poniedziałek, 30 listopada 2009
po II stronie lustra rprl
Wśród kilku tysięcy książek sprzedawanych podczas tegorocznych Targów Książki Historycznej w Warszawie mój wzrok przykuła niewielka objętościowo, aczkolwiek mocno wyeksponowana przez wydawcę, książka Marksa i Engelsa “Manifest komunistyczny”.
Podszedłem do stoiska i zapytałem wydawcę, czy ma może jakąś książkę Hitlera. Ów młody człowiek popatrzył na mnie jakby z lekkim oburzeniem i odpowiedział, że oczywiście nie posiada żadnej takiej książki. Zapytałem zatem, że skoro nie ma książek Hitlera, to dlaczego sprzedaje książkę, która jest manifestem i najważniejszym dziełem najbardziej zbrodniczej ideologii – komunizmu? Ów człowiek odpowiedział, że jest to analiza krytyczna i ma numer ISBN i jej sprzedaż jest zgodna z prawem. Powiedziałem, iż książka Mein kampf, która kilka lat temu również została wydana z numerem ISBN oraz komentarzem historycznym, została sądownie wycofana ze sprzedaży, a wydawcę ukarano wysoką grzywną finansową. Zapytałem czy nie wstyd mu, że obok dosłownie setek książek poświęconych dramatom ludzkim, jakie były wynikiem tej zbrodniczej ideologii, które można nabyć na sąsiednich stoiskach, sprzedaje tę książkę?Ponieważ wydawca (aby nie robić reklamy, nie będę podawał nazwy wydawnictwa) zaczął okazywać coraz większą butę i zaczął być niegrzeczny, udałem się do organizatorów targów, aby ostrzec, iż na targach łamana jest polska konstytucja i że w razie odmowy usunięcia książki zamierzam to zgłosić odpowiednim jednostkom. Udałem się do biura targów. Zostałem przyjęty, gdzie wyjaśniłem w czym rzecz. Miła Pani z obsługi targów troszkę się wystraszyła, gdy powołując się na art. 13. Konstytucji, zażądałem usunięcia Manifestu z targów i zagroziłem, że w przeciwnym razie wezwę policję i prokuratora. Pani zapowiedziała sprawdzenie książki na stoisku i konsultację z prawnikiem. Dwóch panów ze strony organizatorów zaczęło ze mną co prawda polemizować, iż zakaz dotyczy tylko prac propagujących nazizm, a nie komunizm, ale nie dawałem za wygraną. Zapowiedziałem, iż jeśli w ciągu 10 minut książka nie zostanie usunięta, powiadomię zarówno media jak i prokuraturę, co z pewnością wystawi targom niechlubną laurkę i doprowadzi do wybuchu medialnego skandalu. O wsparcie poprosiłem jeszcze znajomego pracownika IPN, redaktora naczelnego “Glaukopisu” dr. Wojciecha Muszyńskiego, na którego przypadkiem natknąłem się w czasie całego zamieszania. Organizatorzy po rozmowie z wydawcą Manifestu komunistycznego i konsultacji telefonicznej z jakimś tajemniczym prawnikiem, postanowili wspólnie, że wydawca usunie ze stoiska książkę. ( )
++++++++++++++++
TW “Krytyk”
Tymczasem Janusz Łętowski, TW “Krytyk”, interesował bezpiekę także jako mąż Ewy Łętowskiej. W notatce operacyjnej Wydz. III Dep. I MSW z 24 listopada 1987 r. napisano: “Istotnym elementem w sprawie jest również fakt powołania przez Sejm żony «Krytyka» – Ewy na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich, na ostatnim posiedzeniu 21 listopada 1987 roku. W kontekście powyższego po najbliższym spotkaniu z “K” (koniec listopada br.) przedstawiony zostanie kierunkowy plan wykorzystania źródła w realizacji zadań informacyjno-operacyjnych”.
Dokumenty, w których posiadanie weszła “Gazeta Polska”, wskazują, że pierwsze kontakty Łętowskiego z SB miały miejsce pod koniec lat 60. Wznowione zostały w roku 1979 – wówczas Łętowski został zwerbowany do współpracy z wywiadem. Prowadzący go funkcjonariusz wywiadu PRL napisał w raporcie, że nie było potrzeby sporządzania pisemnego zobowiązania do współpracy, ponieważ Łętowski przekonał go, że nie jest to konieczne, gdyż na podstawie dotychczasowych spotkań powinien mieć do niego zaufanie. Jak wynika z raportów, informacje TW “Krytyka” były niezwykle wartościowe, dotyczyły środowisk naukowych na Zachodzie, w tym pracowników PAN oraz polskiej emigracji. Dokumenty wskazują, że Łętowski był dla bezpieki niezwykle cennym agentem ze względu na doskonałe kontakty, wiedzę, a także częste wyjazdy za granicę. W raportach podkreśla się zaangażowanie Łętowskiego w zwalczanie sił wrogich Polsce Ludowej.
Współpraca trwała aż do roku 1989 i nie została zerwana, lecz zawieszona z możliwością kontynuowania w przyszłości.
—————-
Sędziowie obciążeni weterynarzem w rodzinie
Gazeta Wyborcza 2009-01-26,
Rzecznik złożył wniosek o wyłączenie trójki sędziów. Motywował to tym, że dwoje z nich (Ewa Łętowska i Marek Mazurkiewicz) wypowiadało w 1992 r. poglądy krytyczne wobec idei lustracji. Natomiast mężowie Ewy Łętowskiej i Teresy Liszcz byli tajnymi współpracownikami SB. W przypadku sędzi Łętowskiej dr Kochanowski powołał się na publikację “Gazety Polskiej”, w której napisano, że prof. Janusz Łętowski był wieloletnim współpracownikiem SB o pseudonimie “Krytyk”. .. Sędzia Łętowska tłumaczyła dziennikarzom, że nie widzi powodów do wyłączenia się, ponieważ fakt rozmów jej męża z pracownikami SB jest od lat powszechnie znany w środowisku naukowym, jako że robił to służbowo, jako wieloletni wicedyrektor, a potem dyrektor Instytutu Nauk Prawnych PAN.
————-
Kontrola administracji w państwach socjalistycznych
Opublikowano w 1983, Zakład Narodowy im. Ossolińskich (Wrocław)
wkład: Łętowski, Janusz, prof. nadzw. dr hab., Instytut Państwa i Prawa (Polska Akademia Nauk)
Miejsce i zadania kontroli administracji w państwie socjalistycznym / Janusz Łętowski
——————-
Jak rzecznik szukał haków
Gazeta Wyborcza 2008-12-28,
Tymczasem rzecznik Kochanowski dobrze wie, że prof. Janusz Łętowski złożył oświadczenie lustracyjne – nie pracował, nie pełnił służby ani nie był świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa. Wie też, że tego oświadczenia nie zakwestionował rzecznik interesu publicznego. I wie, że i naukowiec historyk, i dziennikarz mają otwartą drogę do akt, również prof. Łętowskiego. Wyrok Trybunału w żaden sposób im tego nie ograniczył. Przy czym w państwie prawa to sąd wydaje wyroki, a nie gazety, choćby tak poczytne jak “Prawda” czy “Gazeta Polska”.
Zamieszczony w: Ośrodek warszawski, Poczet TW Otagowane: Instytut Nauk Prawnych, Janusz Łętowski, PAN, Prawo, profesor, Sąd Najwyższy
+++++++++++
niedziela, 29 listopada 2009
podatki iii rprl (np.28 czerwca 2004)
Istnieje grupa osób, i to wcale niemała, która żyje w przeświadczeniu, iż podatek pogłówny już dawno odszedł w niepamięć. Nic bardziej błędnego - w Trzeciej Rzeczypospolitej obowiązuje podatek pogłówny. Podatek ten nazywa się podatkiem od posiadania psa. Jest to nic innego jak podatek pogłówny płacony od głowy zwierzęcia jakim, jest ten czworonóg i stanowi dochody gmin.
W myśl art.13 pkt1 Ustawy z dnia 12 stycznia 1991 r o podatkach i opłatach lokalnych (tj. Dz. U. z 2002 r . Nr 9, poz. 84 oraz Nr 200, poz. 1683 ze zm.). "Podatnikami podatku od posiadania psów są osoby fizyczne posiadające psy". Wysokość stawek tego podatku ustala Rada Gminy. Podatek ten jest niewielki i nie może przekraczać 50,30 zł rocznie a podmiotem opodatkowania jest piesek.
Podatek pogłówny istniał również w Polsce Ludowej Podatnikami tego podatku stawali się mężczyźni przebywający w stanie bezżennym po przekroczeniu określonego wieku. Wówczas tacy mężczyźni płacili pogłówny zwany humorystycznie " bykowym". Celem tego podatku było wpływanie na mężczyzn aby nie pozostawali za długo w stanie bezżennym i zawierali związki małżeńskie tworząc rodzinę i nie demoralizowali się. Tym podatkiem podstępnie objęto młodzież wiejską. Werbowano ją ze wsi do pracy w przemyśle zwłaszcza w górnictwie i hutnictwie. Pracując otrzymywali wynagrodzenie, z którego pobierano im pogłówne zwane "bykowym" Na wsi nie pobierano od nich tego podatku bo nie mieli wynagrodzenia. Podatek pogłówny to żaden przeżytek, jak uważa autor wielu listów na SP, pan Grzegorz Ziółkowski. Smutna to wiadomość dla pana i podobnie myślących, ale taka jest rzeczywistość.
Przeprowadziłem rozmowy ze znajomymi, którzy prowadzą biura rachunkowe zadając im pytanie czy zjawiła się u nich osoba, która chciałaby skorzystać z porady w sprawie obliczenia podatku od psa. W odpowiedzi usłyszałem, że żadna osoba nie pytała się o taką poradę, ani nie zlecała obliczenia podatku od posiadania psa. W przypadku podatku pogłównego, który bezpośrednio dotyczy osób fizycznych przypuszczam, że nikt by nie korzystał z usług doradztwa podatkowego rozliczając się samodzielnie.
Inspektorzy skarbowi kontrolowaliby osoby fizyczne a nie zakłady pracy i to wówczas, gdy osoba fizyczna nie płaciłaby podatku pogłównego czy gruntowego. Procesów sądowych w tych sprawach byłaby znikoma ilość, a sędziów należałoby przesunąć do rozpatrywania spraw gospodarczych i cywilnych, przez co znacznemu skróceniu uległyby kolejki na rozpatrzenie spraw w sądach.
Objęcie podatkiem pogłównym osób fizycznych wiąże się z bardzo niewielkimi kosztami. W przeciwieństwie do psów każdy obywatel RP jest zarejestrowany posiadając nadany numer PESEL. Z chwilą rejestracji narodzonego dziecka zostaje mu nadawany PESEL, który jest niezmienny do końca życia. Z numeru PESEL można wyczytać wiek i płeć osoby. Każdy dorosły obywatel z chwilą podjęcia pierwszej pracy musi się zarejestrować w Urzędzie Skarbowym, bo inaczej nie mógłby się rozliczyć z fiskusem, przez co popadłby w kolizję z prawem. Na tę okoliczność zostaje mu nadany Numer Identyfikacji Podatkowej (NIP), który jest również przypisany do końca jego życia. Organy podatkowe mają kartoteki osobowe podatników wraz z tymi numerami przez co podatnik jest prześwietlony lepiej niż rentgenem. Istnieją doniesienia osób życzliwych do organów podatkowych na osoby ukrywające psy i nie płacące podatków za nie. Z ukryciem psa nie ma najmniejszego problemu, natomiast osoby nie da się ukrywać zwłaszcza w nieskończoność i podatek trzeba zapłacić.
Stawki podatków w Wolnorynkowym systemie podatkowym są określone kwotowo, dlatego że: Kwota jest widoczna i bardziej oddziaływuje na podatnika niż określony procent. Znacznie trudniej podwyższyć kwotową stawkę podatku niż procentową.. Przykład z ubiegłego roku. Minister Infrastruktury pan Marek Pol chciał opodatkować użytkowników środków transportu podatkiem zwanym winietami. Miał to być podatek określony kwotowo. Stawki podatku były już znane. Wówczas użytkownicy tychże środków tak nasilili protesty, że minister musiał odstąpić od wprowadzenia winiet.
Znacznie wcześniej bo ok. 200 lat temu przekonał się o tym ówczesny reformator Minister Skarbu Książe Ksawery, Franciszek Drucki-Lubecki, który doświadczył tego samego reformując gospodarkę "Nałóżcie na brata szlachcica trzy złote podatku ukrytego w cenie wódki czy soli - zapłaci i nawet się nie obejrzy: a nałóżcie złotówkę pogłównego - podniesie wrzask, że oprymują (uciskają, gnębią, nękają) wolnego obywatela."
Winieta była podatkiem widocznym. Zamiast winiet wprowadzono nowy podatek zwany opłatą paliwową, który przeszedł niezauważony przez większość zainteresowanych. Nikt nie protestował. Mało kto wie, że płaci ukrytą winietę pod inną nazwą i to w wyższej kwocie, ale ukrytą w paliwie. Z tych samych powodów rząd szybko włączył podatek drogowy w cenę paliwa. Zaczęły się nasilać protesty kierowców gdyż podatek drogowy określany według stawek kwotowych od pojemności silnika był widoczny i stawka corocznie wzrastała. Coraz liczniejsza rzesza kierowców oburzała się na coroczne podwyżki. Wówczas rząd wykorzystał niechęć właścicieli samochodów osobowych i o ładowności do 3,5 t argumentując, tym że tak jest na zachodzie, którego wzorce były wówczas modne i operacja włączenia podatku drogowego w cenę paliwa przeszła bezboleśnie. Podatek drogowy jest w cenie paliwa ale jest niewidoczny i od tego czasu jak na razie jest spokój. Z tego powodu tj. widoczności kwoty podatku, stawki podatków powinny być określane kwotowo. Takie same byłyby skutki zamiaru podwyższenia podatku pogłównego i gruntowego, które byłyby najbardziej widoczne dla podatnika. Stawkę procentową można łatwo podnieść, a kwota zostaje niewidoczna gołym okiem, przez co w oczy nie razi. Podatnik nie widzi tej kwoty, którą płaci. Stawki procentowej można nie podwyższać a coraz więcej pieniędzy zostaje zabranych podatnikowi.
Podatek eksploatacyjny. W prosty sposób liczy się stawkę kwotową jak i procentową. Np. od węgla. Węgiel w ziemi ma wartość zerową. Dopiero po wydobyciu powstaje wartość. Od jakiej wartości liczyć podatek według stawki procentowej? Tu sprawa się komplikuje. Najlepszą stawką jest stawka kwotowa i naliczana od wydobytej tony. Tona zawsze będzie toną i to wszystko. Dlatego winna być stawka kwotowa, gdyż jest widoczna i każda podwyżka ceny nie powoduje automatycznego wzrostu podatku. Procent nie razi tak w oczy jak kwota. Nie wchodzi tu cena węgla tylko waga. Różne są ceny węgla m.in. w zależności od odbiorcy, od asortymentu itp. W tym przypadku cena węgla nie gra żadnej roli z punktu widzenia podstawy opodatkowania, np.10,00 zł od tony niezależnie od asortymentu czy odbiorcy i to wszystko.
Akcyza obejmie wyroby alkoholowe i tytoniowe. Stawka kwotowa od litra wódki, wina, czy piwa, od sztuki papierosa, nie od paczki. Przy czym jednakową stawką należy objąć wódkę niezależnie od jej gatunku. Inną na wino, ale taką samą na każdy rodzaj i gatunek wina, jeszcze inną na piwo. Krajowy wyrób akcyzowy powinien być tańszy od importowanego ponieważ nie byłby obciążany cłem. Nie dotyczy to wyrobów markowych których w Polsce nie wolno wyprodukować.
Podatek drogowy. Podstawą naliczenia podatku drogowego jest litr wyprodukowanego, czy importowanego paliwa, np. 1,00 zł, niezależnie od tego, czy będzie to etylina, gaz czy olej napędowy. Są to stawki widoczne, ale dla producenta czy importera tj. podmiotu gospodarczego, a nie osoby fizycznej, które też mają wywołać reakcję na ich podwyżki. Podstawą naliczenia cła będzie w tym przypadku nie cena importowanego towaru, a waga towaru (litr, sztuka, lub inna miara).
Wysokość stawki np.10 zł od tony importowanego węgla. Taka sama stawka cła na importowany węgiel i taka sama na wydobyty węgiel. To samo w przypadku innych towarów. Stawki kwotowe mają na celu ostudzenie zapędów inflacyjnych. Jeżeli wystąpi inflacja to do budżetu nic więcej nie wpłynie pieniędzy z podatków. Wartość pieniądza będzie niższa toteż wartościowo będzie mniej w budżecie. Stawki kwotowe są jedna z kotwic inflacji, w przeciwieństwie do stawek względnych (procentowych). W tym systemie łatwo można skontrolować produkt objęty podatkiem. Nie potrzeba zastępów inspektorów skarbowych, nie trzeba powoływać biegłych w celu zbadania ceny służącej za podstawę wymierzenia podatku, czy jest wartością godziwą czy nie, przy czym w gospodarce wolnorynkowej każda wartość jest wartością godziwą. Kontrolujący mają bardzo ograniczony dostęp do tajemnic podmiotów, mogą kontrolować tylko mały wycinek przedsiębiorstwa tj. ilość wydobytej kopaliny, ilość wyprodukowanego paliwa. W przypadku produktów objętych akcyzą kontrolą objęta zostanie ilość wyprodukowanego alkoholu czy wyrobów tytoniowych. Kontrolowanych firm będzie znacznie mniej niż obecnie, bo znacznie mniej będzie przedmiotów opodatkowania.
Napoleon powiedział, że sprawy dzielą się na proste i skomplikowane. Sprawy proste to prawie każdy zrozumie i trudno kogokolwiek oszukać. Wystarczy sprawy skomplikować a niejeden tęgi umysł nie dostrzeże o co w sprawie chodzi. Rząd, który projektuje ustawy zwłaszcza podatkowe stosuje drugą część powiedzenia Napoleona.
Zarówno powiedzenie Napoleona jak i spostrzeżenie Ksawerego Druckiego-Lubeckiego nie odbiegają od rzeczywistości. Wystarczy spytać pracownika, ile płaci na ZUS. Znaczna część odpowiada, że to nie ja płacę ZUS tylko pracodawca. Owszem, pracodawca płaci, ale najpierw zabierze pracownikowi jego pieniądze, a właściwie to nawet nie da mu do ręki tylko mu potrąci i zapłaci do ZUS-u, czy do Urzędu Skarbowego. W przypadku osób prowadzących działalność gospodarczą osoby te wiedzą jak wysokie płacą "składki" do ZUS-u i podatki, bo widzą te pieniądze, które przesyłają do tych organów.
Celem przedstawionego "Wolnorynkowego systemu podatkowego" jest jak najdalej idące uproszczenie podatków, bo podatnik jest żywicielem osób sprawujących funkcje państwowe a nie odwrotnie. Prosty system podatkowy jest po to, aby w zasadzie każdy podatnik zrozumiał i sam sobie obliczył podatki, bo państwo powinno być sługą wobec obywatela i pełnić funkcje pomocnicze, bo minister w tłumaczeniu na język polski to sługa, służący, lokaj.
Każdy podatek jest haniebny, nie tylko pogłówny, bo każdy podatek to nic innego jak przejęcie części zasobów prywatnych obywateli i to wcale nie małych, bo około 85%. To nic innego jak przywłaszczenie części majątku podatnika i jego rodziny. Pieniądze to przedmiot własności podatnika.
Jaskrawym przykładem przejęcia zasobów prywatnych były przymusowe dostawy zbóż, ziemniaków i zwierząt rzeźnych przez rolników. Ta forma poboru podatku rolnego została zniesiona za Gierka. Zniósł ten podatek, bo coraz większe rosło niezadowolenie wśród ludności wiejskiej. To samo, lub z nawiązką, odebrał w sposób ukryty. Rolnik żeby kupić cement, czy inne materiały budowlane, nawozy, maszyny czy narzędzia rolnicze, musiał mieć przydział lub talon, a dostał go wówczas jeśli oddał do punktu skupu produkty rolne. Ten sposób poboru podatku w naturze nie był już widoczny i nie wzbudzał niepokojów wśród ludności wiejskiej.
Jeśli chodzi o podatek majątkowy (katastralny) to jestem przeciwnikiem tego podatku, dlatego gdyż każdy majątek powstaje z pieniędzy uprzednio opodatkowanych chyba, że zostały skradzione. Jednak sprawy karne nie są przedmiotem moich rozważań.
Zaznaczam, że czekam na komentarze zwłaszcza odmienne w sprawie" Wolnorynkowego systemu podatkowego". Bliższe szczegóły w przedmiotowej sprawie przedstawię w formie projektu ustawy, co niebawem nastąpi.
Ireneusz Kasza
(28 czerwca 2004) http://www.kapitalizm.republika.pl/poglowny.html
1) Podstawą dobrze prosperującej gospodarki jest stosowanie się przez obywateli, a zwłaszcza przez władze, do - zgodnie z określeniem przez niżej podpisanego autora - najważniejszego imperatywu ekonomicznego "Nie kradnij!" w szerokim znaczeniu tego imperatywu i do praw naturalnych występujących w ekonomii. Ponieważ ekonomia jest wynikiem sumy ludzkiej działalności zmierzającej do polepszania przez człowieka swego bytu i bezpieczeństwa, to prawa te, pośrednio, są również wynikiem naturalnych i podstawowych cech człowieka, które tą działalnością kierują. Prawa stanowione, które, jeśli nie służą dobru ogółu, lecz tylko poszczególnym osobom lub grupom osób, są w kolizji z powyższym imperatywem.
2) Człowiek jest istotą twórczą, społeczną i naogół racjonalną:
a) Praca i inna ludzka działalność twórcza, które są źródłem bogactwa, są zgodne z twórczą naturą człowieka. Ten kto ogranicza lub w inny sposób przeszkadza ludziom w ich działalności wytwarzania dóbr, pośrednio okrada ich z części ich dóbr, hamuje rozwój gospodarczy, przyczynia się do bezrobocia i ludzkiej niedoli -. jest szkodnikiem gospodarczym.b) Jako istota społeczna człowiek wymienia dobra z innymi. Ten kto ogranicza lub w inny sposób przeszkadza w tej wymianie, która jest źródłem bogactwa, jest powodem strat dla innych ludzi i szkodzi gospodarce.c) Człowiek dąży do oszczędzania dostępnych mu środków, ze względu na ich ograniczoność w naturze. Stąd wynika prawo podaży i popytu. Również powodującym cudze straty i szkodnikiem gospodarczym jest ten, kto uniemożliwia lub ogranicza oszczędne gospodarowanie ludziom ich własnością poprzez przymuszanie ich do wchodzenia w konflikt ze wspomnianym prawem, a nawet i do szkodzenia innym. d) Kradzież w szeroko pojętym rozumieniu tego słowa jest tym bardziej szkodliwa dla ekonomii im powszechniejszym jest zjawiskiem. Odwrotnością kradzieży jest poszanowanie cudzej własności, które im powszechniejsza jest własność i jej poszanowanie, tym bardziej sprzyja to rozwojowi gospodarki. Stąd niezwykle istotne jest ścisłe określenie tego, co jest czyją własnością i formalne zabezpieczenie tej własności urzędowym dokumentem o niepodważalnej ważności.
Żadne prawo nie powinno zostać ustanowione bez uprzedniego zbadania czy nie wchodziłoby ono w konflikt z wyżej opisanymi zasadami i prawami naturalnymi ekonomii (chyba, żeby miało służyć dobru wszystkich obywateli, jak np w przypadku opodatkowania i wydatków na rzecz wojska, policji i systemu wymiaru sprawiedliwości). Gdyby taki konflikt miał mieć miejsce, projekt proponowanego prawa, jako niemoralnego, gospodarczo i społecznie szkodliwego, winien zostać odrzucony.
Również i w gospodarce prawa naturalne mają pierwszeństwo przed prawami stanowionymi przez ludzi.
Jan Michał Małek
Kwiecień 2002 http://www.kapitalizm.republika.pl/pafere/szkola.html
piątek, 27 listopada 2009
Grudzień
msciciel14therope (5 mies. temu) tak dlugo jak dlugo wladza bedzie przechodzic z ojca(mordercy) na syn tak dlugo przecietny polak bedzie"w d...bity".szkoda ze(i imie czego) jednych zdrodniarzy krytykuje sie 60 lat powojnie a o drugich chce sie zapomniec juz po 20 latach.gdzie moralne prawo bedace podstawa naszej cywilizacji?czyzby polacy byli naprawde tak oglupieni??i czy olewajac zbrodnie czerwonych mamy prawo krytykowac zbrodnie nazistow?
++++++++++++++++++++++++++++++++++
Gdynia 1970
Grudzień 1970 r. był bez wątpienia jednym z najważniejszych i zarazem najtragiczniejszych momentów w dziejach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - pisze Jerzy Eisler w wydanej właśnie książce, której fragment drukujemy. W trzydzieści lat później wciąż jednak nie wiemy nawet, ile osób wówczas zginęło. Oficjalna lista ofiar liczy 45 nazwisk, niektóre - niezweryfikowane - źródła mówią nawet o kilkuset zabitych. Nie udało się też ustalić, czy masakra grudniowa była efektem spisku przeciwko Władysławowi Gomułce i jaką rolę w tym wszystkim odegrała Moskwa. Jedno jest pewne - jak pisze Eisler - "jeśli można powiedzieć, iż "Solidarność" narodziła się w Sierpniu, to poczęta została w Grudniu".
Wczesnym rankiem (17 grudnia 1970 roku) w rejon stacji Gdynia-Stocznia nadjeżdżały kolejne pociągi przywożące coraz to nowe grupy pracowników. Mimo że przez dworcowe megafony, a od godziny 5.15 również przez ustawiony przy rondzie na zbiegu ulic Polskiej, Czechosłowackiej i Marchlewskiego wojskowy gigantofon o bardzo dużej mocy informowano, iż stocznia jest zamknięta, robotnicy zachęceni apelem Kociołka udawali się właśnie w tę stronę. Za pośrednictwem gigantofonu stojącego za żołnierzami przemawiał mjr Franciszek Ziemacki, który apelował o rozejście się i ostrzegał tłum przed zbliżaniem się do sprzętu wojskowego, gdyż wówczas żołnierze będą zmuszeni użyć broni.
Jednym z tych pociągów jechał wtedy do pracy Wojciech Szwoch. Uważał, że jako przedstawiciel kadry kierowniczej musi być w stoczni, skoro wicepremier wzywał do powrotu do pracy. Wspominał, że już od Redłowa przez megafony informowano, że stocznia jest zamknięta, ale nikt nie wysiadał. Gdy dojechał do stacji Gdynia-Stocznia, na peronie zgromadził się ogromny tłum. Według niego, większość z tych ludzi przygnała tu ciekawość. Nagle około 6.00 padł strzał z czołgu i Szwoch miał wrażenie, że "pociąg się zakołysał".
Blokadę umieszczono nie bezpośrednio przed bramą Stoczni im. Komuny Paryskiej, lecz w odległości prawie kilometra od niej, w miejscu zamkniętym z różnych stron, z którego w przypadku użycia broni przez wojsko i milicję ostrzelani ludzie nie bardzo mieliby gdzie uciekać. O 5.10 blokadę wojskową wzmocniło zresztą 140 kursantów z SPMO w Słupsku pod dowództwem ppłk. Stefana Losiaka. Milicjanci zablokowali zejścia z pomostu nad torami oraz ulicę Marchlewskiego prowadzącą w stronę śródmieścia Gdyni.
Mniej więcej w tym samym czasie niedaleko od blokady rozlokowała się ekipa telewizji z Gdańska. Było za ciemno, by filmować, więc tylko dźwiękowiec Włodzimierz Dębicki włączył magnetofon i nagrał dochodzące wtedy dźwięki. Materiał ten dopiero w dwadzieścia lat później Wojciech Jankowski mógł zaprezentować w filmie "Grudniowe taśmy". 17 XII 1970 roku ekipa ta filmowała na ulicach Gdyni z nadzieją, że nakręcony materiał wieczorem zostanie zaprezentowany w telewizji. Tak się jednak nie stało - film został "zaaresztowany" i prawie dwadzieścia lat przeleżał w MSW. Dopiero wiosną 1990 został zwrócony telewizji i wtedy też Jankowski mógł dokończyć swój wstrząsający dokument. Znalazło się w nim obok materiałów filmowych owo poruszające nagranie magnetofonowe z wczesnego ranka 17 grudnia w pobliżu stacji Gdynia-Stocznia. Wyraźnie słychać strzały: pojedyncze i seryjne, głos syren (prawdopodobnie karetek pogotowia), zapowiedzi z dworcowych megafonów oraz przejmujące skandowanie: "mordercy-mordercy!"
Kolejki tymczasem dowoziły coraz to nowych ludzi, którzy napierali na tłum i w ten sposób pierwsze szeregi, niezależnie od intencji tworzących je osób, systematycznie przybliżały się do czoła sił blokujących, przy czym milicjanci wycofali się za pozycje wojskowych. Ludzie przechodzili przez długi, drewniany pomost nad torami i peronami stacji Gdynia-Stocznia i kierowali się w stronę wiaduktu, za którym stały siły porządkowe. "Był jeszcze ciemny, wczesny zimowy poranek, w okolicy wiaduktu słabo oświetlony teren - wszystko to powodowało, że większość zgromadzonych nie dostrzegała grozy rozmieszczonych wozów bojowych, w tym czołgów. Zgromadzeni na wiadukcie napierali na utworzoną z żołnierzy tyralierę blokującą wyjścia poza wiadukt. Za kordonem żołnierzy, na wysokości wysepki ronda stał wyraźnie widoczny samochód opancerzony typu >> Topas<< , a za nim u wylotu ulicy Czechosłowackiej duża grupa milicjantów w kaskach i z tarczami. Skrzydła tego ugrupowania stanowiły rozmieszczone na ul. Marchlewskiego i Polskiej wozy bojowe z wojskiem".
W pewnym momencie przed stanowiska ogniowe wyszedł dowódca 32. pz ppłk Władysław Łomot i dowódca 3. batalionu tego pułku kpt. Zdzisław Wardak. Dowódca pułku wołał: "Ludzie zatrzymajcie się, co robicie, dalej iść nie wolno, bo w celu zatrzymania użyjemy broni". Tłum dalej jednak napierał na wojsko. Na czoło wysuwali się swoiści "harcownicy" - młodzi ludzie, którzy obrażali żołnierzy, a nawet rzucali w nich kamieniami. O godz. 5.50 ppłk Łomot wydał rozkaz oddania strzału z armaty czołgowej w powietrze. Poskutkowało to na krótko. Zaszokowani i po części przerażeni ludzie wycofali się około 20 metrów, ale po chwili ponownie zaczęli zbliżać się do żołnierzy. W tej sytuacji ppłk Łomot wydał rozkaz "strzelać w górę z karabinów maszynowych czołgów oraz broni strzeleckiej w powietrze. Widok wystrzeliwanych w powietrze pocisków nie powstrzymał jednak tłumu". Ludzie, naciskani od tyłu, nie mogli zawrócić, a zapewne też nie za bardzo mieli na to ochotę. Ppłk Łomot "podał rozkaz do oddania ognia salwą zaporową w bruk".
Gwoli prawdy dodać należy, że istniała możliwość wycofania się na ulicę Czerwonych Kosynierów (dziś Morska). Szwoch zapamiętał "iskierki na filarze" wywoływane przez rykoszety. Gdy rozległy się strzały, widział też z daleka padających ludzi. W tym momencie zwróciło się do niego dwóch młodych mężczyzn: "Kierowniku, co robimy?" Wraz z tymi pracownikami wycofał się na ulicę Czerwonych Kosynierów, skąd okrężną drogą wrócił do domu. W tym czasie słuchacze SPMO ze Słupska próbowali rozproszyć zgromadzonych na pomoście i peronie, ale ponieważ przewaga liczebna była po stronie wzburzonego tłumu, zostali zmuszeni do odwrotu. Wycofując się, strzelali z broni osobistej, raniąc kilka osób.
Dopiero o godzinie 6.05 w związku "z dużym natłokiem" na peronie Gdynia-Stocznia i "usiłowaniem dostania się na teren stoczni przez osoby postronne" - w porozumieniu z Bejmem - zadecydowano, by pociągi z Gdańska kończyły bieg w Gdyni. Z kolei o 7.08 Bejm nakazał, by pociągi z Gdańska kończyły trasę w Sopocie, a po 8.00 zawracały one już nawet we Wrzeszczu. Również dopiero o 6.45 zatrzymano ruch kolejki dojazdowej od strony Wejherowa na stacji Gdynia-Chylonia.
To, co rozegrało się wówczas w Gdyni, było najczarniejszą z czarnych kart Grudnia. To nie była obrona sił porządkowych przed "rozwydrzonym tłumem", jak w dokumentach partyjnych, wojskowych i MSW tłumaczono użycie broni palnej wcześniej w Gdańsku, a także potem w Szczecinie i Elblągu. To było strzelanie do bezbronnego tłumu. Nawet jeżeli na czoło tego tłumu wysunęli się "harcownicy", którzy prowokowali siły milicyjno-wojskowe: wznosili wrogie i obelżywe okrzyki pod ich adresem i rzucali w ich stronę kamieniami, to nie ma żadnego usprawiedliwienia dla ostrzelania z karabinów maszynowych tłumu ludzi, z których zdecydowana większość udawała się do pracy. Jest więc zrozumiałe, że tragedia w pobliżu stacji kolejowej do dziś wywołuje wśród mieszkańców Gdyni szczególnie żywe emocje, co w niektórych relacjach może prowadzić nawet do zafałszowania rzeczywistego obrazu wydarzeń. Można więc czasem spotkać się ze wstrząsającymi relacjami nie znajdującymi potwierdzenia w innych przekazach źródłowych, choćby o kobiecie w ciąży zabitej wtedy na pomoście.
Oddajmy jednak głos naocznym świadkom. Gdy rozległy się strzały, "padać zaczęli nie ci w pierwszych szeregach, lecz z dalszych, bo oni strzelali w bruk, pociski odbijały się od kocich łbów i straszliwie raziły, bo najgorszy jest właśnie rykoszet, powoduje największe rany. Koło mnie - wspominał później Stanisław Kodzik - dostał jeden w krtań, a drugi w nogę".
Ostrzelani ludzie rzucili się do ucieczki; wokół rozgrywały się prawdziwie dantejskie sceny. Wojciech Drożak wspominał kobietę około 40-letnią trafioną odpryskami. "Wyglądała strasznie. Twarz zmasakrowana, nosa, oczu nie było widać, no strzępy, strzępy twarzy; żyła jeszcze, widok był straszny". W chwilę potem, gdy uciekał w stronę pomostu, zauważył, że "została ranna kobieta w ciąży, również w twarz. Widziałem bardzo dobrze, byłem przy niej, że miała cały policzek, oko, okolice nosa poszarpane. Była w zaawansowanej ciąży, a stało się to na pierwszych stopniach prowadzących na pomost, patrząc od strony stoczni". Z kolei Stanisław Stenka, który został wówczas postrzelony w nogę, mówił po latach: "Wydaje mi się, że ten strzał musiał się odbić o słup betonowy, który znajdował się w pobliżu, bo był tłok i stało się to w tłumie. Bałem się nawet krzyczeć, prosić o pomoc, bo... dziwiłem się, jak to możliwe, że można zostać postrzelonym w takim tłoku. Na jednej nodze doskakałem do wiaduktu [...] krzyknąłem do jednej kobiety, żeby mnie podtrzymała. Ona na widok krwi krzyknęła przerażona i wtedy wzięli mnie mężczyźni, zanieśli na drugą stronę, na ul. Czerwonych Kosynierów, wsadzili mnie do samochodu".
Także Jacek Węglarz został wtedy ranny w nogi. Po latach opowiadał, że w pierwszej chwili bólu nawet nie poczuł, "tylko gorąco mi się strasznie zrobiło, obróciłem się wokół swojej osi i upadłem na ulicę. To nie były przelewki, słyszę, że pociski koło głowy świstają, więc podniosłem się na tej nodze, podskoczyłem do barierki, złapałem się jej, spojrzałem na nogę - widzę, że noga wisi wykręcona tak jakoś niesamowicie, krew się leje - zacząłem krzyczeć. Dwóch kolegów do mnie podskoczyło, wzięli mnie pod pachy, ściągnęli pod płot. Jeden zdjął mi szalik i związał nim nogę. Żadnej komunikacji nie było, żadnych karetek ani samochodów, więc nas układali pod płotem. Nadjechała jakaś nyska czy żuk, ten tłum ludzi zatrzymał tę nyskę, żeby nas zabrać do szpitala. [...] Naładowali nas tam, poukładali tak jak śledzie, jednego na drugim, żeby jak najwięcej weszło, jeden drugiego okrwawił. Było nas dziesięciu albo nawet ponad dziesięć osób w tej nysce".
Ogień przy stacji Gdynia-Stocznia otworzyli żołnierze 32. pz. Opierając się na materiałach archiwalnych, pochodzących ze zbiorów wojskowych, Edward Jan Nalepa stwierdził, że "po dojściu tłumu do rubieży bezpieczeństwa dowódca 32. pz wspólnie z dowódcą 3. batalionu tego pułku wyszli na stanowiska ogniowe i wezwali manifestantów do zatrzymania się. Padło ostrzeżenie: >> Nie zbliżać się, bo wojsko będzie strzelać!<< . Nie dało to żadnego rezultatu. W tej sytuacji dowódca 32. pz, działając zgodnie z uprzednio otrzymanym rozkazem zastępcy dowódcy MW do spraw Obrony Wybrzeża gen. bryg. Henryka Rzepkowskiego, o godzinie 5.50 17 grudnia 1970 roku wydał dowódcy rozlokowanej za bramami stoczni 7. kpcz rozkaz do oddania strzałów ostrzegawczych - kilku długich serii z km pociskami świetlnymi oraz wystrzału armatniego z czołgu".
Fragment ten wymaga kilku zdań uzupełnienia i komentarza. Przede wszystkim należy przypomnieć, że wojsko nie było rozlokowane "za bramami stoczni", lecz 900 metrów przed bramą Stoczni im. Komuny Paryskiej. Po drugie trzeba też przypomnieć, iż dowódcą 32. pz był wówczas ppłk Łomot i że po oddaniu pierwszych strzałów znalazł się w stanie kompletnego szoku, przejściowo tracąc nawet zdolność dowodzenia podległymi mu żołnierzami. Trzecie uzupełnienie jest następujące: otóż wystrzał z czołgu - zdaniem części obserwatorów i badaczy - będący w istocie sygnałem do otworzenia ognia, oddany został w kierunku wzgórz morenowych ostrym nabojem, którego jednak nie odnaleziono. Po czwarte, 17 grudnia w Gdyni system dowodzenia wojskiem, od samego początku kryzysu niejasny i niejednolity, uległ dalszemu skomplikowaniu. Oto bowiem w dowództwie MW znajdowały się rozwinięte: część stanowiska dowodzenia gen. Korczyńskiego, który o godzinie 9.00 objął dowodzenie całością sił porządkowych w Gdyni, wysunięte stanowisko dowodzenia gen. Antosa, który dotarł tam helikopterem o 6.58 i do przybycia gen. Korczyńskiego dowodził całością sił używanych w mieście, wysunięte stanowisko dowodzenia KWMO i SB w Gdańsku oraz część stanowiska dowodzenia KM MO w Gdyni, którymi kierował przybyły przed godziną 8 gen. Szlachcic. Nie można przy tym zapominać, że w tym samym czasie na tym terenie działał także dowódca MW wiceadmirał Janczyszyn. Wszyscy ci ludzie wydawali rozkazy, które nierzadko były wzajemnie sprzeczne. A gdy się jeszcze doda dyrektywy płynące z Warszawy od Gomułki i Cyrankiewicza, ale również od Moczara i Jaruzelskiego oraz decyzje podejmowane w Trójmieście przez Kliszkę, Kociołka i innych działaczy, w tym i lokalnych (np. Karkoszkę) oraz rozkazy wydawane przez działającego na tym terenie gen. Chochę, to obraz chaosu decyzyjnego będzie jeszcze pełniejszy.
Chaos ten nie pozostawał bez wpływu na ogrom ofiar i gwałtowność rozgrywających się wydarzeń. Gdy jedni chcieli "gasić" i lać oliwę na wzburzoną wodę, inni na tę oliwę rzucali ogień. Nadal nie wiadomo, na ile chaos ten był spontaniczny i wynikał ze skrajnego napięcia, błędnego odczytania istoty robotniczych protestów, niekompetencji i braku wyobraźni, na ile zaś był efektem świadomej manipulacji informacjami i konsekwencją kroków podejmowanych przez tych działaczy, dla których opanowanie gwałtownie rozwijającej się rewolty stało się sprawą drugorzędną. W nieporównanie większym stopniu pochłaniały ich zakulisowe rozgrywki polityczne, które już niedługo miały doprowadzić do gruntownych zmian na najwyższych szczeblach władzy. Niezależnie od tego wszystkiego, nie ulega wątpliwości, że organizacyjny i decyzyjny chaos, jaki panował wówczas w kraju, niezwykle utrudnia dziś odtworzenie przebiegu grudniowego dramatu.
Jeszcze jedno wymaga wyjaśnienia: dlaczego wojsko za każdą cenę (nawet za cenę strzelania do bezbronnego tłumu) było zdecydowane nie dopuścić ludzi do czołgów i transporterów opancerzonych? Otóż zgodnie z koncepcjami użycia wojska w walkach ulicznych wypracowanymi jeszcze przed wojną przez Stefana Roweckiego - późniejszego dowódcę Armii Krajowej, powinno ono być używane w taki sposób i w takiej skali, żeby samą swoją obecnością paraliżowało działania demonstrantów. Zresztą w chwili pojawienia się żołnierzy na ulicach, to ich dowódcy, a nie szefowie policji mieli dowodzić ogółem sił porządkowych. Wreszcie sprawa może najważniejsza. W przypadku użycia przez wojsko ciężkiego sprzętu w żadnym razie nie można było dopuścić do tego, by dostał się on w ręce demonstrantów. Opanowanie czołgu lub transportera opancerzonego byłoby bowiem przez nich postrzegane jako ich wielki sukces (jak stało się to np. 15 grudnia w Gdańsku) i miało duże znaczenie psychologiczne.
Znacznie ważniejszy jednak mógłby być fakt wykorzystania "zdobytego" czołgu lub transportera w kolejnych walkach ulicznych. Tak więc o ile wyprowadzenie ciężkiego sprzętu na ulice miast w grudniu 1970 roku było bardzo poważnym błędem o daleko idących, tragicznych konsekwencjach, o tyle jego obrona przed tłumem była wręcz koniecznością.
W Gdyni tymczasem toczyły się niezwykle gwałtowne walki uliczne. Po ulicach jeździły milicyjne samochody, z których wystrzeliwano petardy i granaty łzawiące. Nad miastem krążyły śmigłowce, z których zrzucano środki chemiczne służące do rozpraszania tłumu, a - wedle niektórych relacji - strzelano też do demonstrantów. Jak już wspomniałem, jest to kwestia nader delikatna i trudna do wyjaśnienia. W żadnym ze znanych mi dokumentów nie ma na ten temat ani słowa, choć wielokrotnie jest mowa o zrzucaniu ze śmigłowców środków chemicznych. Nawiasem mówiąc, z tym sposobem rozpraszania tłumów łączyła się pewna niedogodność, zdarzyło się bowiem parę razy, że ze względu na dość silny wiatr i brak precyzji w zrzucaniu środków chemicznych w wyniku ich użycia przede wszystkim ucierpieli milicjanci.
W Gdyni zrzucające petardy i gazy łzawiące helikoptery po raz pierwszy zostały użyte o godzinie 6.35 w celu rozproszenia tłumu w rejonie pomostu na przystanku Gdynia-Stocznia. Jest to niezwykle ważna informacja, gdyż jednym z argumentów jakoby wykluczającym strzelanie ze śmigłowców miał być brak urządzeń pozwalających wykorzystywać je do tego celu w nocy. A przecież 17 grudnia o tej porze było jeszcze zupełnie ciemno. Bywa też wysuwany argument, że w owym czasie polskie śmigłowce były nie uzbrojone i nie można było z nich strzelać. Sam wysłuchałem takiego wytłumaczenia 17 XII 1990 roku w przerwie obrad naukowego sympozjum "Wojsko Polskie w wydarzeniach grudniowych 1970 roku". Rozmawialiśmy wtedy w gronie historyków i wyższych wojskowych, z których jeden (niestety nie pamiętam, kto to był) stwierdził: "Przecież Mi-2 jest nie uzbrojony, jak więc z niego strzelać?" I wówczas uczestniczący w rozmowie gen. Wejner odparł: "Jak to jak? Otworzyć drzwi, usiąść i można z kałasznikowa strzelać". Widać było, że wypowiedź ta zaskoczyła i może nawet nieco zgorszyła niektórych wojskowych uczestników tej dyskusji. "No tak, w ten sposób byłoby to teoretycznie możliwe" - skomentował ten sam, który chwilę wcześniej uważał strzelanie z Mi-2 za praktycznie wykluczone. Nawiasem mówiąc, bardzo trudno byłoby strzelać z tego typu śmigłowca celnie. Nie można więc w żadnym razie mówić o snajperach strzelających do ludzi, ale najwyżej o ostrzeliwaniu ogniem ciągłym demonstrantów i w sumie przypadkowych ofiarach.
Wcale nie dziwię się, że żaden z przesłuchiwanych pilotów użytych na Wybrzeżu śmigłowców nie potwierdził faktu strzelania z prowadzonej przez siebie maszyny. Ale jak ustosunkować się do relacji, których autorzy z całą odpowiedzialnością potwierdzają jednak fakt strzelania z helikopterów do ludzi, i to w kilku miejscach w Gdyni.
Mimo upływu trzydziestu lat niestety aktualne pozostają słowa zapisane 23 XII 1970 roku przez wracającego z Gdańska do Warszawy Zygmunta Mycielskiego: "Na razie ludzie tu niemal szeptem powtarzają, że z helikopterów ostrzeliwano ludność Stoczni Gdańskiej czy Szczecińskiej. Nieprawdopodobne jest, że takich wiadomości nie można potwierdzić, żyjąc w tym samym kraju, widząc ludzi, którzy przecie jeżdżą z Gdyni i Szczecina do Warszawy i vice versa".
Pewną wskazówką, że jednak rzeczywiście strzelano ze śmigłowców, może być moja własna "przygoda z cenzurą" z 1987 roku. Gdy napisałem wówczas na temat 17 grudnia w Gdyni: "Nad miastem krążyły helikoptery, z których rzucano w tłum petardy, a - według niektórych relacji - także strzelano do demonstrantów", to wyróżniony fragment cenzura "zdjęła", zaznaczając ingerencję okrągłym nawiasem. Wiadomo zaś skądinąd, że "zdejmowała" ona w PRL i takie "kłamstwa" jak informację o tym, że polskich oficerów w Katyniu zamordowali funkcjonariusze NKWD.
Warto natomiast przypomnieć, że we wtorek nad płonącym gmachem KW w Gdańsku latał śmigłowcem Kliszko, a dwa dni później zrewoltowane centrum Gdyni obserwował z góry gen. Korczyński - i jak to obrazowo ujął Jakub Kopeć - "mógł był własnoręcznie zrzucać z helikoptera granaty wprost we wzburzony tłum na centralnym placu Gdyni". Prowadzący akurat ten śmigłowiec pilot Trzeciak zeznał po latach, że generał rzucał petardy i świece dymne nawet "celniej aniżeli milicjanci".
Spotkałem się zresztą z opinią, że to jakoby sam gen. Korczyński strzelał ze śmigłowca. Co innego jest jednak w tym przypadku ważniejsze. Otóż Kostikow wspominał o tym, jak na Kreml napływały różne niepokojące wiadomości z Polski. Wśród nich była i ta dotycząca gen. Korczyńskiego, który "latał nad tłumem demonstrantów helikopterem - donoszono - i sam strzelał w tłum z karabinu maszynowego. Co z tego, że po latach wiem, iż to nieprawda. Kto wtedy na gorąco mógł sprawdzać takie informacje". Jak widać, niektórzy "polscy towarzysze" (niestety nie wiadomo, którzy) bardzo starali się wówczas, by przekazano do Moskwy jak najczarniejszy obraz wydarzeń, nawet za cenę podawania nieprawdziwych informacji. Trudno się więc dziwić, że w kierownictwie radzieckim zaczęto poważnie zastanawiać się nad tym, czy "ktoś tam dolewa oliwy do ognia".
Przez cały czas w mieście trwały starcia uliczne, a karetki pogotowia, taksówki i przygodne samochody niemal bez przerwy odwoziły rannych do zapełniających się z minuty na minutę szpitali. Komandor Adam Kunert jako dyżurny lekarz pogotowia o 6.00 rano został wezwany do rodzącej kobiety, która mieszkała w baraku w pobliżu wiaduktu. "Wsadziliśmy rodzącą do karetki, wraz z nią wepchnięto tylu rannych, ilu się dało. Karetka odjechała, mnie zatrzymano, żądając, abym udzielił pomocy innym rannym. Na skraju jezdni, tuż przy spadku nasypu, leżał mężczyzna z rozerwanym oczodołem: był to już ewidentny trup. Podprowadzono mnie do innego, silnie krwawiącego, z przestrzałem klatki piersiowej. Nie miałem dosłownie nic mogącego służyć jako opatrunek. Powiedziałem, że potrzebny podkoszulek. Ktoś się rozebrał i podkoszulek podał. Założyłem zaciskowy, prowizoryczny opatrunek, wsadzono nas z rannym do taksówki, pojechaliśmy do szpitala. W drodze robiłem rannemu tamponadę, nie udało mi się jednak dowieźć go żywego do szpitala".
Z kolei Henryka Halmann, pielęgniarka w Szpitalu Miejskim w Gdyni, która w nocy ze środy na czwartek miała dyżur, tak wspominała tamte chwile: "To było naprawdę coś okropnego. [...] myśmy nie czekali na wózek, myśmy na operacyjną, na drugie piętro na rękach nosili. Wszyscy - lekarze, pielęgniarki, palacze - kto był. Boże kochany! Ilu takich, cośmy donieśli, nie było już po co dawać na stół... I tam pod salą pokotem leżeli. Były też takie wypadki, że się doszło do samochodu, otwiera się drzwi - a tu trup leży. [...] Przez cały czas wejście do szpitala pilnowane było przez asystujących portierce palaczy, bo co i rusz milicja próbowała dostać się do środka. Raz nawet się wdarli i krzyczeli: "My was skurwysyny wymordujemy! Wy buntowników ratujecie! ".
Jerzy Eisler16 grudnia 2000 roku
kontakt z nami:
info@videofact.com
VideoFact polska strona
All rights reserved. VideoFact © 1999, 2000
środa, 25 listopada 2009
( ) УСПОКOЙТЕС, ЕТО НА ДОЛГО
Tak naprawdę to mur obalił Ronald Reagan. Bez jego konsekwentnej polityki stałby pewnie w Berlinie do dzisiaj. Ci wszyscy, którzy wynoszą zasługi Wałęsy, papieża, Solidarności i innych, powinni wiedzieć, że takie decyzje nigdy nie podejmują się same. Nie biorą się też ze wzniosłych słów, w jakie ubierają je politycy. Ich przyczyną są zawsze sytuacje bezwyjściowe, tarapaty, w jakie wpadają politycy przypierani plecami do muru przez innych polityków. Gorbaczow stał na czele supermocarstwa, które się rozpadało, trzeszczało w zawiasach i dlatego musiał wywijać takie piruety, do jakich przygrywał mu Reagan...
Poor Gorbi nie miał innego wyjścia. Spadek cen ropy naftowej (7 dolarów za baryłkę) oraz kursu dolara (1 $ - 1,25 DM) powalił sowiecką gospodarkę na deski. Dochód narodowy imperium zmniejszył się w ciągu paru lat o 80 procent i nadal nie widać było światełka na końcu (ani tym bardziej końca) tunelu. W drugiej połowie lat 80. ZSRR pogrążał się w coraz większym maraźmie i stał w obliczu klęski głodowej. Nawet w moskiewskich hotelach zaczęto wydawać śniadania o jedną godzinę wcześniej, żeby zaoszczędzić żywności dla turystów z Zachodu.
Brakowało wszystkiego i wszystko się waliło. Niezwyciężona flota rdzewiała w portach, wybuchały reaktory, żołnierze chodzili głodni, nie było pieniędzy na zbrojenia i podbój kosmosu, ani tym bardziej na utrzymywanie niewydajnych kolonii w Europie Wschodniej...
To nie Wałęsa i Solidarność, nie Gorbaczow i nie demonstranci z Lipska doprowadzili do upadku mur w Berlinie. Zrobił to wykpiwany przez wszystkich satyryków na Wschodzie i Zachodzie Europy hollywoodzki cowboy i aktor Ronald Reagan, który pociągał za sznurki.
Oczywiście miał takie. Za najważniejszy uznać należy pewnego pułkownika KGB, o którego istnieniu do niedawna nikt prawie nie słyszał. Nawet jego koledzy z podmoskiewskiej centrali dowiedzieli się o tym, co zrobił, kiedy było za późno.
Jego tożsamość ujawnił niedawno wywiad francuski. Nazywał się Władimir Wietrow. Wychowany w kołchozie, klasyczny homo sovieticus, który z własnej inicjatywy zaofiarował współpracę Francuzom, pracował dla nich pod kryptonimem Farewell.
Był nietypowym agentem. Miał gest i nie chciał słyszeć o wynagrodzeniu. Przekazywał francuskiemu kontrwywiadowi DST - Direction de la Surveillance du Territoire - objęte ścisłą tajemnicą dokumenty nieodpłatnie. Chyba w całej historii zimnej wojny nie było tańszego agenta. Brał tylko prezenty. Najczęściej drobiazgi. Zachodnie papierosy, zapalniczki, eleganckie szaliki. Przez wszystkie lata przyjął ich za nie więcej niż 100 000 dolarów. Gustował we francuskich koniakach i szkockiej whisky, zamawiał też (sztuczne) futra z Paryża dla żony i dla kochanki, tłumaczki w KGB, którą potem ciężko poranił próbując po pijanemu poderżnąć jej gardło.
Miał słowiańską duszę i kierował się emocjami romantycznych bohaterów Schillera. Wpadał w różne skrajności. Szpiegował z przekonania. Całymi latami fotografował wszystkie dokumenty, które przechodziły przez jego biurko koordynatora sowieckiego wywiadu wojskowego i przekazywał je agentowi DST w Moskwie. Tajne materiały trafiały za pośrednictwem Mitteranda do Reagana, który nazwał później Wietrowa najważniejszym agentem XX wieku.
Bez Farewella nie doszłoby zapewne do upadku muru i komunizmu. Reagan nigdy nie odważyłby się rozegrać swojej brawurowej karty z Gwiezdnymi Wojnami, gdyby nie miał w rękawie takiego asa jak Farewell. Dzięki niemu posiadał absolutną wiedzę o tym, co wiedzą i czego nie wiedzą Rosjanie…
Wietrow był frustratem i alkoholikiem. Nienawidził ZSRR, mimo że zawdzięczał mu wszystko - karierę sportową (był mistrzem ZSRR w sprincie), awans społeczny, znajomość języków i błyskotliwą karierę w KGB. Miłość do matuszki Rassiji przerodziła się jednak w gwałtowną niechęć, kiedy jako agent przyjechał po raz pierwszy na Zachód. Zakochał się we Francji, w której imponowało mu wszystko. Dobre życie, wolność słowa, białe pieczywo i świeże mleko w sklepach. Przez wiele lat organizował tam siatkę szpiegowską.
Agenci KGB i DST dobrze wiedzieli, kto dla kogo szpieguje. Niekiedy ich stosunki były prawie przyjacielskie. Jeden z szefów DST pomógł Farewellowi, kiedy po pijanemu wjechał samochodem z ambasady w latarnię. Wietrow wpadł w panikę. Bał się przyjazdu francuskiej policji i zadzwonił do "zaprzyjaźnionego kolegi" o trzeciej nad ranem błagając o pomoc. Za kraksę mógł zapłacić zesłaniem na Syberię. Sprawę udało się zatuszować. W ciągu paru godzin samochód został doprowadzony do stanu idealnego w zaprzyjaźnionym warsztacie. Wzruszony do łez Farewell przysięgał parę razy swojemu zbawcy, że się odwdzięczy.
Na początku lat 70. odwołano go z Paryża do podmoskiewskiej centrali KGB. Poczuł się odstawiony na boczny tor i wpadł w depresję. Musiał sam jeździć moskwiczem i nie dostał nawet przydziału na szofera. Do tego doszły problemy z żoną. Chciała odejść od innego. Była to być może główna przyczyna, dla której zaczął mścić się na swoich szefach z KGB.
Postanowił doprowadzić ZSRR do upadku, co też zrobił. KGB dobrał mu się do skóry dopiero pod koniec lat 80. Do dzisiaj zachowały się protokoły przesłuchań Farewella, który właśnie w ten sposób przedstawiał swoje cele - jako rewanż i prywatną wojnę z ZSRR.
Zdekonspirował dla Francuzów całą siatkę agentów KGB na Zachodzie. Przekazywał im tak dużo tajnych dokumentów, że nie nadążali z tłumaczeniami. Początkowo podejrzewali, że jest podstawionym przez KGB prowokatorem, ale to, co znaleźli w papierach, przeszło ich najśmielsze oczekiwania.
Po ich przeanalizowaniu otrzymali prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. ZSRR pozostawał dużo dalej w tyle w technologiach wojskowych, niż zakładali. Na przełomie lat 70. i 80. nie prowadzono tam prawie żadnych badań naukowych. Rosjanie nie mieli nic własnego. Nie stać ich było na to. Wszystko, czym dysponowali, było kradzione w laboratoriach na Zachodzie.
Reagan mógł bawić się z nimi, ponieważ miał wgląd w ich tajemnice. Wiedział, co mają, a czego nie. Poza tym od połowy lat 80. podrzucał im trefne technologie z błędami, np. związane z rozpoznaniem sił powietrznych napastnika, o których z góry było wiadomo, że na polu walki zawiodą.
W świetle tego, co udało się dokonać sfrustrowanemu pułkownikowi KGB, bledną wszystkie zasługi Wałęsy, Solidarności i pokojowych demonstrantów z Lipska.
Farewella skazano na karę śmierci w 1987 r. Wyrok wykonany został w jednym z obozów GUŁagu na Syberii.
http://waldburg.salon24.pl/
wtorek, 24 listopada 2009
liber*soc*lichwa - krótki kurs
W gospodarce liberalnego socjalizmu produkcja wzrasta średnio o 5% rocznie. W podobny sposób wzrastają ceny, czyli inflacja. W wolnym kraju o gospodarce konkurencyjnej wzrost produkcji przekładałby się na spadek cen towarów i usług, który z kolei oznaczałby wzrost wartości wynagrodzenia każdego ciężko pracującego mieszkańca. W socjalizmie, nadwyżkę produkcji a nawet więcej zagarnia centralnie regulowany sektor bankowości. Dokonuje się tego wpuszczając na rynek pusty pieniądz w formie kredytu, a cały mechanizm jest oparty o zagwarantowany przez socjalistyczne państwo prawny przywilej. Wzrost bogactwa bogaci jedynie marksizującą oligarchię finansową. Zwykły pracownik ma szczęście jeśli wzrost płac pokryje stratę jaką poniósł na skutek inflacji, o globalnej nadwyżce produkcji może zapomnieć.
Co roku także marksistowska oligarchia zadłuża skarb państwa na kwotę wynoszącą średnio również 5% globalnej produkcji (PKB). Z roku na rok dług rządu, czyli tzw. dług publiczny wzrasta. Obecnie jego wartość dochodzi do ok. 50% całej rocznej produkcji. Zadłużenie Polski odziedziczone po komunistycznej dyktaturze PRL jest śmiesznie małe w porównaniu z długiem jaki funduje Polakom oligarchia socjalliberalnej III RP. Długi PRL to mniej niż 30% obecnych należności skarbu państwa. Dla jasności trzeba pokreślić że dług publiczny to dług jaki my podatnicy jesteśmy winni innym państwom i instytucjom finansowym. Gdyby III PR upadła a socjalistyczna oligarchia uciekła z walizkami pieniędzy, to do nas przyszliby wierzyciele z żądaniem zapłaty zaciągniętych na rzecz rządu pożyczek. Co gorsza czas spłaty niektórych zobowiązań sięga 50 lat w przyszłość, co oznacza że nawet dzieci współczesnych dzieci będą musiały spłacać to co przejada obecna postkomunistyczna tyrania.
Poziom zadłużenia, sposób gospodarowania pozyskanymi w taki sposób pieniędzmi jest niczym w porównaniu z finansowym mechanizmem stojących za publicznym długiem i zbudowanej na jego fundamentach machinie wyprowadzania (kradzieży) publicznych pieniędzy pochodzących z podatków. Cała socjalliberalna gospodarka jest ekonomią lichwy, w której marksizujący lichwiarz nie robi nic po za korzystaniem z prawnego monopolu i nastawianiem prywatnej kieszenie pod strumień publicznych pieniędzy. Rdzeniem systemu jest Bank Centralny, który kontroluje pieniądz mimo że sam nie jest przez nikogo kontrolowany. Prawodawstwo socjalistycznego systemu regulowanej bankowości oraz nadzór Banku Centralnego pozwala bankom kreować pusty pieniądz z niczego, banki przy tym nigdy nie mogą zbankrutować i kiedy chcą mogą pożyczać po preferencyjnej cenie pusty świeżo wydrukowany pieniądz z Banku Centralnego. Masa pustego pieniądza wypuszczanego do gospodarki wynosi ok. tyle ile osiąga wzrost produkcji (PKB) oraz wzrost cen (inflacja). Następnie pusty pieniądz, kosztujący tyle ile kosztuje dodanie zer do elektronicznego konta, jest pożyczany przez rząd i inne ośrodki władzy - marksistowskiej oligarchii, np. samorządy i przedsiębiorstwa państwowe. Masa długu zaciąganego rocznie przez państwo osiąga średnio tyle ile wynosi roczny wzrost produkcji. Resztę pustego długu banki muszą upchnąć w sektorze prywatnym. Następnie państwo co roku musi płacić odsetki od zaciągniętego długu w wysokości ok. 5 % rocznie. Zadłużenie cały czas jest zwiększane co oznacza że odsetki płacone co roku oligarchii finansowej też rosną. Ostatecznie odsetki płacone są z pieniędzy podatników.
Wepchnięcie po uszy wspólnej kasy w lichwę nazywane jest zgrabnie długiem publicznym. Znamienne jest że całe tabuny utytułowanych ekonomistów, którzy jeszcze niedawno wychwalali marksizm leninizm i wypisywali bzdury o kapitalistycznym wyzysku, dzisiaj z ogromnym zapałem wmawia wszystkim że dług jest dobry. Według oficjalnej propagandy zadłużanie się, w tym zadłużanie państwa jest dobre, a jak nie ma za co spłacić odsetek od zaciągniętego długu to najlepszym rozwiązaniem jest dalsze (!) zadłużanie się. Koszt lichwy jaki musi dźwigać budżet państwa określany jest eufemistycznie obsługą długu. Co znamienne obsługa długu jest z kolei tzw. sztywną częścią budżetu, czyli tą częścią wydatków które zawsze trzeba ponieść niezależnie od sytuacji gospodarczej kraju. A sztywne wydatki budżetowe i ich zastraszająca wielkość to mantra powtarzana zawsze kiedy wybucha powszechnie niezadowolenie z gigantycznych podatków i znowu trzeba ciemnym socjalistycznym poddanym wytłumaczyć że tak ma być i koniec.
Najkrócej i najprościej ujmując socjalistyczna gospodarka oparta na lichwie wygląda tak: Bank Centralny drukuje pusty pieniądz. Pusty pieniądz jest pożyczany po preferencyjnej cenie bankom prywatnym. Banki prywatne pożyczają następnie ten sam pusty pieniądz państwu, ale oczywiście za wyższą cenę. Co roku od pustego pieniądza wydrukowanego w Banku Centralnym i wykreowanego na elektronicznych kontach banków prywatnych, podatnik płaci odsetki. Odsetki trafiają w większości do kieszeni marksizującej oligarchii finansowej. Co roku banki pożyczają coraz więcej pustych pieniędzy państwu, co roku odsetki jakie płaci podatnik są coraz większe. Marksistowska oligarchia finansowa nie musi robić dosłownie nic, wystarczy że trzyma w garście niedemokratyczny Bank Centralny, posiada prawny monopol, pośredniczy w przelewaniu mas pustego pieniądza i liczy zyski z lichwy.
Cały oszukańczy system jawnej grabieży rodzi jedno pytanie, którego nie wolno na głos zadawać (pytanie retoryczne rzecz jasna): Dlaczego rząd korzysta z pośrednictwa banków prywatnych przy drukowaniu pieniądza? Dlaczego każe płacić podatnikom za pośrednictwo banków prywatnych? Dlaczego, skoro już koniecznie chce kreować pusty pieniądz, nie może tego zrobić sam, bez tworzenie długu publicznego, bez płacenie gigantycznych odsetek, bez rozdymania sztywnych wydatków budżetowych, itd.?
????????????????
republikan (12:50)
Bardzo dobry tekst. Cała prawda o bankowej elicie. Polecam ...
... filmik: http://www.zeitgeistmovie.com/ Możesz go też znaleźć w częściach na youtube. Pozdrawiam ..
+++++++++++
http://republikan.blog.onet.pl/Socjalistyczna-gospodarka-lich,2,ID239446621,n
38.Rzesza europejska zagrożeniem dla dalszego bytu Polski.
niedziela, 22 listopada 2009
PL: moralny i polityczny AIDS
http://widnokregi.salon24.pl/
Po co niepodległa Polska ludziom, którzy polskości nawet zdefiniować nie potrafią?
Im starszy jestem, tym ciemniejsze wydają mi się otchłanie naszych czasów. Przestaję rozumieć świat i ludzi, owładniętych duchową pustką wyjałowioną z wartości innych niż materialne. Pewnie dlatego, gdy ktoś pyta mnie o Polskę, odpowiadam gorzko dwoma powyższymi pytaniami. Po czym wyłuszczam diagnozę: splugawiony honor, porażająca korupcja, zatrważające kunktatorstwo oraz bezgraniczna hipokryzja i skrajny egotyzm – oto kilka z rzeczywistych powodów dławiącego Polskę moralnego i politycznego AIDS.
W istocie powodem każdej z tych bolączek jest kłamstwo. A precyzyjniej: zakłamana tożsamość Polaków (indywidualna oraz zbiorowa), a także wdrukowywana nam niechęć do przeszłości, manifestowana zaburzeniami pamięci narodowej. Co z kolei przynosi koszmarną atrofię myślenia o Polsce jako wspólnocie pokoleń na przestrzeni dziejów.
INTELEKTUALNA DEKAPITACJA
Jakich mamy Polaków, taką mamy Polskę: niewydolne instytucje państwowe, zapaść mentalną na wszystkich szczeblach władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, skorumpowanych policjantów i lekarzy, prokuratorów poddańczo uwikłanych w bieżące rozgrywki polityczne, sędziów orzekających we własnych sprawach i skazujących na pobyt za kratami ludzi, z którymi skonfliktował ich los, albo wręcz wydających wyroki pod dyktando przestępców.
Mamy powszechne intryganctwo oraz serwilizm. Mamy wszechobecny cynizm i amoralność, rozpanoszone wśród rozmaitej maści cwaniaków, zwykłych oszustów, politycznych kombinatorów oraz pospolitych kryminalistów. Mamy rozpleniony nagminnie nepotyzm oraz kolesiostwo. By obrazu dopełnić, dołączmy doń porażający uwiąd intelektualny wśród „elit” i „autorytetów”, niezdolnych do wykrzesania z siebie jakiejkolwiek porywającej idei, a skutkujący kompletnym brakiem poczynań bodaj śladowo skażonych patriotyzmem czy troską o narodową rację stanu – w ich tradycyjnym rozumieniu.
Śp. Maciej Rybiński: „Wierzyliśmy po 1989 roku, że klasa polityczna, elity zaprzątnięte są dbałością o dobro państwa i narodu, że łamią sobie głowę, jak najlepiej i najszybciej dojść do doskonałości, a jeśli się żrą, to w idealistycznym uniesieniu. Zdawało się nam też, że gremia decyzyjne w sprawach państwa pochodzą z wyboru, że przyszłość Polski rozstrzyga się między wybrańcami narodu w parlamencie. A tu się okazało, że idzie o wpływy i pieniądze, a realna władza jest zupełnie gdzie indziej.”
To także przekonująca diagnoza ogólnonarodowej naiwności. Naiwności możliwej, gdyż od 1944 roku z powodzeniem dokonuje się na Polakach intelektualnej dekapitacji. Bohaterów wymordowano bądź zaszczuto, zaś pozostałych od lat wpycha się w bagnisko politycznego oraz etycznego relatywizmu. Co poskutkowało obywatelską degrengoladą, tworząc – w miejsce narodu – zbiorowisko ludzi zamieszkujących to samo terytorium. Ludzi bez wspólnych marzeń, jednakich dążeń i podobnych celów.
WIELKIE OSZUSTWO ?
Od 1989 roku wmawia się Polakom, że żyją w wolnym, demokratycznym kraju. Ludzie, którzy to powtarzają, są głupcami – jeżeli w to, co mówią, wierzą. Lub oszustami – jeżeli nie wierzą. Świadomie czy nieświadomie, łżą. Albowiem system demokratyczny to taki, który zapewnia obywatelom równość szans i możliwości – a w tym znaczeniu Polska demokratyczna nie jest. Jest za to tworem gwarantującym bezkarność bandytom. Jest państwem owiniętym w namiastkę praworządności. To demokracja złudna, nieprawdziwa, zdalnie sterowana.
Nasz kraj nie jest też wolny, albowiem demokracja i wolność bez zdrowego rozsądku to fikcja, a zdrowy rozsądek między Odrą i Bugiem postkomuna wypleniła niemal ze szczętem. Wolność to dobro, które umożliwia posiadanie (czy choćby tylko korzystanie) z innych dóbr – w tym znaczeniu Polska wolna nie jest, w każdym razie nie dla wszystkich. Wśród Polaków dominuje poczucie, że państwo nie wywiązuje się ze swoich podstawowych obowiązków – czy to w zakresie dotyczącym zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego, czy opieki zdrowotnej, czy edukacji – i można tak wymieniać niemal bez końca.
Ergo, po kilkunastu latach „transformacji ustrojowej” wyraźnie widać, jak bardzo społeczna mapa poparcia dla przebudowy Polski nie pokrywa się ze społeczną mapą wygranych i przegranych. Co by nie mówić i jakich danych by nie przytaczać, konkurencja i wolny rynek w polskim wydaniu stały się zagrożeniem i przekleństwem, zaś wizja sytego i szczęśliwego społeczeństwa wolnych ludzi zmieniła się w ostatnich dekadach w senny koszmar. Wielu Polakom ich Ojczyzna jawi się jak jakieś jedno wielkie oszustwo.
PAJAC Z GAŁGANÓW
Georges Bernanos utrzymywał, że wolność nie jest przywilejem, lecz zadaniem. W kręgu ludzi świadomych, zaglądających za kulisy zdarzeń rozgrywających się na polskiej scenie politycznej, opinia francuskiego pisarza rodzić musi rozgoryczenie, frustrację oraz poczucie zniechęcenia. Zwłaszcza gdy dodać do tego upiorną świadomość, że ryba zwykle psuje się od głowy.
“Ten król jak pajac z gałganów” – tak, cytując Szekspira, powiedzieć można o Donaldzie Tusku. A to, gdyż wyłącznie garnitury, które ów człowiek przyodziewa, wydają się w nim prawdziwe. Zresztą to samo rzec można o pozostałych reprezentantach polskiej klasy politycznej, pozostających aktualnie u steru Rzeczypospolitej. U ludzi tych – wyjąwszy Prezydenta RP oraz jego sformalizowane zaplecze (a propos: ktoś zwrócił uwagę, jak bardzo Lech Kaczyński w ciągu kilkunastu miesięcy posiwiał?) – świadomość swoistego społecznego uprzywilejowania w żaden sposób nie przekłada się na poczucie służby narodowi oraz odpowiedzialność za państwo.
Gdy Jarosław Kaczyński zawiązywał koalicję z Samoobroną i LPR-em, a wicepremierem i ministrem rolnictwa zostawał Andrzej Lepper, przychylne Platformie media nazwały to skandalem. Teraz, gdy agenci WSI odzyskują wpływy, gdy sekretarzem stanu a nastepnie ministrem zostaje były tajny współpracownik SB, gdy Donald Tusk dopuszcza do władzy ludzi uwikłanych w PRL, mainstreamowe szczekaczki nie protestują, przeciwnie, bez chwili przerwy do dziś akcentują „profesjonalizm” ekipy Tuska. W rzeczy samej, Platforma wykazuje się ponadprzeciętnym profesjonalizmem. Niektórzy zwą to „profesjonalnym rżnięciem głupa”. I nic nie wskazuje na to, by politycy tej opcji jakoś radykalnie zmienili swoje nastawienie czy poglądy.
MAFIA U STERU
Pytanie, czy zakulisowi aktorzy, korzystający z agenturalnych zasobów komunistycznego państwa policyjnego, nie wywierają nieformalnego i nielegalnego wpływu na działania instytucji decydujących o sprawach publicznych, stało się dzisiaj nie tylko pytaniem w pełni uzasadnionym, ale zarazem absolutnie retorycznym. Jak ktoś słusznie zauważył: „Po 1989 roku w Polsce nie tknięto zdegenerowanych środowisk prawniczych i dziennikarskich i dlatego mamy obecnie do czynienia z wykoślawionym pod każdym względem państwem”.
Stąd bez większego ryzyka popełnienia błędu można postawić tezę, iż u podstaw naszych dzisiejszych nieszczęść stoi prawdziwa mafia, kierująca zza kulis Polską. To nieformalna władza, funkcjonująca poza konstytucyjnymi organami państwa, kontrolująca przy pomocy agentury znaczny segment polityczno-gospodarczej egzystencji Polaków. A wszystko dzięki medialnym manipulacjom uwikłanych w swą niechlubną przeszłość dziennikarzy.
Zatem to, co obserwujemy na co dzień, to nie jest autentyczne życie publiczne. To życie przypominające sztukę teatralną, odtwarzaną przez medialne gwiazdy na użytek otumanionej publiczności. Dlatego warunkiem przywrócenia normalności w najszerzej pojętym polskim życiu publicznym – w jego wymiarze gospodarczym, politycznym i społecznym – nadal pozostają lustracja do spółki z dekomunizacją. Tylko takie, konsekwentnie prowadzone działania, umożliwią wypchnięcie reprezentantów środowisk postkomunistycznych z ich uprzywilejowanych pozycji, daleko poza akceptowalny przez Polaków nawias przyzwoitości.
Niestety, w 1989 roku postanowiono, że Polska obejdzie się bez dekomunizacji. Czyli – bez sprawiedliwości. A w państwie, w którym nie istnieje sprawiedliwość, prawo nic nie znaczy, zaś nadzieja na przyszłość brzmi bezpodstawnie. Dlatego to właśnie tam, przy „okrągłym stole”, szukać należy źródeł obecnych polskich bolączek. To dlatego proces tworzenia nowego państwa, tragicznie skażony u podstaw, wciąż beznadziejnie utyka w miejscu. To przez to gospodarką kierują dziś oligarchowie z postkomunistycznego nadania, rządząc przy pomocy służb specjalnych korumpujących klasę polityczną i aparat rządowy, uwikłany w walkę o wpływy, władzę i pieniądze.
ZNIKCZEMNIENIE
Zaiste: gdyby ktoś w 1980 roku powiedział nam, że tak będzie wyglądała niepodległa Polska, nikt by w to nie uwierzył. Dopiero teraz wierzyć zaczynamy, a nasza Ojczyzna jawić się nam poczyna jako kraj, w którym życie gospodarcze, społeczne i polityczne wznoszone jest z cegieł ulepionych z absurdu. Oraz z kłamstwa.
W obliczu owego kłamstwa, które powszednieje tak bardzo, że kłamstwem powoli być przestaje, powiem tak: jeśli przewidywalne konsekwencje naszych czynów przerastają nas, wolno nam odrzucić heroizm. Nie każdy zrodzony jest do bohaterstwa. Ważne, by nasza pospolitość nie oznaczała tego samego, co podłość. Tymczasem między Polakami gnid co niemiara. Nikczemników, wychowanych do hańby. Ludzie ci tak bardzo zamotani są we własną, niegodną przeszłość, że nie są w stanie jej odrzucić – w takim razie musieliby bowiem przekreślić samych siebie.
Tymczasem przeciętny Polak tego nie dostrzega. Przeciętnemu Polakowi spacyfikowano część mózgu odpowiedzialną za krytyczną analizę i wnioskowanie. Karmiony medialną papką rodak obserwuje, co dzieje się dookoła, lecz nie stać go na zastanowienie, co może oznaczać fakt, że dzieje się akurat to. Polaków najwyraźniej odmóżdżono niezwykle skutecznie, skoro postanowili ocalić postkomunistyczną oligarchię oraz jej fagasów, wykreowanych pod okrągłym stołem. To gorzka świadomość. Jak to ujmował przed laty Józef Mackiewicz: „Fatalna fikcja, rozpanoszona u nas, przeżera już nie tylko obyczaje, ale psychikę narodu. Wierzymy i widzimy to tylko, co widzieć chcemy, a nie to, co jest zgodne z rzeczywistością”.
Z drugiej strony, ludzie, którzy swoje pozycje zawdzięczają powszechnej patologii, czynią wszystko, by zablokować i cofnąć reformy zapoczątkowane przez Prawo i Sprawiedliwość. Pod rządami Platformy Obywatelskiej nasz kraj wraca więc do bezpiecznej – z ich perspektywy – przeszłości. Prosto do Rywinlandu. Beata Sawicka: "Tyle mam układów teraz wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy my wzięli władzę. Tylko problem jest, jak oni jeszcze raz wezmą władzę i na swoich ludzi powymieniają na kolejne władze".
Nie wzięli. Przeto era okrągłego stołu trwa, a Platforma może kochać Polskę coraz bardziej. Tak mocno, że Polsce aż oddechu brakuje. A Donald Tusk może przekonywać Polaków, komu i za co powinni być wdzięczni – i dlaczego Unii Europejskiej.
SMRÓD POD NIEBIOSA
Reasumując: chorą mamy w Polsce władzę i chore, w części zmanipulowane, a w części zaszczute, społeczeństwo. Stąd brak nam też pomysłu na sensowne urządzenie Polski, nie wspominając o gotowości do budowania stabilnego trzonu ogólnie obowiązujących zasad, na jakich dałoby się oprzeć narodową tożsamość z prawdziwego zdarzenia. W takim kraju naród może jakiś czas trwać, ale samo państwo wcześniej czy później niechybnie naraża się na śmierć.
Przywoływałem wyżej Szekspira i przywołaniem z “Hamleta” swoje refleksje zakończę: “Zbrodnia cuchnie aż ku niebiosom”. Ten smród rozłazi się po mojej Ojczyźnie, choć jej dzisiejsi włodarze udają, że to tylko letni zefirek wieje. Ich poprzednicy zawłaszczyli naszą przeszłość, oni zakłamują teraźniejszość, ich następcy zamierzają ukraść nam przyszłość. Uczciwi jak Michał Boni, a przy tym szczerzy niczym konferencje prasowe Jerzego Urbana, budują swoje dobre samopoczucie na niegodziwości, gwałcąc nasze myśli i sumienia.
Jednak Polska nigdy nie stanie się normalnym krajem, jeśli Polacy nie nazwą minionej niesprawiedliwości po imieniu. Jeśli nie ukarzą katów i nie zadośćuczynią - bodaj symbolicznie - Ofiarom.
Wszystko, z czym mamy aktualnie w Polsce do czynienia, z czym w życiu politycznym i społecznym A.D. 2009 musimy się borykać, przypomina drugą połowę XVIII wieku, nieodparcie przywodząc na myśl ostatnie dekady niepodległej Rzeczypospolitej. Dziś wiemy, że wtedy zmarnowaliśmy jakieś 150 lat. Ile lat, ile pokoleń zmarnujemy tym razem, zanim większość Polaków odzyska podmiotowość?
***
Sprawiedliwość nie ma zapachu, za to niesprawiedliwość cuchnie niemiłosiernie. I to śmierdzące szambo od tylu już lat Polskę po prostu zatapia. Trzeba więc pamiętać i należy przypominać, iż nieświadomość poniżenia jest równie uwłaczająca, co samo poniżenie. I należy pytać: czy Polacy odzyskają w końcu pewność, po której stronie barykady warto i należy trwać?
Pytanie jak znalazł na jedenasty dzień listopada. Ten dzień.
Krzysztof Ligęza
sobota, 21 listopada 2009
taki pejzaż * JAKIE DŁUGI PO WSI
"Mam wątpliwości czy ten system zawali się sam.
Jak okaże się, że granica bólu mas jest niebezpiecznie blisko, to zaaplikuje się masom igrzyska w stylu euro2012 czy studyjny (he he) pierwszy krok człowieka na Marsie - i jakoś to będzie. A jak do świadomości mas coś jednak zacznie docierać, to zrobi się polowanie na czarownice. Kozły ofiarne (zabezpieczone uprzednio moratorium na wykonywanie kary śmierci) dostaną surowe 5-letnie wyroki w zawiasach za bezprzykładną niegospodarność oraz cichaczem bilet na Bahamy ;)
Wyrwanie się z tego bagna będzie tytanicznym wysiłkiem. Masy muszą zostać przyparte do muru, by mogły przejrzeć na oczy. I to najlepiej w gwałtowny sposób. A kierownictwo tego bajzlu zna się na tresurze i w odpowiednich dawkach stosuje masom
***
Dobry artykuł o zadłużeniu Państwa ukazał się w Rzepie. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek na jej łamach przedstawiono w taki sposób ten problem. Miejmy nadzieję, że rozwinie się z tego jakaś większa dyskusja w mediach. No i oczywiście, że temat zostanie podjęty przed przyszłymi wyborami.
A ludzie żyją sobie szczęśliwi i nieświadomi. Sądzą, że zawsze będzie można korzystać z bezpłatnej służby zdrowia a po 65 roku życia będzie można przejść na dożywotnią emeryturę (zapewniającą godne życie .Ależ to będzie niemiłe zaskoczenie dla większości społeczeństwa, kiedy to wszystko się skończy.
Dla tych którzy przejrzą na oczy czytając poniższy artykuł polecam ANTYPORADNIK PRZYSZŁEGO EMERYTA i CZWARTY FILAR
Ogólnie polecam blog Dwa Grosze Po przeczytaniu kilkudziesięciu wpisów wpada się w małą panikę (albo dużą). Mimo dyskomfortu warto.
———
Ostrożne uwzględnienie samych kosztów dotychczasowych obietnic emerytalnych bez kosztu darmowego leczenia oznacza, że dług publiczny na głowę każdego obywatela wynosi ponad 70 tys. złotych
Według oficjalnych statystyk dług publiczny w przeliczeniu na jednego obywatela Polski wynosi około 17 tys. złotych. Jednak tak naprawdę jest on znacznie wyższy. Oficjalne dane na temat zadłużenia sektora publicznego, czyli tak naprawdę nas, podatników, są niejasne i nierzetelne, bo ujmują tylko małą część istniejącego zadłużenia. Głównym brakującym elementem w statystyce zadłużenia publicznego są dopłaty z budżetu, czyli z naszych podatków, do emerytury oraz zakup usług leczenia, które są płatne później niż w bieżącym roku budżetowym. Taki nierzetelny sposób księgowania jest wygodny dla polityków. Pozwala im chwalić się bieżącymi wydatkami bez ukazywania ich długoterminowych konsekwencji. Gdy na przykład kilka lat temu Sejm uchwalił wcześniejsze emerytury górnicze warte 70 mld zł, to oficjalny dług państwa nie wzrósł ani o złotówkę. A przecież posłowie skutecznie zobowiązali nas do wypłaty tej sumy w przyszłości.
Ostrożne uwzględnienie samych kosztów dotychczasowych obietnic emerytalnych bez uwzględnienia wszakże kosztu darmowego leczenia oznacza, że dług publiczny na głowę każdego obywatela sięga ponad 70 tys. złotych. Tak więc dług publiczny Polski wynosi nie około 47 proc. PKB, jak twierdzi się oficjalnie, lecz ponad 200 proc. PKB!
Co to jest dług
Dane te nie zaskoczą rozsądnego człowieka, który wie, co to jest dług. Bo wie on, że dług to pieniądze, które jesteśmy winni innym. By to zrozumieć, nie trzeba znać ani ekonomii, ani księgowości. Tą logiką kieruje się prawo, które zobowiązuje sektor prywatny do księgowania wszystkich jego zobowiązań. Jednak państwo uznaje, że obowiązuje je inna logika. Państwo uznaje bowiem, że nie musi księgować całego swojego długu.
Liczne autorytety i aparat państwowy udają, że dług można dowolnie definiować, a duża część zobowiązań z odległej przyszłości nie istnieje w teraźniejszości. Jest to nierzetelne. By jasno i rzetelnie przedstawić sytuację finansową Polski, należy ująć i przedstawić całe zadłużenie sektora publicznego niezależnie od terminu jego zapłaty i niezależnie od tego, komu zobowiązaliśmy się zapłacić te pieniądze.
Na razie państwo poprawnie księguje tylko papiery wartościowe emitowane przez sektor publiczny, takie jak obligacje Skarbu Państwa, oraz kredyty zaciągnięte w bankach. Dlatego ten rodzaj długu, bez względu na to, czy jest płatny za rok czy za dziesięć lat, jest uwzględniony w oficjalnej statystyce zadłużenia sektora publicznego. Natomiast zobowiązania państwa wobec Polaków w postaci przyszłych emerytur oraz obiecanego darmowego leczenia są księgowane tylko w budżecie roku, w którym zostaną zapłacone. Oznacza to, że dopłaty do emerytur i koszt leczenia bieżącego roku są zaksięgowane w budżecie na rok 2009. Natomiast te same zobowiązania za lata 2010, 2011, 2012 itp. nie są nigdzie ujęte. Choć, oczywiście, jak najbardziej stanowią wymagalne zobowiązania państwa. Takie księgowanie stanowczo zaniża dane dotyczące zadłużenia sektora publicznego. Takie ujęcie długu publicznego byłoby rzetelnym uproszczeniem, gdyby struktura wiekowa społeczeństwa się nie zmieniała – mniej więcej ta sama liczba emerytów, rencistów i osób wymagających leczenia przypadałaby na pracujących i płacących podatki. Ale od lat 60. ubiegłego wieku nasze społeczeństwo się starzeje.
Negatywne konsekwencje
Dotychczasowy sposób przedstawiania zobowiązań Polski ma poważne negatywne skutki, zwłaszcza dla młodych i nienarodzonych Polaków. Wyższe ukryte zadłużenie dziś oznacza większe podatki oraz redukcję świadczeń w przyszłości, gdy trzeba będzie spłacić całe, zarówno to ujawnione, jak i nieujawnione w oficjalnych danych, zadłużenie. Na takiej zasadzie zadziałała reforma emerytalna. Przejście od systemu pokoleniowego, w którym dzieci i wnuki płaciły za emerytury rodziców i dziadków, do systemu składkowego, w którym każdy oszczędza na swoją emeryturę, polega na tym, że obecni młodzi zapłacą za emerytury dwa razy. Najpierw zapłacą za emerytury swoich dziadków i rodziców, a potem jeszcze raz zapłacą za własne niższe emerytury. Podobnie trzeba będzie zrobić z emeryturami mundurowymi, sędziów, prokuratorów, rolników oraz kosztami leczenia wszystkich Polaków.
Ukrywając przed nami skalę rzeczywistego zadłużenia, rządzący ze wszystkich obozów politycznych chcą ukryć, że w przyszłości czekają nas podwyżki podatków oraz niższe, niż obiecano świadczenia. Rzetelnym sposobem prezentowania zadłużenia sektora publicznego jest ukazanie całego zadłużenia niezależnie od terminu jego zapłaty i tego, komu winni jesteśmy pieniądze.
Najczęstszą odpowiedzią na rozbieżność pomiędzy oficjalnymi danymi a rzeczywistym zadłużeniem publicznym jest stwierdzenie: „ale w innych krajach też tak robią”. Owszem, w większości krajów, choć nie we wszystkich, władze tak liczą dług, by nie oddawał on prawdziwego, a wyższego poziomu zadłużenia.
Politycy wszystkich krajów mają tendencję do wydawania więcej, niż podatnicy są w stanie zapłacić. Sytuacja Polski jest więc podobna do większości rozwiniętego świata. I tu, i tam politycy zaaprobowali metodologię liczenia zadłużenia publicznego, która zaniża oficjalnie podawane zadłużenie publiczne. I przez wiele lat mogli tak czynić bezkarnie, ponieważ fałszowano księgowość zobowiązań wybiegających dziesiątki lat do przodu.Kto za to zapłaci
Długi, które zaciągali politycy, stawały się wymagalne dawno po tym, gdy nie tylko kończyły się ich kadencje, ale również, gdy większości z nich już nie było wśród nas. Za emerytury rolnicze udzielone przez Gierka, liczne branżowe przywileje emerytalne utworzone przez ekipę Jaruzelskiego płacą podatnicy, którzy wtedy byli dziećmi lub których jeszcze w ogóle nie było. Podobnie będzie z kosztem umożliwienia zdrowym ludziom przechodzenia na renty i wcześniejsze emerytury przez SLD w połowie lat 90.
Młodzi podatnicy będą płacić jeszcze przez wiele lat po tym, gdy politycy, którzy zwiększyli tym rozdawnictwem swą popularność i władzę, odejdą z polityki lub wręcz z tego świata. Okres rozliczenia się z podjętych zobowiązań można było dodatkowo przedłużać, zaciągając nowe kredyty w miejsce wcześniejszych zobowiązań. Pożyczanie bowiem to przesuwanie konsumpcji w czasie – z przyszłości na teraźniejszość – oraz przesuwanie płatności z dziś na przyszłość.
Ale większy dług dziś to wyższe podatki i mniej pieniędzy na inwestycje i świadczenia jutro. A niestety, dalej już tak przerzucać długów na przyszłość się nie da. Ta niegdysiejsza odległa przyszłość jest już coraz bliżej, a my bierzemy udział w bezprecedensowym starzeniu się społeczeństw. I dziś już możemy stwierdzić, że nawet po wielu reformach nie starczy pieniędzy podatników na istniejące, ale niezewidencjonowane zobowiązania państwa. Powojenny system opieki społecznej opierał się na opłatach pokoleń młodszych na wydatki socjalne starszych.
System ten sprawdzał się dobrze, dopóki rosła liczba podatników. Jednak od lat 60. ubiegłego wieku wraz ze starzeniem się społeczeństw coraz mniejsza liczba pracujących musi utrzymać coraz większą liczbę beneficjentów różnych przywilejów obiecanych w przeszłości przez polityków. Starzenie się społeczeństwa uczyniło dotychczasowe sposoby zabezpieczenia socjalnego coraz bardziej kosztownymi, dolegliwymi i niedającymi się utrzymać w niedalekiej już przyszłości.Co możemy zrobić?
Zachowujmy się tak, jakbyśmy byli bardzo zadłużeni – bo jesteśmy. W najbliższych dekadach Polska potrzebuje wygenerować znaczną nadwyżkę budżetową oraz ograniczyć koszty przywilejów emerytalnych i darmowego leczenia na koszt podatników – w innym wypadku czekają nas drastycznie wyższe podatki oraz drastycznie niższe świadczenia.
Oznacza to zmniejszenie wydatków państwa, podniesienie podatków oraz unieważnienie części zobowiązań. Im szybciej dokonamy tych zmian, tym mniej będą one bolesne. Ponadto elementarna uczciwość wymaga, by policzyć poziom prawdziwego zadłużenia Polski – i podawać go do wiadomości publicznej co roku w ustawie budżetowej oraz co miesiąc razem z danymi na temat zadłużenia publicznego.
Tak, by wszystkie pokolenia Polaków mogły z pełną świadomością zadecydować, na jaki system zabezpieczeń społecznych stać nas tak naprawdę, a nie według nierzetelnych liczb przedstawianych nam dotychczas. Bez rzetelnych informacji demokracja nie działa. Brak pełnej ewidencji tworzonych zobowiązań pozwala rządzącym rozdawać liczne przywileje w celu zwiększenia swej władzy bez ukazywania społeczeństwu pełnych kosztów takich działań.
-
środa, 18 listopada 2009
OTO JEST PO WSI
++++++++++
LeoneFiIms Hanna Lis i Wiadomości pod jej redakcją
Więcej na: http://pl.youtube.com/LeoneFiIms
+++++++++++++
REMINISCENCJA. PIOTR SKÓRZYŃSKI, R.i.P.
" Moja wojna polsko-jaruzelska"
Praktycznym skutkiem stanu wojennego była emigracja najlepiej wykształconych i najenergiczniejszych działaczy – jak również większości ambitnych młodych ludzi. A więc właśnie tych, których bały się władze. Skutki były widoczne w 1989 roku i będą trwać jeszcze długo.
Jest 12 grudnia 1981 roku , godzina 22:00. Przygotowujemy hasła na wielką demonstrację pod Politechniką, którą planujemy 17 grudnia. Poczucie, że coś się musi przełamać – nie możemy dłużej tolerować chowania w wojskowych magazynach całej żywności. Nawet śliski jak węgorz Wałęsa przyznał w końcu, że same pytania i skargi już nie wystarczą.
Dzwonek. Cywilni panowie chcą coś wyjaśnić na komendzie; to nie potrwa długo, potem mnie odwiozą do domu. Korytarz w Pałacu Mostowskim. Urzędnicy w garniturach – i z kałałasznikowami. Tak szybko mnie jednak nie odwiozą. Dowiaduję się, że stanowię zagrożenie dla ładu państwowego.
„Stan wojenny”... „Internowanie”... Co to do cholery znaczy? Czy jestem oficerem wrogiej armii, którego wzięli do niewoli? Areszt. Jakiś chłopak. Jest matematykiem. Wziął szczoteczkę i Biblię. Nie mamy nastroju do rozmowy, więc zagłębia się w lekturze.
Drzwi się otwierają, wnoszą na noszach Tadeusza Diema – alpinistę, który głośno wyrzeka na kontuzję. „Mogłem łatwo uciec przez balkon, to tylko trzecie piętro...”. 16 lat później spotkamy się w MON – będzie wtedy wiceministrem.
Białołęka
Ląduję w Białołęce. Zomowcy z psami, w pozie esesmanów. Pielęgniarka pytająca czemu chcieliśmy wymordować rodziny wszystkich partyjnych. Ktoś z sąsiedniej celi odpowiedział jej, że z głodu. Ale pamiętam też głos Urbana w szczekaczce zapewniający na konferencji prasowej, że cele są otwarte; stukot zamykanych drzwi rano podczas głodówki, gdy jedna cela po drugiej odmawiała przyjęcia śniadania; łojówki wykonane własnym przemysłem, świecące się zza wszystkich krat, gdy dowiedzieliśmy się o „Wujku”. „Boże, coś Polskę...” na korytarzu w czasie Pasterki; zawiany komendant, który niezbyt pewnie wszedł do naszej celi, by podziękować Michnikowi za ocalenie gliniarzy w Otwocku; oszołomienie i poplątane uczucia, gdy usłyszałem z sąsiedniego baraku mocne męskie głosy śpiewające... „Hymn Konfederatów Barskich” z 1777 roku. Skąd oni znali tę melodię?
”Nigdy z królami nie będziem w aliansach
Nigdy przed wrogiem nie ugniemy szyi
Bo u Chrystusa my na ordonansach –
Słudzy Maryi.”
Niektórzy podpisywali „lojalkę” i wychodzili. Reszta odmówiła. Było to bardzo integrujące – i comme il faut. Tyle, że uziemiło najważniejszych działaczy. Jak bojowych chłopaków z KPN, którym Wódz kazał działać jawnie!...
To kolejny temat w dyskusji socjologów nad pytaniem jak zachowania zbiorowości dostosowują się do czegoś, co nazywamy „klimatem społecznym.” Przez wszystkie lata PRL wszyscy studenci przysięgali na wierność socjalizmowi; wszyscy służący w wojsku na wierność PZPR, a potem Układowi Warszawskiemu; wreszcie wszyscy wyjeżdżający na stypendia musieli – jak twierdził Jacek Kuroń – podpisać zobowiązanie, że będą zbierać wiadomości interesujące dla Organów. I wszyscy to akceptowali.
Nagle stało się to niewłaściwe. Głupota? Oczywiście. Ale jakoś musieliśmy odreagować... Potem się to skończyło: Janek Lityński dał słowo honoru, że wróci z przepustki – po czym prysnął. Jednak z jakich tajemnych powodów słowo dane przy Okrągłym Stole trzeba do dziś honorować...
Zostaję
Niektórzy wyjeżdżali. Mnie też to zaproponowano. Odmówiłem. Po pierwsze nie zamierzałem akceptować tego, że mój los zależy od kaprysu MSW: nie dają mi wyjechać, kiedy mam ochotę – ale zmuszają mnie właśnie wtedy, gdy w Białołęce poznałem świetnych, odważnych, dowcipnych ludzi. Niesamowity jest ten polski talent do wymyślania dowcipów w momentach stresu. Chyba jeszcze tylko Żydzi mają taką zdolność. Ale był też drugi powód. Trochę się spóźnili. W moim wieku perspektywa startu od zera nie była, by tak rzec, nieodparta.
Pierwszy miesiąc – trzeba przyznać, w dość łagodnych warunkach – wspominam jako jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Sprawiała to przede wszystkim obecność w naszej celi Adama Michnika i Marka Barańskiego. Ten pierwszy błyskawicznie zgromadził wokół siebie mały dwór, gdzie główną postacią był Piotr Mroczyk, późniejszy dyrektor Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa i gdakał równie głośno, co zabawnie, całkiem jak indyk z wielkim czerwonym grzebieniem, puszący się na podwórku. Ten drugi był naukowcem z Uniwersytetu, z którym świetnie się rozumiałem i dużo rozmawialiśmy na wszystkie tematy.
A wtedy byliśmy „bohaterami”, a oprócz prestiżu mieliśmy paczki żywnościowe i ubraniowe z Zachodu, o zawartości której ci na „wolności” mogli tylko marzyć. Dobre samopoczucie Michnika brało się z prostego powodu. Jak nam wyznał, bardzo się cieszył, że go zwinęli bo inaczej musiałby podejmować jakieś decyzje polityczne – a w rzeczywistości nie miał pojęcia co robić. Tutaj mógł wygłaszać „bon moty”, grać w pokera, dyskutować o endecji, pouczać niesubordynowanych prawicowców i pisać górnolotne, pozbawione konkretów listy od Opinii Publicznej w stylu Gandhiego, na którego pozował.
Oczywiście ta „komedia” – dla mnie i dla Michnika, bo dla mężów i ojców małych dzieci był to prawdziwy dramat – nie mogła trwać wiecznie. Potem, po 1 maja kiedy mnie wypuszczono nastroje, jak mi mówiono, mocno siadły.
Jeśli pominąć okazyjne demonstracje i samopomoc związkową czyli zapomogi dla rodzin internowanych i aresztowanych, prawie cała konspiracja sprowadzała się do „kółek samokształceniowych” – tym razem w postaci podziemnego ruchu wydawniczego. Miał on wielkie osiągnięcia, paru kolporterów ciężko pobito, parunastu drukarzy i wydawców dostało duże wyroki – ale jak na 36-milionowy naród i 10-milionowy ruch to był po prostu przygnębiający dowód na siłę totalizmu. I kiedy słyszę dziś od kierownika działu zagranicznego „Dziennika”, że Reagan to „bandyta” – odpowiedziałbym mu, gdyby chciało mi się marnować czas i słowa, że to ów „bandyta” dał mu możność wygłaszania dziś tych bredni z wysoko opłacanego stołka. Bez Reagana i bez Papieża nigdy nie dostalibyśmy szansy wolności.
Nie lekceważę ponad stu zabitych przez SB ani co najmniej kilkudziesięciu osób, które zostały na trwałe okaleczone lub torturowanych. Ale trwało to siedem lat: w tym czasie w latach stalinizmu zabito, uwięziono lub wywieziono na Sybir, według. obliczeń Departamentu Stanu z 1952 roku, około 350 tysięcy akowców i wszystkich „wrogów”...
Praktycznym skutkiem była emigracja najlepiej wykształconych i najenergiczniejszych działaczy – jak również większości ambitnych młodych ludzi. A więc właśnie tych, których bały się władze. Skutki były widoczne w 1989 roku i będą trwać jeszcze długo.
Piotr Skórzyński
W latach 1981-1994 dziennikarz prasy niezależnej, internowany, nadawca podziemnego Radia „Solidarność”, członek Zarządu Fundacji Radia Solidarność, kierownik działu kultury „Tygodnika Solidarność”. Niezależny publicysta i krytyk literacki.
Zginął w czasach III RP.
13.12.2006 http://www.redakcjapolska.dk/
poniedziałek, 16 listopada 2009
Taki pejzaż * Links in Polen
Władysław Bartoszewski o roszczeniach World Jewish Restitution Organization
W sprawie manipulacji - List otwarty do Onet.pl i PAP
Przejmowanie majątków obywateli polskich po II wojnie światowej
Pamiętajmy o 614. Przykazaniu
Majątki Żydów - bezpotomnych ofiar Holocaustu
Przyjaciół poznaje się w biedzie
Antysemicka publicystyka - nadal bezkarna?
Kto jest winny śmierci cywili chroniących się w szkole?
Gdy prawo do obrony staje się obowiązkiem
Zachowajmy proporcje
Jeszcze będzie przepięknie...
List otwarty do prof. Bogusława Wolniewicza
Nieprzyswojona lekcja Rosenzweiga
Szczyt paranoi niedaleko?
Polak w szafie i obrazy sandomierskie
Czas dobrych uczynków
Szczyt marzeń
Gejowski Holocaust
"Żydowskie słowo skruchy"
List otwarty do Komitetu Pokojowej Nagrody Nobla
Żaden podpis nie został zmarnowany
Ben Gurion przewraca się w grobie
Bliskowschodnia filozofia pokoju
Śledztwo IPN w sprawie Marca '68
Rydzyk bezkarny
"Bez przesadnego entuzjazmu"
Istnieje nowa Polska
"Kult Edelmana"?
Strefa straconych szans
Strefa chaosu
Raport Winograda - wyrok na Olmerta
Źle wychowani goście
Izraelskie nawracanie
Dlaczego podpisałem list w sprawie Ireny Sendler
Judaizm konserwatywny o prawach dla gejów
Źle się stało
Po co Żydom pejsy?
Rozgrabianie Auschwitz
Krakowskie przemeblowanie
Liście figowe tu i tam
Rabin się pomylił...
Brunatniejący pejzaż
Kamienna niepamięć
"Ein lanu erec acheret"
Dzieci na wakacjach
Chłopiec do bicia
Gratuluję i proszę o więcej
Kielce 60 lat po
Międzynarodowa czerwona hipokryzja
Antysemici z rządowym błogosławieństwem
O barwnych metaforach
Słowa, które nie padły
Sprawy ważniejsze od przeprosin
Skandal, a nie prowokacja
Skazany bez sądu
Doczekaliśmy się
Czego nauczy nowy minister oświaty?
O drodze krzyżowej w Kalwarii Zebrzydowskiej
Profanacja czy prowokacja?
Kulą w (obozowy) płot
Przeciw "polskim obozom"
"Ostatnia szansa" w Polsce
Czy płacić za donosy?
Etyczne traktowanie ofiar Holokaustu
Piękna idea w żałosnej oprawie
Głosy o "Pasji" Mela Gibsona
W rzeczywistości mediów elektronicznych każdy człowiek codziennie zasypany jest nieustannie wzrastającą liczbą informacji. Bogactwu informacji często nie towarzyszy jednak lepsze rozumienie otaczającego nas świata.
W tym dziale możecie się Państwo zapoznać z subiektywnymi komentarzami na temat aktualnych wydarzeń oraz ich interpretacjami.
W żadnej mierze nie rościmy sobie prawa do znajomości jednego słusznego poglądu na wszystko - gorąco zachęcamy do polemiki na każdy temat!
+++++++++++++++++
Gasiłem getto (Polityka)
Syn kata. Na tropie zagadki Demianiuka (Gazeta Wyborcza)
Tora i klonowanie (Gazeta Wyborcza)
Marzec '68 czeka na swój film (Rzeczpospolita)
O tym, jak poprawiłem rabina (Gazeta Wyborcza)
Słonimski od drożdży (Gazeta Wyborcza)
Gdy płonęło getto warszawiacy się śmiali? (Gazeta Wyborcza)
Piekło Karmelickiej na ładnych zdjęciach (Gazeta Wyborcza)
Rozmowa o Biblii. Po chrzcie stałem się Żydem (Gazeta Wyborcza)
Ari Folman: U mnie żołnierze są żałośni (Dziennik)
Kłucie krzyżem (Gazeta Wyborcza)
Rozgrzeszanie antysemityzmu (Gazeta Wyborcza)
Haszem i Dawid w jednym stali domu (Gazeta Wyborcza)
Wszechmocny w Ferrarze (Midrasz)
Teatr z życia wzięty (Midrasz)
Historia trochę wspólna (Midrasz)
Izraelski "Czas Apokalipsy" (Gazeta Wyborcza)
Nie dowiemy się, ilu Polaków ratowało Żydów (Diennik)
Kardynał w jesziwie, rabin na ambonie (Więź)
Żydowskie Nalewki i żydowski East End w dwudziestoleciu międzywojennym (Midrasz)
Była sobie bajka (Midrasz)
"Mykwa" w Teatrze Polskim (Gazeta Wyborcza)
Każde sztetl jest inne (Gazeta Wyborcza)
Znalazłem żonę Arafatowi (Gazeta Wyborcza)
Pollack: Austriacy są mistrzami strachu (Dziennik)
Wakacje z nazistami (Gazeta Wyborcza)
Ks. Chrostowskiego trudny dialog z Żydami (Rzeczpospolita)
Kim jest Awigdor Lieberman (Rzeczpospolita)
Antysemityzm nasz powszechny (Gazeta Wyborcza)
Odlot malowanego ptaka (Gazeta Wyborcza)
Pierwsze złoto dla Makkabi (Gazeta Wyborcza)
Oznaki życia - nowe opowiadanie Etgara Kereta (Gazeta Wyborcza)
Krakauer: Kultura żydowska to nie muzeum (Gazeta Wyborcza)
Depresja komediantki (Gazeta Wyborcza)
Bałka: Mój widz nie oczekuje sensacji (Dziennik)
Kultura pamięci - rozmowa z Tadeuszem Rolke (Gazeta Wyborcza)
Na łące zacietrzewionych osłów (Gazeta Wyborcza)
Polityczne kasyno Izrael (Rzeczpospolita)
W literaturze najgorsza jest trywializacja zła (Dziennik)
Pożegnanie z Marią (Gazeta Wyborcza)
Jak zabija głód (Gazeta Wyborcza)
Miłość i śmierć jest zawsze ta sama (Gazeta Wyborcza)
Szczęście Dedy w piekle getta (Gazeta Wyborcza)
Perec Opoczyński, reporter getta (Gazeta Wyborcza)
Najgorzej patrzeć na dzieci (Gazeta Wyborcza)
Dzieci na bruku (Gazeta Wyborcza)
Edelman: Jak się do nich wdrapałem (Gazeta Wyborcza)
Recenzja książki "Odwet. Prawdziwa historia braci Bielskich" (Gazeta Wyborcza)
Wygnany przez wygnańców (Tygodnik Powszechny)
Chciał więcej (Tygodnik Powszechny)
Jak biskup uczył się od rabina (Tygodnik Powszechny)
Bielski w puszczy niedomówień (Rzeczpospolita)
Rozmowa z Cipi Liwni (Gazeta Wyborcza)
Artysta zapomniany (Gazeta Wyborcza)
Agnes Jaoui: Zazdroszczę mężczyznom egoizmu (Gazeta Wyborcza)
Przerwać izraelski sen o potędze (Gazeta Wyborcza)
Feminizm po żydowsku (Midrasz)
Papież ma problem (Spiegel via Onet.pl)
Izrael nie może zawrzeć pokoju z Hamasem (Gazeta Wyborcza)
Operacja na pamięci (Gazeta Wyborcza)
Bielski pomagał Żydom, ale też ich wykorzystywał (Rzeczpospolita)
Żydzi uważają, że Polska jest im przyjazna (Rzeczpospolita)
Oskarżać Izrael jest w modzie (Gazeta Wyborcza)
"Prawie" dialog (Tygodnik Powszechny)
Publicystyczny nalot na Izrael (Rzeczpospolita)
Dla Zachodu Izrael to czyste zło (Rzeczpospolita)
Remiza w synagodze (Gazeta Wyborcza)
12 sekund, by uratować życie (Gazeta Wyborcza)
Ślepota (Gazeta Wyborcza)
Fundamentaliści z woli Boga (Suddeutsche Zeitung via Onet)
Izrael - chłopiec do bicia (Rzeczpospolita)
Armia grzecznych chłopców (Rzeczpospolita)
Rozmowa z Alexem Dancygiem z Jad wa-Szem (Gazeta Wyborcza)
Żołnierzu! Haaaaalooooo (Gazeta Wyborcza)
Bohaterska Polka ratuje rannych Żydów (Dziennik)
To wojna bez sensu (Gazeta Wyborcza)
Pacyfizm na Bliskim Wschodzie się nie sprawdza (Gazeta Wyborcza)
Sderot i Aszkelon w strachu (Rzeczpospolita)
Hamas popierają dziś wszyscy (Gazeta Wyborcza)
Chciałbym się mylić... (Trybuna)
Katoliczka patriotka antysemitka (Gazeta Wyborcza)
Nie można panować i być bez winy (Gazeta Wyborcza) oraz Rozmowa z Andrzejem Bartem (Gazeta Wyborcza)
Antysemityzm bez Żydów (Znak via Wirtualna Polska)
Za antysemityzm karać i to dotkliwie (Gazeta Wyborcza)
Nie ma paszportu dla pani Heli (Gazeta Wyborcza)
Otello, który kręcił filmy w jidysz (Gazeta Wyborcza)
Miłość nieodwzajemniona (Dziennik)
O wizerunku Żydów w literaturze i granicach poprawności politycznej (Midrasz)
Kto uratuje Sprawiedliwych (Gazeta Wyborcza)
Co stało się tam (Dziennik)
"Nie bój się, dziecko" (Tygodnik Powszechny)
Egipscy gliniarze grają w Izraelu (Gazeta Wyborcza)
Nieobecność czarnych wron (Tygodnik Powszechny)
Tykocin: trzy razy koniec (Gazeta Wyborcza)
Polska jest we mnie... (Midrasz)
Projekt "Światła w ciemności - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata" (Midrasz)
Jeśli Żyd chce wyjechać z Polski, niech jedzie do Izraela (Gazeta Wyborcza)
Żal tamtego świata (Tygodnik Powszechny)
Sąsiedzi ponad strachem - cykl Gazety Wyborczej (Gazeta Wyborcza)
"Noc kryształowa" w Gdańsku oczami Polaków (Gazeta Wyborcza)
Widmo nabiera kształtu (Polityka)
Żydzi nie spiskują. Żydzi głosują (Gazeta Wyborcza)
Dożywotnia wdzięczność (Lavanguardia via Onet)
Miłość w czasach Zagłady (Dziennik)
O żydowskim tangu, życiu i projektach (Midrasz via Onet)
Biedni biją biednych (Gazeta Wyborcza)
Bo przypaliła jedzenie (Gazeta Wyborcza)
Gerd z kindertransportu (Gazeta Wyborcza)
Mausoleum (Tygodnik POwszechny)
Teatr w strefie wojny (Gazeta Wyborcza)
Żydzi to dla nas bolesny temat (Dziennik Wschodni)
Żyd, czyli obcy (Gazeta Wyborcza)
Winni i tak nie przepraszają (Rzeczpospolita)
Kobieta wobec diabolicznego zła (Gazeta Wyborcza)
Pielęgnowanie tradycji to misja (Dziennik)
Amchu (Rzeczpospolita)
Oświęcim. Łączy (Gazeta Wyborcza)
Jacek Olejnik: Za mało takich spotkań (Gazeta Wyborcza)
Prywatna historia koszmaru (Dziennik)
Szabasowe lodówki, telefony i inne (New York Times via Gazeta Wyborcza)
To Żydzi wymyślili jazz (Dziennik)
Żyd z getta zamiast swastyki (Gazeta Wyborcza)
Koniec tułaczki Zygielbojma (Dziennik Wschodnik)
Chłopiec z kindertransportu stawia pomniki (Gazeta Wyborcza)
Dwie Jerozolimy (Gazeta Wyborcza)
Cykl "Żydzi Polscy" (Rzeczpospolita)
W szabat lecę po prądzie (Gazeta Wyborcza)
Po trzeciej stronie muru (Gazeta Wyborcza)
Wymazany Aron Bell (Gazeta Wyborcza)
Druga Golda Meir? (Le Monde via Onet.pl)
Czerwone pelargonie (Tygodnik Powszechny)
Nie pamiętam, czy się wtedy uśmiechałam (Gazeta Wyborcza)
Nielegalny plik (Gazeta Wyborcza)
Trzeci raport (Tygodnik Powszechny)
Mistrz sprawiedliwy (Tygodnik Powszechny)
Na innej mapie (Tygodnik Powszechny)
Miliony słów to za mało (Dziennik Polski)
Lista Sendlerowej (Tygodnik Powszechny)
( )
+++++++++++++++++
http://fzp.net.pl/warto.html