piątek, 15 stycznia 2010
FINANSOWY 9/11, und euNEOKOLONIALISMUS
The Crisis of Credit Visualized from Jonathan Jarvis on Vimeo.
0:00
Co to jest kryzys zaufania?
Jest to FIA$CO finansowe, rozpowszechnione w całym świecie. Obejmuje ono takie pojęcia jak:
- pożyczka hipoteczna "podprogowa" (subprime mortgage)
- pakiet zróżnicowanych zobowiązań płatności (colateralized debt obligation (CDO))
- zamrożone rynki kredytowe
- ubezpieczenie w razie niedotrzymania zobowiązań (credit default swaps (CDS)
0:25
Kogo ten kryzys dotyka? Każdego.
Jak to się mogło wydarzyć? Oto, w jaki sposób.
Kryzys zaufania łączy razem dwie grupy ludzi: Właścicieli domów i inwestorów. Właściciele domów reprezentują swoje hipoteczne zobowiązania kredytowe, natomiast inwestorzy swoje pieniądze. Zobowiązania reprezentują domy, natomiast pieniądze reprezentują instytucje takie jak fundusze emerytalne, ubezpieczeniowe, nieograniczone, wzajemne itp. Grupy te powiązane są z systemem finansowym, wszystkimi tymi bankami i maklerami powszechnie określanymi mianem Wall Street. Weź jeszcze pod uwagę, że Wall Street jest z kolei ściśle związana z Main Street.
1:06
Żeby zrozumieć jak do tego kryzysu doszło, trzeba cofnąć się wstecz.
Wiele lat temu inwestorzy siedzieli na górach pieniędzy, wypatrując dobrych inwestycji, że by mieć pieniędzy jeszcze więcej. Zazwyczaj kierowali się do Banku Rezerwy Federalnej (FED), gdzie kupowali obligacje skarbowe, które uważane były za inwestycję najbezpieczniejszą. Jednak...
1:24
Na początku ery "wzmacniania gospodarki" amerykańskiej przez BOOST. COM po upadku WTC 11 września 2001 r. przewodniczący FED Alan Greenspan obniżył stopę procentową zysku do 1 proc. dla utrzymania silnej gospodarki. 1% to bardzo niski zysk na inwestycjach, więc inwestorzy mówią wtedy "Nie, dziękujemy".
Z drugiej jednak strony taka stopa zysku inwestycyjnego prowadzi do tego, że banki mogą pożyczać od FED na 1%.
Co więcej, znaczne nadwyżki uzyskane z Japonii, Chin i Bliskiego Wschodu działały na rzecz taniego kredytu. To sprawia, że pożyczanie jest dla banków bardzo łatwe, tak że one szaleją na punkcie... lewarowania (leverage). Lewarowanie z kolei jest to pożyczanie pieniędzy, pozwalające zwielokrotnić zyski z danego kontraktu.
A oto, jak to działa.
2:10
Przy normalnym kontrakcie ktoś, mając 10.000 USD kupuje za te 10.000 USD pudło (cokolwiek - gra słów: bucks - box), następnie sprzedaje je komuś innemu za 11.000 USD, zyskując 1.000 USD. Niezły kontrakt.
Ale stosując lewarowanie ktoś mający 10.000 USD może pożyczyć dalsze 990.000 USD, co daje mu do ręki 1.000.000 USD. Wtedy on idzie i kupuje 100 takich pudeł za ten 1.000.000 USD i sprzedaje komuś za 1.100.000 USD. Wtedy spłaca 990.000 USD i wycofuje swoje początkowe 10.000 USD. W wyniku czego jego poczatkowe 10.000 USD przynisło mu zysk w wysokości 90.000 USD. Tymczasem inni w normalny sposób zyskiwali tylko 1.000 USD.
Lewarowanie zamienia dobre interesy we wspaniałe interesy. Jest to główny sposób, w jaki banki zarabiają pieniądze. Więc Wall Street bierze [od FED] mnóstwo kredytu - robią wspaniałe interesy i stają się niezwykle bogate. A następnie zwracają [do FED] to, co pożyczyły.
3:26
Inwestorzy widzą to jako pojedyncze działanie i to naprowadziło Wall Street na pomysł. Można powiązać inwestorów z właścicielami domów poprzez... zobowiązania hipoteczne. A oto jak to działa.
Rodzina potrzebuje domu, więc zastanawia się, z czego to spłacić. Udają się do maklera. Makler kontaktuje ich z pożyczkodawcą, aby dał im zastaw hipoteczny. Makler dokonuje przeglądu. Rodzina kupuje dom i staje się właścicielem domu. Jest to dla niej wspaniała sprawa, gdyż ceny domów dotąd praktycznie zawsze rosły.
Pewnego dnia pożyczkodawca dzwoni do bankiera inwestycyjnego, który chce kupić należność. Poźyczkodawca sprzedaje mu zastaw za całkiem niezłym wynagrodzeniem. Bankier inwestycyjny pożycza więc miliony dolarów i kupuje tysiące zastawów i pakuje to wszystko do ślicznego pudełeczka. To oznacza, że każdego miesiąca otrzymuje od każdego właściciela domu spłatę pożyczki hipotecznej. Wszystkie papiery zastawne dzieli na on na trzy grupy: zastawy bezpieczne, w porządku i ryzykowne. Następnie pakuje z powrotem do pudełka o nazwie zróżnicowane zobowiązanie płatności (CDO).
4:56
CDO działa jak trzy stopnie kaskady (transze). Napływające pieniądze wypełniają najpierw najwyższy stopień, wtedy co się przeleje, wpływa do drugiego stopnia, a co pozostanie - dociera do trzeciego, dolnego. Pieniądze pochodzą ze spłat pożyczek hipotecznych. Jeśli niektórzy właściciele domów nie płacą, dolny stopień nie wypełnia się. To sprawia, że jest on najbardziej ryzykowny, zaś najwyższy najbezpieczniejszy. Dla skompensowania wyższego ryzyka dolny stopień otrzymuje wyższą stopę zysku dla nabywcy (10%), gdy tymczasem im wyższy, tym jego stopa zysku jest niższa (odpowiednio 7% i 4%). Ażeby najwyższy stopień bezpieczny uczynić jeszcze bezpieczniejszym, jest on ubezpieczony na pewną kwotę, zwaną Credit Default Swap.
5:40
Banki wykonują cąłą tę pracę w taki sposób, ażeby agencje ratingowe mogły postawić na tych transzach stempel AAA dla najbezpieczniejszej, BBB dla pośredniej. Trzecią najniższą w ogóle się one nie zajmują. Bankier może teraz sprzedać najbezpieczniejsze papiery inwestorowi ostrożnemu, średnio bezpieczne innym nabywcom. Transza najbardziej ryzykowna, tzw. krzakowa (hedge) trafia do amatorów ryzyka. Bankier inwestycyjny zarabia na tym miliony.
6:17
Wtedy spłaca on swoją własną pożyczkę inwestycyjną. Ostatecznie, kiedy inwestorzy znajdą dla swoich pieniędzy dobrą inwestycję, zysk jest o wiele wyższy niż 1% obligacji skarbowych, emitowanych przez FED. Więc przyjnują oni transze CDO z miłą chęcią. Więc bankierzy inwestycyjni dzwonią do pożyczkodawców, chcąc nabyć dalsze zastawy. Pożyczkodawca dzwoni do maklera o następnych właścicieli domów. Ale makler żadnego już nie znajduje: wszyscy, którzy się kwalifikowali do kredytu, już go wzięli.
6:48
Ale bankierzy mają na to sposób. Kiedy właściciel domu nie wywiązuje się z umowy, pozyczkodawca zabiera mu dom. Domy zawsze idą w górę. Od kiedy... pożyczkodawca może zacząć dodawać do nowych zastawów ryzyko, teraz nie wymagając już przedpłat, zaświadczeń o dochodach, teraz w ogóle nie trzeba żadnych dokumentów. Tak właśnie oni postępowali. Więc zamiast pożyczać osobom odpowiedzialnym, tzw. prime mortages, zaczęli brać takich którzy byli... hm... mniej odpowiedzialni. I to były subprime mortages (z braku utrwalonego polskiego odpowiednika powiedzmy: pożyczki podprogowe - przyp. J.R.;).
7:29
I to jest punkt zwrotny w tej historii.
Tak jak zawsze makler kieruje rodzinę do pożyczkodawcy dokonuje przeglądu sytuacji. Rodzina kupuje tym razem naprawdę DUŻY dom. Pożyczkodawca sprzedaje zastaw bankierowi inwestycyjnemu. Ten przetwarza to na CDO i odsprzedaje transze inwestorom. Innym inwestorom. Ostatecznie wszystko to działa świetnie i WSZYSCY SĄ BOGACI. Nikt się nie martwi, ponieważ jak długo odsprzedaje się następnemu gościowi, wtedy to już jego problem. Jeśli właściciel domu nie wywiązuje się z umowy, nie dbają o to, gdyż właśnie zarabiają miliony, sprzedając to... innemu gościowi. Lecz ta zabawa to jak igranie z bombą z opóźnionym zapłonem.
8:14
Zaskakujące jest to, że właściciele domów nie dotrzymują tych umów, które w tym momencie są w posiadaniu bankiera. To oznacza, że on z góry wyklucza swoją płatność za dom. Żaden interes. Wystawia więc dom na sprzedaż. Ale coraz więcej i więcej miesięcznych płatności przekształca się w domy, które przechodza na jego własność. Teraz na rynku jest tak wiele domów, że tworzą one nadwyżkę podaży domów nad popytem na nie i ceny domów już nie rosną. A dokładniej mówiąc, spadają.
To rodzi dla właścicieli domów, którzy wciąż płacą swoje należności, dość interesujący problem. Otóż wszystkie domy w sąsiedztwie zostają wystawione na sprzedaż, a wartość ich domu spada. I stukają się w głowę, dlaczego niby mają spłacać pożyczkę w wysokości 300.000 USD, kiedy pożyczki są teraz tylko po 90.000 USD. Dochodzą do wniosku, że dalsze spłacanie nie ma sensu. I opuszczają dom.
9:20
Zaniechane płatności obejmują cały kraj i ceny domów spadają. teraz bankier inwestycyjny w zasadzie znajduje się posiadaniu bezwartościowych domów. Chcą odsprzedać CDO znajomemu inwestorowi, ale inwestor nie jest głupi i mówi: "Nie, dziękuję". Wie, ze strumień pieniędzy więcej nie popłynie. Próbuje więc sprzedać każdemu innemu, jaki się nawinie, ale nikt już nie chce kupić jego papierów. Wymyśla cuda ponieważ pożyczył miliony, niekiedy nawet miliardy, aby kupić ten papier i nie ma z czego tej sumy spłacić. Lecz ile razy próbuje się go pozbyć, nie udaje mu się.
9:57
Ale nie tylko on. Inwestorzy nabyli już tysiące takich papierów. Pożyczkodawca chce sprzedać swoje zastawy, ale bankier kupować już nie chce, a maklerzy robią, co mogą. Cały system finansowy jest teraz zamrożony i wszystko widać w czarnych barwach.
Każdy staje się bankrutem. Ale to nie wszystko. Inwestor dzwoni do właściciela domu i mówi mu, że jego inwestycje stały się bezwartościowe. I wtedy zaczynasz widzieć, że kryzys to obieg zamknięty. Witajcie w czasach kryzysu zaufania.
________________________________
Ale to jeszcze nie wszystko... (Red.)
http://suwerennosc.blogspot.com/2009/03/amerykanska-federalna-rezerwa-i.html
--------------------------------------------------------------------------------
PS. SUPLEMENT.
Prof. B. Wolniewicz - Neokolonializm, czyli rabunkowa prywatyzacja polskiego majątku narodowego
Wypowiedź na spotkaniu w dniu 24 października 2009. (Red.)
Prof. Bogusław Wolniewicz:
(...) Naród to jest coś, czego jesteśmy częścią, a czego trwanie daleko wykracza poza horyzont naszego trwania. A solidarność z nim na tym polega, że jego losy, które wykraczają poza horyzont naszego życia, nie są nam obojętne. Że obchodzi nas, co się dziać będzie z naszym Narodem także wtedy, gdy nas już nie będzie.
Patrząc z takiego punktu widzenia na to, co się w Polsce dzieje, odczuwam silny niepokój. Nie to mnie niepokoi, że wchodząc do unii Europejskiej zrzekliśmy się części naszej suwerenności. Przeciwnie, uważam, że weszliśmy do Unii słusznie. Dwie wojny, nazywane światowymi, które wstrząsnęły Europą do fundamentów, uświadomiły ludziom, że stosunki między narodami Europy trzeba ustawić na jakiejś innej bazie - na bazie wspólnoty cywilizacyjnej. A więc szerszej, niż wspólnota narodowa.
Jako krok w tym kierunku Unia Europejska jest przedsięwzięciem politycznym uzasadnionym. Niepokój rodzi się wtedy, gdy widzimy, jak Unia zaczyna się przeradzać z przedsięwzięcia ekonomiczno-politycznego w ideologiczne. Jej kierownicze centra zostały opanowane przez lewacką międzynarodówkę, która próbuje narzucić narodom Unii swoją neokomunistyczną utopię i zniszczyć odrębność tych narodów. Niepokój przeradza sie w sprzeciw, gdy widzimy, że ten nowy komunizm, czyli jak się sam lubi nazywać - nowy humanizm, rzekomo znoszący różnice między narodami, okazuje się pod tym względem równie zakłamany, jak był tamten stary. Pod przykrywką znoszenia granic między narodami powstaje na naszych oczach nowy kolonializm: podporządkowanie narodów gospodarczo słabych narodom gospodarczo silnym i bezwzględna eksploatacja tych słabych przez te silne. W Europie zaś gospodarczo słabymi są te narody, które wyszły co dopiero spod jarzma starego komunizmu i nadal noszą piętno związanego z tym ekonomicznego zacofania.
Przykładem tego nowego kolonializmu, neokolonializmu, jest Polska. Zasadnicze w dzisiejszym świecie instrumenty władzy jak banki, czyli finanse, i media, czyli propaganda, zostały bodaj w 80 proc. przejęte przez obcych. W trakcie przejmowania jest w tej chwili energetyka - ten motor całego życia społecznego. Patrzę ze zgrozą, jak przerabiani jesteśmy na białych murzynów. I jak słaby opór ta niebywała operacja polityczna wśród nas, Polaków, budzi.
Wmawiano nam stale, że tak musi być. Głównym "wmawiaczem" był niejaki Geoffrey Sachs, typowy amerykański hochsztapler i zły duch Balcerowicza. Jego największy błąd, Balcerowicza, że temu Sachsowi uwierzył. Bo skąd taki Sachs, czy ktokolwiek inny, mógł wiedzieć, jak się gospodarczo wychodzi z komunizmu. Ta gigantyczna przemiana, jaką to wychodzenie z komunizmu stanowi, jest przecież w dziejach zjawiskiem zupełnie nowym, bez żadnego precedensu, na którym można się oprzeć - jak to się robi. Nikt nie wie, co tutaj musi być, a co nie musi. Idzie się po omacku, więc trzeba iść ostrożnie. Tymczasem rzucono się w te niepewne wody na oślep, głową w dół.
A przyświecał temu skokowi jeden wielki fetysz - fetysz prywatyzacji majątku narodowego. Uznano ją, tę prywatyzację, za dobro z dobro samoistne, za cel sam w sobie: im prywatniej, tym lepiej.
Skąd jednak wiadomo, że im prywatniej, tym lepiej? No, odpowiada się tutaj: bo w komunizmie wszystko było państwowe, i to działało źle. Owszem, źle działa, gdy wszystko jest państwowe, tośmy sie przekonali. Ale z tego wcale jeszcze nie wynika, że będzie działało dobrze, gdy nic nie będzie państwowe. We wszystkim trzeba miary, także w prywatyzacji. A tej miary zabrakło.
Prywatyzacja majątku narodowego przerodziła się u nas w jego rabunkową wyprzedaż obcym kolonizatorom - bez rachunku i pomyślunku, byle prędzej. I trwa zresztą do dziś. Jednakże - powtarzam - to nie nasza obecność w Unii czyni z nas białych murzynów, lecz neokolonizatorskie przejmowanie przez obcych naszego majątku narodowego z wszelkimi tego politycznymi konsekwencjami. Gdybyśmy byli poza Unią, dzisiaj, to nasza kolonialna zależność od nich byłaby tylko jeszcze bardziej jaskrawa i dotkliwa.
Przypatrzmy się tej prywatyzacji tak zwanej naszego majątku narodowego na paru konkretnych przykładach. Pierwszy wymowny przykład, to firma Wedel. Od niej się zaczęło. Ta na Pradze. Tę znaną i dochodową firmę sprzedano Pepsi-Coli jako - tak to się nazywało i do dziś się nazywa - strategicznemu inwestorowi. Tak się mówi według tak zwanej politpoprawności, czyli żargonu neokomunistycznego, na nowego kolonializatora. Nowy kolonizator dzisiaj się nazywa strategiczny inwestor. Roztaczano wtedy bajeczne miraże: Pepsi zrewolucjonizuje u Wedla produkcję, zwielokrotni załogę, wyprowadzi firmę na szerokie rynki światowe.
A co się okazało? Pepsi podeszła do Wedla czysto rabunkowo - po kolonizatorsku. Nic nie inwestując, drenowała ją bodaj przez dwa lata, dopóki jako ten tak zwany strategiczny inwestor, była zwolniona przez nasz urząd skarbowy od płacenia w Polsce podatku. Pogarszała przy tym jakość wyrobów, co każdy mógł się na własnym podniebieniu przekonać. A gdy się ta polska Bonanza skończyła, Pepsi niezwłocznie sprzedała Wedla komuś dalej, a nam powiedziała, good bye, żegnajcie.
Drugi przykład, o wiele grubszy od Wedla, stanowi cała nasz telefonia stacjonarna - te telefony, co mamy w domu. Wydzielona z Poczty Polskiej, obecnie, już jakiś czas temu, w przedsiębiorstwo państwowe Telekomunikacja Polska S.A. Kłamliwie tak nazywana prywatyzacja polskiej telefonii polegała na tym - uświadomcie to sobie Państwo dobrze, co teraz powiem - bo ta prywatyzacja tak zwana polegała na tym, że polskie przedsiębiorstwo państwowe sprzedano francuskiemu przedsiębiorstwu państwowemu - France Telecom. Pozostało więc dalej państwowym, jak było, a różnica jest taka, że właścicielem polskiej telefonii jest teraz nie Polska, tylko Francja. I że ogromne zyski z niej ciągnie teraz państwowy budżet nie polski, tylko francuski. Zupełnie jak w tej znanej bajce braci Grimmów o uszczęśliwionym Jasiu - "Hans im Glück" to się nazywa po niemiecku - szczęśliwy Jaś. Przeczytajcie sobie Państwo tę baję przy okazji - to jest bajka o nas!
Ta pseudoprywatyzacja odbyła się przy tym w dwóch godnych naszej uwagi krokach. Ich opis podaję tutaj za redaktorem Rafałem Ziemkiewiczem, cytuję go po prostu, bo nie zrobię tego lepiej, niż on. Kilka zdań cytatu. Ziemkiewicz pisał w zeszłym roku, w grudniu w Rzeczpospolitej: "Władza zadecydowała, że mniejszościowy pakiet akcji, czyli ta mniejsza część tych sprzedawanych akcji, musi trafić po znacznie zaniżonej cenie do inwestora krajowego". Żeby coś (jednak) w kraju zostało - mniej ale coś w kraju. "Inwestorem tym okazał się jednak pan Jan Kulczyk, skądinąd znany, który wszakże nie wyłożył ani grosza, bo dostał na ten cel kredyt z ministerstwa".
Żeby od państwa pan Kulczyk mógł wykupić znaczną część polskich telefonów, to polskie państwo dało mu kredyt. Za pożyczone od nas pieniądze on te telefony sobie wykupił.
Czy Państwo to rozumieją? I to poszło z Ministerstwa, podkreśla Ziemkiewicz tutaj: nie bank, ale Ministerstwo pożyczyło. A pan Kulczyk przetrzymał swoje akcje potem przez jakiś czas, po czym z wielkim przebiciem odsprzedał większościowemu udziałowcowi, czyli tej France Telecom, która w ten sposób stała się kompletnym właścicielem polskich telefonów. Tym sposobem pan Kulczyk zarobił kolejne miliony bez wysiłku i bez kosztów własnych. A wszystko odbyło się zgodnie ze specjalnie do tego celu stworzonym prawem. Sejm uchwalił takie prawo specjalnie, żeby tę polską telefonię można było w taki sposób sprzedać.
Złodziejstwo! Czy to się w głowie mieści?
Tak to nasi prywatyzatorzy uczynili z francuskiej firmy państwowej monopolistę polskiej telefonii. A owe dodatkowe miliony, które można było na tych akcjach zarobić, które mogły były przynajmniej przynajmniej zasilić nasz budżet państwowy, zasiliły prywatny budżet pana Jana Kulczyka. Czy to nie jak w bajce?
Następstem złej prywatyzacji jest też haniebna ugoda, jaką trzy tygodnie temu rząd polski, 1 października, zawarł z niejasną firmą zagraniczną o nazwie Eureco w sprawie sprzedaży akcji PZU - Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń. Owa ugoda dotyczy, w cudzysłowie, roszczeń własnościowych tego Eureco do ogromnego przedsiębiorstwa państwowego, jakim jest zakład Ubezpieczeniowy PZU, największy nie tylko w Polsce, ale także w całym tym regionie Europy i wysoce dochodowy. Ta tzw. ugoda to była kapitulacja Polski przed tym Eureco. Rząd polski - jak ja to czytam. to mi się wprost wierzyć nie chce w to, co ja tam czytam - rząd polski zobowiązał się teraz wypłacić temu Eureco 9 mld złotych dosłownie za nic. Dla świętego spokoju. Jak Państwo podzielą 9 mld zł. przez 38 mln mieszkańców Polski, to wypadnie na głowę 220 zł. Tak jak tu jesteśmy razem - każdy z nas po 220 zł. się składa, żeby zaspokoić ugodę, którą zawarł rząd polski z tą firmą Eureco. Rząd polski i jego medialni naganiacze przedstawiają tę haniebną ugodę z holenderskim kolonizatorem z gruntu kłamliwie jako nasz negocjacyjny sukces.
Tak na przykład minister skarbu Aleksander Grad oświadcza, a Gazeta Wyborcza i inne usłużne media za nim powtarzają jak za panią matką, cytuję to, co oni mówią: "Ani jedna złotówka, którą dostanie Eureco, nie będzie pochodzić z budżetu państwa".
Skąd więc będzie pochodzić? Oczywiście nie z budżetu, tylko ze Skarbu Państwa. Więc nie kijem go, to pałką. Płacić będziemy Eureco, tyle, że nie z naszych bieżących przychodów, które tworzą budżet, tylko wprost z naszego kapitału. Czyli uszczuplając nasz majątek narodowy i to ten produkcyjny. To tak jaby ktoś, nie będąc w stanie spłacić gotówką podżyrowanego przez siebie komuś tam innemu nieopatrznie weksla, spłacał go oddając za nią swoje nowe auto, na przykład. Nie wyda wtedy ani grosza, oczywiście, ale to będzie tylko tyle, że się będzie odtąd poruszał nie na kołach, tylko pieszo. Według ministra Grada i jego naganiaczy to sukces.
Nie sposób przedstawiać tu dziesięcioletniej historii tej budzącej grozę prywatyzacji PZU, historii ciemnej i przez wielu celowo jeszcze gmatwanej. Obserwowałem ją niemal od początku i na tej podstawie chcę tu sformułować jedynie parę wniosków. Gdyby Państwa szczegóły tej prywatyzacji interesowały, to mam je tutaj i mogę je przedstawić, ale nie chcę zabierać Państwu zbyt wiele czasu, więc przeskakuję to, bo cały ten przebieg jest niewiarygodny, jak to się wszystko odbywało. I też do dzisiaj trwa, bo w listopadzie będzie wypłata tych 9 mld. Od ręki. Po 2220 zł. każdy Polak od tego w kołysce do tego w hospicjum, wszyscy się złożą, żeby Eureco się zadowoliło, tak nam nasz rząd załatwił.
Więc, jak powiadam, przeskakuję, choć ma tutaj przygotowaną do przedstawienia ewentualnego historię, bo to trwało dziesięć lat, ta cała sprawa, od 1999 r. się toczy, więc równo 10 lat. To przeskakuję i tylko sformułuję parę wniosków. które z tej sprawy Eureco płyną, i PZU. Eureco było i jest firma słabą. Utuczyła się dopiero kolonizatorsko na naszym PZU. Mimo to dalej jest słabe, a w zeszłym roku 2008 miało przeszło 2 mld euro strat. Jeżeli te 2 mld euro strat przeliczymy według aktualnego kursu 4,20 mniej więcej za euro, to straty Eureco wyniosły w zeszłym roku 9 mld zł. Czyli równo tyle, ile Tusk zobowiązał się im teraz od ręki wypłacić. Tak więc to my, Polacy, pokryjemy straty Eureco! Czy jest gdzieś na świecie, pytam się, drugi taki naród frajerów, co taki rząd popiera?
To był pierwszy wniosek. Drugi wniosek ze sprawy Eureco. Rząd Tuska skapitulował przed prywatnym kolonizatorem: słabym, ale butnym i zgodził się płacić mu straszliwy haracz. To jest dla nas, dla Polski, dla nas Polaków, nie tylko ciężki cios finansowy. To jest także jeszcze cięższy cios polityczny. Bo ujawniliśmy w ten sposób, jak słabi jesteśmy jako państwo, jako naród, że kopać nas, tych białych murzynów może byle jakieś Eureco. Jeżeli Eureco może nas kopać, jeżeli ono tylko wywodzi się z rodu nowych kolonizatorów - istot wyższych. Za przykładem Eureco pójdą teraz na pewno inni, żeby nas drenować. Już widzą oczyma duszy całą ich kolejkę. Na pochyłe drzewo... kozy się znajdą.
W kraju nieskolonizowanym rząd, który poszedł na tak haniebną ugodę, zostałby obalony w ciągu 24 godzin. Zmiótłby go gniew narodu. A u nas nic - cisza, aż w uszach dzwoni. Będziemy płacić, jak za zboże.
Ostatni wniosek. Kto jest winien tej katastrofie, zwanej prywatyzacją PZU? Winnych wielu, ale głównych jest sześcioro. Sześć sztuk. Wszyscy są znani dobrze z imienia i nazwiska. I wszyscy dalej dobrze się mają, jakby nigdy nic. My płacimy 9 mld od ręki, a oni jakby nigdy nic. Pierwszych czterech, to dwoje ministrów skarbu w rządzie Jerzego Buzka, co tę katastrofalną "prywatyzację" PZU w latach 1999-2001 przeprowadzali: Emil Wąsacz - o nim w dzisiejszej Rzeczpospolitej można coś przeczytać, Emil Wąsacz, a po nim jego następczyni, bo Wąsacza odwołano ze względu na jakieś niejasności z tzw. prywatyzacją Domów Centrum w Warszawie, państwo pamiętają, była ... i odwołano go i potem ktoś inny był i potem przyszła pani minister Aldona Kamela-Sowińska, która tej katastrofy dopełniła. Jeszcze coś dołożyła - co, to pomijam, powiadam, mam gotowe do... służę informacją, jeśliby to kogoś interesowało.
Więc tych dwoje, Wąsacz i Kamela-Sowińska, a ponadto ich zwierzchnik - ówczesny premier Jerzy Buzek, oraz jego nadzorca - ówczesny prezes rządzącej partii AWS, Marian Krzaklewski. To oni to zrobili. Ta czwórka. A dwóch dalszych winnych, na drugim końcu sprawy, to obecny minister skarbu Aleksander Grad i jego zwierzchnik, obecny premier Donald Tusk, który się na taką ugodę zgodził.
Na dzień dzisiejszy hasło polskiego patriotyzmu brzmi: wyzwolić się spod jarzma nowego kolonializmu. Zwłaszcza, że teraz, pod traktatem lizbońskim, jarzmo to stanie się jeszcze dotkliwsze. Biały murzyn polski podnieść się musi sam, o własnych siłach. Nie miejmy żadnych złudzeń - nikt nam w tym nie pomoże. Bo inni są zainteresowani w tym, żeby ta kolonia była kolonią.
Jak mamy to zrobić? Całkiem tak samo, jak zrobili to przedtem czarni murzyni. Epoka kolonializmu się skończyła i nowi kolonizatorzy będą po prostu oddać - i to oddać z procentem - co zagrabili i na czym się ciężko obłowili. Obłowili się, wykorzystując nasze polityczne i gospodarcze osłabienie przebytą przez nas co dopiero ciężką chorobą komunizmu.
Zwrot, zwrot tego, co nam zagrabili, po prostu. Ażeby to osiągnąć, trzeba przynajmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze - trzeba umieć ten neokolonializm rozpoznać. Bo on się chytrze maskuje. Występuje on jako prywatyzacja właśnie, albo jako walka z nacjonalizmem, albo walka z ksenofobią, z partykularyzmem narodowym, albo jako uniwersalizm, globalizm, czy multikulturalizm - wszystkie te dźwięczne słówka to są takie parawany, żeby lud nie zobaczył, że to jest zwykły kolonializm, tylko dostosowany do realiów nowej epoki.
Więc to jest pierwsze - trzeba ten neokolonializm rozpoznać, bo to nie jest wcale takie łatwe ... tu się robi całą akcję maskującą. A po drugie - rozpoznawszy, z czym mamy do czynienia, że to jest właśnie nowy kolonializm, trzeba go głośno i po imieniu i nazwisku piętnować. I to nieustannie.
Trzeba wobec tego bronić Radia Maryja, które to właśnie czyni. A reszta wtedy przyjdzie sama.
Autor: Jerzy Rachowski
0 komentarze:
http://suwerennosc.blogspot.com/2009/10/prof-b-wolniewicz-neokolonializm-czyli.html
niedziela, 10 stycznia 2010
Nasz wlk. X. Stamtąd. I stąd.
REKOLEKCJE PEDZIWIATRA II – ADWENT’09
Jestem juz od kilku dni w Taszkiencie. Chce w chwili wytchnienia miedzy koledami, rekolekcjami dla siostr i dzieci powspominac co mi sie w Polsce przytrafilo w czasie “rekolekcyjnego tournee po kraju”.
PRAHA.
Pierwsze w zyciu odwiedziny w miescie cesarzy. Spotkanie na lotnisku z wyniszczona zyciem gastarbaiterka i piekny spacer nad wieczorna Weltawa i po pustych Hradczanach. Najtanszy samolot do Europy w tych dniach dowiozl mnie do Pragi w przeciagu niespelna 6 godzin. Nie mial ani minuty spoznienia. Obsluga super, czeskie stewardesy mile nad wyraz. Mnie dostal sie jeden z ostatnich foteli w samolocie, do toalety mialem blisko. Zadnych przygod na granicy. Owszem w Taszkiencie przeszukano mi kieszenie, bo w deklaracji zgodnie z prawda napisane bylo ze mam 5 tysiecy sumow czyli dwa i pol dolara. Nie bardzo chcieli w to wierzyc celnicy, by ktos z takim kapitalem opuszczal kraj. Ja jednak naprawde wszystko co moglem rozdalem w przeddzien wyjazdu na pielgrzymce do Buchary i parafianom na Adwent, by jakos beze mnie trwali.
Czekala na mnie na lotnisku mama pewnego ministranta, dla ktorej wiozlem troszke lekarstw i podarkow od dzieci. Siedzielismy ponad 2 godziny. Opowiadala mi jak trafila do Pragi, by zdobyc pieniadze dla syna na studia a tymczasem koniunktura jest taka, ze z trudem zarabia sobie na mieszkanie w Pradze i po pol roku pobytu wyslala dzieciom do Taszkentu zaledwie 50 dolarow. To bylo wzruszajace jak ona opowiadala, ze procz dzieci nic na swiecie nie ma piekniejszego, ze jedyne co ja meczy to rozlaka z nimi.
Slyszalem rwace serce opowiesci jak to zamiast obiecanej pracy i mieszkania firma posrednicza rzucila ja na pastwe losu w cudzym kraju i samej przyszlo sie zadbac o wszystko. Trafila do jakiejs hurtowni gdzie wykonuje robote mezczyzny a leniwy Czech pogania ja i inne wyksztalcone kobiety z Ukrainy oraz z Rosji slowami “szybciej ruskie krowy!!!”. Wspominala o kaplanach jakich los postawil na jej drodze zycia a nie bylo klamstwa w jej slowach, czulo sie, ze bardzo kocha Kosciol.
Gawedzac czekalismy na kaplana z Chojnowa, ktory mial mnie zabrac na nocleg, na Slask. Moglem sie z nim kontaktowac poprzez telefon Tatjany. Byl deszcz i korki w miescie wiec dotarl do nas na szosta dopiero. Dojechalismy we trojke w okolice centrum i do Hradczan dotarlismy na metro. Miasto wydalo mi sie biedne i opoznione w rozwoju. Wiekszosc drog w remoncie, cale miasto rozkopane jak Polska w czasach PRL. Widocznie zbyt wiele sie spodziewalem od pracowitych i upartych Czechow, tymczasem zastalem ich stolice na takim poziomie rozwoju jak Warszawa czy inne duze miasta polskie. Wzruszajacy byl spacer po placu prezydenckim, smutne bylo to, ze katedra sw. Wita juz byla zamknieta o 19.00. Po moscie Karola przeszlismy gawedzac tak zawziecie, ze upuscilem ten moment gdysmy przechodzili obok pomnika Jana Nepomucena. Ten fragment mostu jest rowniez w remoncie. Imieninowa kawe z ks. Andrzejem wypilismy w McDonaldsie. Na metro pozegnalismy Tatjane i kazdy pojechal w swoim kierunku.
Dolny Slask.
Podroz do Chojnowa trwala 4 godziny. Bylismy na plebanii rowno o polnocy. O szostej rano byly roraty, na ktorych pozwolono mi wyglosic kazanie. Czytalem swoj wiersz, ktory zrobil
wrazenie. Wikary x. Dominik poprosil kopie wiersza a ja dalem mu original. Tego dnia zwiedzalismy sporo miejsc. Sam Chojnow mnie urzekl wielkoscia bazyliki. Mile bylo spotkanko z jednym z nestorow Comunione Liberazione w Polsce, ks. Jozefem Adamowiczem, ktory jak ksiadz Vianney tula sie od lat po malutkich parafijkach Legnickiej diecezji i chyba nie odnajduje sie w polskiej rzeczywistosci po powrocie z misji, gdzie tak bardzo byl ceniony zarowno w Uzbekistanie jak i w Rosji. Krotkie i zdawkowe bylo to spotkanko. Przekazalem od parafian 8 lepioszek i kasete ze zdjeciami poswiecenia bucharskiego kosciola. Wypilismy kawe a on zdarzyl “wykurzyc” kilka papieroskow. Z zaklopotaniem grzebal po kieszeniach, z zamiarem wsparcia mnie. Przerwalem mu jednak prosba, by sie pomodlil za mnie i zaprosil kiedys na rekolekcje, bym nie byl darmozjadem. Przystal na to i pomachal na pozegnanie.
Od kilku miesiecy jeszcze sie nie rozpakowal po kolejnej przeprowadzce. Potem byla wizyta u ojca Tadeusza w Lwowku Slaskim. Tu bylismy dluzej, zaproszono nas na obiad. Probowalem uzgodnic temat pobytu w parafii dla Koreanczykow z Taszkientu w drodze do Poznania. Tadeusz byl entuzjasta pomyslu, gwardian nas jednak zgasil. Nie da rady nic zrobic, bo sezon koledowy i ojcowie musza chodzic po wsiach a nie latac po swiecie. Owszem byl planowany wyjazd do Poznania ale z braku chetnych ojcowie sie z pomyslu wycofali.
Ta atmosfera defensywy duszpasterskiej juz mnie zastanawiala rok temu, gdy dostrzeglem na Podlasiu pasywizm parafian wzgledem planowanej beatyfikacji x. Michala Sopocki. Dzieja sie w Polsce niezwykle rzeczy o jakich jako klerycy tak marzylismy, ktorymi tak sie entuzjazmowalismy. Nareszcie to mamy i figa, i nic. Nikogo to juz nie bierze. Bylismy jeszcze w kurii w Swidnicy oddac listy od Kalkutek dla rodziny jednej z siostr. Zarobilismy tym na szybka kawke i w te pedy do Legnicy. Moj “Cicerone” musial zdazyc na wieczorna Msze do Chojnowa a ja do Wroclawia i Poznania, by mnie w drodze nie zastala noc.
Poznan etc.
We Wroclawiu zatrzymalem sie nieopodal dworca kolejowego przy parafii sw. Stanislawa i ustalilem z pewnym dziennikarzem, ze w drodze powrotnej to on wlasnie mnie podrzuci do Pragi. To byla bardzo cenna oferta. Znamy sie od lata, bo pan Wojtek fotografowal polskie cmentarze generala Andersa a ja go spotykalem na lotnisku i zegnalem. On okazal mi kresowa goscine i wdziecznosc. Wiele innych ciekawych inicjatyw zrodzilo sie na spotkaniu z Panem Wojtkiem ale o szczegolach mielismy gadac w drodze do Pragi. W Poznaniu czekala na mnie samochodem redaktorka mojego debiutu proza, pani Bozena. Podjela sie karkolomnej akcji dowiezienia mnie na nocleg do kuzynki na przedmiescia. Kuzynki Dominiki nie widzialem lat 20 ale korespondowalismy ostatnio wiec bylem ciekaw zobaczyc w oryginale to co znalem w teorii. Pani mloda otrzymala nowy domek zapewne na kredyt w pieknej okolicy i byla mila gosposia na ten drugi dzien mojego pobytu w kraju. Powolutku zblizalem sie do waznego miejsca. Jechalem z przystankami na grob rodzicow do Chojnic. Z rana do Pily dowiozl mnie kolega z dziecinstwa. Tam zatrzymalem sie na obiad u Salezjanow. Dalej pociagiem dotarlem do rodzonej siostry. Po wizycie na cmentarzu zapytalem, gdzie mozna skopiowac materialy rekolekcyjne. Powiedziala, ze na poczcie.
Spedzilismy tam gawedzac dwie godziny. Tego samego dnia bylem umowiony z mlodszym bratem w Toruniu. Jak widac za dwie doby przewedrowalem Polske z dolu do gory caly czas spotykajac dobrych ludzi i szykujac sie na niesamowity rekolekcyjny czas.
Zielun - rozgrzewka.
Okolice, gdzie spedzilem dziecinstwo to osada Zielun, powiat zurominski. Tam mialem rekolekcyjna rozgrzewke. Podzielilem sie z rodakami swa poezja i misyjnymi wspomnieniami. W tej parafii gwozdziem programu mialo byc spotkanie z kolegami z klasy, ktorych nie widzialem niemal 40 lat. Podstawowke zaczelismy w 1970 roku. Bylo nas 22 w klasie. Po pierwszej komunii moi rodzice przeprowadzili sie po raz kolejny i wiekszosci kolegow nie widzialem az do teraz. Na zebranie kursowe przyjechalo z roznych okolic 11 osob, czyli polowa. Wielu z nich pamietam jeszcze z przedszkola, jakzebym zapomnial!? Troche bylo niezrecznie, bo nikt nic nie jadl ze stolu zastawionego lakociami. Tyle mielismy sobie do powiedzenia, ze usta sie nie zamykaly. Nadal pozostawalo kilka dni do najtrudniejszej proby. Bylem zaproszony do gloszenia w plockiej parafii sw. Krzyza. Zanim tam dojechalem - trzeba bylo uporzadkowac notatki i wydrukowac broszurke rekolekcyjna. Tym sie zajalem w rodzinnym Rypinie pod Toruniem.
Rypin.
Zatrzymalem sie u kuzynki Mileny, ktora dobrze wlada komputerem i wskazala mi firme poligraficzna gdzie tanio mialem drukowac 44 stronicowa wierszowana broszurke. Na swietego Mikolaja udalem sie do parafii sw. Trojcy w ktorej bylem ochrzczony. Jakos tak sie skladaly moje losy, ze nigdy tam nie odprawialem. Prymicja byla w sasiednim Skrwilnie dokad rodzice przeniesli sie z Zielunia gdy mialem 9 lat. To uwazam za pewne niedopatrzenie. Jako neoprezbiter bylem rozrywany roznymi pomyslami jak spedzic czas. Ciagnelo mnie do Ostrej Bramy i do Czestochowy. O Zieluniu czy Rypinie owszem myslelem ale zbyt malo. Teraz nadszedl ten czas. Jak syn marnotrwny szedlem wsrod sloty i mgly wieczornej niepewien co mnie spotka. Owszem tutejszy Pralat byl naszym skrwilenskim wikariuszem w mlodosci i ja go pamietalem ale on nie powinien byl pamietac. Stad pewien lek. Na dzwonek nikt nie odpowiadal wiec postanowilem pol godziny spedzic w kosciele. Zaciekawila sie moja osoba siostra zakrystianka ze zgromadzenia siostr Pasterzanek. Nie wiedzialem, ze tu pracuja ale sie ucieszylem, bo mam w tym zgromadzeniu ciocie. Siostra zapytala, czy bede odprawial a ja nie wiedzialem co rzec. “Jesli Proboszcz pozwoli” rzeklem, “no to niech ksiadz idzie go zapyta”-nalegala siostra. “Juz tam bylem i nikt nie odpowiada” – rzeklem. “No to trzeba znowu probowac” nalegala ona. Poradzila isc do wikariusza, ks. Karola. Jak zahipnotyzowany poszedlem, a siostra tymczasem zglosila Pralatowi, ze jakis podejrzany typ podaje sie za ksiedza. Owszem po kilku dobowej wedrowce musialem wlasnie tak wygladac, nie raz pierwszy zreszta. Ten fakt jednak, ze w rodzinnej parafii dostalem kosza od siostrzyczki rozbawil mnie niezmiernie. Pralat przedstawil mnie zdawkowo jako misjonarza na Mszy swietej i gdy sie ta moja “cicha prymicja” zakonczyla, zaprosil na kolacje. Niewiele wypytywal, bo pokazalem uzbecki celebret, tym niemniej zapytal czy tam na wschodzie “nie spotkalem czasem Wisniewskiego”. EGO SUM – odrzeklem rozbawiony. To ja jestem!!! W miedzyczasie siostrzyczka z poczuciem winy w glosie przyniosla mi numer telefonu do cioci i sama zaanonsowala “radosc wielka”, ze oto “bratanek misjonarz” pojawil sie w okolicy i pragnie porozmawiac.
Plock.
W Plocku kazdego dnia mialem po 6-7 kazan i to prawie cztery dni. Zaczynalo sie w czwartek kazaniem dla dzieci, konczylo w niedziele kazaniem dla mlodziezy. Maraton niesamowity. Rozdalem broszurki jako rekolekcyjna lekture w przeciagu jednego dnia i na kazda Msze sw. szykowalem nowe i nowe kazanie, by ktos kto zechce przyjsc dwa lub kilka razy sie nie nudzil. Zauwazylem, ze za moja porada niektorzy bywali po kilka razy w kosciele. To mi dodalo otuchy. Bylem tez wdzieczny proboszczowi, ze mi nie przerywal. W sobote mialem rekord. Jedno kazanie bylo 47 inne 43 minuty. Na pozegnanie na kilku Mszach byly owacje. Nie wiem tylko do dzis czy to taki nowy styl w Polsce, grzecznosc czy autentyczna aprobata tego co glosilem ludziom.
Najbardziej wzruszyly mnie nieliczne listy na moj adres emailowy. Zeby go odszukac wszyscy musieli przewertowac broszurke odszukac moja stroniczke a tam dopatrzec sie adresu. Ponoc to trudna parafia a ja podobno trudny ksiadz.
“Swoj natrafil na swego” jak mi sie zdaje wiec mam radosc w sercu, ze bylem przydatny.
Bialystok.
W Bialymstoku bylo podobnie. W tym sensie, ze czulem sie jak w domu zarowno w Dojlidach Gornych jak i na ulicy Pogodnej. Owszem lzej bylo w Dojlidach, bo choc to Bialystok to jednak przedmiescia. Ludzie dobrzy wrecz dobroduszni nie skrywali sympatii dla mnie i wspierali oczami gdy do nich przemawialem. Na ulicy Pogodnej to parafia studencka. Ogromny moloch, odleglosc od oltarza do lawek wielka wiec sie czulem jakbym byl na stadionie. Utrudnial sprawe tez mroz, ktory zminimalizowal szeregi parafian. Masy pojawily sie dopiero w niedziele. Tym niemniej na ostatnim kazaniu przed wyjazdem do Wroclawia nocnym rejsem zapytalem sie parafian czy udalo mi sie ich troszeczke rozgrzac. Widzialem w oczach plomyczki aprobaty. Choc nie jestem w stanie sprawdzic co tak naprawde na rekolekcjach sie podobalo: moje egzotyczne piosenki, poezje, czy misyjne swiadectwo. Moze wszystko razem, nie wiem. Jechalem jednak do Wroclawia z poczuciem dobrze spelnionego obowiazku i z dobrze napchana ofiarami kieszenia.
Sw. Stanislaw.
U sw. Stanislawa we Wroclawiu mialem poranna Msze pozegnalana. Wikariusz po raz pierwszy w zyciu zaspal 10 minut ale to nikogo nie zmartwilo. Bylo w ogromnym kosciele ze 20 osob zamarznietych jak sopelki. Prosto stamtad pojechalismy z Wojtkiem zabrac sredniego brata Czarka z pociagu, ktory przyjechal z Krakowa. Brat zgodzil sie na spotkanie i obiecal, ze pojedzie ze mna do samej Pragi. Nie widzielismy sie 7 lat czyli od pogrzebu mamy. Wyglad mial godny pozalowania. Choruje na cukrzyce i ma klopoty w pracy jako aktor. Po pogrzebie mamy stracil prace w Teatrze Lubuskim, dziewczyne, z ktora planowal wspolne zycie, dobre stosunki z rodzenstwem a nawet z kosciolem. Z takim bagazem negatywu mogl byc dla mnie ciezkim towarzyszem w “ostatniej podrozy”. Pierwsza wymiana pogladow wskazywala na taki scenariusz wlasnie. Czarka jednak zmogl sen w drodze do Pragi a gdysmy sie zatrzymali w Bardzie Slaskim, Matka Boza przytulila go wyraznie i czule do serca tak, ze zadne glupie
rozmowy juz nie macily nam tego dnia i rozstalismy sie w Pradze po przyjacielsku. Owszem byl pewien zgrzyt, bo mialem odebrac w kosciele sw. Jakuba pewna czesc zamienna dla gazowego pieca w Urgenczu. Parafianie w tej uzbeckiej wspolnocie zamarzali na skutek awarii pieca. Skonstruowany w Czechach piec jakis czas funkcjonowal nienagannie, tymczasem jednak firma w Taszkiencie zlikwidowala swoj oddzial i przeprowadzenie remontu czy zakup czesci zamiennych stalo sie nie lada problemem. Znalezienie Franciszkanskiej parafii w Pradze ze wzgledu na wieczorne korki i brak drog przejazdowych na starowce stalo sie koszmarem. Ostatecznie dotarlismy na miejsce pieszo, ryzykujac, ze sie spoznimy na samolot. Wszystko to jednak nic. Moj pobyt byl ze wszech miar pozytywny. Owocem rekolekcji dla mnie osobiscie byl prezent w postaci brata. Wielu krewnych spotkalem w te dni ale to ostatnie spotkanie bylo najbardziej niezwykle, bo najmniej przewidywalne. Ktos na swieta dostaje slodycze a ktos od Mikolaja rozgi. Ja dostalem spotkanie z bratem a poprzez to spotkanie cukierki i rozgi.
Epilog.
Dzis do Polski na rekolekcje Poznan-Taize odprawiam z Taszkientu 5 Koreanczykow. Jestem pelen obaw jak sobie poradza ale przekazuje ich w dobre rece swych krewnych i przyjaciol. Niestety nie dochodza do mnie sms-ki z Polski. Do niedawna uzbecka firma komorkowa o romantycznej nazwie u-cell dzialala bez zarzutu a ostatnio szwankuje i kompromituje wszelkie wyobrazenia jakie o niej mialem. Nie potwierdza czy moje sms-ki dochodza i nie dostarcza zadnych, choc na Boze Narodzenie musialo ich byc sporo. To chyba zwiazane z wyborami jakie wczoraj mialy miejsce w Uzbekistanie. Wszystko jest cenzurowane. Probowalem powiadomic jak najwieksza ilosc znajomych w Polsce o mojej grupie jaka rusza do Poznania proszac o zyczliwosc i pomoc w organizacji pobytu zwlaszcza kilka dni po zakonczeniu Taize, gdy zajma sie turystyka. Zobaczyc bliska dusze z dala od ojczyzny to zawsze cos. Ja dla nich jestem jak rodzony ojciec wiec kazdy Polak dla nich ma szanse byc jak rodak i kuzyn. W Taszkiencie tez mamy rekolekcje w stylu Taize dla miejscowej dzieciarni okolo 30 osob ma przyjechac z calego Uzbekistanu. Mam zamiar poslac kolejne 5 osob z mojej gorskiej parafii z Angrenu i z Almalyku. Ja po pobycie w Polsce padam na nos. Duzo nowych twarzy pojawilo sie pod moja nieobecnosc w mojej malej parafijce w Angrenie. Rok temu bylo nas 16 osob na swieta w tym roku 29 w malutkiej kapliczce... Mialem juz trzy koledy w Angrenie z tego dwie u nowych ludzi tatarskiego pochodzenia. Ja mam wyglad Tatara jak niektorzy kasliwie twierdza,i to mi pomaga w pracy wsrod tej diaspory. Wiekszosc nowych to wlasnie zeslancy - Krymscy Tatarzy. Ci nowi ludzie zaczeli sie pojawiac pol roku temu wszystko zaczelo sie latem na letnim obozie katolickim w gorach pod Taszkientem. Dwoch chlopcow Ravszan i Fidullin, ktorzy byli ze mna na oazie po raz pierwszy w zyciu robia teraz niesamowita misjonarska robote. Biskup z proboszczem o. Luckiem gdy mnie zastepowali jak bylem na rekolekcjach w Polsce nie mogli pojac co sie dzieje. Ja zreszta tez nie bardzo wiem co Pan Bog chce przez to powiedziec. Na misjach kazdy nowy czlowiek w parafii jest na wage zlota gdy sie zwazy ze cala parafia liczy tyle ile klasa w szkole i angrenska kaplica jest tez tej wielkosci, to wtedy widac jak wiele powodow mam teraz do radosci na te swieta. Nawet lawki maja podobna forme jak przed laty w podstawowce z kalamarzami. W Uroczystosc Swietej Rodziny na herbatce po mszy sw. mialem zamiast tradycyjnych babuszek 12 chlopakow od 15-20 lat.
Reszta babuszek, ktore zwykle zostawaly taktycznie usunely sie w cien, bo i tak na kuchni miejsca by nie starczylo. W przeddzien byla herbatka dla doroslych i bylo ich 16 osob... Nie sa to przechwalki, bo ja wiem ze dzieje sie to nie z mego powodu a wlasnie dokonalo sie pod moja nieobecnosc. Opowiadam to jako kolejne dowody Opatrznosci Bozej. Cos sie jednak dzieje w Uzbekistanie. Nasza Taszkiencka mlodziez tez czyni niesamowite rzeczy. Sami sobie zorganizowali wigile na 20 osob, ktora byla w tzw.akwarium czyli oszklonym pomieszczeniu obok pokoju biskupa, do 6-tej rano. Ja bylem tak zmachany ze o 3-ciej w nocy poszedlem zaraz po o. Lucku do siebie. W tej chwili wlasnie wrocilem z koreanskiej mszy i jaselek tez niespotykany wzrost. Czesc artystyczna trwala 2 godziny wiec na kolacji bylo mniej spiewow niz rok temu. Mimo wszystko bylo milo. Biskup z Luckiem oraz ja dostalismy w prezencie po koszuli i czajnik dla mlodziezy, bo sie zepsul w sportowej sali gdzie bywaja taszkienckie herbatki... Zycze wielu lask ...i szczesliwego spotkania z moimi ufoludkami w Poznaniu!
x. Jarek z Taszkientu