o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

niedziela, 30 września 2012

.. już dawno nie ma wyjścia ..


(  z  myśli politycznej  Josepha Conrada  Korzeniowskiego )
* * *
Prawo i Sprawiedliwość, jeżeli poważnie myśli o wygraniu jeszcze jakichś wyborów ,powinno brać przykład z Platformy Obywatelskiej.
 Nie żartuję.
 PO znalazła doskonały sposób na sukces wyborczy i w tym sukcesie na nasze nieszczęście trwa już dwie kadencje …
 Ale wróćmy do PiS-u.
 Jarosław Kaczyński zdaje sobie doskonale sprawę, że nie ma realnych szans na samodzielne sprawowanie władzy.
 W tym kraju. Bo w PiS-ie zapewne dożywotnio.
 Co może zrobić ?
 Wariant pierwszy.
 Przegrać kolejne wybory z powyborczym hasłem  - mantrą „kiedyś nam się uda” …
 Wariant drugi.
 Zawiązać szeroką prawicową koalicję , na której prawym skrzydle mógłby stanąć Ziobro ,czy Jurek z elektoratem własnym i np. LPR …
 W centrum PiS ze swoim lewicującym programem społecznym i na lewym centrowo-liberalnym skrzydle politycy pokroju Rokity ,Gowina czy prawicowe pozostałości po PJN…
 Oczywiście utworzenie tak szerokiej koalicji uwarunkowane musiałoby być szeregiem czynników.
 Jakich ?
 Myślę ,że  Jarosław Kaczyński musiałby ustawić poza PiS Antoniego Macierewicza i wszystko co związane jest z szeroko rozumianymi środowiskami  GP. Nie - wyrzucić ...Stworzyć jakąś nową radykalną przybudówkę PiS ... aby przed wyborami oczyścić szeregi. 
 To warunek niezbędny dla powodzenia jakiejkolwiek wyborczej walki.
 Zresztą podejrzewam ,że Kaczyński dobrze o tym wie.
 Pamięta o tym ,że najlepsze wyniki osiągał ukazując „ludzkie oblicze” … „Przyjaciele Rosjanie”  i tym podobne… Sami pamiętacie.
Elektorat - szczególnie ten niezdecydowany ,również.Wyważony program takiej koalicji zagwarantowałby zapewne również poparcie "Solidarności"  i Ojca Rydzyka ... którego jak widzimy - jedność cieszy. 
 Dlatego wóz albo przewóz, w przypadku Jarosława Kaczyńskiego może polegać na dokonaniu właściwego wyboru w odpowiednim czasie.
 Oby nie za późno.
 Dlaczego oby ?
 Ponieważ szanuję Kaczyńskiego jako polityka i męża stanu.
 Jego rządy wspominam dobrze. Wiem ,że mógłby zrobić dużo dla naszego kraju … Warunek ,w mojej ocenie oprócz wskazanych powyżej jest jeden.
 Doradcy i klakierzy powinni pójść na bok.
 Prezes ma intuicję polityczną która go poprowadzi.
 Nie bez kozery od lat ,mimo rzeszy wrogów utrzymuje się na politycznym szczycie top listy …
 W przeciwnym razie PiS zmarginalizuje się a po ustąpieniu Kaczyńskiego które prędzej czy później nastąpi , może nawet zniknąć z politycznej mapy Polski…
 A szkoda by było…
 Szkoda wiary i nadziei …
Szkoda dorobku i pamięci Lecha Kaczyńskiego którego wielkość jako polityka – męża stanu była i powinna pozostać dla polskiej prawicy bezcenna.
 Pytanie czy bohaterowie politycznej układanki którą niefrasobliwe lecz z nadzieją powyżej ułożyłem … znajdą w sobie dość dobrej woli i zwykłego obywatelskiego patriotyzmu aby wznieść się ponad ambicjonalne podziały …?
 I pozostać ponad nimi dla dobra nas wszystkich…
 Z nadzieją na lepsze prawicowe jutro… :)
Ronin.

29.IX. - rzesze nie słyszą głosu Biskupa ...

ZAMIAST WSTĘPU.

Ekshumacje - otwarta otchłań Azji.

Więc jesteśmy, my wszyscy, i ci którzy są już całkowicie znieczuleni propagandą nienawiści, którą System nazywa miłością, i ci, którzy razem z krajem wpadają w studnię rozpaczy i tylko drapią pazurami po cembrowinie – więc my wszyscy nagle, teraz, w ciągu tych ostatnich klikunastu dni postawieni zostaliśmy przed czymś, co jest tak stare jak nasza cywilizacja, co było u jej zarania i co z głębi wieków do nas cały czas przemawia. I choćby nie wiadomo jak głośno warczały współczesne zagłuszarki będzie to słyszane, bo – jest w nas.
Polska, ta która jest dzisiaj, zbudowana została na kościach tych, których komuniści zabili strzałem w tył głowy i wrzucili do bezimiennych dołów śmierci, na powązkowskiej Łączce, wrocławskim Cmentarzu Osobowickim, wrzuconych do kloacznych dołów ubeckiej katowni w Augustowie (gdzie dzisiaj patrioci walczą żeby tego miejsca obecny właściciel nie zamienił w galerię handlową) i w tysiącu innych miejsc, gdzie ginęli Polacy nie zgadzający się na to, żeby Polska dostała się w łapy komunistycznej żulii, wypełzłej z mrocznych zakamarków wraz z wejściem Armii Czerwonej.

Polska współczesna jest zbudowana na kościach Ofiar, zabitych w demonstracjach ulicznych 1970, tajemnie grzebanych nocą.
Przez całe lata nie można było odnaleźć grobów i dokonać ekshumacji zamordowanych bohaterów, przez całe lata „coś” temu przeszkadzało. To „coś”, co jest obecne przez cały czas w Polsce, mimo formalnych objawów niepodległości. I co otwiera nas bezpośrednio na otchłań Azji.
Przez wiele lat po II wojnie światowej na wielkich przestrzeniach Rosji, tam gdzie przeszedł front, leżały niepogrzebane ciała poległych żołnierzy. I to nie tylko Niemców, ale czerwonoarmistów. Ich kości bielały po lasach, na polach. Dopiero po 1992 roku, gdy skończyła się władza sowiecka w starej formie, Rosjanie zabrali się za pochówek tych którzy tam leżeli.
To jest charakterystyczne dla sowieciarstwa – pogarda dla zwykłych umarłych i bałwochwalcze oddawanie czci tym którzy mają siłę – a władza sowiecka miała siłę, wobec czego oddawano cześć jej symbolowi, truchłu Lenina. To jest charakterystyczne dla kultury śmierci jaką jest komunizm.
I teraz, zupełnie teraz, w tych dniach, otchłań azjatycka przed nami się otworzyła i stoimy na granicy tego, co jest najdalsze polskiej tradycji i polskiemu myśleniu. Co najdalsze naszej cywilizacji.

Jest tu wspólna nić, coś co łączy trudności z odnalezieniem grobów Żołnierzy Wyklętych, odmową upamiętnienia ofiar Smoleńska, zamianą ciał w trumnach, niechlujstwem prokuratury wojskowej przy organizacji ekshumacji, bezwolnością aparatu państwowego wobec poczynań rosyjskich względem sprawy smoleńskiej – tą cechą wspólną, czymś co jest obecne w każdej z tych spraw jest mentalne sowieciarstwo ludzi, którzy w tych sprawach podejmują decyzje. 
I to oddanie śledztwa Rosji, i prokurator w polskim mundurze  milczeniem i odwróceniem oczu zezwalajcy sowieciarzom na patroszenie ciał śmieciami, i ten strażnik miejski gaszący znicze, i ten urzędnik warszawski wydający decyzje i ta bezczelna gadająca głowa, która w telewizorze naśmiewa się z „s e k t y  rodzin smoleńskich”. I ten poseł z Poznania, któremu przeszkadza ornat z napisem Smoleńsk 2010.
Wszystko to wieje do nas azjatyckim chłodem. Azjatyckim kłamstwem. Azjatycką grozą.
Gdy w 442 roku przed Chrystusem Sofokles dawał przedstawienie swojego dramatu - rzucił w czas przed siebie ten problem, który i dzisiaj mamy w Polsce i to w bardzo bliskim Antygonie Sofoklesa kontekście;
nie możemy godnie uczcić swoich umarłych - bo władza nam tego zakazuje. 
I gdy dobijamy się tego i odkrywamy prawdę, jak Tych umarłych potraktowano i gdy wyrażamy nasze wzburzenie - pojawiają się coraz to nowe groźby władzy, pojawiają się coraz to nowi Kreonowie. I tak jak w dramacie można inscenizować ruchem wydarzenia, których nie ma w tekście, tak dzisiaj wyrastają nam nowe zagłuszarki sumień, syk Kreonów staje się coraz przenikliwszy, coraz szybciej krążący aktorzy mają odwrócić uwagę od rzeczywistego problemu – że sprawcy, ci dzisiejsi, sprawcy tego co się stało w ciągu ostatnich dwóch lat sami postawili się poza naszą cywilizacją. Są barbarzyńcami, a barbarzyńcy nie mogą mieć wstępu do naszego ogrodu. I jeśli już w nim są – zostaną z niego wygnani. Prędzej czy później.

Prędzej czy później Azja ich pochłonie. A my zostaniemy tu gdzie nasze miejsce.
W Polsce.
Zapraszam do subskrypcji mojego newslettera  i na nową stronę www.szczurbiurowy.com gdzie można zamówić moja książkę.

**************************************
UZUPEŁNIENIE.

Świeże świadectwo o Marszu

 

miasteczko-0.jpg
Kraj
Przed chwilą dostałem tego mailu od jednego z mych lepszych Przyjaciół, Ryszarda Szpryngwalda:
"Drogi Przyjacielu! Na chwilę wpadłem do domu, żeby coś zjeść i zaraz wracam do miasteczka namiotowego! Niezależna kłamie, albo nie pisze całej prawdy o pikiecie pod gmachem TVP, bo głównym transparentem, który tam był to polsko - angielski tekst: "Polski Prezydent został w Rosji zamordowany", ktory trzymałem wraz z czterema kolegami, a ja stałem przy samym wejściu do TVP w swojej koszułce, którą i TY posiadasz! Blokowaliśmu TVP do godz. 13.40 i następnie udaliśmy się na pl. Trzech Krzyży, skąd po Mszy św. udaliśmy się pochodem na pl. Zamkowy! Po drodze zgubiłem Solidarnych i zostaliśmy tylko we dwóch z transparentem dla pięciu osób, ale w tłumie zorganizowałem grupę, która pomógła nieść transparent, a przy okazji nawiązałem cenne kontakty! Nasz transparent zrobił furorę ze względu na bezkompromisowy tekst i byliśmy filmowani przez wszystkich możliwych operatorów - myślę, ze mogę spodziewać się o 6-tej rano wizyty "mleczarza" - ale ja ich PO prostu dymam!!!!!! za moment wracam do walki- Z Bogiem Ryszard"
Dodam że mój Przyjaciel Ryszard jest działaczem podziemia antykomunistycznego, był dwa razy uwięziony za PRL-1, zaraz zwalcza PRL-2. Jest on również jednym z tych, kto sprzyjał powstaniu namiotowego miasteczka na czele z Solidarnymi 2010 pod gmachem TVP.
A oto link do relacji Solidarnych 2010 z miasteczka namiotowego:

* * *


Idą cały czas: wszystkie stany, regiony, pokolenia. Choć jednak przeważają skromne ubrania, ogorzałe robotnicze twarze, widać, że manifestuje ta część Polski, która ma bardziej pod górkę. Naturalnie każdy segment tego pochodu jest inny.
 Zdjęcie: Carcinka, Nowy Ekran — Wielki Marsz Polaków
  
Policzyłem: Pod hasłem "Obudź się Polsko" było 145–180 tysięcy osób, może więcej. Mają prawo do poczucia sukcesu, to społeczeństwo obywatelskie. Analiza Zaremby

Kiedy wychodziłem z domu, TVP Info dramatycznie relacjonowała blokadę budynku telewizji na Placu Powstańców. Pikieta miała nie wpuścić pary gości: profesora Kazimierza Kika i profesora Antoniego Kamińskiego.
Relacja obu profesorów przez telefon wprowadziła jednak komplikację: Kamińskiego do telewizji nie wpuściła policja. Kik został zatrzymany przez manifestantów. Wszystko odbyło się więc zgodnie z logiką: umiarkowanie konserwatywny profesor Kamiński mówił o dzisiejszej demonstracji „Obudź się Polsko”  o wiele bardziej wyrozumiale niż lewicowy profesor Kik. Ale nawet ten ostatni podkreślał spokojne, wręcz uprzejme zachowanie  pikietowiczów, którzy chcieli swoją akcją apelować do publicznej telewizji o obiektywne relacje.
Ale  żarty na bok: w 45 minut później docieram na Rondo De Gaulle’a. Właśnie kończy się msza. Podejmuję decyzję: nie tyle pójdę z manifestacją, ile obejrzę ją całą – spod dawnego Domu Partii przerobionego na giełdę.
Stoję przez kolejne dwie godziny obserwując ludzkie morze. Widzę czoło pochodu (wyrusza około 15.15) i oglądam też jego koniec (około 17.15)  Dokonuję prowizorycznych obliczeń. Po konsultacji ze znajomym uznaję, że przypada po 20-25 osób na sekundę. To daje mi łącznie 145–180 tysięcy. Choć mogło być i trochę więcej, pamiętajmy: demonstracja jest na początku cieńsza, pod koniec idzie już także chodnikiem.
To ważne obliczenia. Rozmawiałem z wieloma z tych, którzy mnie mijali. Jedno się powtarzało prawie zawsze: „na pewno powiedzą w telewizji, że było nas kilka tysięcy”. Tym razem zresztą nie powiedzą.  I TVN-owskie Fakty i Wadomości TVP nie podadzą żadnej liczby, ale będą podkreślać długość pochodu.
Po tych dwóch godzinach czoło jest już na Placu Zamkowym, koniec wciąż na Nowym Świecie – między Placem Trzech Krzyży i Rondem de Gaulle’a. A wielka grupa związkowców z Podkarpacia nawet zawraca czując, że dalej się już nie przeciśnie, że cały Trakt Królewski jest zakorkowany. Tysiące ludzie nie usłyszą swoich liderów przemawiających na koniec demonstracji.
Idą cały czas: wszystkie stany, regiony, pokolenia. Choć jednak przeważają skromne ubrania, ogorzałe robotnicze twarze, widać, że manifestuje ta część Polski, która ma bardziej pod górkę. Naturalnie każdy segment  tego pochodu jest inny: grupy prowadzone przez księży z przewagą starszych kobiet, przeplatają się z kolumnami maszerującymi w takt bębnów, często w pracowniczych kurtkach i pod sztandarami „Solidarności”.
Ale jest też sporo ludzi młodych, z tego gatunku, którzy z dumą naklejają znaczki Polski Walczącej, ci idą częściej na początku pochodu.
– Zobacz ile ładnych dziewczyn – zagaduje mnie przypadkowo spotkany znajomy.
Jedni skandują (furorę robi hasło: „Lepiej być moherem niż Tuska frajerem”), inni śpiewają nabożne pieśni, blisko czoła, gdzie idą działacze PiS rozbrzmiewa z głośnika Jan Pietrzak ze swoim „Żeby Polska była Polską”. Czasem idą całe rodziny. Młody mężczyzna, który mnie zagaduje, przedstawia mi żonę, dzieci, rodzeństwo, teściów.
Pewna starsza kobieta, która też ze mną rozmawia, nie może pojąć: Tylu tu ludzi, więc ich (Platformy) koniec musi być bliski. Tłumaczę, że tak wcale być nie musi. Tamci, oni, po prostu nie wychodzą na ulice, są ociężałym, ale realnym kolosem.
Jak by nie oceniać poszczególne hasła czy skojarzenia tych demonstrantów to w pewnym sensie najaktywniejsza, najbardziej przejęta losem Polski część społeczeństwa.  Autentyczne społeczeństwo obywatelskie. Przed wyjściem w zaskakująco obiektywnej relacji TVN 24, kobiety pytane, po co tu przyszły, mówią jak Pietrzak: żeby Polska była Polską.
– Panie redaktorze, tylko niech pan to opisze po polsku – grozi mi żartobliwe palcem starszy pan.
Wiem, o co mu chodzi. Czuję też, że tamte kobiety oddają sens  swojej motywacji. I czuję się tu jak w domu.
Obserwuję transparenty. Są wszelkiego typu: takie o zdrajcach i takie o Matce Boskiej. Ja najbardziej doceniam te niekonwencjonalne, czasem dowcipne, czasem dające do myślenia. Widzę tabliczkę: „Ciemnogród jest tam, gdzie nie ma Boga” i całkiem inny „Słońce Peru nas przypala”. Ktoś inny napisał: „Krętactwami i przewrotnością w wyjaśnianiu swoich afer PO poddaje w wątpliwość inteligencję swego wyborcy”. Ale bezkonkurencyjny jest pastisz słynnego plakatu wzywającego do czujności. Tyle że palec do ust przykłada… Monika Olejnik, w dodatku namalowana. Podpis brzmi: „Nie zaprzeczaj oficjalnej wersji wydarzeń, bo będziesz z PiS”.
Jeszcze po wielu godzinach, kiedy oglądam zaskakująco wyważoną, jakby pochylającą czoło wobec siły zdarzeń,  relację w TVN i bardziej złośliwą w Wiadomościach brzmią mi w uszach piszczałki, trąbki, bębny i okrzyki. Ci ludzie wierzą w lepszą Polskę, bardziej moralną i lepiej rządzoną. Mówią o tym często zaskakująco staroświeckim językiem. Dopiero w telewizji widzę polityczne przemówienia. Nawet ojciec Rydzyk, nie całkiem bohater z mojej bajki, jawi mi się zaskakująco sympatycznie.
A teraz dwie łyżki dziegciu. Zawsze odczuwałem sympatię do „Solidarności”. Kiedy na początku lat 90. część prawicy próbowała budować tożsamość na walce ze związkami, przestrzegałem: w Polsce to czynnik równowagi społecznej. „Solidarność” zachowała zaskakująco dużo witalności. Robi to do czego jest powołana: upomina się o ludzi.
Pytanie tylko o sens tak silnego zrostu związku zawodowego z siłami politycznymi, na dokładkę nazywającymi się prawicą. Widzę związkowy transparent: „Precz ze śmieciowymi umowami”. I przypominam sobie niedawną wizytę w Krakowie u moich znajomych prowadzących firmę konserwatorską. Są w sferze „nadbudowy” bardziej konserwatywni ode mnie. Głosują  na PiS.
Ale na moje nieśmiałe zastrzeżenia do śmieciowych umów, wybuchają śmiechem.
– Gdybyśmy ponosili pełne koszty pracy, musielibyśmy zwolnić wszystkich swoich pracowników. Nie wytrzymalibyśmy – mówią.
Takie głosy są nie mniej istotne niż wystąpienia pokrzywdzonych przy budowie obiektów na Euro podwykonawców czy nadal niezadowolonego paprykarza.
Jest i uwaga inna: aby dostać się z Pragi do centrum Warszawy ,musiałem przejść pieszo most Poniatowskiego. Patrzyłem na pomykających rowerzystów, na młodych ludzi, którzy obsiedli barek przy dworcu Powiśle.  To był całkiem inny świat, który być może nigdy nie spotka się ze światem tych, co maszerowali.
To nie jest wyzwanie dla zwykłych demonstrantów: oni mają prawo do satysfakcji. Policzyli się, zamanifestowali siłę i przywiązanie do tego co dla nich najdroższe: do własnej Ojczyzny. Ale to wyzwanie dla ich liderów. Ktoś niósł na demonstracji listę „dopalaczy dla lemingów”: były tam TVN, Newsweek, Wprost, Polityka, oczywiście Gazeta Wyborcza. Ale kto się zatroszczy o samych lemingów?


czwartek, 27 września 2012

Elegia o Ludziach Września * Wołyń, Chełmszczyzna


Agresja sowiecka na Wołyniu i Ziemi Chełmskiej w świetle ,,Pamiętnika” Wincentego Pietrzykowskiego.
Pamięci poległych i pomordowanych Polaków w okresie pierwszej okupacji sowieckiej – Autor.
„(…) Wracając ze szpitala mogłem dokładnie zaobserwować, jak witali wkraczających żołnierzy bolszewickich Żydzi i Rusini. Kwiaty czerwone na czołgach! Brama powitalna w Chełmie. Łzy stoją w oczach. Cholera niespodziewana. Tchórze! Obywatele! (…) Narobiło się teraz ważniaków, Żydów i Rusinów, że aż strach. Co drugi Żyd paraduje po mieście z karabinem, a jeśli już nie z karabinem to już z czerwona opaską. Paradny widok. Kulawy na jedna nogę, chromy na drugą, z paraliżem w ręku, z reumatyzmem w stawach, zgięty w paragraf. Łypie taki milicjant czerwony świńskimi ślepiami na przechodniów.. Cholera człowieka po prostu bierze!
Znęcają się w okropny sposób nad polskimi żołnierzami, że aż strach pisać. Głodnych i pobitych trzymają po tygodniach w parszywych komórkach. Naprowadzają bolszewików na domy oficerów i podoficerów.
W tym kierunku przoduje pewien krawiec chełmski, u którego ubierali się przeważnie oficerowie. Za jego to sprawą wszyscy oficerowie, którzy nie zdążyli zbiec, obecnie dostali się w ręce bolszewików!  (…)”
„Pamiętnik” Wincentego Pietrzykowskiego to zupełnie nieznane  źródło dotyczące słabo zbadanego i udokumentowanego okresu bezpośrednio przed II wojną światową i w pierwszych dwóch latach jej trwania. Źródło tym cenniejsze, że do dziejów Chełma i okolic z tego okresu zachowały się tylko nieliczne dokumenty i relacje bezpośrednich świadków[1]. Dzięki uprzejmości syna autora pana Krzysztofa Pietrzykowskiego w 2004 roku mogłem zapoznać się z rękopisem pamiętnika i opublikować jego niektóre fragmenty w magazynie katolicko – społecznym „Pro Patria”[2]. Całość pieczołowicie przechowywana przez Rodzinę w oryginalnym rękopisie niewątpliwie zasługuje na opracowanie i opublikowanie w formie odrębnego wydawnictwa.
Autor ,,Pamiętnika” Wincenty Pietrzykowski urodził się w 1921 roku w Zawadówce koło Chełma jako najstarszy syn z 7 dzieci Piotra i Katarzyny z Lewczuków Pietrzykowskich. Ojciec pracował jako kolejarz w parowozowni Chełm, matka prowadziła niewielkie gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły podstawowej uczył się w Gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie.
1 września 1939 roku zgłosił się jako ochotnik do oddziałów wartowniczych Przysposobienia Wojskowego tworzonych przy Komendzie Powiatowej PW z chełmskiej młodzieży szkolnej. Po otrzymaniu broni i umundurowania został przydzielony do pilnowania transformatorów elektrycznych przy elektrowni miejskiej w dzielnicy Chełma Trubakowie.
Był bezpośrednim świadkiem bombardowania Chełma w dniu 8 września 1939 roku przez lotnictwo niemieckie.
14 września 1939 roku wyruszył wraz ze swoją drużyną wartowniczą jako jedna z ostatnich zorganizowanych grup zbrojnych z chełmskiego garnizonu w drogę na wschód. Zgodnie z rozkazem Powiatowego Komendanta Przysposobienia Wojskowego poszczególne drużyny wartownicze PW miały przez Brzeźno i Świerże dotrzeć jak najszybciej do Kowla. W Kowlu miała nastąpić koncentracja wszystkich chełmskich drużyn PW i przydzielenie nowych czynności.
Podczas tej pieszej podróży młodzi ochotnicy przeżyli bombardowanie stacji kolejowej w Brzeźnie i mostu na Bugu w Świerżach.
18 września drużyna Pietrzykowskiego dotarła do Kowla i po dołączeniu do macierzystej jednostki i przez trzy dni brała udział w walkach z Ukraińcami. Podczas jednej z potyczek w obronie stacji kolejowej w Kowlu Pietrzykowski został ranny. Po niespodziewanym ocaleniu z rąk sowieckich wraz z kilkoma kolegami z Chełma pociągiem jadącym w kierunku Brześcia dostaje się pod Włodawę, skąd piechotą 24 września powraca do Chełma. W następnym dniu był już świadkiem wkroczenia do rodzinnego miasta oddziałów Armii Czerwonej[3].
Okupację niemiecka spędził w rodzinnej Zawadówce. W lutym 1941 roku wstąpił w szeregi Związku Walki Zbrojnej i od tego momentu całkowicie zaprzestał pisania pamiętnika.
Jako żołnierz konspiracji niepodległościowej brał udział w kilku akcjach przeciwko Niemcom. Uczestniczył między innymi w akcji wysadzenia niemieckiego transportu wojskowego na trasie kolejowej Rejowiec – Chełm wiosna 1944 roku.
Po ponownym wkroczeniu na ziemie polskie oddziałów Armii Czerwonej jesienią 1944 roku wraz z kilkoma kolegami z chełmskiej Armii Krajowej wstąpił do przeniesionej do Chełma z Riazania Oficerskiej Szkoły Artylerii. Była to, skuteczna w jego przypadku, próba uniknięcia aresztowania przez NKWD-UB i wywózki na Sybir, co stało się tragicznym doświadczeniem wielu jego kolegów z chełmskiej konspiracji niepodległościowej.
Po ukończeniu OSA i promocji na pierwszy stopień oficerski Pietrzykowski  w początkach 1945 roku  został wysłany na front. Podczas walk z oddziałami niemieckimi pod Budziszynem został ranny i odesłany do szpitala.
Po demobilizacji z Ludowego Wojska Polskiego powrócił do rodziny do Zawadówki. Niestety nie spełniły się jego marzenia z 1939 roku i zamiast na studia poszedł do pracy zawodowej. Po podjęciu pracy w Państwowym Zarządzie Nieruchomości Rolnych przeniósł się do Chełma. Następnie podjął prace w służbach skarbowych w Chełmie, gdzie pracował do śmierci. Zmarł w 1979 roku.
W 1946 roku Wincenty Pietrzykowski zawarł związek małżeński z Edwardą Kwiatkowską, z którą wychowali dwoje dzieci: Bożenę i Krzysztofa. Krzysztof rolnik z wykształcenia i historyk z zamiłowania odziedziczył, przechował i udostępnił autorowi niniejszego referatu rękopis ,,Pamiętnika” Ojca[4].
W sposób wręcz cudowny pamiętnik W. Pietrzykowskiego ocalał podczas szczegółowej rewizji w domu Pietrzykowskich w 1972 roku w związku z zaangażowaniem się syna Krzysztofa, wówczas studenta Wyższej Szkoły Rolniczej w Lublinie, w tworzenie antykomunistycznej organizacji młodzieżowej[5].
„Pamiętnik” bo tak zatytułował swoje zapiski Wincenty Pietrzykowski spisany jest równym uczniowskim pismem na 195 ponumerowanych stronach grubego szkolnego zeszytu. Rozpoczyna się w sobotę 11 lutego 1939 roku i kończy równo po dwu latach we wtorek 11 lutego 1941 roku.
„Pamiętnik” rozpoczyna się uroczysta deklaracją autora: „Sobota, 11 lutego 1939 r. – otwieram dziś uroczyście Pamiętnik i piszę pierwsze słowa, słowa, które może kiedyś po latach wielu, gdy przejdzie wiosna życia, najlepsze i najcenniejsze dni życia ludzkiego,  przemówią z tych kart, odrodzą wszystkie wspomnienia, miliony uczuć , które szarpały duszę biednego śmiertelnika. Kości rzucone są – mówił onego czasu Cezar. Zacząłem, stało się, przepadło, a zresztą szkoda kartki na wydzieranie. Będę od tej pory pisał, a przynajmniej starał się pisać, systematycznie i często i co mi do głowy przyjdzie, jednym słowem wszystko”[6].
„Będę od tej pory pisał  (…) wszystko” – dzięki konsekwentnej realizacji tej deklaracji otrzymaliśmy po latach szczegółowe opisy wydarzeń z okresu, do którego zachowało się niestety bardzo niewiele źródeł pisanych, a realia rzeczywistości PRL nie sprzyjały dokumentowaniu wydarzeń z lat 1939 -1941 za życia ich bezpośrednich świadków.
W ostatnim wpisie w pamiętniku Pietrzykowski dokonuje swoistego podsumowania dwu lat własnego młodzieńczego życia. Zapowiada również, że stanowi on część pierwszą jego zapisków i że po pewnym czasie wpisy będą kontynuowane . Dziś wiemy, że ze względu na zaangażowanie autora w działalność konspiracyjną w ramach ZWZ-AK dalsze części nie powstały. Jako karny żołnierz podziemnego wojska  pozostał wierny zakazowi sporządzania notatek. Dalsze koleje Polski i osobiście autora spowodowały, że niestety pamiętnik Pietrzykowskiego nie doczekał się kontynuacji.
Wpis ostatni pod datą 11 lutego 1941 roku przytaczam w całości:
„Dziś dwa lata mija, gdy wpisałem pierwsze słowa na karty tego pamiętnika.
Dwa lata ….
Dwa lata, a życie moje przeszło już tyle faz, zmian minęło tyle niespodzianek, przeszło przez takie przełomy, że gdy kreśliłem słowa pierwsze przed dwoma laty, nawet nie przypuszczałem, nawet nie zarysował mi się na sekundę podobny schemat przyszłości.
Myśli moje biegły w inną przyszłość. Boże! Za dwa lata …
Widziałem siebie w mundurze podchorążego, z szabliskiem ogromnym, dzwoniącymi ostrogami; widziałem już jakie wrażenie muszę wywrzeć na rodzinie, na znajomych.
Panie żołnierz!
Potem – zostanę w wojsku, jak się uda, a jak nie to może wydział leśny – różnie człowiek myślał.
Tymczasem dni pobiegły inną koleją. Zostałem nieskończonym licealistą, nawet matury nie mam.
Wojna.
Przede mną nieznana przyszłość, a jaka trudno powiedzieć, przede mną życie, a jakie, bo trzeba będzie nadrabiać te dni, które wytrąciła wojna z normalnego biegu rzeczy, dni dzisiejsze.
Kończę tymi słowy ten pamiętnik, właściwie tę część pamiętnika, część pierwszą”[7].
Wydarzenia kolejnych dni życia autora były spisywane na bieżąco lub z kilku dniowym opóźnieniem, co najczęściej znajduje odniesienie w zapiskach. Stąd „Pamiętnik” Pietrzykowskiego stanowi niezwykle cenne źródło wiedzy o wydarzeniach w Chełmie i okolicy w pierwszych 2 latach drugiej wojny światowej. Takich zapisków prowadzonych na bieżąco i młodzieńczą dokładnością niestety do tego okresu wojny mamy zachowanych  niewiele.
Opisy wydarzeń związanych z wojna obronną 1939 roku i pierwszą okupacją sowiecką w Chełmie i na Wołyniu, gdzie również  losy wojny rzuciły autora, zajmują 68 kart pamiętnika. Stanowi to w sumie jedną trzecią młodzieńczych zapisków W. Pietrzykowskiego.
Chronologicznie są to zapisy od 1 września do 9 października 1939 roku, kiedy to do Chełma opuszczonego dwa dni wcześniej przez Armią Czerwoną na mocy zawartych porozumień sojuszniczych wkroczyły oddziały niemieckie[8].
Pierwszą wzmiankę o Sowietach znajdujemy w „Pamiętniku” Pietrzykowskiego pod datą 18 września 1939 roku, kiedy to resztki jego oddziału wartowniczego w sile kilkunastu ludzi dotarły po forsownym marszu z Maciejowa do Kowla. Ze względu na wartość i znaczenie opisywanych wydarzeń pozwolę sobie na przytoczenie zapisu z tego dnia w całości:
„Widać Kowel! Jedziemy! Znów samoloty! Na piechotę walimy do Kowla. Moc wojska. Popłoch wśród ludności cywilnej. Bąkają coś o bolszewikach. Ulice zapchane. Idąc tak, a kierując się do Komendy Przysposobienia Wojskowego spotykamy chorążego z Cycowa, którego poznaliśmy w Lubomlu, a który prowadzi spory oddziałek junaków i strzelców. Bez namysłu przyłączamy się i jazda do koszar. Dowiadujemy się o wszystkim! Jesteśmy w Legionie Rumuńskim, który się organizuje w Kowlu. Bolszewicy wkroczyli i zajmą Polskę do Bugu. Za Bugiem Niemcy! Zdrada! Hańba! Przepadło! Legion nasz ma ostatecznie sformować się w Rumunii i stamtąd udać się mamy na front francuski. Do granicy walić mamy poszczególnymi oddziałami.
Jedyne wyjście – walka poza granicami Rzeczpospolitej.
W koszarach 50 pułku piechoty panuje nadzwyczajny ruch. Kupy żołdactwa plądrują magazyny, rozbijają tabory, zadowolone z takiego zakończenia wojny.
Dostajemy umundurowanie i całkowite uzbrojenie. Naciągamy właśnie na siebie przydługie mundury.
Strzały!
Pędem wjeżdża samochód – chwilka – a wyskakuje z niego trzech oficerów. Trzeszczy parkan. Pęka sztacheta – jeden oficer znikł – drugi – huknął strzał i trzeci zachwiał się i padł  krwią brocząc przed chwila na parkanie. Banda rozwścieczonego żołnierstwa rzuciła się do samochodu. Ochotnicy, którzy chcieli z bronią w reku przejść do Rumunii, właśnie wychodzą z koszar. Opuszczone szable.
Żałobny nastrój. Konduktem wloką się ciężkie armaty, ciężkie wozy taborowe. Cicho idą konie i bez odrobiny entuzjazmu i radości na twarzach zbiedzonych kroczą poszarpane szeregi piechoty. Poszło kilkanaście tysięcy! Zostaliśmy jeszcze my i tabory. Zagrały karabiny maszynowe i przestały, jakby zachłysnęły się zbyt mozolnym ogniem, rozdarły powietrze wystrzały i wybuchy granatów – ukraińscy żołnierze walą magazyny. Przed chwilą był Polakiem, był obywatelem co najmniej tej Polski, która go wychowała, która go karmiła jak własne dziecko, bo za takiego go uważała, a teraz on niszczy wszystko, co polskie, tak to spłaca dług zaciągnięty względem tej ojczyzny, pod którą opieką żył spokojnie przeszło dwadzieścia lat.
Padł drugi oficer w rogu magazynu, trzeci doskoczył do konia, ale nie zdążył podciągnąć popręgów i padł twarzą na kamienie.
Krwawi sędziowie dnia wtargnęli do komendy garnizonu i opanowali prawie już całe koszary, zasiane gęsto trupami.
Strzały wzmagają się!
Odchodzą nasze tabory, a nasz Legion Rumuński z bagnetem w ręku, z odbezpieczoną bronią w polskich hełmach na  głowach.
Z ironicznym uśmiechem spoglądają na nas typki ukraińskie, ale nie strzelają.
Idziemy drogą wiodącą z koszar całą zasłaną  mąką. Koszary i cała przyległa dzielnica pokryta jakby białym śniegiem – to mąka z rozbitych magazynów. W mieście olbrzymi ruch … Byle prędzej z tego miasta! Forsowny marsz w stronę Łucka. Pot spływa po czole i nie dziwo, przecież mamy pełny rynsztunek żołnierski na sobie. Dochodzi południe.
Spoczynek krótki. Przemówienie jakiegoś majora i dowódcy legionu.. Osiemnastu nas z legionu tego mają przydzielić do szkoły, podobno nawet oficerskiej. Wybrali osiemnastu chłopa po maturze i z drugiej licealnej. My z Januszem także zostaliśmy przydzieleni do tej grupy. W pierwszym lepszym mieście mamy dostać jakieś sznureczki na znak tej godności.
Idziemy dalej.
W oddali widać już Stochów!
Do ciągnącej kolumny dopada oficer na spienionym koniu, a potem słychać tylko jeden krzyk: Hitler zabił się! Rewolucja w Niemczech! Armia cofa się! Wszyscy uwierzyli, uwierzył też pułkownik dowodzący całą kolumną i zawróciliśmy z powrotem do Kowla, by stamtąd przedrzeć się za Bug. Ostatkiem sił dowlekliśmy się do Kowla. Zaczyna się robić ciemnawo.
Od Kowla dochodzą odgłosy strzelaniny. Ogień rozproszony z karabinów, ogień ciężkich karabinów maszynowych, huk małych działek. Ukraińcy wzięli się na dobre.
Pułkownik coś zmiarkował i wysłał pierwszą linię tyraliery w stronę miasta. Tyraliera poszła, ale nie wróciła, bo żołnierze porozłazili się na wszystkie strony, tylko nie w stronę Kowla. Przerażony pułkownik, a za nim wszyscy oficerowie czmychnęli. Kurz po samochodach!
Zostało wojsko bez dowódców! Popłoch! Minęło pół godziny, a zostało ośmiu żołnierzy z kapralem i nas z Legionu coś około trzydziestu z chorążym z Cycowa.
Rozkaz jakiegoś rotmistrza: zająć stację Kowel.
Z bagnetem w ręku wchodzimy w ulice Kowla. Na stacji rozbijają wagony! Walimy prosto w tłum! Salwa w górę! Pochylony bagnet. Tłum mięknie. Kilka strzałów świsnęło nam nad głowami, jednego musnęło po hełmie. Pchnięcie bagnetami, świst kolb – aczkolwiek niechętnie, ale opuścił tłum stację.
Stacja w naszych rękach. Konserwy, migdały i inne delicje z rozbitych wagonów przenosimy na stacje, gdzie urządziliśmy sobie wspaniałą wartownię.
Poszły patrole na miasto. Kolacja. Odprowadzamy kilka pociągów za Kowel. Na każdym kroku strzelają do pociągów! Na noc znowu służba przy jakimś transporcie sanitarnym (2 km za Kowlem)
Całkiem przypadkowo spotkałem stryjka Stacha, a było to tak. Ośmiu naszych i ośmiu policjantów przydzielono tego wieczora do tych pociągów sanitarnych. Idę w pierwszej dwójce, przed sobą mam ostatnią dwójkę policjantów. Dwa kilometry szedł stryjaszek przed moim nosem, oglądał się kilka razy, ale nie poznaliśmy się – któż by zresztą poznał mnie w tym wielgachnym hełmie na głowie. Na miejscu dopiero, gdy wszczęła się rozmowa między policjantami a nami, spostrzegłem, że panie tego jeszcze jeden Pietrzykowski jest w tym parszywym Kowlu. Nie było czasu do gadania. Policjanci odeszli dalej do drugiego pociągu. W jednym z wagonów urządziliśmy wartownię.
Na służbę chorąży wysyła po czterech: dwóch z jednej strony pociągu, dwóch z drugiej.
Ja z Januszem dostaliśmy służbę pierwszą. Chodzimy wzdłuż pociągu krokiem spacerowym, żyjąc migdały, którymi mamy wypchane kieszenie i od czasu do czasu zagryzając sucharem.
W mieście strzały, mimo późnej pory, wcale nie milkną, ale wzmagają się z każdą minutą. Zgniły wiatr ciągnie od północy.
Szeleści coś w krzakach. Przystajemy na miejscu: karabin kurczowo ściska dłoń; oddech wstrzymany – cisza. Wyraźnie ktoś porusza się za krzakami wzdłuż nasypu. Szczęk!
Rozciągamy się momentalne miedzy szynami. Tara – tarach – salwa karabinowa przeszyła powietrze nad nami grzęznąc w wagonie. Jęki rannych z wagonu – wypaliliśmy w ciemność. Biją pojedynczo! Nasi wypadają z wartowni, zachodzą z boku. Kolka oderwanych strzałów. Cisza …
Znów salwa honorowa na postrach – tamci odchodzą na wartownię, a my znowu chodzimy wzdłuż pociągu, przeżuwając gorzkie migdały i myśląc jednocześnie o tych chachłackich hadziajach i marności żywota ludzkiego. Pociąg odjeżdża na przetoki. Przychodzi druga zmiana”[9].
Następnego dnia oddziałek Pietrzykowskiego zostaje przemieszczony do Komendy Powiatowej PW w Kowlu, skąd mają zabrać tabory i następnego dnia wyruszyć w kierunku rzeki Bug. Dowództwo nad ok. trzydziestoosobowym oddziałem obejmuje porucznik z Białej Podlaski. W międzyczasie do komendy PW przybył również porucznik Kowalewski z Komendy Powiatowej PW z Chełma. Proponuje on Pietrzykowskiemu i jeszcze 2 żołnierzom    z Chełma wyjazd pociągiem do rodzinnego miasta. Po przybyciu na stację kolejową okazało się jednak, że najbliższy pociąg  w kierunku Chełma odjeżdża dopiero następnego dnia. W drodze powrotnej do komendy PW  usłyszeli, że „Bolszewicy mają lada chwila nadejść”[10].
Kolejny zapis w „Pamiętniku” pochodzi z 20 września i jest opisem walk z Ukraińcami w Kowlu toczonych w tym dniu przez oddziałek ochotników zgromadzony  przez pochodzącego z Cycowa w ówczesnym powiecie chełmskim chorążego Wojska Polskiego o nieustalonym nazwisku i w Kowlu dowodzony prze młodego porucznika, którego nazwiska Pietrzykowski niestety nie zapisał. Najprawdopodobniej nazwiska tego nie znał, bo inne wpisy w pamiętniku świadczą, że skrupulatnie odnotowywał dane personalne spotkanych podczas walk oficerów i żołnierzy.
Jest to pierwszy w literaturze przedmiotu opis walk w Kowlu z udziałem miejscowych komunistów i  Ukraińców, którzy jeszcze kilka dni wcześniej  byli żołnierzami Wojska Polskiego, a na wieść o wkroczeniu na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej Armii Czerwonej rozpoczęli atakowanie zdezorientowanych oddziałów polskich[11].
Wpis pod datą 20 września 1939 roku jest tym bardziej cenny, że jego autor opisał wydarzenia w Kowlu niemal bezpośrednio, bo tylko w odstępie  kilku dni, gdyż „wołyńskie” zapiski powstały 26 września bezpośrednio po powrocie autora do rodzinnej Zawadówki.
Oto najważniejsze zapisy z „Pamiętnika” odnoszące się do walk w Kowlu w dniu 20 września 1939 roku:
„Godzina czwarta rano. Huragan strzałów za oknami szaleje na ulicy. Przecieram oczy – patrzę w zaspane szyby, twarze śpiących pokotem kolegów – sen czy jawa? Jawa! Alarm! Zrywa się cały oddział na nogi i nie mija pięć minut, a stajemy w szyku przed gmachem. Kupy policjantów cofają się przed strzałami, które padają z parku miejskiego przylegającego rogiem do ulicy Legionów. Część oddziału szykuje tabory, reszta zajmuje  stanowiska wzdłuż niskiej podmurówki budującego się olbrzymiego gmachu. Policjanci rozbiegają się po zajazdach i bramach. Co chwila wyskoczy jakiś policjant z bramy, strzeli i fuch między kolegów do bramy. Niech cholera najsłodsza ściśnie takich żołnierzy! Podbiega do nich nasz porucznik i mówi na serio: chodźcie z nami do kupy, na stanowiska, albo broń oddajcie!  Żonę mam i dzieci, dla których chcę żyć jeszcze – odpala od razu filozof z tych psiajuchów, którzy to w czasie spokojnym człowiekowi na ulicy trójkami chodzić nie dali, którzy za niewinny i głupi żarcik uczniowski umieli dziesięć gum wsypać. (…) Ukraińcy zaczęli nas okrążać. Nas trzydziestu i ich przeszło trzysta, a w tym połowa było polskich żołnierzy, trochę uczniów, grupka smarkatych żydziaków.
Okropna mgła! Salwa! Jedna, druga – cisza, trzecia. Cisza.
Sylwetki pochylone z karabinami w ręku biegną w naszą stronę. Ognia! Pociągam za cyngiel. Buchnęła ołowiem nasza reduta i jak piorun wszystkich zmiotło. Znów strzały. Biegną pojedynczo, po trzech, czterech, chyłkiem,  padając pod ciemne drzewa parku. Strzelamy gorączkowo, szybko repetując karabiny, chłodząc rozpaloną dłoń od rozgrzanej lufy w chłodnych nabojach, grzebiąc w ładownicach.
Kule świszczą nad głowami grzęznąc w murowanych ścianach. Cegła sypie się na głowę, półcegłówki spadają na karki leżących na stanowiskach. Leżymy spowici dymem prochu, ceglanym kurzem – mechanicznie spełniają swą pracę niezmordowane ręce. Mur się wali! Ruu! Ruu! Salwa za salwą. Na twarzy wypieki, gorączkowo śledzimy za swoimi kulami, mierząc celnie i pewnie.
Mijają godziny, obok mnie leży na stanowisku Janusz. Od czasu do czasu rzucam w jego stronę spojrzenie, czy tez jeszcze chłopak dyszy. Ręce zaczynają słabnąć. Jeszcze raz się poderwali Ukraińcy. Podwójny ogień nasz położył wszystkich, gdy już przebiegli ulicę. Dobra nasza! Cisza i wzmożony do maksimum ogień nieprzyjacielski ze wszystkich stron.
Skąd tyle karabinów mają te diabły? Ogień wzmaga się, wzmaga się i wzmaga. Piekło! Nasze stanowiska – jedno wielkie kłębowisko.
Ostatkiem sił odpowiadamy ogniem. Chwila i ogień słabnie, mgła opad. Z kurzu i prochu wychyla się nasza reduta, zdruzgotana ogniem nieprzyjacielskim.
Ukraińców już nie słychać! Godzina ósma – liczymy straty. Wszyscy żywi! Nie! Jeden leży na wznak z rękami na piersiach, cichy i spokojny , z zaciśniętymi ustami, płaszcz na nim szary, strzelecki. Kula przebiła mu głowę, weszła między oczy – krew na źrenicach!
Nikt go nie zna pewno jakiś licealista z Warszawy. Bohater! Z trudem wstrzymuje zy najbliższy jego przyjaciel.
Zwycięstwo! Pierwsze spotkanie i na całego zwycięskie.
Palimy papierosy dumni z naszego krwawego dzieła. Kawały nawet skądś się wzięły. Nagle pada komenda: Przygotować się! Idą! Momentalnie sięga ręką by zarepetować broń. Strzał, pęk białego dymu, jednoczesny ból w reku – jedna sekunda. Odrzuciłem karabin na trzy metry za siebie, zesztywniała już ręka i siadłem za murem. Ranny jestem – uprzytomniłem sobie dopiero w tej chwili. Widzę przecież jak nazbierało mi się krwi, która cieknie ciurkiem zza rękawa. Ręka sztywna, cierpko w ustach. Jak przez mgłę widzę kupkę kolegów, pochylających się nade mną, słyszę słowa sanitariusza: Dwa domy w lewo szpital polowy. Karabin zabiera porucznik. Walę jak stumetrówkę w szkole do tego szpitala, tak że mój sanitariusz nie może nadążyć.”[12].
Odchodząc do szpitala Pietrzykowski jest jeszcze świadkiem jak ich dowódca skutecznie powstrzymał rozgrzanych dotychczasowa walką ochotników przed zaatakowaniem zbliżających się do ich placówki trzech sowieckich samochodów pancernych.
Widział swoich kolegów ze łzami w oczach proszących porucznika o wydanie pozwolenia na zaatakowanie aut pancernych przy pomocy wiązek granatów. Porucznik zarządził odwrót i tylko dzięki jego przytomności umysłu nie doszło do niewątpliwej masakry polskich obrońców placówki na ulicy Legionów w Kowlu.
W szpitalu okazało się, że rana jest niegroźna – kula przeszła przez łokieć nie naruszając kości. Strzał był oddany z bardzo bliskiej odległości, gdyż na przestrzelonym rękawie płaszcza  pozostały wyraźne ślady prochu. Lekarz zadecydował jednak, że Pietrzykowski pozostanie kilka dni w szpitalu. Jednak nie dane mu było odpocząć po walce i zregenerować siły po stracie znacznej ilości krwi. Kowel został następnego dnia zajęty przez wojska bolszewickie. W szpitalu szybko pojawili się sowieci i zarządzili zbiórkę rannych na dziedzińcu. Żołnierze wychodzili na zbiórkę z przekonaniem, że za moment odbędzie się zbiorowa egzekucja.
W obszernym zapisie pod datą 21 września 1939 roku[13] fakt ten odnotowany jest następująco:
„Bolszewicy! Bolszewicy!  Zajmują Kowel! Służba szpitalna szybko i sprawnie zabrała mój rynsztunek: hełm, bagnet, 200 sztuk amunicji, sukienne ubranie itd. Podjechały samochody sowieckie i zabrały broń. Gorzkie myśli piętrzą się w głowie, dusi w gardle, w ustach jedno ciągłe pytanie: Co dalej będzie? Za oknami warkot silników samochodowych. (…) Blade światło, zgarbione sylwetki doktorów, wylęknione twarze posługaczy.
Gdzieś koło południa kazali nam bolszewicy wyłazić ze szpitala i ustawić się paradnie pod murem – żegnaj ty kochany Chełmie, Zawadówko, rodzino, żegnajcie wszyscy znajomi. Tak, maja rację, bo złapali z bronią w ręku – myślę sobie i czuję, że przez wnętrzności przebiega szalony spazm tęsknoty, za wszystkim co za chwilę stracę. Oddział paradnie wkroczył na podwórze. Smirno! Egzekucja? Na razie jakieś przemówienie, z którego nie połapałem żadnego słowa . Nie rozumiem po rosyjsku, ale i tak bym nie zrozumiał – za dużo wzruszeń. Obok stoi Janusz,
Głupia cała historia, że szkoda o niej pisać! Skończyło się na tym, że zabrali oficerów i podoficerów starszych, a nam kazali „udirat”. Zbieramy się powoli, ja z chorą ręką na stację! Wieczór. Trupy, trupy, trupy! Skutki walki między polskim transportem pancernym a bolszewickimi tankami[14]. Siadamy w pociąg idący w stronę Chełma, a okazuje się wkrótce, że jedziemy w kierunku Brześcia. (…)”[15].
Po trzech dniach tułaczki poprzez Włodawę i Sawin Pietrzykowski 23 września 1939 roku dociera do Chełma, gdzie w tym czasie jeszcze przebywali polscy żołnierze z grupy operacyjnej Chełm. W „Pamiętniku” spotkanie z Chełmem opisał następująco: „(…) kroczymy ulicami miasta Chełma. Pełno wojska polskiego! Jakaś grupa operacyjna Chełm pułkownika Szalewicza, jakiś dowódca garnizonu Błyskawa – czytamy na afiszu. Samorząd  chełmski z Hilgierem i Kińczykiem (…)”[16].
Zapis z dnia 25 września zawiera już informacje o wycofaniu się z Chełma oddziałów polskich i wkroczeniu do miasta jednostek Armii Czerwonej: „Długo nie cieszyłem się tą „wolnością”, dla której przecie zwiałem zza Buga do Chełma. Dziś rano przyszli bolszewicy! Nasi szwoleżerowie ulotnili się w okamgnieniu. Popłoch. Wciąż krążą sowieckie samoloty. Słucha się coś niecoś o generale Bortnowskim, obronie Warszawy, armii Sikorskiego we Francji.
Wracając ze szpitala mogłem dokładnie zaobserwować, jak witali wkraczających żołnierzy bolszewickich Żydzi i Rusini. Kwiaty czerwone na czołgach! Brama powitalna w Chełmie. Łzy stoją w oczach. Cholera niespodziewana. Tchórze! Obywatele!
Okazało się co to są Żydzi. Lada jaki obserdak z karabinem łazi, paraduje z czerwona opaską”[17].
Następny wpis w pamiętniku datowany jest na 1 października 1939 roku. Po trwającej sześć dni przerwie w prowadzeniu zapisków Pietrzykowski przekazuje niezwykle interesujące świadectwo tworzenia na wsi chełmskiej, w rodzinnej Zawadówce autora, zrębów nowej władzy tzw.  Komitetu Biedoty Wiejskiej podając nazwiska najważniejszych jego urzędników:
„Śmiać się aż do skutku! Alem się dziś uśmiał.
Idę ja ci na pagórek, a tu siedzi Władek Auguściuk za stolikiem i coś szrajbuje, dookoła tłum. Rozpytuję się, a niech cię kaczki. Zachciało się naszej Zawadówce jakiegoś „Komitetu Biedoty Wiejskiej”.
Po długich i burzliwych wyborach zostali w urzędzie jak następuje: komisarz „Biedoty Wiejskiej” towariszcz Wójcicki Stanisław, sekretarz – towariszcz Wawryniuk Teodor,  naczelny komisarz milicji w Zawadówce towariszcz Kłos Józef i cała plejada innych urzędników „Biedoty Wiejskiej”. Obecni składali podpisy. Nie długo cieszono się tym komitetem, bo jeszcze tego wieczora rejowiecka szosa aż stękała: sowieckie czołgi wracały na wschód”[18].
Kolejny wpis w „Pamiętniku” nosi datę 4 października i jest interesującym opisem realiów okupacji sowieckiej w Chełmie: „(…) Narobiło się teraz ważniaków, Żydów i Rusinów, że aż strach. Co drugi Żyd paraduje po mieście z karabinem, a jeśli już nie z karabinem to już z czerwona opaską. Paradny widok. Kulawy na jedna nogę, chromy na drugą, z paraliżem w ręku, z reumatyzmem w stawach, zgięty w paragraf. Łypie taki milicjant czerwony świńskimi ślepiami na przechodniów.. Cholera człowieka po prostu bierze!
Znęcają się w okropny sposób nad polskimi żołnierzami, że aż strach pisać. Głodnych i pobitych trzymają po tygodniach w parszywych komórkach. Naprowadzają bolszewików na domy oficerów i podoficerów.
W tym kierunku przoduje pewien krawiec chełmski, u którego ubierali się przeważnie oficerowie. Za jego to sprawą wszyscy oficerowie, którzy nie zdążyli zbiec,  obecnie dostali się w ręce bolszewików! Mądry po szkodzie! Któż im kazał się ubierać u Żyda? Obecnie Żydzi twierdzą niezbicie, że im Polacy będą czyścić buty. Zobaczymy! Do miasta nie ma po co iść, chyba żeby zobaczyć milicjantów żydowskich, bo w sklepach nie ma niczego. Gdzie ten obiecany raj, dostatek, o którym słyszało się tyle z ust bolszewickich. U was nyma nyczoho, a u nas wsio tiechnika, każe co w nas wsio mnogo! My budym, wsio bude! – tymczasem jest ich do pioruna, a niczego nie na! Ot płoche dieło!
Żołnierze bolszewiccy   wyglądają na dziadów zabuskich w kusych sukmanach. Żywią się marchwią i kartoflami. W plecakach noszą chleb i owies dla koni, a plecak to po prostu worek na siano (u nas gospodarze nazywają maniakiem).
Zegarek u nich to luksus, a noszącego zegarek uważają za bardzo uczonego i mądrego. Kupują więc sowieckie sołdaty zegarki na potęgę, ale cóż z tego, mało który się na nich rozumie, wynikają więc często z tego powodu skandale.
Za Bugiem już zauważyłem pewnego bolszewika, który chodził od jednego do drugiego faceta i pytał która godzina, mimo że posiadał zegarek.
Inny znów obrońca „proletariatu” chodził z własnym zegarkiem i prosił, żeby powiedzieć mu która godzina, ale nasi naturalnie udawali, że na takich precyzjach techniki nie znają się.
Ot u nich tiechnika! Łobuziaki sprzedawali im czasomierze i liczniki z samochodów, a brali ruble za zegarki!
Oficerowie nie odróżniali binokli od lunety i lampki elektrycznej kieszonkowej! Zdarzało się, że oficer brał bateryjkę i w jakiś tajemniczy sposób© chciał patrzeć przez nią na odległy dom. Czort go wie co widział!
– U nas toże jest – mówił czasami żołnierz zaciągając się polskim papierosem ( u nich  żołnierze kręcą machorkę). Jak u nich mnogo wszystkiego, to najlepiej świadczą niesłychanie długie ogonki, a nawet ogony przy każdym otwartym sklepie.
Godzinami trzeba czekać na kupienie najmniejszej drobnostki. Łaskawie zrównali rubel ze złotym polskim.
Na Zawadówce znowu rewizje. Włóczą się całe bandy Żółtanczaków[19] i innych z Wereszcz[20]kacapów i przewracają w domach do góry nogami.
- Ot nasza Ukraina! Szob was cholera wzięła – słyszy się w takiej bandzie.
A szob was cholera wzięła!!!
O uszy wszystkich odbija się ten barwny wierszyk ilustrujący potęgę bolszewików i lekkomyślność Polaków:
U was tanga grajut
U nas tanki bijut .”[21]
Po trzech dniach przerwy w zapiskach W. Pietrzykowskiego kolejny wpis datowany na  7 października rozpoczyna się wielkim nagłówkiem: „Bolszewicy odeszli!!!. Dalej następuje opis spustoszeń w Chełmie spowodowanych wywiezieniem na wschód dosłownie wszystkiego co można było wywieźć:
„Zabrali więc wszystko co się dało z koszar, z magazynów, sklepów, urzędów, wszystko dosłownie zgrabili, zapakowali na pociągi i samochody i wywieźli za Bug.
Z urzędów zabrali nawet czysty papier! Zostały puste kamienice i ulice.
Na końcu załadowali tych wszystkich ważnych żydziaków i kacapów  i wywieźli do raju bolszewickiego. Rodziny żydowskie wyprowadzają się za Bug. Niemcy mają zająć Chełm. Dostają właśnie w podarunku od bolszewików.
Bezkrólewie!
Niemcy lada chwila nadejdą, ale jeszcze ich nie ma (…)”[22].
Dalej pod  datą 7 października następuje szczegółowy opis zachowań niektórych mieszkańców Chełma i  Zawadówki w obliczu pustki,  jaka wytworzyła się  po odejściu wojska i administracji sowieckiej. Niespełna osiemnastoletni kronikarz pisze:
„Część ludności cywilnej, mniej jak to powiedzieć patrzącej na skrupuły i mniej na szczęście wiekuiste, chce zadowolić się życiem lepszym na tym świecie, pełnym teraz płaczu i nieszczęść.
Z ciemnych ulic, zaułków śmierdzących wypełzli nowi ludzie, którzy w imie praw wojny, praw wszelkiej natury, praw silniejszego zaczęli rabunek. – „Jedliście, piliście przedtem, my teraz” – ich dewizą. Złupił tłum koszary, domy prywatne oficerów, podoficerów.
- „My teraz pany” – bezwstydnie prawdziwa rzeczywistość!!!”[23].
Obudzone przez propagandę sowietów najniższe instynkty spowodowały, że wielu dotychczas statecznych mieszkańców Zawadówki przemieniło się w  rabusiów i złodziei. Na porządku dziennym były wyprawy do Chełma do koszar, magazynów i prywatnych domów oficerów i urzędników polskich i rabowanie wszystkiego, co jeszcze nie zostało zrabowane. W domach ubogich mieszkańców Zawadówki pojawiły się stylowe meble, dywany i futra. Dotychczas od pokoleń biegające boso dzieci paradowały w skórzanych butach swoich bogatszych rówieśników z Chełma.
Wincenty Pietrzykowski z kronikarską dociekliwością podaje nazwiska poszczególnych mieszkańców Zawadówki i wykazy zrabowanych przedmiotów. Oburzony zachowaniem sąsiadów i swoich starszych kolegów pisze: „ Zajdziesz teraz do mieszkania takiego pana powojennego, a ujrzysz same dziwy: salon nie salon, obora nie obora, bo meble miękkie, makaty, jedwabie, sukna, porcelana saska, książki na pozłacanej etażerce, w końcu puszysta kanapa o głębokich wnękach i stylowych oparciach, a dookoła jej trzy szafliki z pomykami i koszyk na łupiny. Kury włóczą się po podłodze zasłanej czerwonym suknem, śmierdzące śmieci pod mahoniowym stołem. Obora czy salon!!!. Z niechlujnej chałupy chcieli zrobić salon, wypadł chlewik. Cóż zrobić???”[24].
9 października 1939 roku do Chełma wkroczyły oddziały niemieckie. Rozpoczęła  się kolejna okupacja znaczona nowymi  krwawymi porządkami. Pietrzykowski w tym dniu ukończył 18 lat. W pamiętniku zapisał: „ 9. X. 1939. Poniedziałek. Spadł pierwszy śnieg. Zima. Przybyli Niemcy do Chełma.
Dziś kończę  lat osiemnaście! Wesołe i smutne razem zmieszane dają zawsze gorycz!!!”[25].