WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
Aby dalej funkcjonować i rozwijać serwis potrzebujemy Waszego wsparcia.
WPŁAĆ DOTACJĘ!
Dziękujemy za pierwsze wpłaty.Otrzymalismy w sumie 400zł. Pozwoli to opłacić serwer.
***
ABCNET - odtrutka na media! Tow. prof. Kuźniar agentem bezpieki. Fakt ujawnił Pan Krzysztof Wyszkowski.
wzzw.wordpress.com
Cztery miesiące przed mordem łódzkim Ryszard C., który był wcześniej członkiem Platformy Obywatelskiej i zapewne od dawna wiernym słuchaczem swojego lidera, wysłuchał przemówienia Donalda Tuska na Zjeździe Krajowym PO, które Ufka na Salon24.pl trafnie opisała, jako „potoki jadu wystrzeliwane z szybk
7 godz. temu
ABCNET - odtrutka na media!
pulldragontail.blogspot.com
Każdy kto głosuje (będzie głosował) na SLD i/lub LiD lub cokolwiek innego co powstanie z połączenia ortodoksji marksistowskiej i tzw. "rewizjonistów" aprobuje i akceptuje wszelkie zbrodnie komunistyczne popełnione na Polsce i Polakach. Poczynając od paktu Ribentrop-Mołotow i mordów w Katyniu i Palmi
19 stycznia o 22:09
***
ANEKS.
Casus G D Y N I A.
***
ANEKS.
Casus G D Y N I A.
Tworzenie się elit w II RP na przykładzie Gdyni
1. grudzień 2007 - 15:50
To, co przedstawię, jest tylko zarysem tematu, okazał się on bowiem i obszerniejszy i o wiele bardziej złożony, niż się spodziewałam. Pewne jest, że elit się nie tworzy, powstają jako efekt zgodności zachowań z oczekiwaniami społecznymi – w Gdyni najważniejsza była dobra praca, więc elitą byli ci, którzy się na tym polu wybijali i nie miało znaczenia, z jakich środowisk pochodzili. Pewne jest też, że jeśli elitę się tworzy - powstaje klika.
W chwili, gdy zapadła decyzja o budowie portu w Gdyni, mieszkańcy tej wsi stanowili zwartą społeczność o wyraźnej hierarchii. Urząd sołtysa był dziedziczny, radnymi zostawali przedstawiciele tych samych rodzin, językiem urzędowym był niemiecki, jednak większość mieszkańców mówiła także po polsku. W 1905 Gdynia liczyła 1229 mieszkańców, w tym 838 katolików i 131 ewangelików. Czuli się gospodarzami, o czym świadczą podejmowane działania. W marcu 1904, gdy władza pruska odmówiła zgody na budowę przystani rybackiej, utworzyli Związek Upiększania Gdyni i zaczęli przekształcać rybacką wieś w letnisko. Powstało Gdyńskie Towarzystwo Kąpieli Bałtyckich, które zbudowało Dom Kuracyjny z 24 pokojami gościnnymi i drogę ze stacji kolejowej (10 Lutego), pensjonaty zbudowali także zamożniejsi gospodarze. W 1910 zamieszkały w Gdyni szarytki, otworzyły kaplicę, była msza i śpiewy po polsku, władza pruska wydała siostrom nakaz opuszczenia wioski w ciągu trzech dni, ale mieszkańcy potrafili je obronić. W 1918 powstała Rada Ludowa, która podjęła uchwałę domagając się przyłączenia Pomorza do Polski, w 1919 do Paryża pojechali Antoni Abraham i Tomasz Rogala, aby dać świadectwo polskości Pomorza. 30 września 1919 roku, nie czekając na oficjalne działania, Jan Radtke przejął od Niemca Aarona Janzena urząd sołtysa, wywiesił biało-czerwoną flagę, wprowadził język polski jako urzędowy i gdy w lutym 1920 Wojsko Polskie obejmowało Pomorze, gdynianie witali je jako obywatele tej ziemi.
Korzyści wynikające z budowy portu zrozumieli od razu, już w 1923 zaczęli się ubiegać o nadanie praw miejskich, a nie mogąc doczekać się realizacji, bo rząd rozglądał się za ordynacją miejską pasującą do budującego się miasta, w maju 1925 Rada Gminna uczyniła to na własną rękę i podjęła decyzję o przekształceniu swojej wsi w miasto. Poparł ją wojewoda pomorski Stanisław Wachowiak i 10 lutego 1926 Gdynia otrzymała prawa miejskie w oparciu o ordynację pruską, nakładającą sztywny gorset na dynamicznie rozwijające się miasto. Wojewoda Wachowiak próbował ten błąd naprawić i mianował burmistrza komisarycznego, ale podniósł się taki protest na całą Polskę, że przeprowadzone zostały normalne wybory i powołano burmistrza samorządowego.
Miastem zarządzała Rada Miejska składająca się z rodowitych Kaszubów oraz tych nowych mieszkańców Gdyni, którym przyznała prawo swojszczyzny. Było to stare wiejskie prawo polegające na tym, że przybysz pragnący zamieszkać we wsi musiał uzyskać zgodę miejscowej społeczności; prawo to oswajało przybysza i wiązało ze stałą społecznością. Otrzymanie prawa swojszczyzny w Gdyni lat dwudziestych oznaczało zgodę na pełnienie przez nowych mieszkańców funkcji społecznych. W 1927 roku prawo swojszczyzny otrzymali Julian Rummel – przybyły z Petersburga inżynier budowy okrętów i późniejszy twórca polskiej floty handlowej oraz Hilary Ewert-Krzemieniewski – prawnik, starosta powiatowy z Wągrowca, pierwszy gdyński adwokat i notariusz. W ten sposób szkielet, wokół którego rozrastała się społeczność, miał miejscowe korzenie. I chociaż gdyński samorząd z problemami rosnącego miasta rady sobie nie dał i zastąpiony został zarządem komisarycznym, Kaszubi w dalszym ciągu w znaczącym stopniu decydowali o charakterze miasta.
Nie byli oni tak zamknięci i nieprzystępni, jak się czyta w niektórych przekazach, czego dowodem fakt, że wydawali córki za przybyszów z głębi kraju. Tak wyszły za mąż na przykład trzy siostry sołtysa Chyloni Antoniego Jasińskiego, panny posażne, należące do miejscowej elity: Małgorzata za Eugeniusza Bracha z Krakowa, kierownika szkoły podstawowej w Chyloni, Maria za Franciszka Postradę ze Lwowa, urzędnika Poczty Polskiej, Helena za Teodora Chojnackiego z Warszawy i wyjechała z nim do stolicy. Znajomości zawierane były w prosty sposób - przybysze musieli gdzieś mieszkać, więc wynajmowali pokoje w domach tubylców. Pierwszy prezydent komisaryczny Gdyni Bilek jako swój adres podawał „dom Chojkówny”, pierwszy gdyński magistrat mieścił się w domu wynajętym od Grubby, a pierwsza siedziba „Żeglugi Polskiej” w domu Radtkego. Kaszubi „Bosymi Antkami” może i gardzili, ale na fachowców – a do takich zaliczany był kierownik szkoły czy urzędnik poczty - patrzyli przyjaznym okiem. Bo charakterystyczny dla budującej się Gdyni był etos pracy.
Niby nie ma w tym nic dziwnego, etos pracy charakterystyczny był także np. dla Nowej Huty, różnica polegała jednak na tym, że Nowa Huta powstawała w społecznej pustce, skutkiem czego jej mieszkańcy byli zatomizowani, a pierwszym przejawem poczucia wspólnoty stała się bitwa w obronie krzyża w 1960 roku, to jest w dziesięć lat po rozpoczęciu budowy miasta. Natomiast ludzie przybywający do Gdyni dołączali do społeczności żyjącej według konkretnego wzorca i robili to w sposób świadomy, o czym świadczy wycieczka z 1923 roku.
Chodziło o to, że udało się namówić prezydenta RP do odwiedzenia Gdyni, ale rządy warszawskie nie były popularne na wybrzeżu, istniała więc obawa, że nie zostanie dobrze przyjęty. Działacze Ligi Morskiej i Rzecznej – Julian Rummel i Józef Limbach – zorganizowali więc wcześniej wycieczkę Kaszubów z powiatów nadmorskich po kraju. Na czele wycieczki stanął Antoni Abraham, pojechał restaurator Franciszek Grzegowski, kilku rybaków, sędzia z Wejherowa, kilka pań – razem około 30 osób. W Warszawie na dworcu przyjęto ich z orkiestrą, goszczeni byli serdecznie w mieszkaniach prywatnych, gdzie ich sprytnie umieszczono na noc, prezydent przyjaźnie gawędził z nimi w Belwederze, w Poznaniu obejrzeli fabrykę „Parowóz”, gdzie rozochocony Abraham palnął patriotyczną mówkę, Częstochowa na pobożnych Kaszubach zrobiła potężne wrażenie. Organizatorzy każdemu na wstępie wręczyli po pięć kartek pocztowych i w ten sposób ze 150 osób na Kaszubach otrzymało kartki z entuzjastycznym opisem podróży. Gdy do Gdyni w następnym roku przyjechał prezydent Wojciechowski, przyjęty został z całą gościnnością.
Była to swego rodzaju manipulacja, ale świadczy o tym, że przybysze z miejscową ludnością bardzo się liczyli. W latach 20. elitę Gdyni stanowili przedstawiciele znaczniejszych rodzin kaszubskich oraz inżynierowie, którzy przyjechali budować port.
Kaszubi nie mieli nic wspólnego z zabiedzonymi rybakami z komunistycznych obrazków, inżynierowie nie byli bezdusznymi technokratami. Kaszubską elitę reprezentował niewątpliwie Jan Radke, syn bogatego gbura z Dębogórza, który po skończeniu szkoły rolniczej w Sopocie, wysłany został przez rodziców do Włoch, by obył się po świecie, potem był radnym, sołtysem, wiceburmistrzem, w latach 30. jeździł własnym samochodem z kierowcą. Należał do niej Franciszek Grzegowski, syn rolnika z Kosakowa, znakomity hotelarz i restaurator, w którego lokalu odbywały się wszelkie większe uroczystości. Robert Wilke, rybak, syn Niemca wżenionegi w kaszubską rodzinę Voigtów, który - gdy zaczęli do Gdyni tłumnie napływać turyści - najpierw woził ich łódką, potem motorówką, w końcu stał się armatorem, właścicielem ośmiu motorowych statków wycieczkowych. Jan Skwiercz, syn bogatego gbura z Gdyni, ślusarz, właściciel warsztatu, potem salonu samochodowego i przedstawiciel Mercedesa, Buicka i Opla na Pomorze oraz Forda na całą Polskę. Takich rodzin było kilkanaście. Gdy do miasta miał przyjechać ktoś znaczący i sporządzano listę osób, które miały mu być przedstawione, zawsze się na tych listach znajdowali.
Inżynierowie byli projektantami, kierownikami robót i jednocześnie niezwykle zaangażowanymi społecznikami. Trudno ich będzie przedstawić, bo w tak wielu organizacjach działali i tak wiele podejmowali inicjatyw. Np. inzynier Jerzy Michalewski, legionista, uczestnik wojny z bolszewikami, pracował jako dyrektor Związku Gdyńskich Ekspedytorów Portowych, kierował Związkiem Przedstawicieli Koncernów Węglowych, a także Związkiem Przedsiębiorstw Przemysłu Portowego i Magazynów Portowych. Ponadto pełnił funkcję członka Państwowej Rady Komunikacyjnej, eksperta Rady Portowej przy dyrektorze Urzędu Morskiego, korespondenta Izby Przemysłowo-Handlowej w Gdyni, był czynny w Radzie Interesantów Portu, w której „Roczniku” zamieszczał artykuły dotyczące spraw robotników portowych. Dążył do uporządkowania problemów bytowych pracowników fizycznych i wyjednał wraz ze związkiem zawodowym w 1933 Kartę robotnika portowego, która stanowiła nowość w portach europejskich. Od 1936 był także prezesem Klubu Sportowego „Bałtyk” Zabiegał o budowę robotniczych osiedli mieszkaniowych. Pełnił funkcję radnego w Gdyni.
Napoleon Korzon był inżynierem komunikacji, twórcą i dyrektorem Polsko-Skandynawskiego Towarzystwa Transportowego „Polskarob”. Prezesem Izby Przemysłowo-Handlowej, prezesem Rady Interesantów Portu, konsulem generalnym Szwecji. Projektując budynek dla personelu biurowego pracującego w porcie dyrektor inżynier Korzón poprosił załogi działów operacyjnych (spedycja, żegluga, maklerka klarująca, maklerka frachtująca, bunkrowanie) by nalepiły na arkuszu powycinane z papieru biurka, szafy, itd. tak aby było im najporęczniej pracować. Arkusze te otrzymał architekt z poleceniem, by dorobił budynek (nie bardzo mu się to podobało, choć potem przyznał, że „co mądre to i piękne”). Imponująco zbudował dyrektor Korzon urządzenia socjalne, z których korzystali wszyscy pracownicy „Polskarobu”, urzędnicy i robotnicy. W łaźni były wanny, prysznice, umywalnie – wszystko chrom, nikiel i porcelana w najlepszym gatunku. Świetlica urządzona była meblami rzeźbionymi przez artystę Kwapińskiego: stoły, ławki, krzesła, ramy do obrazów w stylu kaszubskim. Bufet serwował gorącą kawę, herbatę, wędliny, ser, pieczywo, piwo i wody sodowe po kosztach nabycia, bo personel bufetu opłacał „Polskarob”. W świetlicy była biblioteka z 1400 książkami, gry, płyty „Linwagafon” dla nauki języków obcych. Osobny budynek przeznaczony był na przechowalnię rowerów i motocykli. Dla chętnych uprawiania sportu było boisko piłkarskie, dobry kort tenisowy, przyrządy gimnastyczne. Na placu przed firmą rosło 1 700 krzaków róż niskopiennych, którymi opiekował się ogrodnik i który wręczał pracownikom bukiet na każdą udowodnioną uroczystość rodzinną. W innych przedsiębiorstwach, gdzie urządzenia socjalne nie były tak wytworne, dochodziło do dewastacji, w Polskarob marny los byłby takiego, któremu przyszłoby do głowy zdewastowanie krzaka róży.
Julian Rummel, syn hydrografa i budowniczego portów morskich w carskiej Rosji, był inżynierem po szkołach w Petersburgu i Glasgow. Jeszcze przed przyjazdem do Polski pełnił ważne funkcje - był m.in. członkiem Państwowej Rady Żeglugi w Petersburgu i członkiem honorowym Carskiego Towarzystwa Technicznego. To właśnie Rummel zrobił najwięcej dla rozbudzenia patriotyzmu morskiego w Polsce. Jeździł po kraju z odczytami, przybliżając szczurom lądowym tematykę morską, spraszał posłów i przekonywał do budowy portu w Gdyni – a nie w Tczewie lub Pucku, jak namawiali niektórzy. Napisał książkę „Port w Gdyni” tak znakomitą, że przełożona została na kilka języków i do dziś stanowi źródło wiedzy o handlu morskim. Z ojcem i szwagrem założył Konsorcjum Francusko-Polskie do budowy gdyńskiego portu. Gdy w 1926 Eugeniusz Kwiatkowski został ministrem powierzył Rummlowi misję stworzenia polskiej floty handlowej. W 1928 Rummel założył drugie przedsiębiorstwo – Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe „Polbryt”, wykupił linię przez Ocean Atlantycki – późniejszy GAL. Powołał do życia Agencję Morską, czyli polską maklerkę okrętową. Był prezesem Związku Armatorów Polskich, członkiem Magistratu, radcą i prezesem Komisji Morskiej Gdyńskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, przewodniczącym Rad Opiekuńczych Liceum Handlowego i Gimnazjum Kupieckiego, prezesem Gdyńskiego Związku Propagandy Turystycznej – a był to związek o wielkim znaczeniu dla Gdyni, był też założycielem YMCA i pierwszym prezesem zarządu tej instytucji. Działał we wszystkich stowarzyszeniach związanych z morzem, należał do rad nadzorczych itd. Tacy ludzie nie byli wyjątkami, w „Cmentarzach...” wymieniłyśmy ich 350, w Encyklopedii Gdyni będzie ponad tysiąc.
Byli to ludzie, którzy przyjechali z różnych stron Polski i świata, chcieli współtworzyć port i był to ich wybór. A w Gdyni lat 20. życie nie było łatwe. Julian Rummel napisał we wspomnieniach:. „Większość pracowników Żeglugi Polskiej mieszkała jeszcze w Gdańsku. Jedynie pan Butkis mieszkał w Gdyni, na folwarku na Kamiennej Górze. Pamiętam, jak on się tam po pracy wybierał – w długich butach, gdyż inaczej nie można był przebrnąć przez śniegi i błoto – z rewolwerem przy pasie i z latarką elektryczną, poruszaną za pomocą sznureczka na szyi. W niedzielę jedyną rozrywką były spacery, o ile pogoda dopisywała, i wyjazd do Sopotu lub do Gdańska do kina i na kawę. W Gdyni jeszcze znacznie później nic dostać nie było można. Po takie rzeczy, jak bułki, ciastka, a nawet mięso i ryby trzeba było jechać do Gdańska. Poczta mieściła się nad torem kolejowym w domu Stodolskiego. Jedną z pierwszych, najbardziej potrzebnych mi rzeczy były telefony i telegraf, które funkcjonowały w Gdyni tylko od 10 do 13 i od 15 do 18. Gdy przyszedłem omówić sprawę do naczelnika, który w jednej osobie obsługiwał i telefon i telegraf i pocztę – i powiedziałem, że będą potrzebował telefonu i telegrafu w ciągu całej doby, poczmistrz otworzył szeroko oczy i oświadczył patrząc na mnie jak na niebezpiecznego wariata: Ależ panie dyrektorze. Jest to wszak zupełnie niemożliwe. Wszak nigdzie tego nie ma.
Autochtoniczna ludność Gdyni z pewnym niedowierzaniem patrzyła na ludzi, którzy przyjechali rewolucjonizować dotąd tak spokojne życie. Zresztą prędko się do mnie przekonali i wiem, że cieszyłem się u niej dużym autorytetem. Naczelnikiem urzędu celnego był jakiś średnio inteligentny urzędnik, były feldfebel niemiecki, który był dobry dla etapu przejściowego, ale rozumie się zupełnie nieodpowiedni dla Gdyni. Gdy nadeszła do Gdyni dla jednego z muzeów warszawskich mumia egipska, powstał wielki problem, według jakiego punktu taryfy celnej zrobić odprawę. Szukano na literę „m” – lecz mumii nie znaleziono. Szukano na „e” – egipskie, również nic odpowiedniego nie było. Więc odprawę celną dokonano według punktu opiewającego na... rybę suszoną”.
Dowódca Marynarki Wojennej Unrug mieszkał w kupionym dla Kierownictwa Marynarki Wojennej domku pod lasem, ale pozostała w nim – korzystając z ustawy o ochronie lokatorów – akuszerka, której w żaden sposób nie można było zmusić do wyprowadzenia się. Sztab mieścił się na poddaszu, na które się wchodziło przez mieszkanie Unruga. Gdy w mieszkaniu dowódcy nikogo nie było, do biur wchodziło się po drabinie przystawionej do okna.
Elią Gdyni stali się ci, których te warunki nie zniechęciły, a wręcz odwrotnie – były bodźcem do tym aktywniejszego działania. Swoboda zakładania stowarzyszeń i przedsiębiorstw była pełna, bo państwo się do takich spraw nie mieszało, tylko wpływało w sposób pośredni, przyznając ulgi podatkowe i udzielając niskooprocentowanych kredytów, toteż w ciągu niespełna 13 lat nie tylko zbudowany został najnowocześniejszy na Bałtyku port, stworzona flota wojenna, która podczas drugiej wojny niczym nie ustępowała marynarkom wojennym państw ze starą tradycją morską i flota handlowa – w 1939 mieliśmy aż 7 transatlantyków, ale w dodatku pieniądze wydane na budowę portu, floty i miasta zwróciły się trzykrotnie. Miał rację Bolesław Kasprowicz pisząc, że Gdynia była najlepszym interesem, jaki Rzeczpospolita zrobiła.
Wszystkich mieszkańców Gdyni łączyła radość z wykonywanej pracy. Inżynier Stanisław Hueckel pisze we wspomnieniach, że przodownik betoniarzy Gerwatowski często powtarzał: „Ja to tak lubia. Wyjda sobie na budownia, ręce se z tyłu założę i patrza”. To samo choć w nieco inny sposób wyrażał inżynier Władysław Gieysztor mówiąc „Ależ piękny mamy warsztat pracy”. Właśnie ten stosunek do pracy pozwolił porozumieć się ludziom, którzy zjechali z terenu trzech rozbiorów i wychowani byli w innej kulturze, obyczaju, zasadach prawnych. Na tej płaszczyźnie zawiązała się przyjaźń wychowanego w Rosji Juliana Rummla, z pochodzącym z niemieckiej arystokracji Józefem Unrugiem, który tworzył Polską Marynarkę Wojenną.
Unrug szybko stał się integralną częścią Gdyni: „Gdy z daleka widziałem w porcie wysoką postać admirała z posuwającym się przed nim wilczurem Kominem, zawsze mimo woli przychodził mi na myśl dziedzic oglądający swe włości”. Był dowódcą surowym i wymagającym, ale jego sposób bycia budził głęboki szacunek podwładnych, toteż stał się wzorem, który próbowali naśladować. Krawcem kadry oficerskiej i co niektórych ambitniejszych bosmanów był Kazimierz Balcerowicz, zwany „admiralskim krawcem”, bo ton jego pracowni nadawał admirał Unrug - bardzo elegancki, bardzo wymagający i bardzo wysoki - miał 1.93 m wzrostu. Jeżeli admirał obstalował trochę krótszy półpłaszcz – oficerowie biegli zamówić taki sam – wspominał Balcerowicz.
Gdyńską elitę tworzyli więc ci ludzie, którzy dali się poznać z dobrze wykonywanej pracy. Wszyscy byli społecznikami – warto przypomnieć, że wtedy nie otrzymywało się za taką pracę żadnych gratyfikacji, także radni pracowali za darmo. Jak patrzyli na swoje obowiązki, ilustruje napis, który umieścili przy wyjściu z dworca kolejowego: „Przyjezdny turysto! Uśmiechnij się, gdy w Gdyni nie znajdziesz wygodnego hotelu, zasobnej restauracji, wszystkich urządzeń miejskich, tak jak w twoim własnym mieście. Uśmiechnij się dzisiaj i przyjedź za rok”.
Komisarz rządu Franciszek Sokół tak opisał społeczeństwo Gdyni: „Gdynia ma wiele wspólnych cech ze Lwowem. Lwowianin, to wspaniały typ Polaka, który powstał ze stopienia się Polaków, Rusinów, Ormian, Wołochów i Żydów. Gdynianin, to stop Lwowian, Krakusów, Wilnian, Warszawiaków, Poznańczyków i Kaszubów”.
Nie tylko Sokół wspominał swój 6 letni pobyt w „słonecznej Gdyni” jako najszczęśliwsze lata swego życia, to samo znaleźć można we wszystkich wspomnieniach ludzi, którzy Gdynię budowali. Zaś ci, którym sytuacja polityczna uniemożliwiła mieszkanie w Gdyni – bo albo do niej nie wrócili z Zachodu, albo zostali z niej przez komunistów wysiedleni – kazało się do niej zawieźć po śmierci. I myślę, że nie zgodziliby się oni z twierdzeniem, że tworzyli elitę, tytułem wyróżniającym było dla nich określenie „obywatel miasta Gdyni”. Było ono traktowane jak coś w rodzaju arystokratycznego tytułu i jeszcze kilka lat po wojnie umieszczane było w nekrologach gdynian umarłych w swoim mieście lub w jakimkolwiek innym mieście Polski czy świata.
***
GDYNIA, WYBORY 2010.
W chwili, gdy zapadła decyzja o budowie portu w Gdyni, mieszkańcy tej wsi stanowili zwartą społeczność o wyraźnej hierarchii. Urząd sołtysa był dziedziczny, radnymi zostawali przedstawiciele tych samych rodzin, językiem urzędowym był niemiecki, jednak większość mieszkańców mówiła także po polsku. W 1905 Gdynia liczyła 1229 mieszkańców, w tym 838 katolików i 131 ewangelików. Czuli się gospodarzami, o czym świadczą podejmowane działania. W marcu 1904, gdy władza pruska odmówiła zgody na budowę przystani rybackiej, utworzyli Związek Upiększania Gdyni i zaczęli przekształcać rybacką wieś w letnisko. Powstało Gdyńskie Towarzystwo Kąpieli Bałtyckich, które zbudowało Dom Kuracyjny z 24 pokojami gościnnymi i drogę ze stacji kolejowej (10 Lutego), pensjonaty zbudowali także zamożniejsi gospodarze. W 1910 zamieszkały w Gdyni szarytki, otworzyły kaplicę, była msza i śpiewy po polsku, władza pruska wydała siostrom nakaz opuszczenia wioski w ciągu trzech dni, ale mieszkańcy potrafili je obronić. W 1918 powstała Rada Ludowa, która podjęła uchwałę domagając się przyłączenia Pomorza do Polski, w 1919 do Paryża pojechali Antoni Abraham i Tomasz Rogala, aby dać świadectwo polskości Pomorza. 30 września 1919 roku, nie czekając na oficjalne działania, Jan Radtke przejął od Niemca Aarona Janzena urząd sołtysa, wywiesił biało-czerwoną flagę, wprowadził język polski jako urzędowy i gdy w lutym 1920 Wojsko Polskie obejmowało Pomorze, gdynianie witali je jako obywatele tej ziemi.
Korzyści wynikające z budowy portu zrozumieli od razu, już w 1923 zaczęli się ubiegać o nadanie praw miejskich, a nie mogąc doczekać się realizacji, bo rząd rozglądał się za ordynacją miejską pasującą do budującego się miasta, w maju 1925 Rada Gminna uczyniła to na własną rękę i podjęła decyzję o przekształceniu swojej wsi w miasto. Poparł ją wojewoda pomorski Stanisław Wachowiak i 10 lutego 1926 Gdynia otrzymała prawa miejskie w oparciu o ordynację pruską, nakładającą sztywny gorset na dynamicznie rozwijające się miasto. Wojewoda Wachowiak próbował ten błąd naprawić i mianował burmistrza komisarycznego, ale podniósł się taki protest na całą Polskę, że przeprowadzone zostały normalne wybory i powołano burmistrza samorządowego.
Miastem zarządzała Rada Miejska składająca się z rodowitych Kaszubów oraz tych nowych mieszkańców Gdyni, którym przyznała prawo swojszczyzny. Było to stare wiejskie prawo polegające na tym, że przybysz pragnący zamieszkać we wsi musiał uzyskać zgodę miejscowej społeczności; prawo to oswajało przybysza i wiązało ze stałą społecznością. Otrzymanie prawa swojszczyzny w Gdyni lat dwudziestych oznaczało zgodę na pełnienie przez nowych mieszkańców funkcji społecznych. W 1927 roku prawo swojszczyzny otrzymali Julian Rummel – przybyły z Petersburga inżynier budowy okrętów i późniejszy twórca polskiej floty handlowej oraz Hilary Ewert-Krzemieniewski – prawnik, starosta powiatowy z Wągrowca, pierwszy gdyński adwokat i notariusz. W ten sposób szkielet, wokół którego rozrastała się społeczność, miał miejscowe korzenie. I chociaż gdyński samorząd z problemami rosnącego miasta rady sobie nie dał i zastąpiony został zarządem komisarycznym, Kaszubi w dalszym ciągu w znaczącym stopniu decydowali o charakterze miasta.
Nie byli oni tak zamknięci i nieprzystępni, jak się czyta w niektórych przekazach, czego dowodem fakt, że wydawali córki za przybyszów z głębi kraju. Tak wyszły za mąż na przykład trzy siostry sołtysa Chyloni Antoniego Jasińskiego, panny posażne, należące do miejscowej elity: Małgorzata za Eugeniusza Bracha z Krakowa, kierownika szkoły podstawowej w Chyloni, Maria za Franciszka Postradę ze Lwowa, urzędnika Poczty Polskiej, Helena za Teodora Chojnackiego z Warszawy i wyjechała z nim do stolicy. Znajomości zawierane były w prosty sposób - przybysze musieli gdzieś mieszkać, więc wynajmowali pokoje w domach tubylców. Pierwszy prezydent komisaryczny Gdyni Bilek jako swój adres podawał „dom Chojkówny”, pierwszy gdyński magistrat mieścił się w domu wynajętym od Grubby, a pierwsza siedziba „Żeglugi Polskiej” w domu Radtkego. Kaszubi „Bosymi Antkami” może i gardzili, ale na fachowców – a do takich zaliczany był kierownik szkoły czy urzędnik poczty - patrzyli przyjaznym okiem. Bo charakterystyczny dla budującej się Gdyni był etos pracy.
Niby nie ma w tym nic dziwnego, etos pracy charakterystyczny był także np. dla Nowej Huty, różnica polegała jednak na tym, że Nowa Huta powstawała w społecznej pustce, skutkiem czego jej mieszkańcy byli zatomizowani, a pierwszym przejawem poczucia wspólnoty stała się bitwa w obronie krzyża w 1960 roku, to jest w dziesięć lat po rozpoczęciu budowy miasta. Natomiast ludzie przybywający do Gdyni dołączali do społeczności żyjącej według konkretnego wzorca i robili to w sposób świadomy, o czym świadczy wycieczka z 1923 roku.
Chodziło o to, że udało się namówić prezydenta RP do odwiedzenia Gdyni, ale rządy warszawskie nie były popularne na wybrzeżu, istniała więc obawa, że nie zostanie dobrze przyjęty. Działacze Ligi Morskiej i Rzecznej – Julian Rummel i Józef Limbach – zorganizowali więc wcześniej wycieczkę Kaszubów z powiatów nadmorskich po kraju. Na czele wycieczki stanął Antoni Abraham, pojechał restaurator Franciszek Grzegowski, kilku rybaków, sędzia z Wejherowa, kilka pań – razem około 30 osób. W Warszawie na dworcu przyjęto ich z orkiestrą, goszczeni byli serdecznie w mieszkaniach prywatnych, gdzie ich sprytnie umieszczono na noc, prezydent przyjaźnie gawędził z nimi w Belwederze, w Poznaniu obejrzeli fabrykę „Parowóz”, gdzie rozochocony Abraham palnął patriotyczną mówkę, Częstochowa na pobożnych Kaszubach zrobiła potężne wrażenie. Organizatorzy każdemu na wstępie wręczyli po pięć kartek pocztowych i w ten sposób ze 150 osób na Kaszubach otrzymało kartki z entuzjastycznym opisem podróży. Gdy do Gdyni w następnym roku przyjechał prezydent Wojciechowski, przyjęty został z całą gościnnością.
Była to swego rodzaju manipulacja, ale świadczy o tym, że przybysze z miejscową ludnością bardzo się liczyli. W latach 20. elitę Gdyni stanowili przedstawiciele znaczniejszych rodzin kaszubskich oraz inżynierowie, którzy przyjechali budować port.
Kaszubi nie mieli nic wspólnego z zabiedzonymi rybakami z komunistycznych obrazków, inżynierowie nie byli bezdusznymi technokratami. Kaszubską elitę reprezentował niewątpliwie Jan Radke, syn bogatego gbura z Dębogórza, który po skończeniu szkoły rolniczej w Sopocie, wysłany został przez rodziców do Włoch, by obył się po świecie, potem był radnym, sołtysem, wiceburmistrzem, w latach 30. jeździł własnym samochodem z kierowcą. Należał do niej Franciszek Grzegowski, syn rolnika z Kosakowa, znakomity hotelarz i restaurator, w którego lokalu odbywały się wszelkie większe uroczystości. Robert Wilke, rybak, syn Niemca wżenionegi w kaszubską rodzinę Voigtów, który - gdy zaczęli do Gdyni tłumnie napływać turyści - najpierw woził ich łódką, potem motorówką, w końcu stał się armatorem, właścicielem ośmiu motorowych statków wycieczkowych. Jan Skwiercz, syn bogatego gbura z Gdyni, ślusarz, właściciel warsztatu, potem salonu samochodowego i przedstawiciel Mercedesa, Buicka i Opla na Pomorze oraz Forda na całą Polskę. Takich rodzin było kilkanaście. Gdy do miasta miał przyjechać ktoś znaczący i sporządzano listę osób, które miały mu być przedstawione, zawsze się na tych listach znajdowali.
Inżynierowie byli projektantami, kierownikami robót i jednocześnie niezwykle zaangażowanymi społecznikami. Trudno ich będzie przedstawić, bo w tak wielu organizacjach działali i tak wiele podejmowali inicjatyw. Np. inzynier Jerzy Michalewski, legionista, uczestnik wojny z bolszewikami, pracował jako dyrektor Związku Gdyńskich Ekspedytorów Portowych, kierował Związkiem Przedstawicieli Koncernów Węglowych, a także Związkiem Przedsiębiorstw Przemysłu Portowego i Magazynów Portowych. Ponadto pełnił funkcję członka Państwowej Rady Komunikacyjnej, eksperta Rady Portowej przy dyrektorze Urzędu Morskiego, korespondenta Izby Przemysłowo-Handlowej w Gdyni, był czynny w Radzie Interesantów Portu, w której „Roczniku” zamieszczał artykuły dotyczące spraw robotników portowych. Dążył do uporządkowania problemów bytowych pracowników fizycznych i wyjednał wraz ze związkiem zawodowym w 1933 Kartę robotnika portowego, która stanowiła nowość w portach europejskich. Od 1936 był także prezesem Klubu Sportowego „Bałtyk” Zabiegał o budowę robotniczych osiedli mieszkaniowych. Pełnił funkcję radnego w Gdyni.
Napoleon Korzon był inżynierem komunikacji, twórcą i dyrektorem Polsko-Skandynawskiego Towarzystwa Transportowego „Polskarob”. Prezesem Izby Przemysłowo-Handlowej, prezesem Rady Interesantów Portu, konsulem generalnym Szwecji. Projektując budynek dla personelu biurowego pracującego w porcie dyrektor inżynier Korzón poprosił załogi działów operacyjnych (spedycja, żegluga, maklerka klarująca, maklerka frachtująca, bunkrowanie) by nalepiły na arkuszu powycinane z papieru biurka, szafy, itd. tak aby było im najporęczniej pracować. Arkusze te otrzymał architekt z poleceniem, by dorobił budynek (nie bardzo mu się to podobało, choć potem przyznał, że „co mądre to i piękne”). Imponująco zbudował dyrektor Korzon urządzenia socjalne, z których korzystali wszyscy pracownicy „Polskarobu”, urzędnicy i robotnicy. W łaźni były wanny, prysznice, umywalnie – wszystko chrom, nikiel i porcelana w najlepszym gatunku. Świetlica urządzona była meblami rzeźbionymi przez artystę Kwapińskiego: stoły, ławki, krzesła, ramy do obrazów w stylu kaszubskim. Bufet serwował gorącą kawę, herbatę, wędliny, ser, pieczywo, piwo i wody sodowe po kosztach nabycia, bo personel bufetu opłacał „Polskarob”. W świetlicy była biblioteka z 1400 książkami, gry, płyty „Linwagafon” dla nauki języków obcych. Osobny budynek przeznaczony był na przechowalnię rowerów i motocykli. Dla chętnych uprawiania sportu było boisko piłkarskie, dobry kort tenisowy, przyrządy gimnastyczne. Na placu przed firmą rosło 1 700 krzaków róż niskopiennych, którymi opiekował się ogrodnik i który wręczał pracownikom bukiet na każdą udowodnioną uroczystość rodzinną. W innych przedsiębiorstwach, gdzie urządzenia socjalne nie były tak wytworne, dochodziło do dewastacji, w Polskarob marny los byłby takiego, któremu przyszłoby do głowy zdewastowanie krzaka róży.
Julian Rummel, syn hydrografa i budowniczego portów morskich w carskiej Rosji, był inżynierem po szkołach w Petersburgu i Glasgow. Jeszcze przed przyjazdem do Polski pełnił ważne funkcje - był m.in. członkiem Państwowej Rady Żeglugi w Petersburgu i członkiem honorowym Carskiego Towarzystwa Technicznego. To właśnie Rummel zrobił najwięcej dla rozbudzenia patriotyzmu morskiego w Polsce. Jeździł po kraju z odczytami, przybliżając szczurom lądowym tematykę morską, spraszał posłów i przekonywał do budowy portu w Gdyni – a nie w Tczewie lub Pucku, jak namawiali niektórzy. Napisał książkę „Port w Gdyni” tak znakomitą, że przełożona została na kilka języków i do dziś stanowi źródło wiedzy o handlu morskim. Z ojcem i szwagrem założył Konsorcjum Francusko-Polskie do budowy gdyńskiego portu. Gdy w 1926 Eugeniusz Kwiatkowski został ministrem powierzył Rummlowi misję stworzenia polskiej floty handlowej. W 1928 Rummel założył drugie przedsiębiorstwo – Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe „Polbryt”, wykupił linię przez Ocean Atlantycki – późniejszy GAL. Powołał do życia Agencję Morską, czyli polską maklerkę okrętową. Był prezesem Związku Armatorów Polskich, członkiem Magistratu, radcą i prezesem Komisji Morskiej Gdyńskiej Izby Przemysłowo-Handlowej, przewodniczącym Rad Opiekuńczych Liceum Handlowego i Gimnazjum Kupieckiego, prezesem Gdyńskiego Związku Propagandy Turystycznej – a był to związek o wielkim znaczeniu dla Gdyni, był też założycielem YMCA i pierwszym prezesem zarządu tej instytucji. Działał we wszystkich stowarzyszeniach związanych z morzem, należał do rad nadzorczych itd. Tacy ludzie nie byli wyjątkami, w „Cmentarzach...” wymieniłyśmy ich 350, w Encyklopedii Gdyni będzie ponad tysiąc.
Byli to ludzie, którzy przyjechali z różnych stron Polski i świata, chcieli współtworzyć port i był to ich wybór. A w Gdyni lat 20. życie nie było łatwe. Julian Rummel napisał we wspomnieniach:. „Większość pracowników Żeglugi Polskiej mieszkała jeszcze w Gdańsku. Jedynie pan Butkis mieszkał w Gdyni, na folwarku na Kamiennej Górze. Pamiętam, jak on się tam po pracy wybierał – w długich butach, gdyż inaczej nie można był przebrnąć przez śniegi i błoto – z rewolwerem przy pasie i z latarką elektryczną, poruszaną za pomocą sznureczka na szyi. W niedzielę jedyną rozrywką były spacery, o ile pogoda dopisywała, i wyjazd do Sopotu lub do Gdańska do kina i na kawę. W Gdyni jeszcze znacznie później nic dostać nie było można. Po takie rzeczy, jak bułki, ciastka, a nawet mięso i ryby trzeba było jechać do Gdańska. Poczta mieściła się nad torem kolejowym w domu Stodolskiego. Jedną z pierwszych, najbardziej potrzebnych mi rzeczy były telefony i telegraf, które funkcjonowały w Gdyni tylko od 10 do 13 i od 15 do 18. Gdy przyszedłem omówić sprawę do naczelnika, który w jednej osobie obsługiwał i telefon i telegraf i pocztę – i powiedziałem, że będą potrzebował telefonu i telegrafu w ciągu całej doby, poczmistrz otworzył szeroko oczy i oświadczył patrząc na mnie jak na niebezpiecznego wariata: Ależ panie dyrektorze. Jest to wszak zupełnie niemożliwe. Wszak nigdzie tego nie ma.
Autochtoniczna ludność Gdyni z pewnym niedowierzaniem patrzyła na ludzi, którzy przyjechali rewolucjonizować dotąd tak spokojne życie. Zresztą prędko się do mnie przekonali i wiem, że cieszyłem się u niej dużym autorytetem. Naczelnikiem urzędu celnego był jakiś średnio inteligentny urzędnik, były feldfebel niemiecki, który był dobry dla etapu przejściowego, ale rozumie się zupełnie nieodpowiedni dla Gdyni. Gdy nadeszła do Gdyni dla jednego z muzeów warszawskich mumia egipska, powstał wielki problem, według jakiego punktu taryfy celnej zrobić odprawę. Szukano na literę „m” – lecz mumii nie znaleziono. Szukano na „e” – egipskie, również nic odpowiedniego nie było. Więc odprawę celną dokonano według punktu opiewającego na... rybę suszoną”.
Dowódca Marynarki Wojennej Unrug mieszkał w kupionym dla Kierownictwa Marynarki Wojennej domku pod lasem, ale pozostała w nim – korzystając z ustawy o ochronie lokatorów – akuszerka, której w żaden sposób nie można było zmusić do wyprowadzenia się. Sztab mieścił się na poddaszu, na które się wchodziło przez mieszkanie Unruga. Gdy w mieszkaniu dowódcy nikogo nie było, do biur wchodziło się po drabinie przystawionej do okna.
Elią Gdyni stali się ci, których te warunki nie zniechęciły, a wręcz odwrotnie – były bodźcem do tym aktywniejszego działania. Swoboda zakładania stowarzyszeń i przedsiębiorstw była pełna, bo państwo się do takich spraw nie mieszało, tylko wpływało w sposób pośredni, przyznając ulgi podatkowe i udzielając niskooprocentowanych kredytów, toteż w ciągu niespełna 13 lat nie tylko zbudowany został najnowocześniejszy na Bałtyku port, stworzona flota wojenna, która podczas drugiej wojny niczym nie ustępowała marynarkom wojennym państw ze starą tradycją morską i flota handlowa – w 1939 mieliśmy aż 7 transatlantyków, ale w dodatku pieniądze wydane na budowę portu, floty i miasta zwróciły się trzykrotnie. Miał rację Bolesław Kasprowicz pisząc, że Gdynia była najlepszym interesem, jaki Rzeczpospolita zrobiła.
Wszystkich mieszkańców Gdyni łączyła radość z wykonywanej pracy. Inżynier Stanisław Hueckel pisze we wspomnieniach, że przodownik betoniarzy Gerwatowski często powtarzał: „Ja to tak lubia. Wyjda sobie na budownia, ręce se z tyłu założę i patrza”. To samo choć w nieco inny sposób wyrażał inżynier Władysław Gieysztor mówiąc „Ależ piękny mamy warsztat pracy”. Właśnie ten stosunek do pracy pozwolił porozumieć się ludziom, którzy zjechali z terenu trzech rozbiorów i wychowani byli w innej kulturze, obyczaju, zasadach prawnych. Na tej płaszczyźnie zawiązała się przyjaźń wychowanego w Rosji Juliana Rummla, z pochodzącym z niemieckiej arystokracji Józefem Unrugiem, który tworzył Polską Marynarkę Wojenną.
Unrug szybko stał się integralną częścią Gdyni: „Gdy z daleka widziałem w porcie wysoką postać admirała z posuwającym się przed nim wilczurem Kominem, zawsze mimo woli przychodził mi na myśl dziedzic oglądający swe włości”. Był dowódcą surowym i wymagającym, ale jego sposób bycia budził głęboki szacunek podwładnych, toteż stał się wzorem, który próbowali naśladować. Krawcem kadry oficerskiej i co niektórych ambitniejszych bosmanów był Kazimierz Balcerowicz, zwany „admiralskim krawcem”, bo ton jego pracowni nadawał admirał Unrug - bardzo elegancki, bardzo wymagający i bardzo wysoki - miał 1.93 m wzrostu. Jeżeli admirał obstalował trochę krótszy półpłaszcz – oficerowie biegli zamówić taki sam – wspominał Balcerowicz.
Gdyńską elitę tworzyli więc ci ludzie, którzy dali się poznać z dobrze wykonywanej pracy. Wszyscy byli społecznikami – warto przypomnieć, że wtedy nie otrzymywało się za taką pracę żadnych gratyfikacji, także radni pracowali za darmo. Jak patrzyli na swoje obowiązki, ilustruje napis, który umieścili przy wyjściu z dworca kolejowego: „Przyjezdny turysto! Uśmiechnij się, gdy w Gdyni nie znajdziesz wygodnego hotelu, zasobnej restauracji, wszystkich urządzeń miejskich, tak jak w twoim własnym mieście. Uśmiechnij się dzisiaj i przyjedź za rok”.
Komisarz rządu Franciszek Sokół tak opisał społeczeństwo Gdyni: „Gdynia ma wiele wspólnych cech ze Lwowem. Lwowianin, to wspaniały typ Polaka, który powstał ze stopienia się Polaków, Rusinów, Ormian, Wołochów i Żydów. Gdynianin, to stop Lwowian, Krakusów, Wilnian, Warszawiaków, Poznańczyków i Kaszubów”.
Nie tylko Sokół wspominał swój 6 letni pobyt w „słonecznej Gdyni” jako najszczęśliwsze lata swego życia, to samo znaleźć można we wszystkich wspomnieniach ludzi, którzy Gdynię budowali. Zaś ci, którym sytuacja polityczna uniemożliwiła mieszkanie w Gdyni – bo albo do niej nie wrócili z Zachodu, albo zostali z niej przez komunistów wysiedleni – kazało się do niej zawieźć po śmierci. I myślę, że nie zgodziliby się oni z twierdzeniem, że tworzyli elitę, tytułem wyróżniającym było dla nich określenie „obywatel miasta Gdyni”. Było ono traktowane jak coś w rodzaju arystokratycznego tytułu i jeszcze kilka lat po wojnie umieszczane było w nekrologach gdynian umarłych w swoim mieście lub w jakimkolwiek innym mieście Polski czy świata.
***
zamiast EPILOGU.
GDYNIA, WYBORY 2010.
KACZYŃSKI Jarosław Aleksander | ||||||
28.64% | 39087 | |||||
KOMOROWSKI Bronisław Maria | ||||||
71.36% | 97411 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz