WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
wtorek, 21 sierpnia 2012
Luxembourg Heimat
LUKSEMBURG: KRAJ LUDZI PRAKTYCZNYCH
Luksemburg to dziwny kraj. Siedziba wielu instytucji unijnych, jednocześnie sprawia wrażenie jakby był do Unii Europejskiej zdystansowany.
Malutki, ma tylko 2 586 km² i 480 tys. mieszkańców. Mimo że mały to bogaty i ładny. Ma jeden z najwyższych standardów życia w Europie, niskie bezrobocie (5%), pracowitych i przyjaznych ludzi, pogardzających leniami, nie lubiących marnować zbyt dużo pieniędzy na socjalne bzdety. Jest prężnym ośrodkiem finasowym, mnóstwo banków z całego świata ma tutaj swoje siedziby. Jest to kraj ludzi przedsiębiorczych, bogatych, spokojnych. Nie znajdziesz tu żałosnych bufonów afiszujących się swoją kasą. Lubią zarabiać duże pieniadze, ale lubią je też rozsądnie wydawać.
Najbogatszy kraj w Unii ma ustrój, który w innych krajach dawno już odszedł do lamusa. Głową państwa jest Wielki Książe, władza jest dziedziczona. Oczywiście jest wybierany w wyborach powszechnych parlament, jest rząd, choć sam monarcha też ma inicjatywę ustawodawczą. Monarchia cieszy się wśród obywateli sporym autorytetem.
Szczególny szacunek oddają księżnej Charlotte, której panowanie przypadło na okres II wojny światowej. Luksemburg – mimo że mentalnie i politycznie wiele łączyło go z Niemcami – nie został sojusznikiem Adolfa. Sama księżna po zajęciu kraju przez Niemców pojechała do Londynu i stamtąd wspierała ruch oporu. Zwiedzając stare miasto byłem świadkiem ciekawej sceny mówiącej trochę o mentalności Luksemburczyków. Jakiś Polak usiadł u stóp pomnika księżnej (stoi w centrum Luksemburga), na schodkach przy cokole. Chciał sobie zrobić zdjęcie przy pomniku. Wtedy młody facet, przypadkowy przechodzień, podszedł do niego i grzecznie upomniał, że tak nie można. Byłem trochę zaskoczony, to co, nawet fotki nie można sobie strzelić. Przewodnik, Luksemburczyk, wyjaśnił, że tak nie wypada, żeby siadać pod pomnikiem Wielkiej Księżnej.
Luksemburg jest krajem trójjęzycznym. Każdy Luksemburczyk, nawet byle pętak, zna trzy języki. Luksemburski (dialekt języka niemieckiego), niemiecki i francuski. W szkole dzieci od najmłodszych klas nie tylko uczą się trzech języków, ale rzeczywiście na co dzień posługują się nimi. Te trzy języki ze względów historycznych pełnią rolę prawie języków ojczystych, choć oficjalnie językiem narodowym jest luksemburski. Dodatkowo uczą się jeszcze angielskiego, i jego znajomość jest powszechna. Skąd tyle języków? Niemiecki dlatego, że Luksemburg łaczyły z Niemcami więzi gospodarcze, francuski dlatego, że Luksemburczycy chcieli pokazać swoją odrębność od Niemców, a luksemburski powstał jako zlepek tych dwóch.
Luksemburczycy, mimo że bogaci, pozostają ludźmi prostolijninymi i konserwatywnymi. Mają jedno z najbardziej restrykcyjnych praw antyaborcyjnych w Unii Europejskiej. Najpopularniejszym świętem jest dziwaczna procesja św. Wilibrorda – patrona Luksemburgu i jednocześnie patrona chorych na padaczkę. Święto gromadzi tłumy, a wygląda tak: uczestnicy idą w podskokach, plasają, gibają się, czyli imitują padaczkę. Jest to stara tradycja, wywodząca się z czasów, kiedy jeszcze uważano, że zaklinana w ten sposób choroba, pójdzie sobie precz. A Wy, chcielibyście wziąć udział w takich pląsach?
- Kraj bankierów i fanansistów aż do 2003 roku nie miał swojego uniwersytetu. Młodzież studiowała poza granicami kraju. Dlaczego? Przecież są bogaci, stać ich. Rząd jednak uważał, że taniej i skuteczniej będzie wysyłać młodzież do dobrych uczelni poza ojczyzną (J. Łaptos, „Luksemburg”).
- Młodzież jest wykształcona, dobrze radzi sobie na rynku pracy, a mimo to podobno dużym problemem jest to, że sporo uczniów nie przechodzi do następnej klasy. Szkoły stosują wysoki standard edukacji, nie zaniżają poprzeczki jak robił to np. minister Giertych. Nie radzisz sobie, odpadasz.
- Jeśli wejdziesz do jakiejś restauracji i poprosisz o tradycyjne danie luksemburskie, to nie zdziw się, że zapłacisz dużo, a dostaniesz zwyczajne pieczone ziemniaki ze zwyczajnym pieczonym mięsem (nawet bez surówek). Stare, proste dania, które pradziadowie jadali jeszcze wtedy, gdy kraj był biedny, cieszą się w Luksemburgu dużym zainteresowaniem.
- http://www.omnipotent.pl/podroze/luksemburg-kraj-ludzi-praktycznych/
"Na świętego dygdy, co go nima nigdy.."
Kiedy już głupcy przejrzą na oczy… |
Do napisania tego felietonu zachęciły mnie, a może sprowokowały, dwa pisma. Jedno z nich to „Nasze Słowo” nr 18(2856) z 29 kwietnia 2012 r. A drugie to program spektaklu „Ballada o Wołyniu” wystawianego wyłącznie na żądanie konkretnych widzów. Ale od początku.
Prawie w całości „Nasze Słowo” poświęca swoje łamy tematyce dotyczącej operacji „Wisła”. Gdyby to streścić do jednego lub kilku zdań, to można by powiedzieć, że największą zbrodnią w całej drugiej wojnie światowej była właśnie operacja „Wisła”. Zbrodnia dokonana przez komunistyczną Polskę już po wojnie. Wprawdzie bezpośrednim winowajcą zbrodni była komunistyczna Rosja, ale komunistyczna Polska wcale się od tego nie odcięła.
Pomiędzy „tragedią wołyńską” i operacją „Wisła” jest wyraźna luka. Nic się nie dzieje. Można się tylko domyślać, że strona ukraińska była sprzymierzeńcem Polski, że sama musiała prowadzić wojnę z Sowietami. Ja bym potwierdził tylko to, że faktycznie była „tragedia wołyńska”. Tylko ze swojej strony dodałbym, tak dla informacji zainteresowanych, że po Wołyniu było jeszcze Podole, Lubelszczyzna, Bieszczady. Ale to tylko informacja dla nieświadomych. Operacja „Wisła” to tragedia 140 tysięcy ludzi, dzisiaj żyjących i mieszkających w Polsce.
Druga sprawa, jaka mnie zmusiła do pisania na ten temat, to program spektaklu „Ballada o Wołyniu”, przedstawionego przez „Teatr Nie Teraz” z Tarnowa pod dyrekcją Tomasza Żaka. Program otrzymałem od autora książki „Skrawek Piekła na Podolu”, pana Sulimira Stanisława Żuka. Co w tym programie jest ciekawego, że porównałem go lub przeciwstawiłem takiemu wydarzeniu, jak operacja „Wisła”? Jest to miniaturowa broszurka o sztywnych okładkach z zawartością dziewięciu kartek zeszytowych. Na kartkach jest sześć nic nie mówiących fotografii. Sześć niby podpisów o charakterze sceptycznych pytań oraz kilka cytatów Zofii Kossak Szczuckiej, wyjętych z „Pożogi”, cytat Wiktora Poliszczuka wyjęty z „Gorzkiej Prawdy”, wierszyk Krzysztofa Kołtuna, cytat Ułasa Samczuka – pisany w 1938 roku, kilka zdań Ewy Siemaszko, kilka zdań
ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego oraz na czterech stronach drobniutkim druczkiem setki nazwisk dzieci zamordowanych przez nacjonalistów ukraińskich. Wszystko czytane oddzielnie nic nie znaczy. Zdjęcia jak inne, nic nie mówiące, podpisy dwuznaczne. Dopiero po złożeniu całości, czytanie tego, mogę zaryzykować twierdzenie, powoduje szok u czytającego. Tych dziewięć czarnych kartek to streszczenie wielu prac naukowych i nie tylko. To obraz straszliwego ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na Kresach Wschodnich. Ja zajmę się tylko jedną rodziną z programu spektaklu. Tak się złożyło, że jedno ze zdjęć, jest zdjęciem, które swego czasu dałem państwu Siemaszkom, w czasie, kiedy opracowywali swoje wiekopomne dzieło „Ludobójstwo…” Na zdjęciu jest siedem osób z ośmioosobowej rodziny państwa Stanisława i Leontyny Wadasów z Łanowiec koło Krzemieńca. Siedem z tych osób nie doczekało Operacji „Wisła” Jeden z chłopców ocalał. Nie było go w tym czasie w domu. Najstarszy (brak go na zdjęciu) to Stanisław Wadas, legionista, dobry znajomy Rydza-Śmigłego, zajmował się handlem. Miał sklep z trafiką. Leontyna Wadas – żona Stanisława – zajmowała się tylko rodziną. Urodziła sześcioro dzieci. Jako znajomi Rydza-Śmigłego, poprosili marszałka, aby się zgodził być chrzestnym najmłodszego syna. Zgodził się.
Państwo Wadasowie cieszyli się dobrą opinią w Łanowcach. Wojna zburzyła cały spokój ludzi. Okupanci sowieccy od razu wyznaczyli ich do wywózki na Sybir. Jednak znajomy Żyd, będący na usługach Sowietów, kartotekę Wadasów albo kładł na końcu, albo odkładał. Nie wyjechali, mimo że Wadas był kiedyś legionistą.
Wojna sowiecko-niemiecka. Niemcy szybko zajęli tereny dawnej Polski. Po agresji niemieckiej Ukraińcom wyrosły rogi. Zaczęła się rzeź Polaków. Do Łanowiec wkroczyli bulbowcy. Ujęli w kościele trzy polskie rodziny i wszystkich w okrutny sposób wymordowali. Najstarszy z Wadasów, Stanisław, był też wówczas w kościele, ale jakoś udało mu się ukryć za jakimiś drzwiami. Słyszał krzyki mordowanych. Pomocy nie mógł udzielić, bo by i sam zginął. Zamordowanych wrzucono do głębokiej studni. Bandyci ukraińscy wzięli kosztowniejsze rzeczy z kościoła i poszli. Ocalał Stanisław Wadas i najstarszy syn Jerzy. Jerzego po prostu nie było w domu. Był zatrudniony w jakimś przedsiębiorstwie niemieckim. To go zwolniło z wywózki na roboty do Niemiec. W przedsiębiorstwie tym był skoszarowany. Nie mógł opuszczać miejsca koszar. W czasie betonowania jakiegoś bunkra, czy coś w tym rodzaju, ktoś z podziemia, też robotnik, w beton włożył coś, co przy eksploatacji musiałoby spowodować awarię bunkra. Niemcy wykryli ten sabotaż. Wiadomo, wyrok mógł być tylko jeden. Wszystkich rozstrzelać. Ustawili pod ścianą skazańców, ustawili też karabiny maszynowe. Jedna czy dwie serie i wszyscy leżeli zakrwawieni. Jurek Wadas również. Następnie załadowali wszystkie trupy na samochód i wywieźli je do lasu, by tam zakopać ofiary. Od razu nie zakopali. Nocą Jurek oprzytomniał. Nie był nawet ranny. Wyszedł spod trupów, poszedł do jakiejś Ukrainki, obmył się i skierował się do domu. Tam dopiero dowiedział się o wszystkim, co się stało z jego rodziną. Nerwy Jurka nie wytrzymały wiadomości. Coś pękło w systemie nerwowym i stało się. Stracił mowę. Zaczął się jąkać do tego stopnia, że nie można było usłyszeć ani jednego normalnie wypowiedzianego słowa. Mimo choroby chciał wydobyć ze studni ciała swoich najbliższych. Pomagali mu w tym Sowieci (było to już po drugim wejściu Sowietów na tereny dawnej Polski). Niestety, bezskutecznie. Głęboka studnia, niebezpiecznie. Widząc poszukiwaczy ciał ktoś z Ukraińców zasypał studnię, równając ją z ziemią. Dzisiaj nie ma nawet śladu, gdzie była studnia. Jest to grób kilkunastu osób zamordowanych przez bandy UPA. Grób bez krzyża, bez najmniejszej nawet tabliczki. Ot, po prostu nie ma śladu po ludziach.
Jerzy jeszcze dwukrotnie przeżywał własną śmierć. Raz chwycili go banderowcy, wrzucili go do piwnicy i postawili wartownika, by go pilnował. Nie zabijali od razu. Był wieczór. Chcieli w dzień urządzić sobie zabawę, by łatwiej było mu umierać. W pewnym momencie zachciało się Jerzemu jakiejś czynności fizjologicznej. Żeby nie przebywać w powietrzu zanieczyszczonym przez skazańca, wartownik wyprowadził Jurka na podwórko. W tym czasie padł jakiś nieznany strzał. Wartownik się odwrócił, a Jerzy tę jedyną chwilę postanowił wykorzystać. Był młody i zdrowy. Dał długiego susa i wartownik nawet się nie spostrzegł, a Jerzy był już dość daleko. Strzał jeden drugi był niecelny. Jurkowi udało się zbiec. Był ocalony.
I jeszcze jedno wydarzenie. Jerzy zachorował obłożnie. Musiał pójść do szpitala. Któregoś dnia Niemcy dowiedzieli się, że w szpitalu są banderowcy. Zaczęli od razu zabijać młodych, chorych, ludzi, nie pytając nikogo o zdanie. Doszli do sali, w której był Jurek. Na ich widok Jurek przeżegnał się wiedząc, że to już koniec. I ten znak krzyża uratował go i innych z tej sali. Niemiec zobaczywszy katolika, krzyknął: ten nie! To katolik! Wszyscy z tej sali ocaleli.
A co było z ojcem zamordowanych i żyjącego Jerzego? Nie mógł dłużej przebywać w Łanowcach. Znali go przecież wszyscy. Poszedł więc do Krzemieńca tam szukać schronienia. Nie doszedł. Chwycili go po drodze banderowcy i tam zamordowali. Ciało zostawili na miejscu zbrodni. Po kilku dniach ktoś z dobrych Ukraińców znalazł go i pogrzebał na pobliskim cmentarzu. Dzisiaj nie ma nawet śladu po tym miejscu.
Jurek jeszcze przez pewien czas ukrywał się u dobrych Ukraińców. Widywał Ukrainki ubrane w sukienki matki. Mógł tylko popatrzeć, westchnąć i czasami zapłakać. Kiedy przyjechał do Polski? Nie wiem. Ukończył Politechnikę Gliwicką. Pracował razem ze mną Umarł w lutym 1993 roku. Choroba go zmogła w pierwszym roku emerytury. Zacny, szlachetny, człowiek. Brak mi takiego kolegi…
To wszystko tak dla równowagi. Setki zamordowanych dzieci według „Naszego Słowa” nic nie znaczą wobec przesiedlenia Ukraińców. Wystarczy popatrzyć na załączoną fotografię. Z kim „walczyli” banderowcy? Z dziećmi. Kim są ci, którzy dzisiaj chcą odwrócić fakty, chcą odwrócić historię? Czy to nie przeraża? Ileż to było ludobójstw? I ciągle im mało.
„BALLADA O WOŁYNIU”
Jurek Wadas opowiadając o tragedii swojej rodziny, co pewien czas przerywał wspomnienia i wzdychał prawie z płaczem, nie pytając, czy go ktoś słucha, czy nie, jak ojciec przeżywał, co ojciec czuł, słysząc przeraźliwe krzyki mordowanych dzieci, żony, a był w odległości zaledwie kilka metrów od nich, za jakimiś drzwiami w kościele? Czasami Jurka trzeba było po prostu szturchnąć, by się ocknął w swoim przemyślaniu. Mówiono mu: daj spokój, nic nie poradzisz.
Dwa razy oglądałem w telewizji „TRWAM” spektakl „Ballada o Wołyniu”. W czasie drugiego oglądania zobaczyłem znacznie więcej i bardziej tragiczne wydarzenia, chociaż nie można sobie wyobrazić czegoś bardziej strasznego.
Ballada o Wołyniu to dwa różne światy. Świat prawdziwy, tragiczny, z czasów II wojny światowej i świat drugi, dzisiejszy, zakłamany chociaż „poprawny” politycznie.
Jurek Wadas po pięćdziesięciu latach śmierć swoich bliskich przeżywał tak, jakby to było wczoraj. Ja natomiast, po prawie siedemdziesięciu latach przeżywam to w dwojaki sposób: po pierwsze samo morderstwo, bo tego nie da się zapomnieć nigdy i samo przeżywanie, które ciągle wraca, słuchając poprawnego wymiaru sprawiedliwości, który robi wszystko, aby wymazać z pamięci te tragiczne karty historii i poprawnych władców, którzy nawet żądają zapomnienia lub wykreślenia z historii w ogóle tamte dzieje.
Przyglądając się spektaklowi, stawałem się młodym chłopcem, zapominając o tym, że to się działo 70 lat temu. Że panie, które opowiadały, to autentyczne osoby z tamtych czasów i opowiadają aktualne autentyczne wydarzenia. Wrażenie robiły nawet dumki i śpiewki. Ja to kiedyś śpiewałem i śpiewałem dzisiaj razem ze śpiewaczkami na ekranie telewizyjnym. Opowieści
i śpiewki przeniosły mnie do lat młodzieńczych wprost do prawdziwego dzieciństwa. Mimo tego w tych śpiewkach wyczuwałem jakiś ból, jakieś kłucie dochodzące do szpiku kości. Ponadto słuchając monologów postaci spektaklu natychmiast utożsamiałem się z ich osobowościami.
Przystępując do pisania niniejszego felietonu, mocno utwierdzałem się w przekonaniu, że nie będzie to recenzja, bowiem do pisania recenzji trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i literackie i dramaturgiczne. Do wspomnień wystarczą fakty, suche fakty, tym bardziej wartościowe mogą być te wspomnienia, które dostarczył, przypomniał mi, autentyczny Teatr Nie Teraz. A ja zapisałem tylko własne wspomnienia, bowiem to, co zobaczyłem i to, co usłyszałem potwierdziły tylko cząstkę mojego życia.
Dzisiaj na nic mi się zdają ordynarne kłamstwa I.I., G.M., J.P., P.T., M.C. i wielu innych, którzy nie mają zielonego pojęcia co się w tamtych latach działo w Małopolsce Południowo-Wschodniej II Rzeczypospolitej.
Na nic zdają się naiwne pytania: „czy ktoś może potwierdzić to, co pani mówi? Muszą być jakieś dowody”. „Nie żyją? To może powiedzieć każdy” (cytaty z programu spektaklu „Ballada o Wołyniu”). Tu się mieści chyba wszystko co nas boli. Prawda poszła do grobu (200 tysięcy dowodów) wraz z jej głosicielami. Dzisiaj daję się wiarę ludziom, którzy są pod wpływem propagandy. Nie daje się wiary tym, którzy to przeżyli. Oni muszą to potwierdzić dowodami. Propagandzistom wystarczy tylko potwierdzenie zasłyszanych słów, nawet złożonych bez przysięgi. Jeszcze raz zadam pytanie wyżej wymienionym z nazwiska osobom: Kto z nich był na Kresach Wschodnich w latach 1943-1944? Ten kto nie był, powinien zachować przynajmniej pełne milczenie. Ja byłem. Pamięć mam dobrą. Zresztą, czy to można zapomnieć, jak ci wyżej wymienieni chcieliby ode mnie? Żadne dowody, przysięgi złożone przed sądem, nie zaspokoją propagandystów, bo niedowiarstwo to zbyt pochlebne słowo, by je stosować u wielbicieli kłamstw.
Dzisiaj w Przemyślu trwają obrady w ramach kongresu mniejszości ukraińskiej, zorganizowanego z okazji 65 rocznicy operacji „Wisła”. Uczestniczą w nim nawet tacy, którym tęskno za tym co było w czasach ludobójstwa. Przerwa w rozlewie krwi to największa „tragedia” operacji „Wisła”. Chciałoby się jeszcze powalczyć, a tu nie można. Po prostu brak przyjaznego zaplecza. Taką to krzywdę wyrządziła ta operacja. Wystarczy poczytać uchwałę Światowego Kongresu z 22 czerwca 1990 roku, w którym uczestniczył jeden z uczestników Zjazdu, aby stwierdzić, o co niektórym uczestnikom świętowania tak naprawdę chodzi.
A co się dzieje w oficjalnej Polsce? Nic. Spokój. Nawet „konfliktu” polsko-ukraińskiego nie było. Ten błogi spokój zakłóciła Telewizja „TRWAM”. 29 kwietnia o godzinie 13:35 wyświetliła film pod tytułem „Ballada o Wołyniu”, pokazując grozę i prawdę tamtych czasów. Telewizja „TRWAM” film ten powtórzyła następnego dnia. Dziękuję telewizji „TRWAM”, że po siedemdziesięciu latach milczenia i wrogiej po prostu propagandzie, można było w publicznym środku przekazu, zobaczyć fragment prawdy. Tej rzetelnej prawdy i tej wprost – żywej propagandy.
Wiem, że pojawią się głosy: jak można zakłócać oficjalne obchody mniejszości narodowej? A no, odpowiedź sama przychodzi. Tak samo jak pięć lat temu zakłócano obchody 65-lecia apogeum ludobójstwa na Kresach Wschodnich. Z tą tylko różnicą, że dzisiaj był wyświetlony poważny film, a wówczas urządzono festiwal pieśni i tańca w Sopocie, po prostu urządzono sobie mniejszościową zabawę, w której uczestniczył ówczesny Prezydent Rzeczypospolitej.
Po obejrzeniu „Ballady o Wołyniu”, chciałoby się zaśpiewać:
– Rosła kalina z liściem szerokim nad, w modrym gaju, rosła potokiem…
– U susida chata biła, u susida żinka miła,
a u mene syrotyńki ne ma chaty szczastia żinki…
Chciałoby się też przypomnieć fragmenty listu z wierszem Dmytra Patryczka:
„… Na stronie 69 książki W. Poliszczuka jest informacja: „Zniszczono lackie osiedle Witoldówka”… I faktycznie zamordowano tam trzy kobiety i pana Ciecierskiego (człowieka ułomnego). Po prostu przywiązali go do drzewa i siekierą odrąbali mu garb. To zaledwie dwa kilometry ode mnie (…).
W tym samym dniu we wsi Dermań wszystkich złapanych Polaków, około 150, wrzucono żywcem do studni głowami w dół. Przed wrzuceniem do studni wydłubano ofiarom oczy. A oto wierszyk:
Budesz Ukraino
Dowho pamiataty…
Wykołeny oczy,
Oczy zorianyci,
Budesz pamiataty
Dermański krynyci…”
Dermań leżał 6 kilometrów od mojego zamieszkania. Przed wrzuceniem do studni wydłubywano Polakom żywcem nożem oczy! Ale według Kuronia, Kwaśniewskiego i im podobnych akcja „Wisła” była większą zbrodnią… Nic się tu nie trzyma kupy. Oni to nazywają dyplomacją, a według mnie to zwykłe draństwo i unikanie prawdy historycznej. Może kiedyś jakiś historyk oceni to obiektywnie… ”(Z listu do mnie – kilkanaście lat temu. Autor listu nie żyje, jednak imię i nazwisko zachowam dla siebie. Rodzina zmarłego mieszka na Podkarpaciu).
Tłumaczenia tekstów zaoszczędzę, bowiem Czytelnik tego tekstu sam sobie poradzi ze zrozumieniem
Antoni Mariański
Subskrybuj:
Posty (Atom)