instrumenty władzy jak banki, czyli finanse, i media, czyli propaganda, zostały bodaj w 80 proc. przejęte przez obcych. W trakcie przejmowania jest w tej chwili energetyka - ten motor całego życia społecznego. Patrzę ze zgrozą, jak przerabiani jesteśmy na białych murzynów. I jak słaby opór ta niebywała operacja polityczna wśród nas, Polaków, budzi.

Wmawiano nam stale, że tak musi być. Głównym "wmawiaczem" był niejaki Geoffrey Sachs, typowy amerykański hochsztapler i zły duch Balcerowicza. Jego największy błąd, Balcerowicza, że temu Sachsowi uwierzył. Bo skąd taki Sachs, czy ktokolwiek inny, mógł wiedzieć, jak się gospodarczo wychodzi z komunizmu. Ta gigantyczna przemiana, jaką to wychodzenie z komunizmu stanowi, jest przecież w dziejach zjawiskiem zupełnie nowym, bez żadnego precedensu, na którym można się oprzeć - jak to się robi. Nikt nie wie, co tutaj musi być, a co nie musi. Idzie się po omacku, więc trzeba iść ostrożnie. Tymczasem rzucono się w te niepewne wody na oślep, głową w dół.

A przyświecał temu skokowi jeden wielki fetysz - fetysz prywatyzacji majątku narodowego. Uznano ją, tę prywatyzację, za dobro z dobro samoistne, za cel sam w sobie: im prywatniej, tym lepiej.

Skąd jednak wiadomo, że im prywatniej, tym lepiej? No, odpowiada się tutaj: bo w komunizmie wszystko było państwowe, i to działało źle. Owszem, źle działa, gdy wszystko jest państwowe, tośmy sie przekonali. Ale z tego wcale jeszcze nie wynika, że będzie działało dobrze, gdy nic nie będzie państwowe. We wszystkim trzeba miary, także w prywatyzacji. A tej miary zabrakło.

Prywatyzacja majątku narodowego przerodziła się u nas w jego rabunkową wyprzedaż obcym kolonizatorom - bez rachunku i pomyślunku, byle prędzej. I trwa zresztą do dziś. Jednakże - powtarzam - to nie nasza obecność w Unii czyni z nas białych murzynów, lecz neokolonizatorskie przejmowanie przez obcych naszego majątku narodowego z wszelkimi tego politycznymi konsekwencjami. Gdybyśmy byli poza Unią, dzisiaj, to nasza kolonialna zależność od nich byłaby tylko jeszcze bardziej jaskrawa i dotkliwa.

Przypatrzmy się tej prywatyzacji tak zwanej naszego majątku narodowego na paru konkretnych przykładach. Pierwszy wymowny przykład, to firma Wedel. Od niej się zaczęło. Ta na Pradze. Tę znaną i dochodową firmę sprzedano Pepsi-Coli jako - tak to się nazywało i do dziś się nazywa - strategicznemu inwestorowi. Tak się mówi według tak zwanej politpoprawności, czyli żargonu neokomunistycznego, na nowego kolonializatora. Nowy kolonizator dzisiaj się nazywa strategiczny inwestor. Roztaczano wtedy bajeczne miraże: Pepsi zrewolucjonizuje u Wedla produkcję, zwielokrotni załogę, wyprowadzi firmę na szerokie rynki światowe.

A co się okazało? Pepsi podeszła do Wedla czysto rabunkowo - po kolonizatorsku. Nic nie inwestując, drenowała ją bodaj przez dwa lata, dopóki jako ten tak zwany strategiczny inwestor, była zwolniona przez nasz urząd skarbowy od płacenia w Polsce podatku. Pogarszała przy tym jakość wyrobów, co każdy mógł się na własnym podniebieniu przekonać. A gdy się ta polska Bonanza skończyła, Pepsi niezwłocznie sprzedała Wedla komuś dalej, a nam powiedziała, good bye, żegnajcie.

Drugi przykład, o wiele grubszy od Wedla, stanowi cała nasz telefonia stacjonarna - te telefony, co mamy w domu. Wydzielona z Poczty Polskiej, obecnie, już jakiś czas temu, w przedsiębiorstwo państwowe Telekomunikacja Polska S.A. Kłamliwie tak nazywana prywatyzacja polskiej telefonii polegała na tym - uświadomcie to sobie Państwo dobrze, co teraz powiem - bo ta prywatyzacja tak zwana polegała na tym, że polskie przedsiębiorstwo państwowe sprzedano francuskiemu przedsiębiorstwu państwowemu - France Telecom. Pozostało więc dalej państwowym, jak było, a różnica jest taka, że właścicielem polskiej telefonii jest teraz nie Polska, tylko Francja. I że ogromne zyski z niej ciągnie teraz państwowy budżet nie polski, tylko francuski. Zupełnie jak w tej znanej bajce braci Grimmów o uszczęśliwionym Jasiu - "Hans im Glück" to się nazywa po niemiecku - szczęśliwy Jaś. Przeczytajcie sobie Państwo tę baję przy okazji - to jest bajka o nas!

Ta pseudoprywatyzacja odbyła się przy tym w dwóch godnych naszej uwagi krokach. Ich opis podaję tutaj za redaktorem Rafałem Ziemkiewiczem, cytuję go po prostu, bo nie zrobię tego lepiej, niż on. Kilka zdań cytatu. Ziemkiewicz pisał w zeszłym roku, w grudniu w Rzeczpospolitej: "Władza zadecydowała, że mniejszościowy pakiet akcji, czyli ta mniejsza część tych sprzedawanych akcji, musi trafić po znacznie zaniżonej cenie do inwestora krajowego". Żeby coś (jednak) w kraju zostało - mniej ale coś w kraju. "Inwestorem tym okazał się jednak pan Jan Kulczyk, skądinąd znany, który wszakże nie wyłożył ani grosza, bo dostał na ten cel kredyt z ministerstwa".

Żeby od państwa pan Kulczyk mógł wykupić znaczną część polskich telefonów, to polskie państwo dało mu kredyt. Za pożyczone od nas pieniądze on te telefony sobie wykupił.

Czy Państwo to rozumieją? I to poszło z Ministerstwa, podkreśla Ziemkiewicz tutaj: nie bank, ale Ministerstwo pożyczyło. A pan Kulczyk przetrzymał swoje akcje potem przez jakiś czas, po czym z wielkim przebiciem odsprzedał większościowemu udziałowcowi, czyli tej France Telecom, która w ten sposób stała się kompletnym właścicielem polskich telefonów. Tym sposobem pan Kulczyk zarobił kolejne miliony bez wysiłku i bez kosztów własnych. A wszystko odbyło się zgodnie ze specjalnie do tego celu stworzonym prawem. Sejm uchwalił takie prawo specjalnie, żeby tę polską telefonię można było w taki sposób sprzedać.

Złodziejstwo! Czy to się w głowie mieści?

Tak to nasi prywatyzatorzy uczynili z francuskiej firmy państwowej monopolistę polskiej telefonii. A owe dodatkowe miliony, które można było na tych akcjach zarobić, które mogły były przynajmniej przynajmniej zasilić nasz budżet państwowy, zasiliły prywatny budżet pana Jana Kulczyka. Czy to nie jak w bajce?

Następstem złej prywatyzacji jest też haniebna ugoda, jaką trzy tygodnie temu rząd polski, 1 października, zawarł z niejasną firmą zagraniczną o nazwie Eureco w sprawie sprzedaży akcji PZU - Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń. Owa ugoda dotyczy, w cudzysłowie, roszczeń własnościowych tego Eureco do ogromnego przedsiębiorstwa państwowego, jakim jest zakład Ubezpieczeniowy PZU, największy nie tylko w Polsce, ale także w całym tym regionie Europy i wysoce dochodowy. Ta tzw. ugoda to była kapitulacja Polski przed tym Eureco. Rząd polski - jak ja to czytam. to mi się wprost wierzyć nie chce w to, co ja tam czytam - rząd polski zobowiązał się teraz wypłacić temu Eureco 9 mld złotych dosłownie za nic. Dla świętego spokoju. Jak Państwo podzielą 9 mld zł. przez 38 mln mieszkańców Polski, to wypadnie na głowę 220 zł. Tak jak tu jesteśmy razem - każdy z nas po 220 zł. się składa, żeby zaspokoić ugodę, którą zawarł rząd polski z tą firmą Eureco. Rząd polski i jego medialni naganiacze przedstawiają tę haniebną ugodę z holenderskim kolonizatorem z gruntu kłamliwie jako nasz negocjacyjny sukces.

Tak na przykład minister skarbu Aleksander Grad oświadcza, a Gazeta Wyborcza i inne usłużne media za nim powtarzają jak za panią matką, cytuję to, co oni mówią: "Ani jedna złotówka, którą dostanie Eureco, nie będzie pochodzić z budżetu państwa".

Skąd więc będzie pochodzić? Oczywiście nie z budżetu, tylko ze Skarbu Państwa. Więc nie kijem go, to pałką. Płacić będziemy Eureco, tyle, że nie z naszych bieżących przychodów, które tworzą budżet, tylko wprost z naszego kapitału. Czyli uszczuplając nasz majątek narodowy i to ten produkcyjny. To tak jaby ktoś, nie będąc w stanie spłacić gotówką podżyrowanego przez siebie komuś tam innemu nieopatrznie weksla, spłacał go oddając za nią swoje nowe auto, na przykład. Nie wyda wtedy ani grosza, oczywiście, ale to będzie tylko tyle, że się będzie odtąd poruszał nie na kołach, tylko pieszo. Według ministra Grada i jego naganiaczy to sukces.

Nie sposób przedstawiać tu dziesięcioletniej historii tej budzącej grozę prywatyzacji PZU, historii ciemnej i przez wielu celowo jeszcze gmatwanej. Obserwowałem ją niemal od początku i na tej podstawie chcę tu sformułować jedynie parę wniosków. Gdyby Państwa szczegóły tej prywatyzacji interesowały, to mam je tutaj i mogę je przedstawić, ale nie chcę zabierać Państwu zbyt wiele czasu, więc przeskakuję to, bo cały ten przebieg jest niewiarygodny, jak to się wszystko odbywało. I też do dzisiaj trwa, bo w listopadzie będzie wypłata tych 9 mld. Od ręki. Po 2220 zł. każdy Polak od tego w kołysce do tego w hospicjum, wszyscy się złożą, żeby Eureco się zadowoliło, tak nam nasz rząd załatwił.

Więc, jak powiadam, przeskakuję, choć ma tutaj przygotowaną do przedstawienia ewentualnego historię, bo to trwało dziesięć lat, ta cała sprawa, od 1999 r. się toczy, więc równo 10 lat. To przeskakuję i tylko sformułuję parę wniosków. które z tej sprawy Eureco płyną, i PZU. Eureco było i jest firma słabą. Utuczyła się dopiero kolonizatorsko na naszym PZU. Mimo to dalej jest słabe, a w zeszłym roku 2008 miało przeszło 2 mld euro strat. Jeżeli te 2 mld euro strat przeliczymy według aktualnego kursu 4,20 mniej więcej za euro, to straty Eureco wyniosły w zeszłym roku 9 mld zł. Czyli równo tyle, ile Tusk zobowiązał się im teraz od ręki wypłacić. Tak więc to my, Polacy, pokryjemy straty Eureco! Czy jest gdzieś na świecie, pytam się, drugi taki naród frajerów, co taki rząd popiera?

To był pierwszy wniosek. Drugi wniosek ze sprawy Eureco. Rząd Tuska skapitulował przed prywatnym kolonizatorem: słabym, ale butnym i zgodził się płacić mu straszliwy haracz. To jest dla nas, dla Polski, dla nas Polaków, nie tylko ciężki cios finansowy. To jest także jeszcze cięższy cios polityczny. Bo ujawniliśmy w ten sposób, jak słabi jesteśmy jako państwo, jako naród, że kopać nas, tych białych murzynów może byle jakieś Eureco. Jeżeli Eureco może nas kopać, jeżeli ono tylko wywodzi się z rodu nowych kolonizatorów - istot wyższych. Za przykładem Eureco pójdą teraz na pewno inni, żeby nas drenować. Już widzą oczyma duszy całą ich kolejkę. Na pochyłe drzewo... kozy się znajdą.

W kraju nieskolonizowanym rząd, który poszedł na tak haniebną ugodę, zostałby obalony w ciągu 24 godzin. Zmiótłby go gniew narodu. A u nas nic - cisza, aż w uszach dzwoni. Będziemy płacić, jak za zboże.

Ostatni wniosek. Kto jest winien tej katastrofie, zwanej prywatyzacją PZU? Winnych wielu, ale głównych jest sześcioro. Sześć sztuk. Wszyscy są znani dobrze z imienia i nazwiska. I wszyscy dalej dobrze się mają, jakby nigdy nic. My płacimy 9 mld od ręki, a oni jakby nigdy nic. Pierwszych czterech, to dwoje ministrów skarbu w rządzie Jerzego Buzka, co tę katastrofalną "prywatyzację" PZU w latach 1999-2001 przeprowadzali: Emil Wąsacz - o nim w dzisiejszej Rzeczpospolitej można coś przeczytać, Emil Wąsacz, a po nim jego następczyni, bo Wąsacza odwołano ze względu na jakieś niejasności z tzw. prywatyzacją Domów Centrum w Warszawie, państwo pamiętają, była ... i odwołano go i potem ktoś inny był i potem przyszła pani minister Aldona Kamela-Sowińska, która tej katastrofy dopełniła. Jeszcze coś dołożyła - co, to pomijam, powiadam, mam gotowe do... służę informacją, jeśliby to kogoś interesowało.

Więc tych dwoje, Wąsacz i Kamela-Sowińska, a ponadto ich zwierzchnik - ówczesny premier Jerzy Buzek, oraz jego nadzorca - ówczesny prezes rządzącej partii AWS, Marian Krzaklewski. To oni to zrobili. Ta czwórka. A dwóch dalszych winnych, na drugim końcu sprawy, to obecny minister skarbu Aleksander Grad i jego zwierzchnik, obecny premier Donald Tusk, który się na taką ugodę zgodził.

Na dzień dzisiejszy hasło polskiego patriotyzmu brzmi: wyzwolić się spod jarzma nowego kolonializmu. Zwłaszcza, że teraz, pod traktatem lizbońskim, jarzmo to stanie się jeszcze dotkliwsze. Biały murzyn polski podnieść się musi sam, o własnych siłach. Nie miejmy żadnych złudzeń - nikt nam w tym nie pomoże. Bo inni są zainteresowani w tym, żeby ta kolonia była kolonią.

Jak mamy to zrobić? Całkiem tak samo, jak zrobili to przedtem czarni murzyni. Epoka kolonializmu się skończyła i nowi kolonizatorzy będą po prostu oddać - i to oddać z procentem - co zagrabili i na czym się ciężko obłowili. Obłowili się, wykorzystując nasze polityczne i gospodarcze osłabienie przebytą przez nas co dopiero ciężką chorobą komunizmu.

Zwrot, zwrot tego, co nam zagrabili, po prostu. Ażeby to osiągnąć, trzeba przynajmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze - trzeba umieć ten neokolonializm rozpoznać. Bo on się chytrze maskuje. Występuje on jako prywatyzacja właśnie, albo jako walka z nacjonalizmem, albo walka z ksenofobią, z partykularyzmem narodowym, albo jako uniwersalizm, globalizm, czy multikulturalizm - wszystkie te dźwięczne słówka to są takie parawany, żeby lud nie zobaczył, że to jest zwykły kolonializm, tylko dostosowany do realiów nowej epoki.

Więc to jest pierwsze - trzeba ten neokolonializm rozpoznać, bo to nie jest wcale takie łatwe ... tu się robi całą akcję maskującą. A po drugie - rozpoznawszy, z czym mamy do czynienia, że to jest właśnie nowy kolonializm, trzeba go głośno i po imieniu i nazwisku piętnować. I to nieustannie.

Trzeba wobec tego bronić Radia Maryja, które to właśnie czyni. A reszta wtedy przyjdzie sama.


Autor: Jerzy Rachowski

0 komentarze:

http://suwerennosc.blogspot.com/2009/10/prof-b-wolniewicz-neokolonializm-czyli.html

sobota, 24 października 2009

wolny zawód, wolne żarty. - π er dolne iiirp

2009-10-23 Słono płatna agonia nauczania.
π er dolne iiirp
eFlashowa poczuła wolę bożą... nie, nie! Nie to co myślicie! Otóż postanowiła zmieniać świat na lepsze i w tej intencji udała się ponownie na studia, aby uzyskać certyfikat wychowawcy przedszkolnego. Niezbędny jest on bowiem do rozpoczęcia pracy w przedszkolu.

Sprawa jest poważna. Musi bowiem skończyć dwa półtoraroczne kursy a za każdy trzeba ładnie zapłacić. Jakoś wytrzymam, chociaż wypominam jej to bezlitośnie przy każdej okazji! ;)

Dzisiaj miała inaugurację zajęć na Podyplomowym Studium Pedagogiki dla Nauczycieli bez Przygotowania Pedagogicznego. Gmaszysko ponure, sala wykładowa smętna i obskurna. No cóż - status uczelni państwowej zobowiązuje. Nie żebyśmy byli tym szczególnie zaskoczeni, chociaż wydawałoby się, że dla ludzi, którzy płacą niebagatelne, w sumie, pieniądze za głód wiedzy należałoby zapewnić pewien standard zajęć. Zwłaszcza w dobie stawiania na rozwój i licznych dopłat z tym związanych.

Ale - niech tam. Trudno. Obydwoje pamiętamy te obskurne warunki jeszcze z naszych lat szczenięco-studenckich. Przeżyliśmy wtedy, przeżyjemy i teraz. Chociaż żal się w sercu robi, gdy widać do jakich standardów doszła szacowna, państwowa uczelnia po dwudziestu latach przemian. Dobrze wpisuje się w ogólnie obowiązujące motto: maksimum kasy - minimum nakładów. Zamiast "jakości" - "jakoś".

Jednak naprawdę porażające dla eFlashowej, było zdanie wypowiedziane przez opiekunkę studiów, panią w wieku balzakowskim.

"Proszę nie spodziewać się, zbyt wiele po tych studiach. Nie zdobędziecie państwo tutaj zbyt wiele wiedzy. Stawiamy przede wszystkim na interakcję pomiędzy państwem, rozmowy i wymianę doświadczeń." (cytat kontekstowy - z pamięci)
...
Myślę, że to zdanie może być mottem szkolnictwa wyższego w Polsce. A właściwie - jego agonii.

Można bowiem mieć kłopoty lokalowe, nawet jeżeli to nie wypada (ze względu na odpłatność). Można mieć nienajnowszą metodykę i pomoce naukowe - przykre, lecz do przeżycia. Jednak rozbrajające stwierdzenie, że ze studiów zbyt wiele wiedzy się nie wyniesie, jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju.

I eFlashowa to przeżyła.

Ciężko.
http://zawszeqrnacos.salon24.pl/
++++++++++++++++++++++++
PS. TARGOWICKA STWORA NA GRUZACH 1000 - LETNIEJ POLSKI,

ДЕЛО * W*S*I**S*L*D**U*W**P*O**G*W * cdn

DOSTANIE:

A- P.O. HITLERA
1 - TAK :
- kiedy ?
2 - NIE
3 - NIE WIEM

B- PIŁSUDSKIEGO II.

1- TAK :
- kiedy ?
2- NIE
3- NIE WIEM


PS.
PROSZĘ O POWIELANIE TEGO RODZAJU ANKIETY,
W FORMIE NADAJĄCEJ SIĘ DO GŁOSOWANIA CZYTELNIKÓW.

poniedziałek, 12 października 2009

mane tekel fares

Wojciech Błasiak:
Sieć polskiej oligarchii finansowo-politycznej

Ponad 18 lat temu, w dniu 18 lipca 1991 roku zmarł na zawał serca odkrywca mechanizmu działania afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego starszy inspektor NIK Michał Tadeusz Falzmann. Zmarł w wieku 38 lat, w pełni formy fizycznej, a zawału serca dostał w dzień po telefonie do swego przyjaciela, iż w archiwach Narodowego Banku Polskiego odnalazł ważne materiały dotyczące FOZZ. Jego rodzina i przyjaciele byli i są przekonani, iż został zamordowany w typowy dla komunistycznych służb specjalnych sposób. W trakcie kontroli FOZZ jako inspektor NIK był obiektem nieustannych pogróżek, nacisków i szantaży aż po anonimowe groźby śmierci. Jeszcze w kwietniu 1991 roku w jego dzienniku pod datą 21 kwietnia znalazł się zapis: „Dalsza praca to osobiste śmiertelne niebezpieczeństwo. Szans na sukces nie widzę żadnych.”

W niecałe trzy miesiące później 7 października 1991 roku na trasie szybkiego ruchu Warszawa-Katowice w tragicznym wypadku samochodowym zginął urzędujący prezes NIK prof. Walerian Pańko. Według oficjalnej wersji wypadek był winą kierowcy, oficera Biura Ochrony Rządu, którego samochód miał zaczepić tylnym kołem o krawężnik. Tymczasem w blisko rok po tragicznym wypadku ukazał się wywiad w jednym z tygodników z jedynym świadkiem, który przeżył wypadek, żoną prezesa NIK Urszulą Pańko. „Nie jechaliśmy z oszałamiającą prędkością – mówi w nim U. Pańko – ponieważ kierowca zamierzał dopiero co wyprzedzić ciężarówkę. W tym momencie zarzuciło nasz samochód, z jednoczesnym nieprawdopodobnym hukiem.” Dodajmy, iż śmierć prezesa NIK nastąpiła na dwa dni przed planowanym wygłoszeniem przez niego w Sejmie RP wystąpienia na temat kontroli FOZZ przeprowadzonej przez nieżyjącego od trzech miesięcy M. T. Falzmanna.

M. T. Falzmann odkrył gigantyczną, systematyczną i zorganizowaną grabież finansów kraju dzięki operacjom na polskich długach sięgającą czasów PRL-u, a kontynuowaną w sposób wzmożony po 1989 roku, głownie w oparciu o to co prof. Jerzy Przystawa nazwał „złamaniem parytetu stóp procentowych”, a co ja nazywam
„oscylatorem Balcerowicza”. Ów „oscylator Balcerowicza” polegał na wykorzystaniu różnicy pomiędzy bardzo wysokim oprocentowaniem kont złotówkowych w warunkach inflacji sięgającym w 1990 roku 260 procent i polityki aprecjacji złotówki, a relatywnie bardzo niskim bo kilkuprocentowym oprocentowaniem kont walut obcych.
Umożliwiało to, zwłaszcza z początkiem lat 90. w sytuacji wprowadzenia w ramach tzw. „planu Balcerowicza” sztywnego kursu dolara w stosunku do złotówki,
olbrzymią spekulację. Polegała ona na zamianie walut obcych na złotówki i lokowaniu ich na bardzo wysoko oprocentowanych kontach złotówkowych, a następnie na zamianie na waluty obce z olbrzymim zyskiem.
M. Falzmann nazwał to „rabunkiem finansów państwa”, który szacował na co najmniej kilkanaście miliardów dolarów. Na podstawie zgromadzonych przez niego informacji i materiałów powstała jedyna na ten temat w Polsce książka Jerzego Przystawy i Mirosława Dakowskiego „Via Bank i FOZZ” wydana w 1992 roku.

Sama zaś działalność Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, który miał służyć ukrytemu wykupywaniu długów polskiego państwa, była tylko fragmentem szerszej całości operacji spekulacyjnych z użyciem polskiego zadłużenia zagranicznego. Sednem zaś samej afery FOZZ było nigdy nie ujawnione przed szeroką opinią publiczną jej „drugie dno” w postaci wykorzystywania blisko 2 mld dolarów FOZZ do walutowych operacji spekulacyjnych umożliwiających wyprowadzanie głównie poprzez system bankowy pieniędzy i drenowanie gospodarki kraju.. W ten sam zresztą sposób nigdy nie ujawniony przed opinią publiczną p. Bagsik z p. Gąsiorowskim wyprowadzili w ramach tzw. „afery Art.- B” w ciągu zaledwie roku z polskiego systemu bankowego 480 mln dolarów. Samą zaś opinie publiczną wprowadzano w błąd, iż chodziło o wielokrotne oprocentowanie oscylacyjne tych samych wkładów w różnych polskich bankach.

To jak wyglądał polski system finansowy okresu końca PRL-u i początków transformacji, potwierdzał też kolejny raport NIK z 1992 roku dla ówczesnego ministra finansów Jerzego Osiatyńskiego (HZ-41002-1/92):

„Najwyższa Izba Kontroli przeprowadziła w okresie od lutego do czerwca br. kontrolę realizacji ustawowych zadań Ministra Finansów w latach 1989-1991 w zakresie: zobowiązań i należności zagranicznych Skarbu Państwa, bilansu płatniczego państwa, zobowiązań krajowych Skarbu Państwa, nadzoru i kontroli Ministra Finansów oraz działalnością FOZZ oraz polityki kursu złotego. (..)

1.1.(…) W 1990 r. zagraniczny dług państwowy wzrósł w porównaniu z rokiem poprzednim o 7.854 mln USD. (…) Na koniec 1990 r. zadłużenie zagraniczne Polski wyniosło 48.475 mln USD (…)

1.2. (…) Księga zadłużenia zagranicznego założona dopiero 20 maja 1991 r. (a przed tą datą zarówno Ministerstwo Finansów jak i FOZZ nie prowadziły takiej księgi), nie spełnia roli ewidencji długu państwowego, gdyż dane z niej zawarte są zbyt ogólnikowe. Zapisy dokonane w tej księdze nie mają bezpośredniego odniesienia do dokumentów źródłowych pozwalających ustalić poszczególnych kredytodawców, dat i kwot zaciągniętych kredytów oraz ich rzeczywistego przeznaczenia. Nie wskazuje się też finalnego kredytobiorcy.
Z zapisów księgi nie można ustalić opóźnień w spłacie rat kapitałowych i odsetek. Preliminarze płatności zadłużenia zagranicznego sporządza jedynie Bank Handlowy. Zmusza to Ministerstwo Finansów do czerpania informacji tylko z Banku Handlowego przy obsłudze bilansu płatniczego państwa i sporządzania różnych analiz.

1.3. Umowy dwustronne Polski z państwami Klubu Paryskiego nie podpisywał Rząd RP lub z jego upoważnienia Minister Finansów lub inny członek Rządu, a różni nieupoważnieni urzędnicy Ministerstwa Finansów, a także inne osoby spoza Ministerstwa. Sprawa podpisywania umów międzypaństwowych ze skutkiem dla budżetu państwa zastrzeżona jest konstytucyjnie dla generalnych kompetencji Rządu RP, a fakt podpisania ich przez nieupoważnione do tego osoby powoduje z mocy prawa ich nieważność. (…)

1.4. Z uwagi na brak dokumentów źródłowych Ministerstwo Finansów (Dep. Zagraniczny) nie sporządziło – na żądanie kontroli NIK zestawienia obejmującego pozycje składające się na zadłużenie zagraniczne państwa oraz przebieg realizacji spłat kapitału i odsetek wobec poszczególnych wierzycieli.

Ministerstwo nie posiadało także zestawienia przebiegu obsługi zadłużenia zagranicznego w latach 1989-1991 w układzie bardziej ogólnym, tj. wg poszczególnych grup wierzycieli oraz nie podano kontrolującemu przyczyn niepełnej obsługi zadłużenia zagranicznego państwa w ostatnich latach i wynikających z tego ujemnych skutków (wzrostu zadłużenia) dla budżetu państwa w przyszłości. (…)

6.2. Ustawą z 15 lutego 1989 r. o FOZZ zlikwidowany został fundusz celowy o tej samej nazwie, działający na podstawie ustawy z 1985 r. o FOZZ. (…) Ministerstwo Finansów (Dep. Zagraniczny) w toku kontroli NIK nie było w stanie określić wysokości salda tzw. „starego FOZZ” przejętego przez tzw. „nowy FOZZ”.

6.3. Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego nie prowadził księgi zobowiązań i należności Państwa z tyt. Zagranicznych kredytów i gwarancji państwowych – mimo że na mocy art. 12 ustawy o FOZZ był do tego zobowiązany. (…)

6.4. (…) do tej pory nie została rozszyfrowana kwota 1 624,3 mld zł dot. operacji własnych FOZZ ujęta w zestawieniu Pt. „Rozdysponowanie dotacji budżetowej w 1990 r. dla FOZZ.”
(…)

6.5. Ministerstwo Finansów (a także FOZZ) nie prowadziło ewidencji efektów wykupu przez FOZZ polskich długów. (…)

7.2. Ministerstwo Finansów nie sporządzało ani nie uczestniczyło w opracowywaniu rachunków symulacyjnych skutków zmiany kursu złotego do koszyka walut, jak również nie egzekwowało takich analiz z NBP. Z przeglądu materiałów dotyczących zmiany kursu złotego do koszyka walut w latach 1989-1991 wynika, że udział Ministra Finansów ograniczał się do podpisywania decyzji o zmianie kursu złotego zaproponowanych przez Prezesa NBP. Minister Finansów nie występował też z inicjatywa zmiany kursu ani nie wyrażał swego stanowiska przed podpisaniem ww. decyzji.”

Przez 18 lat istnienia „demokratycznego państwa prawa” i 18 lat istnienia „wolnych mediów” na czele z „Gazetą Wyborczą”, Polacy o FOZZ dowiedzieli się tylko, że gdzieś się zapodziało około 100 mln dolarów, których z owych 2 mld nie oddano do FOZZ z powrotem. O „oscylatorze Balcerowicza” i gigantycznych stratach z tego tytułu do dziś nic się nie prześliźnie w polskich mass-mediach (wyjątkiem są media redemptorysty ks. Tadeusza Rydzyka, gdzie kilkakrotnie na ten temat ukazywały się rzetelne informacje). A o ujawnieniu okoliczności śmierci M. T. Falzmanna i W. Pańki wskazujących na fachowe morderstwa, pewnie nikt nawet nie śmie pomyśleć.

Powstaje więc pytanie o to jak można kontrolować wszystkie władze niepodległego państwa, od ustawodawczej, przez wykonawczą, sądownicza, aż po medialną i to przez blisko 18 lat!
Innymi słowy nawiązując do mojego poprzedniego opisu i analizy funkcjonowania polskiego systemu medialnego, jest to pytanie: kto jest ośrodkiem prowadzącym dla medialnej agentury wpływu i medialnych „pudeł rezonansowych” tworzących rdzeń polskiego systemu medialnego i zapewniających pełne panowanie informacyjne ?

Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę, iż FOZZ-em i bezpośrednio i pośrednio kierowały wojskowe służby specjalne PRL, a dyrektorem FOZZ był wysoki oficer tychże służb. O tym, kto i gdzie przechwycił miliardy dolarów dzięki nielegalnym operacjom na polskim zadłużeniu zagranicznym i „pożyczek” na spekulacyjne cele z FOZZ, decydowali ludzie PRL-owskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, a więc ludzie „człowieka honoru” wg A. Michnika, czyli gen. Czesława Kiszczaka. Ślady udziału tego środowiska w operacjach finansowych, w tym prywatyzacyjnych okresu transformacji pojawiają się aż po dziś dzień.

Dodajmy przy okazji, że ostentacyjna bezkarność Cz. Kiszczaka, który już nawet nie usprawiedliwia swoich nieobecności w sądzie na procesach o stan wojenny, a sąd nie śmie kiwnąć palcem, jest dużo mówiąca. Kolejną poszlaką wskazującą na kluczowość tego środowiska w mechanizmach panowania jest to, że Platforma Obywatelska odbierając w tym roku przywileje emerytalne funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa PRL-u, nie ośmieliła się ruszyć służb wojskowych, a po dojściu do władzy natychmiast zaczęła dyskredytować likwidację Wojskowych Służb Informacyjnych. Oczywiście przy okazji wszelakich afer w okresie transformacji pojawiają się bardzo częste ślady znaczącej roli politycznej i gospodarczej również byłych służb cywilnych PRL-u. Ale wyraźnie to środowisko jest na drugim miejscu co do roli i znaczenia w zakulisowym życiu III RP i przebiegu samej transformacji ustrojowej.

Rąbka tajemnicy przed szeroką opinią publiczną uchyliły też w tej sprawie prace przynajmniej dwóch specjalnych sejmowych komisji śledczych.
W 2003 roku w trakcie prac sejmowej komisji nadzwyczajnej w sprawie tzw. afery Rywina wyszło na jaw, że faktyczne decyzje polityczne dotyczące treści ustaw są elementem nieformalnych uzgodnień i korupcyjnych przetargów. Afera ta polegała na tym, że w lipcu 2002 roku związany ze środowiskiem rządzącego wówczas postkomunistycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej znany producent filmowy Lew Rywin złożył propozycję korupcyjną szefom koncernu medialnego Agora, jej prezesowi Wandzie Rapaczyńskiej i redaktorowi „Gazety Wyborczej” Adamowi Michnikowi.

Była to oferta złożona w odpowiedzi na przekazane przez W. Rapaczyński nieoficjalne „oczekiwania” koncernu Agora wobec rządu Leszka Millera co do zapisu treści nowej ustawy medialnej. Propozycja Rywina sprowadzała się do oferty łapówki w wysokości 17,5 mln dolarów od Agory dla „grupy trzymającej władzę”, w zamian za zapis ustawy umożliwiającej koncernowi zakup stacji telewizyjnej „Polsat”.
Prace zaś komisji sejmowej do spraw tzw. afery Orlenu z 2004 roku ujawniły kulisy kluczowych decyzji prywatyzacyjnych podejmowanych przez nielegalne i nieformalne ośrodki władzy.

Sama afera dotyczyła okoliczności zatrzymania w 2002 roku przez polskie służby specjalne szefa największego polskiego koncernu paliwowego „Orlenu” za czasów rządów SLD, co miało zablokować podpisanie przez niego kontraktu na dostawy ropy naftowej wartości 14 mld dolarów. Chodziło prawdopodobnie o przejęcie „prowizji” z tego tytułu. W trakcie prac wyszło na jaw, że polski oligarcha finansowy Jan Kulczyk, powołując się na polskiego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, miał negocjować w Wiedniu w 2003 roku z rosyjskim oficerem wywiadu Władimirem Ałganowem ustalenie korzystnych dla Rosji warunków prywatyzacji kluczowej polskiej rafinerii ropy – Rafinerii Gdańskiej. Związany zaś z środowiskiem prezydenta A. Kwaśniewskiego lobbysta xx negocjował z SLD-owskim ministrem skarbu korzystne warunki sprzedaży do Rosji polskich firm energetycznych.

Kolejną wskazówką jest okres rządów Prawa i Sprawiedliwości, która to partia głosem swego lidera Jarosława Kaczyńskiego zadeklarowała „walkę z układem”. Ten „układ” określony został jako „czworokąt składający się z części służb specjalnych, części środowisk przestępczych, części polityków i części środowisk biznesowych”. Jest to ważne określenie, gdyż tylko liderzy polityczni w Polsce tak naprawdę orientują się w rzeczywistym układzie i składzie sił panujących. Tyle, że reszta z nich milczy i udaje, że nic takiego nie istnieje.

Jeśli więc po dwóch latach rządu PiS-u mającego walczyć z oligarchicznym „układem”, nagle okazało się we wrześniu 2007 roku, i to dzięki wyjątkowemu zbiegowi przypadkowych okoliczności, że ich minister spraw wewnętrznych, ich komendant główny policji państwowej, ich szef Centralnego Biura Śledczego i prezes największej państwowej instytucji finansowej, są ludźmi bezpośrednio podporządkowanymi oligarsze finansowemu Ryszardowi Krauze, to powstaje pytanie co się dzieje na szczeblu dyrektorów departamentów ministerstw, urzędów skarbowych, sądów, mediów, itp.

Prace samych komisji sejmowych ujawniły, że za fasadą demokracji ukrywała się (i jak jestem przekonany nadal ukrywa się) faktyczna władza o panującym charakterze oligarchicznej sieci – polskiej oligarchii finansowo-politycznej. Ta sieć panowania o nieformalnym charakterze sprawowana jest za pośrednictwem podporządkowanych elit politycznych, administracyjnych, menadżerskich i sądowniczych w samym państwie, a także poszczególnych jego segmentów, jak choćby służby specjalne. Jest to wyraźnie struktura sieciowa, a więc nie posiadająca hierarchii, choć jej węzły z pewnością mają różną wagę finansową i polityczną.

Prawdopodobnie znacząca część węzłów pochodzi ze środowiska byłych służb specjalnych PRL, szczególnie wojskowych, co z pewnością ułatwiło sieciowanie. Być może,
w stosunku do tej części sieci prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu wyrwało się gdzieś rok temu zdanie o istnieniu w Polsce swoistego „alternatywnego antypaństwa”, czego już nigdy nie powtórzył, nie mówiąc o rozwinięciu, zaś znacząco skundlone polskie środowisko dziennikarskie nie odważyło się drążyć tego tematu.
Z innymi węzłami sieci typu koncern Agora, Z. Solorz, J. Kulczyk czy R. Krauze, łączy je przynajmniej chęć utrzymania ustrojowego status quo i zabezpieczenia swych pozycji współpanowania. A z zasady oligarchiczności wynika niemożność podejmowania walki konkurencyjnej i próby zdominowania innych węzłów, bo inne węzły mają porównywalna siłę, więc grozi to samounicestwieniem siebie lub całych fragmentów sieci.

Węzły tej oligarchicznej sieci polityczno-finansowej są nieco analogiczne do kosmicznych „czarnych dziur”, gdyż są bezpośrednio i w sposób przez nie zamierzony, a przy tym profesjonalnie zrealizowany, dzięki znaczącemu udziałowi środowiska byłych służb specjalnych, nieidentyfikowalne. Są nieidentyfikowalne dzięki „wciąganiu” z olbrzymią siłą i szybkością wszelkich informacji (i ludzi) umożliwiających jej rozpoznanie. Są realizacją
chińskiej zasady zacytowanej przez byłego oficera radzieckiego wywiadu Władimira Wołkowa w omawianej już przeze mnie jego książce „Montaż” – „Przede wszystkim powinno się unikać przybrania kształtu, który mógłby zostać precyzyjnie opisany. Jeśli się to wam powiedzie, uodpornicie się na spojrzenia najprzeróżniejszych szpiegów i nawet najlepsze umysły nie będą w stanie przygotować zwróconych przeciwko wam planów” .

Wyjątkami w nieidentyfikowalności społecznej są poszczególne osoby i instytucje o trudnych do ustalenia pozycjach w sieci i zmienne ośrodki koncentracji węzłów sieci, typu ośrodek towarzyski poprzedniego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy pojedyncze działania oligarchów finansowych i politycznych oraz instytucji typu koncern Agora. Ale choć „czarne węzły” oligarchicznej sieci są zasadniczo niewidzialne i choć bywają tylko fragmentarycznie na krótko odsłaniane, to sposób funkcjonowania i ruchy podporządkowanego czy tylko zależnego otoczenia, od parlamentu i klubów parlamentarnych, przez poszczególne segmenty aparatu państwa, mass-mediów oraz wymiaru sprawiedliwości, potwierdza precyzyjnie nie tylko jego istnienie, ale i chwilowe punkty położenia.

Sądzę, że sieć oligarchiczna aktualnie rozpoczęła testowanie alternatywnych wobec PO i SLD rozwiązań partyjnych na przyszłe wybory, a nade wszystko alternatywnego wobec Donalda Tuska kandydata na prezydenta, w postaci reaktywacji Stronnictwa Demokratycznego i reaktywacji „swojego” polityka Andrzeja Olechowskiego. Robić to będzie oczywiście za pomocą medialnej agentury wpływu i jego „pudeł rezonansowych”.

Ta funkcjonująca poza wszelką kontrolą publiczną i wiedzą szerokiej opinii publicznej, poza wszelką odpowiedzialnością oligarchiczna sieć o charakterze klasy społecznej, zawłaszczyła w sposób istotny w procesie transformacji polskie państwo i stale na nowo je zawłaszcza. Ta sieć oligarchicznej władzy, wokół której krążyły i w dużym stopniu nadal krążą polskie elity polityczne, jest autorem i reproduktorem cech i charakteru państwa III RP.

dr Wojciech Blasiak
Małopolska Wyższa Szkoła Zawodowa, Kraków
Dąbrowa Górnicza 22.07.2009 r.
Tekst dla: „Nowy Kurier. Polish-Canadian Independent Courier”.
+++++++++++++++++++++++++++
PS. Mówi gen. Roman POLKO.

Aktualizacja 2009-08-22 08:34:59

Mierny, bierny, ale wierny - taka jest, zdaniem generała Romana Polki modelowa droga zrobienia kariery w polskiej armii. Generał Skrzypczak, który mówi, co myśli, i tak długo się w niej uchował.
Mierny, bierny, ale wierny - taka jest, zdaniem generała Romana Polki modelowa droga zrobienia kariery w polskiej armii. Generał Skrzypczak, który mówi, co myśli, i tak długo się w niej uchował. W armii robi się karierę poprzez podlizywanie się aktualnym szefom.


Na generała Skrzypczaka, który skrytykował swych pryncypałów w MON, poleciały gromy: że złamał świętą zasadę milczenia, sprzeniewierzył się apolityczności armii. Krytyka jest grzechem?

Nie, dyscyplina wojskowa nie polega na stukaniu obcasami, nie jest kneblem, który zakłada się żołnierzom. Bo jeśli się ich knebluje, to mamy sytuację, jak teraz: że nagle, w świetnie funkcjonującym wojsku - tak do tej pory meldowano - wybucha bomba, podczas gdy wszystkie te kwestie można było już dawno wyjaśniać w ramach zwykłej dyskusji. Ona jest w standardach zachodnich armii czymś normalnym. Sam się spotykałem z takim nastawieniem w Polsce, nawet w takim wydawałoby się wolnym miejscu jak salon24.pl, kiedy już jako generał rezerwy pisałem krytyczne komentarze na temat armii. Wykształceni ludzie z oburzeniem pytali, jak, jako żołnierz, mogę krytykować nawet nie byłych przełożonych, a po prostu system.


Pytali, czy planuje pan pucz?

Tak samo jestem przekonany, że błędem byłoby oskarżanie generała Skrzypczaka o to, że planuje pucz czy że wchodzi w politykę. Choć są tacy, którzy by go chętnie tam wepchnęli. Łatwo człowieka, który nie jest obyty na tych salonach, wmanipulować w trudną sytuację. To jest żołnierz z pola walki, który przeżywa wszystkie nieszczęścia, jakie spotykają jego ludzi.


Tu widać, że między generałem Skrzypczakiem a ministrem Klichem zabrakło komunikacji. Minister mówi, że generał nie mówił mu o żadnych problemach. Generał odpowiada, że nie został wysłuchany. Któryś kłamie?

Niekoniecznie. Zdarza się, że dwór ministra za bardzo otacza szefa, nie dopuszczając do nie-go ludzi czy informacji. Przed misją w Kosowie - to było dziesięć lat temu, ale nie sądzę, by wiele się zmieniło - wystosowałem jako dowódca 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego meldunek, który miał dotrzeć do Sztabu Generalnego. Na temat wyposażenia i wyszkolenia żołnierzy. I tak się złożyło, że ja ten meldunek zobaczyłem w połowie drogi do Sztabu, w Krakowie. Tam już nie było nawet jednego mojego słowa. Wszystkie krytyczne uwagi zostały wycięte. Kiedy zaprotestowałem, usłyszałem: jakoś tam przetrwasz. Uderzyłem pięścią w stół: nie chcę przetrwać, a wykonywać zadania. Ale i tak pojechałem do Kosowa niedoposażony.


To jest nasza pokomunistyczna skaza, że żołnierz mający własne zdanie jest wrogiem.

Mentalność epoki Układu Warszawskiego nadal pokutuje. Tamta dyscyplina nie znosiła swobody wypowiedzi - ruki pa szwam i mołczat. Ale już marszałek Józef Piłsudski zauważył, że nie stać nas na poważną dyskusję o problemach wojska, bo nie nauczyliśmy się nawet o nich myśleć. Druga rzecz, która źle przysłużyła się wojsku to stan wojenny. I tęsknota za utraconą szansą hunty wojskowej gen. Wileckiego, który dopuścił się rzeczy niedopuszczalnej: w świecie demokratycznym, gdzie podstawą jest cywilna kontrola nad armią, on chciał zagarnąć kawał z tortu władzy i stał się jednym z głównych kucharzy obiadu drawskiego. I teraz w awanturze z gen. Skrzypczakiem jego postać i tamta sytuacja jest często przywoływana, choć moim zdaniem obie sytuacje kompletnie się różnią.


Niby nie ma się czego bać, ale doszliśmy do takiej paranoi, że wojskowym mówić zakazano, nawet jeśli mają o czym. Czasem tylko młodzi żołnierze, którzy nie mają wiele do stracenia, pozwola sobie na kilka słów prawdy.

Politycy nie lubią dyskutować merytorycznie na niewygodne dla nich tematy i szarże o tym wiedzą. Dlatego milczą. To głos młodych, niedoświadczonych żołnierzy słyszy się częściej, choć też gadają głupoty. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem autocenzury. Tak jak w Rosji, gdzie dziennikarze nie piszą krytycznie o Putinie, nie tylko dlatego, że się boją, ale uważają, że nie wypada. Tak samo w polskim wojsku.


Ludzie się boją o kariery. Ale są sytuacje, kiedy milczenie jest zbrodnią.

W pomieszczeniu, gdzie była nagrywana słynna rozmowa ministra Sikorskiego z prezydentem na temat tarczy antyrakietowej, została wcześniej nagrana moja z dowódcami wojsk wyjeżdżających do Afganistanu. Wtedy nawet nie planowano wysłania do Afganistanu śmigłowców. Ostro pytałem, czy czołgi są w górzystym kraju bardziej przydatne, bo to ich zakupy wtedy planowano. Ta, i inne tego typu dyskusje, odbywały się za zamkniętymi drzwiami. Ale nawet w ścisłym gronie wojskowi nie potrafili uczciwie rozmawiać na tak ważne tematy, wolą rozwiązywać je za pomocą mediów.


Wszystko zależy od szefa - czy chce rozmawiać, czy woli potakiwaczy i wazeliniarzy.

Kiedy nie ma wymiany informacji góra-dół nic się nie da załatwić. A to nie jest tak, że ktoś jest tylko dobry, a ktoś zły. Że w ministerstwie siedzi sam beton, który tylko chce przeszkadzać, albo że to gen. Skrzyp-czak jest niesubordynowany i nie da się z nim pracować. Jest wiele problemów, które trzeba wspólnie rozwiązywać. Dwa lata temu napisałem taki artykuł "Armia bez zdrowego rozsądku", w którym pisałem, że dowódcy rodzajów wojsk po-winni razem ustalać plany, potrzeby, następnie przedstawiać je ministrowi, który jako siła polityczna mówi tak albo nie. A nie wyniszczająco rywalizować ze sobą. Wtedy ministrem był Aleksander Szczygło, który lubi, jak mu się mówi prawdę, prosto z mostu. Wielu generałów tego nie rozumiało, dopatrywało się spisku. To przekraczało ich doświadczenie, bo w wojsku najlepszą drogą kariery jest bierny, mierny, ale wierny.


Generał Skrzypczak karierę ma już za sobą?

Mam nadzieję, że po tej burzy, nastąpi spokój i oczyści się powietrze. A ludzie, którzy przykleili się teraz do Skrzyp-czaka i szepczą mu w ucho: idź w ogień, bo tam ciepło jest, spal się do reszty, odpadną. I generał będzie mógł robić swoją robotę.


Ktoś manipuluje generałem?

Jednego dnia czytam rozmowę z taką osobą, która mówi: mamy wojnę, popierajmy ministra. A kolejnego dnia, że minister to się samym wojskowym betonem otacza i do niczego się nie nadaje.


To słowa gen. Petelickiego.

Jeśli głównym ekspertem od spraw wojskowości jest ktoś, kto jest długo poza armią, kto nawet nie z wojska, a z MSWiA odszedł dziesięć lat temu, to jest nieporozumienie. Wolałbym posłuchać innych generałów, choćby Stachowiaka, Skrzypczaka, szefa Sztabu Geralnego - co mają na temat np. obecności naszego wojska w Afganistanie do powiedzenia. Podatnik płaci podatki, ma prawo wiedzieć, więc dlaczego nie ma ich w telewizji?


Polska to nie Wielka Brytania, gdzie szef sztabu gen. Richard Dannett powiedział, co myśli o rządzie Browna i usłyszał "ma pan, generale, rację".

Ja sam dwa razy podawałem się do dymisji. Pierwszy raz w styczniu 2003 roku. Napisałem do ministra wniosek z prośbą o zwolnienie ze służby i go uzasadniłem: że nie mogę dowodzić w sytuacji, kiedy neguje się moje metody szkoleniowe, kiedy chce się rozwiązać morską jednostkę GROM-u i takie tam. Ale wtedy była misja w Iraku i ona była najważniejsza, zdecydowałem się zostać. Po powrocie okazało się, że ja swoje zadanie wykonałem, a przeszkody zostały. Wtedy podałem się do dymisji po raz drugi i została ona przyjęta. O tym, co mi się nie podoba, powiedziałem dopiero na konferencji prasowej, zorganizowanej przez ministra. I spotkałem się z miażdżącą krytyką wojskowych. Sami nie mieli odwagi powiedzieć, co w wojsku jest źle, a na mnie na-padli, by podlizać się szefom.


Wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale nikt nie mówi. Kiedy wdowa po poległym majorze Ambroziewiczu powiedziała naszej gazecie o tym, jak to jej mąż sam musiał sobie kupować magazynki czy gogle, podniósł się krzyk, że to skandal.

Powiem coś, co nie będzie popularne. Każdy żołnierz przed wyjazdem dostaje pieniądze, by mógł sobie tego sprzętu według indywidualnych potrzeb dokupić. Kiedy byłem na kursie Ranger w USA, dostałem buty, z sześć mundurów, wszystko, co potrzeba, a i tak poszedłem do sklepu i kupiłem sobie inne, które mi bardziej odpowiadały. I to nie jest problem. Problemem jest broń, pistolety vist i amunicja produkcji polskiej. Są gorszej jakości niż zagraniczne, a w dodatku droższe. Produkujemy buble, których nasi żołnierze nie chcą mieć. Ale już mówienie, że ktoś nie dojada na misji, jest śmieszne.

I to, co mi się najbardziej rzuca w oczy w dzisiejszym wojsku, to brak wojskowej dyscypliny. Walczy się o tego szeregowego zawodowego i karze wyrokiem panią komandor, za to, że żołnierzowi, który ją obrażał, kazała robić pompki. To w armiach zachodnich nie do po-myślenia. We włoskiej jednostce spadochronowej Folgore, jeśli żołnierzowi spadł beret, to go podnosił zębami robiąc przy tym pompki. Na kursie Ranger robiliśmy nożyce krzycząc "jesteśmy psie ryje", a sierżant chodził nam po brzuchach. Żołnierzy specjalnie wprowadza się w stan stresu, aby ci, którzy nie wytrzymują, mogli odejść, nim znajdą się na polu bitwy. Combat stress, napady paniki, mogą spowodować, że nie tylko oni zginą, ale mogą spowodować śmierć niewinnych ludzi czy kolegów.


Wszystko przez uzawodowienie armii?

Pochopne, nieprzygotowane wprowadzenie zawodowstwa spowodowało rozluźnienie dyscypliny. Oczywiście, można jednym rozkazem zmienić armię poborową w zawodową i z wszystkimi podpisać kontrakty. Ale to nie załatwi sprawy. Sami wojskowi powinni się wziąć za etos tej służby, bo na razie panuje kolosalny bałagan. Szeregowy zawodowy oblicza sobie 40-godzinny dzień pracy i nie ma zamiaru siedzieć po godzinach. Więc już go nie interesuje, że ten Rosomak, którym jeździ, wymaga jeszcze np. pracy przy jego konserwacji. Albo wyjazdy na misje wojskowe - wielu żołnierzy nie ma na nie ochoty i załatwiają sobie zwolnienia lekarskie. Więc tym, którzy się zdecydują, już za samą chęć niemal przypina się medale. A po skończonej misji, kiedy człowiek przyjeżdża do kraju, dostaje urlop. Tymczasem powinien zostać wysłany na obóz doszkalający i dostać w kość, żeby przywrócić go do wojskowej roboty. Bo on się czuje bohaterem, nie ma ochoty czołgać się z innymi. Tak się robi w normalnych armiach. To w naturalny sposób przywraca dyscyplinę. W ogóle uważam, że w naszym wojsku żołnierze mają za dużo urlopów.


Urlopu nigdy dość.

Sam go miałem za dużo. Normalnie żołnierz ma 26 dni urlopu. Jak przekroczy pewien staż, dostaje dodatkowe 10 dni. Jeżeli skacze na spadochronie albo nurkuje - kolejne 15 dni. A jak pojedzie na misję to jeszcze miesiąc. W pewnym okresie także soboty i niedziele odbierano jako wolne za misje. Żołnierz jak po misji pójdzie na urlop i wróci po trzech miesiącach, to jest półcywilem, którego trzeba by przepuścić przez unitarkę.


Dalej nie wiem, jest pan za czy przeciw armii zawodowej.

Za. Ale budowanie armii zawodowej kosztuje, i to najwięcej na początku. A jest kryzys, więc uzawodowienie odbywa się w najgorszym z możliwych momentów. Już przed kryzysem było za mało pieniędzy, a potem w ramach oszczędności, jeszcze obcięto nakłady na wojsko. A trzeba np. zbudować porządne bazy szkoleniowe. Mamy mnóstwo garnizonów, najwięcej chyba na świecie w przeliczeniu na ilość żołnierzy. W niektórych po paru wojaków, o których walczą wójt i poseł, bo uświetniają imprezy patriotyczne i zapewniają pracę dla miejscowych.


Na razie mamy problem z wyposażeniem naszych wojsk w Afganistanie.

Słyszy się, że na wyposażenie na misjach pieniędzy nie braknie, za to będziemy oszczędzali w kraju. Zasadniczy błąd w ro-zumowaniu. To jakby założyć, że informatyka wykształcimy na Atari, a potem go poślemy na zawody komputerowe, gdzie będzie porządny sprzęt. Tak samo ze śmigłowcami: dziś w kraju praktycznie ich nie mamy, bo większość poleciała do Afganistanu i nie ma na czym szkolić żołnierzy. Ale warto zwrócić uwagę, że prócz sprzętu ważne są też procedury i dowodzenie. W Kosowie, Iraku często się zdarzało, że gdy moi przełożeni stawiali mi zadania wykraczające poza moje możliwości, żądałem od nich wsparcia. Mówiłem: potrzebuję pluton saperów, śmigłowców czy samolotów bezpilotowych. I zazwyczaj dostawałem. A jeśli nie, nie realizowałem misji. I nigdy z tego powodu nie spotkały mnie złe słowa, przeciwnie, zostałem odznaczony przez Amerykanów medalem Military Merit za świetne współdziałanie. Polska to nie Stany, ale też nie jest jedynym krajem, który ma kłopoty ze sprzętem. Mają go Holendrzy, mają Niemcy. Niedawno czytałem wypowiedź, że jak tego sprzętu więcej nie będzie, to my nigdy tej wojny nie wygramy. Pewnie, że nie. My jesteśmy tylko kroplą w morzu. W tym biznesie, jakim jest NATO, 51 procent udziałów mają Amerykanie i jest rzeczą naturalną, że do nich powinniśmy się zwracać o wsparcie.


Wzięliśmy do samodzielnego rządzenia całą prowincję i głupio prosić o pomoc.

Prowincja to jest duże wyzwanie, nie tylko pod względem militarnym, ale także politycznym i gospodarczym. Ta misja to nie tylko odpowiedzialność szefa MON, ale całego rządu.


Hasło misja stabilizacyjna jest dziś puste.

Po obaleniu reżimu talibów, sympatia do wojsk sojuszniczych była duża i można było tam zrobić wiele rzeczy. Dziś mamy do czynienia z niespełnionymi nadziejami i generowaniem nowych przeciwników. Każdy błąd, np. gdy zamiast uderzać w terrorystów uderzamy w niewinnych ludzi, nam ich przysparza. W dodatku część naszych sojuszników ma różne ograniczenia i np. nie wychodzi w ogóle w nocy na patrole. Więc zamiast nich przychodzą terroryści i ludność miejscowa musi z nimi współpracować. Mówi się, że może nasz pluton, w którym był kapitan Ambroziewicz, wpadł w zasadzkę, bo tamtejsze wojsko i policja są w zmowie z terrorystami. Oczywiście, że są. Zachodnie wojska nie są w stanie ich obronić, kiedy przychodzą do nich terroryści i mówią: albo będziesz z nami, albo wybijemy ci rodzinę.
"""""""""""""""""""""""""""""""""""
http://opole.naszemiasto.pl/wydarzenia/7025,rozmowa-z-generalem-romanem-polko,id,t.html