o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

wtorek, 6 grudnia 2011

Mirosław KRUPIŃSKI * ZAUŁKI ZBRODNI



ZAUŁKI  ZBRODNI
® © Mirosław M. Krupiński



Tysiącom „usprawiedliwionych ofiar” byłych i wciąż obecnych wsród nas właścicieli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i Polski pomagdalenkowej dedykuję, oraz wraz z dokumentami dostępnymi pod adresem URL:

offline (na CD): zzdokumenty.htm

polecam uwadze Instytutu Pamięci Narodowej i Posłow do Sejmu Rzeczypospolitej, aby nie dopuścili do dalszego fałszowania historii Polski
- autor, 20 grudzień 2006 roku
ZAMIAST PRZEDMOWY DO PUBLIKACJI KSIĄŻKI

I. CO SIĘ STAŁO Z AUTORYZOWANYM DO DRUKU TEKSTEM

----- Original Message -----
From: "miroslaw"
To: "Andrzej"
Cc: "Komórka/onet" ;
"Anna Kozlowska" ;
"Redakcja Wirtualnej Polonii"
Sent: Monday, December 18, 2006 4:49 PM
Subject: do switu wciaz daleko


Witajcie Weterany. Kilka dni temu otrzymalem od Andrzeja fotokopie opublikowanego przez Zenona Zlakowskiego "fragmentu mojej ksiazki" ("Zaulki Zbrodni") w periodyku "Krajobrazy i spojrzenia". Zerknalem na to po otrzymaniu aby zobaczyc jak nie znane mi dotad czasopismo wyglada, ale nie czytalem tresci "fragmentu" poniewaz tresc swojej ksiazki znam, a moje warunki druku zostaly w korespondencji poprzedzajacej druk uzgodnione i zaakceptowane. Co wiecej - wybrany tekst otrzymalem do zaakceptowania od Andrzeja w jego mailu, wraz z zapewnieniem ze warunki mojej zgody zostana przez niego dopilnowane.

Przed chwila przejrzalem opublikowany tekst i stwierdzilem ze nie zostal on "skrocony" (co tez byloby lagodniejszym naruszeniem naszej dzentelmenskiej umowy) ale po prostu ocenzurowany. Cenzurujacy usuneli wybrane przez siebie partie tekstu, nie konsultujac tego ze mna.

Takich rzeczy sie, prosze Panow, nie robi. To nie ja zwracalem sie do Was z propozycja opublikowania fragmentu mojej ksiazki w nie znanym mi czasopismie - tylko pan Zenon Zlakowski za posrednictwem Andrzeja Pawlowskiego, przesylajac mi kopie wybranego tekstu - ktora to prosbe zaakceptowalem, bo znalem dotad Redaktora Zlakowskiego jako rzetelnego dziennikarza i rzetelnego autora trzech ksiazek - dwoch o Solidarnosci w wojewodztwie olsztynskim i trzeciej (wydanej wczesniej) o poczatkach magdalenkowania w tymze wojewodztwie, pod tytulem "w olsztynskiem bez przelomu". Byly one dla mnie zrodlem wiedzy o tym co dzialo sie po moim wyjezdzie i w czasie mojego wczesniejszego pobytu poza Olsztynem w okresie stanu wojennego.

Nie pisze tego do Was, Panowie, po to aby egzekwowac Wasze wyjasnienia czy przeprosiny. Pisze dlatego ze rozwial i sie jeszcze jeden miraz - zludzenie ze sa ludzie z ktorymi wciaz mozna zalatwiac rzeczy na slowo i ze "w Polsce dnieje". Smutne. Domyslam sie ze o zmianach w tekscie zadecydowal ktos inny, uzywajac argumentow nie do odrzucenia. Ale w takim przypadku nalezalo wycofac material, nie drukujac go. Powtarzam - tak sie nie robi Panowie. Ja roumiem ze ani w Olsztynie ani w Polsce ciagle jeszcze nie swita. Ale po co w takim razie udawac ze jest inaczej?

Miroslaw Krupinski

P.S. Omawiany wyzej fragment ksiazki "Zaulki Zbrodni" opublikowany zostal w tym samym czasie na witrynie Wirtualnej Polonii - w calosci i z zachowniem pelnej zgodnosci z oryginalem - pod adresem URL:

http://www.wirtualnapolonia.com/teksty.asp?TekstID=11030 .

Jezeli Wirtualna Polonia ma ochote wydrukowac rowniez niniejszy list - ma moja pelna zgode.


II. JAK TEKST ZOSTAŁ AUTORYZOWANY

> ----- Original Message -----
> From: "miroslaw"
> To: "Andrzej"
> Sent: Saturday, November 25, 2006 5:37 PM
> Subject: Re: Odznaczenia

> Witaj Andrzeju,

>> Wczoraj odwiedził mnie w domu Zenek Złakowski
>> i poprosił o mozliwość wydrukowania fragmentu Twoich
>> wspomnień z Zaułków Zbrodni. Samodzielnie podjąłem
>> decyzję i udostępniłem mu potrzebny fragment. (w załączeniu).
>> Zenek w związku z 25 rocznicą chciał zamieścić ten fragment
>> Twoich wspomnień w periodyku ´Krajobrazy i spojrzenia",
>> którego jest redaktorem naczelnym.
>>Wiedząc o jego (Zenka) obiektywności zdecydowałem się na
>> udostępnienie mu tego fragmentu. Sądzę, że nie będziesz miał
>> nic na przeciw. Resztę biorę na swoją odpowiedzialność.

> OK - ale dwa standardowe warunki:
> 1/ podanie zrodla i autora cytatu,
> 2/ cytaty musza byc co do litery wierne w tresci z oryginalem.
> (co, jak rozumiem, "bierzesz na swoja odpowiedzialnosc").
> Cytat jest wybrany bardzo dobrze, podziekuj Z. Złakowskiemu
> i ewentualnym innym maczajacym w tym palce.

> [...] - dalszy ciag nie zwiazany z tematem

III. JAK ZOSTAŁ AUTORYZOWANY TEKST POTRAKTOWANY

Kolorem czerwonym oznaczono partie tekstu usuniete (bez poinformowania mnie) z fragmentu ksiazki na ktorego druk, pisemnie poproszony,  wyrazilem uprzednio pisemnie zgode.  Autoryzacja obejmowala calosc ponizszego tekstu:

--------------------------------------

W tym samym dniu, w biurach Portu Północnego, utworzony został Krajowy Komitet Strajkowy, którego dwoma głównymi celami było sprzeciwienie się bezprawnie wprowadzonemu stanowi wojennemu i doprowadzenie do uwolnienia uwięzionych działaczy. Komunikat o jego powstaniu poszedł na mury miasta i w eter - załoga Portu miała dostęp do nadajników radiowych.
Noc, dla bezpieczeństwa, spędziliśmy na holowniku ciągle zmieniającym miejsce postoju. Henio Mazul, ochrona przyboczna Wałęsy, był  tu członkiem załogi i pełnił honory domu. Niewiele spaliśmy tej nocy - ciągle było wiele do zrobienia, a mało czasu. Na holowniku pracował jeden z ocalonych z pogromu powielaczy, drukujący całą noc proklamacje Krajowego Komitetu Strajkowego. Dyskutowano plany i szanse. Radio Wolna Europa nadawało pierwsze reportaże z Polski i praktycznie było to dla nas podstawowe źródło informacji. Sytuacja nie była różowa, nie mieliśmy szans wygrania wojny z WRON-ą, ale “Solidarność” ciągle istniała i miała żywiołowe poparcie społeczeństwa.
Pół nocy spędziłem na działaniu, które mogłoby być uznane za inspirację do późniejszej Gorba­czo­w­skiej “pierestrojki”. Publicznie wspominam to pierwszy raz - ale tej nocy, w kooperacji ze zwią­zanym z Watykanem  doradcą “Solidarności” pisałem odezwę do naszych wschodnich sąsiadów. Proponując im zamiast współpracy ze skorumpowaną i znienawidzoną w Polsce PZPR, współpracę, na zasadach rzetelnego sąsiedztwa i poszanowania, z klasą robotniczą wolnej i niepodległej Polski. Nad ranem ten w pełni opracowany dokument ukryty został pod jednym z oprawionych obrazków lub dokumentów, wiszących na ścianie kabiny. O jego istnieniu wiedziała, oprócz mnie, tylko jedna osoba - wspomniany doradca. Nie wiem co się z tym dokumentem stało - mój wspólkonspirator upoważniony został do zrobienia z niego użytku. Mógł zostać zniszczony, co jest najbardziej praw­do­podobne, biorąc pod uwagę fakt, że nie zniszczono mnie. Mógł zostać zatrzymany przez kogoś z dobrze rozwiniętym instynktem samozachowawczym, ciągle w strefie “nadawcy”. Mógł zostać dorę­czony i zignorowany. A może ciągle wisi ukryty pod obrazkiem lub dokumentem w kabinie ho­lo­wnika.
Rankiem wysadzono nas na ląd. Naszym zamiarem było dotarcie do Stoczni imienia Lenina, która z racji historycznej przeszłości przyciągała największe tłumy i była niejako symbolem “Solidarności”. Nie nastręczyło to większych kłopotów.
W Stoczni panował porządek. Warta sprawdzała dokumenty, wydawała przepustki upoważniające do pobytu na terenie zakładu. Plac przed bramą, z górującymi nad otoczeniem krzyżami pomnika poległych stoczniowców, szczelnie wypełniony był tłumem mieszkańców Trójmiasta, wojskiem i ZOMO. W tyle stały czołgi. Nie było widocznej agresji pomiędzy wymienionymi frakcjami tworzącymi tłum. Kuchnia wydawała posiłki i gorące napoje i często w stołówce widoczne były mundury żołnierzy. Po otrzymaniu przepustek, rozlokowaliśmy się w biurach, w parterowym baraku po przeciwnej niż stołówka stronie bramy. Działacze Stoczni patrzyli na nas trochę zezem, ale szybko dotarliśmy się - nie mogliśmy ani nie mieliśmy zamiaru konkurować z nikim w organizacji akcji w Stoczni - to było ich wyłączne prawo. Z drugiej strony przejmowaliśmy główną odpowiedzialność za całą akcję protestacyjną, a to było dla nich nie do pogardzenia w gąszczu paragrafów stanu wojennego.
Jako wiceprzewodniczący Komisji Krajowej, objąłem w dniu poprzednim proponowane stanowisko przewodniczącego Krajowego Komitetu Strajkowego, biorąc tym samym główną odpowiedzialność za jego poczynania. Szybko okazało się, że sprawa była organizacyjnie trudna. W całej swojej krótkiej historii “Solidarność” celowała w rozwlekłym dyskutowaniu swoich uchwał, a tutaj nie było na to czasu. Drugą specjalnością naszych działaczy była spirala radykalizacji wypowiedzi w toku dyskusji, co wynikało zapewne z podświadomej potrzeby udowadniania sobie i innym lojalności dla sprawy. Pierwszy dzień działania Komitetu, jeszcze w Porcie, przebiegał podobnie. Komunikat proklamacyjny zawierał kilka zbędnych moim zdaniem epitetów, ale w zasadzie odpowiadał potrzebom. Trudniej było z tworzeniem następnych komunikatów. Każdy forsował swoje zdanie, problem polegał na tym, że te indywidualne zdania miały być podpisane w imieniu Komitetu przez jedną osobę - mnie. Nigdy nie uchylałem się od formułowania radykalnych żądań, ale nigdy też nie tolerowałem w swoich własnych wypowiedziach obraźliwych epitetów za którymi nie stały udowadniające je fakty. Tutaj, w tym pierwszym dniu, doszło do tego, że został wydany bez mojej wiedzy nieznany mi zupełnie komunikat podpisany moim nazwiskiem. Tak dłużej nie mogło być i kategorycznie zapowiedziałem, że komunikaty będę pisał sam lub nie będę ich podpisywał. Zagroziłem nawet, że w przypadku powtórnego użycia mojego nazwiska bez mojej wiedzy, opublikuję dementi. To ostatnie po­kutkowało, ale nadmiaru przyjaźni sobie nie zaskarbiłem.
Pomógł mi dalszy rozwój wydarzeń. W drugim dniu, już w Stoczni doszło do obrad, w których uczest­niczył jako mediator ze strony władz, ksiądz Jankowski. Jego stanowisko było bardzo zachowawcze i umiarkowane, powiedziałbym odbierające ducha strajkującym. Namawiał do umiar­owania, podjęcia dialogu i zaakceptowania pewnych realiów stanu wojennego. W swoim, nastę­ującym po jego wypowiedzi, wystąpieniu oświadczyłem, że to byłoby łatwe do zaak­ceptowania, gdyby stan wojenny nie roz­począł się od aresztowania przywódcy i innych działaczy Związku. W świetle posierpniowych porozumień i legalnego statusu “Solidarności”  ich sta­no­wiska gwarantowały im nietykalność. Dalej stwierdziłem, że “Solidarność” nie uchyla się od dia­logu, ale jego rozpoczęcie uzależnione jest od dwóch warunków - odwołania stanu wojennego, wypowiedzianego własnemu narodowi, i uwolnienia aresztowanych związkowców.
Wystąpienie spotkało się z aplauzem, zostało przegłosowane jako decyzja obecnego gremium i powtórzone w formie pisemnej, celem przekazania władzom. Informacje o treści wystąpienia szybko przeniknęły za bramę stoczni i spotkały się z równym aplauzem tłumów zgromadzonych przed sto­cz­nią. Po zakończeniu spotkania z mediującym księdzem Jankowskim, wywołany przez tłum, wy­szedłem na będący od tej pory  trybuną, dach wartowni i poinformowałem o stanowisku i polityce “So­lidarności” w obliczu stanu wojennego. Wystąpienie zakończyło się dyskusją na tematy “stra­te­giczne” co pozwoliło mi przekazać opinie o konieczności strajku w zakładach, a nie demonstracji na ulicach, które mogłyby stać się przedmiotem prowokacji i zapoczątkować zbrojną pacyfikację jak dziesięć lat temu. Zrozumienie było powszechne, ale w pojęciu mieszkańców Trójmiasta wyjątkiem był plac przed Stocznią, który ze swoimi krzyżami pomnika stał się dla nich symbolem długo ocze­kiwanej demokracji. Nigdy nie protestowałem przeciwko zgromadzeniu w tym miejscu. Tłum do­da­wał otuchy strajkującym, stanowił miejsce pokojowego kontaktu ludności cywilnej z wojskiem i co było niemniej ważne - był pod obserwacją i kamerami dziennikarzy zagranicznych. Po tym dniu nikt nie kwestionował mojego prawa do samodzielnego redagowania podpisywanych przeze mnie do­ku­mentów i wystąpień, a gromadzące się nad głową coraz czarniejsze chmury nie zachęcały rów­nież zbyt wielu do udziału w przyjętej przeze mnie jednoosobowej odpowiedzialności.
Jak wspomniałem uprzednio, wojskowi byli częstymi gośćmi w położonej przy bramie stołówce i byli przyjmowani serdecznie przez obecnych. Te przyjazne wizyty dawały ludziom poczucie bezpieczeństwa - nie wyobrażali sobie aby ich obecni goście mogli w przyszłości użyć przeciwko nim broni. Jestem przekonany, że mieli całkowitą rację. Czołgi na dalszym planie otoczone były również przez przyjaznych, głównie młodych, cywilów. W drugim dniu stanu wojennego na czołgach pojawiły się przyjazne napisy i symbole Solidarności. Żołnierze znajdujący się przed Stocznią to byli “Niebieskie Berety” stacjonujący stale na wybrzeżu i silnie związani więziami rodzinnymi i sym­atiami z tutejszą ludnością.
Rankiem następnego dnia miałem bardzo budujące spotkanie przy jednej z bocznych bram Stoczni. W odróżnieniu od bramy głównej – po drugiej stronie tej bramy nie było cywilów, było natomiast wielu wojskowych, wojskowe pojazdy. Podszedłem do samej bramy i patrzyłem na nich. Nie wiem czy zostałem poznany, ale po chwili do bramy podszedł major w niebieskim berecie. Nie pamiętam jak zaczęła się rozmowa, ale w toku rozmowy przedstawiliśmy się sobie i bezpośrednio potem zapytałem: - „Będziecie strzelać do nas?”. Major popatrzył na mnie bardzo poważnie, odwrócił się i przywołał jednego z pobliskich żołnierzy, wskazując gestem aby pokazał swojego Kałasznikowa. – „Otwórz zamek” - powiedział do zdziwionego, stojącego z bronią w ręku wojaka i ten posłuchał bez wahania. – „Pokaż”. Żołnierz, tym razem z zadowolonym zrozumieniem pokazał otwartą komorę na­bojową - bez naboi. Po chwili obustronnego i pełnego powagi milczenia major zasalutował, odwrócił się i odszedł, żołnierz za nim. Przyglądała się temu duża grupa żołnierzy po tamtej stronie bra­my. Żałowałem, że po mojej stronie byłem tylko ja sam.
Pewne jest, że w pobliżu, lub pomiędzy żołnierzami byli również inni obserwatorzy. Nas­tę­pnego dnia oddziały Niebieskich Beretów zostały odwołane sprzed Stoczni. Pomalowane przez tłum jak wiel­kanocne pisanki czołgi odeszły również. Na ich miejsce przyszło inne wojsko i inne czołgi. Było wiele pogłosek o rosyjskich i esbeckich załogach, prawdopodobnie dalekich od pra­wdy. Ale nastrój zbratania już nie powrócił. Zaczęła się natomiast intensywna akcja przygo­towawcza  do tego co nieodzownie miało nastąpić. Głośniki na placu zaczęły powtarzać skie­rowane do zgromadzonych w Stoczni ultimatum, wzywające do jej opuszczenia. Gwaran­towano bezpieczeństwo i “wybaczenie” każ­demu, kto zastosuje się do wezwania i surowe kary stanu wojennego dla nieposłusznych. Na okrągło powtarzano wezwania i dekrety, wyliczając kary i umiejętnie wplątując słowa o zdradzie i stanie doraźnym. Tłum przed Stocznią ciągle był obecny. Wewnątrz oprócz stoczniowców było wielu “akredytowanych”  związkowców - studentów, pra­cowników małych bezbronnych instytucji, sympatyków.
W tym dniu wydałem mój “Apel do stoczniowców, gdańszczan i żołnierzy” powtarzający nasze postanowienia i wzywający do stanowczości, spokoju i unikania rozlewu krwi. Przypomniałem żołnierzom, że ich broń skierowana jest przeciwko ich własnym rodzinom i współobywatelom. Jeszcze raz stwierdziłem, że to władza wypowiedziała bezprawnie wojnę własnemu narodowi. “Apel” poszedł na mury, do dystrybucji wśród cywilów i wojska i w eter. Później, będąc już w wiezieniu, dowiedziałem się, iż wielokrotnie był powtarzany przez rozgłośnie zagraniczne. Kurierzy przemycali jego treść do odciętej od nas reszty kraju. Kurierzy i dystrybutorzy wpadali, byli aresztowani, płacili później wiezieniem. Ale apel stał się powszechnie znany i chciałbym wierzyć, że przyczynił się do uniknięcia powtórki masakry. Zdanie to podzielił nawet prokurator wojskowy oskarżający mnie przed Sadem Marynarki Wojennej, sądzącym mnie na wyjazdowej sesji w Bydgoszczy 29 lipca 1982 roku. Ostatnie słowa prokuratora w tej rozprawie były: - „Zgadzam się, że być może oskarżony Krupiński uratował Gdańsk od rozlewu krwi. Ale naruszył on postanowienia stanu wojennego i z tego powodu domagam się kary czterech plus czterech, w połączeniu sześciu lat pozbawienia wol­ności”. Jeżeli obaj z prokuratorem mieliśmy rację w ocenie skutków apelu, to uważałem i uważam, ze cena nie była zbyt wysoka. Ale to późniejsza historia.
W owym dniu - 15 grudnia 1981 roku - zacząłem odczuwać zmęczenie i widziałem, że inni też je odczuwali. Nie spałem więcej niż cztery godziny w ciągu ostatnich dwóch nocy, wydarzenia na to nie pozwalały. Sprawy polityki związku, poczynań Krajowego Komitetu Strajkowego w obliczu zachodzących głównych wydarzeń nie zajmowały wbrew pozorom tak wiele czasu. Jałowe dyskusje zostały zredukowane prawie do zera, na większość poczynań WRON-y nie mogliśmy mieć bezpośredniego wpływu, nasze deklaracje zostały sformułowane w pierwszym dniu. Planowanie przyszłości chwilowo nie wchodziło w rachubę, o naszej najbliższej przyszłości praktycznie decydowały dekrety stanu wojennego; o dalszej - poczynania naszych następców. Ale było wiele drobnych spraw, na które nie można było nie zwracać uwagi.
Mieliśmy w Stoczni wielu wpuszczonych z zewnątrz młodych ludzi ze skłonnościami do zachowań agresywnych. Trudno, nawet z perspektywy lat, ocenić jak wielu z nich było ”na etacie” z zadaniem prowokacji, a ilu bezmyślnych. Ale jedni i drudzy byli groźni dla otoczenia. Pomysły użycia butelek z benzyną, butli tlenowych, przewodów elektrycznych pod napięciem, nie były jedynymi inicjatywami wykrzykiwanymi i szeptanymi w zależności od okoliczności. Stoczniowcy konfiskowali tu i ówdzie gazrurki wypełnione ołowiem czy nawet zwykłe skarpety z kamieniem wewnątrz. Ci sami Stoczniowcy byli zmuszeni ściągać z płotów agresywnych krzykaczy wykrzykujących niewybredne przezwiska pod adresem ludzi w mundurach. To była wyraźna prowokacja obliczona na wzbudzenie agresji wśród tych, którzy w najbliższej przyszłości mieli wejść do stoczni z bronią i pałami w ręku. To wymagało interwencji - komentarzy, wyjaśnień i publicznego odżegnywania się od prowokatorów.
W nocy z 14 na 15 grudnia grupy SB i ZOMO zostały “podrzucone” na teren Stoczni wodą, przy pomocy małych jednostek jak kutry czy holowniki. Jak raportowano, część z nich zajęła bunkry prze­ciwatomowe, wejścia do których były znane załodze. Natychmiast pojawiła się prowokacyjna pro­­pozycja, aby włazy zaspawać i bunkry zatopić. Pomijając samą zbrodniczość pomysłu, kto przy zdrowych zmysłach może prowokować uzbrojonego po zęby i zdolnego do rozlewu krwi prze­ciw­nika, którego na smyczy trzyma tylko opinia światowa. Jedynie Ci, którzy po podrzuceniu idei, byli skłonni wymknąć się ze Stoczni przez okna stołówki i mówić o swoim bohaterstwie lub liczyć za­płatę. WRON-a byłaby chętna zapłacić wagę w złocie za kilku umundurowanych męczenników, uzasadniających krwawy odwet. Na szczęście nie pomyślano o pełnej powtórce planu “radiostacja Gliwice” a samą prowokację udało nam się powstrzymać.
Inne czasochłonne zajęcie, zapewniali dziennikarze zagraniczni, żądni wywiadów i fotoreportaży. Na szczęście dla mnie, w moim najbliższym otoczeniu, zawsze było kilku chęt­nych, sprawdzających swój wygląd w lustrze, kolegów, którzy pełnili “honory domu”. Nie oznacza to, że mam żal do dzien­nikarzy. Wprost przeciwnie - ich obecność gwarantowała, że to co robimy będzie światu znane i że cena jaką zapłacimy za tą bezbronną demonstrację przekonań nie pójdzie na marne. Ale dobry dziennikarz, mający wstęp na arenę i za kulisy, powinien pracować niedostrzegany, co zresztą jest warunkiem dostrzegania prawdy. Przyznaję, że większość z nich była dobra. Pamiętam jedno krótkie spotkanie z dziennikarzem, z którym zamieniłem dosłownie kilka słów w nocy z 15 na 16 grudnia. Na zakończenie, powodowany niezamierzonym impulsem poprosiłem go o przekazanie naszych ży­czeń świątecznych związkowcom wolnego świata. Nie zapamiętałem wtedy jego nazwiska i za­pom­niałem o całym wydarzeniu na długie lata. W roku 1989, już jako emigrant w Australii, otrzymałem od znajomych egzemplarz międzynarodowego magazynu “Newsweek” z 4 stycznia 1982 roku. Wewnątrz - reportaż Alexandra Muenninghoffa zatytułowany “Ostatnie dni Solidarności w Stoczni Gdańskiej” opisujący ostatnie dni i godziny przed pacyfikacją Stoczni. W ostatnim zdaniu autor wier­nie cytuje moje wzmiankowane wyżej ży­czenia. Nie wiem, czy odbiorcy życzeń przeżywali jakiekolwiek wzruszenia czytając je - prawdopodobnie uchodziły one uwadze - ale ja czytając moje własne słowa po latach byłem naprawdę wzruszony. Thanks Alex.
Pożegnanie.15 grudnia był, jak pisał później w “Newsweeku” Alexander Muenninghoff, dniem powolnego umierania stoczniowego oporu. Do powtarzanego, głośnikowego ultimatum WRON-y doszło przekazane przez dyrektora Stoczni: strajkujący mają jedną godzinę na jej opuszczenie - po tym terminie odpowiedzialność karna jest nieunikniona. Powoli, lecz we wzrastającym tempie, ponad połowa załogi opuściła zakład. Tłum przed bramą próbował ich zatrzymywać - padały słowa otuchy, wyrzuty, obelgi. Były nawet wypadki szarpaniny. Interweniowaliśmy - każdy ma moralne prawo decydowania o swoim postępowaniu. W tym dniu, jakby dla zachęcenia pokornych, czołgi i wojsko wycofano z zasięgu wzroku. Pozostał tylko wzburzony tłum i ci którzy pozostali w Stoczni. Nikt z nas tej nocy nie spał. Krążyliśmy po Stoczni odwiedzając hale gdzie zgromadzeni byli ci uparci i ci “na służbie”. Okazało się później, że tych ostatnich było sporo. Już w nocy, w ciemnych halach pełnych ciągle ludzi, co kilka minut wybuchały nie­pokoje: - „gdzie są przywódcy - już zwiali?” Nie sposób było nie odpowiadać na te prowokacyjne okrzyki, a każda odpowiedź umiejscawiała nas precyzyjnie. Wczesnym rankiem bramy Stoczni zostały sforsowane przez czołgi, jak słyszeliśmy - byli ranni. Nie od kul - nie strzelano. Ale czołgi forsowały barykadujące lory z betonowymi prefabrykatami, a wokół byli ludzie. Obiektywnie przyznam - nie widziałem ofiar ani nawet śladów.
Wejście ZOMO i SB wykazało jak wielu pomocników mieli wmontowanych pomiędzy strajkujących. Wiedzieli wszystko - gdzie, czego i kogo szukać. Myślę, że każdy z nas, tych “most wanted”,  miał w najbliższym otoczeniu swojego nieodstępnego “cienia“. Na wyniosłych dziobach statków, na nadbudówkach i dachach, pojawili się ludzie w waciakach i kaskach stoczniowców, z radiotelefonami w rękach, dyrygując ruchem kolumn ZOMO. Napastnicy ignorowali stłoczone grupy studentów i sprawnie wyławiali jednostki, wiedząc dokładnie kto jest kto.

Gościem Jaruzelskiego - Gdańsk. Byłem łatwy do rozpoznania. W ciągu ostatnich trzech dni, wielokrotnie pokazywałem się publicznie w tym samym wyszarganym ubiorze i futrzanej czapce. Ukrywanie się byłoby zresztą bezsensowne. Moje aresztowanie było oczywiste, było taką samą częścią demonstracji przekonań, jak podpisywane własnym imieniem i nazwiskiem dokumenty i apele. Zwolniony od obowiązku czynnego udziału i myślenia, czułem się zmęczony i wewnętrznie pusty. Miałem bóle w mostku (od pewnego czasu zażywałem z przepisu lekarza nitroglicerynę). Ale generalnie fizycznie byłem sprawny i poruszałem się bez trudu.
Wszystkich nas - wyselekcjonowanych oficjeli Solidarności - zgromadzono w budynku tej samej stołówki, w której mieliśmy ostatnie spotkania. Siedziałem w hollu, o kilka metrów ode mnie mój prywatny stróż, młody umundurowany. Chciało mi się siusiać, ale nie chciało mi się ruszać. Kiedy w końcu zmusiłem się - mój aktualny właściciel grzecznie zaprowadził mnie do toalety, ale próba siusiania przy otwartych drzwiach nie powiodła się - te głupie nawyki cywi­lizowanego człowieka. Wróciliśmy do hollu. Po drodze zostałem zastopowany przez kogoś zna­jomego z widzenia, idącego naprzeciw. Był to Fiszbach. Nie znaliśmy się osobiście, ale z konieczności działań na tym samym terenie, wiedziałem jak wygląda. Zatrzymał się o krok i obaj odruchowo (znów ten cywilizacyjny nawyk) podnieśliśmy do połowy ręce - do powitania. I obaj z pewnym ociąganiem powstrzymaliśmy się w połowie odruchu. Myślę, że patrzył na mnie z rodzajem sympatii, a może zadowolenia z mojego obecnego statusu - byłem zbyt zmęczony, aby analizować. Staliśmy tak bez słowa kilka sekund, po czym odszedłem w kierunku najbliższego krzesła.
W sąsiednim pomieszczeniu wybuchła jakaś głośna szamotanina, krzyki, odgłosy uderzeń. Trwało to krotko. Po pewnym czasie do hollu wepchnięto młodego człowieka z zakrwawioną twarzą i w poszarpanym, prawie nowym, kożuchu. Miał chyba skute ręce i zadowolony wyraz twarzy - co za dziwne zestawienie, pomyślałem wtedy.
Trwało to dosyć długo zanim nas obszukano i wyprowadzono do parkującej przed drzwiami milicyjnej ciężarówki. Albo może raczej więziennej, bo bez okien, ale za to z osiatkowanymi dwoma przedziałami i rzędem opatrzonych stalowymi drzwiami “szaf” na przedzie. Pobity też był tutaj i opowiedział, ciągle z zadowoleniem, co się stało. Jeżeli pamiętam dobrze, nazywał się Stanisław Kwoka, był miejscowym działaczem “Solidarności”. W sąsiedniej sali, gdzie go zaprowadzono, wynikła jakaś drobna przepychanka ze zbyt gorliwą eskortą. Szybko by to zapomniano, gdyby nie obecny pułkownik, mały kundel, ale z charakterem pinczera. Zarzucił on eskorcie nieudolność i na­kazał użycie pały. Eskorta, młodzi zomowcy, wyraźnie nie mieli ochoty na pałowanie i zabierali się do tego z ociąganiem. Pułkownik się wściekł, nakazał skucie delikwentowi rąk i zażądał bojowej pały. Pała była chyba tak duża jak pan pułkownik, ale zabrał się do niej raźno. Niestety, zanim osią­g­nął zamierzony wynik, otrzymał od skutego kopniaka, który posłał jego i pałę koziołkując po po­dłodze. Podwładni źle ukrywali śmiech, co wprowadziło małego sadystę w furie. Dostał wprawdzie drugiego, równie skutecznego kopniaka, ale w końcu skaleczył ofiarę i poszarpał kożuch. Kwoka praktycznie został uratowany przez młodych funkcjonariuszy, którzy markując bicie, wypchnęli go z sali i przystąpili do udzielania pierwszej pomocy, zmachanemu i rozmamłanemu sadyście dowódcy. Myślę, że sława pana pułkownika, skopanego przez skutego więźnia, została ugruntowana w ma­cie­rzystej jednostce, do końca jego kariery. Kwoka w każdym razie był zadowolony.
Więzienna karetka, w której byliśmy zamknięci na coś czekała. Z początku nie wiedzieliśmy na co, ale później dotarła do nas wrzawa spoza murów Stoczni, gdzie tłum coś skandował, głośniki ryczały, po jakimś czasie zaczęły pukać odgłosy strzelanych granatów łzawiących. Nawet do nas, zamkniętych, docierał wiercący w nosie zapach. Trwało to godziny, cichło i wzmagało się na prze­mian. W końcu zaczęły basować czołgowe armaty. Z braku odgłosów uderzenia lub wybuchu armatniego pocisku, można było wywnioskować, że strzelano ślepakami lub ładunkami łzawią­cymi. Trwało to bar­dzo długo - zaczynało robić się szaro. W końcu samochód ruszył. Pomimo braku okien mogliśmy się zorientować, że krążymy ciągle po stoczni. W końcu zas­krzypiała jakaś brama, od­głosy rozmowy - i zaczęliśmy jechać szybko. Znów krążyliśmy i trwało to chyba z godzinę zanim sa­mochód stanął. Byliśmy na ogrodzonym wysokim murem dziedzińcu. Nie znałem Gdańska na tyle, żeby wiedzieć gdzie to było, ale okazało się, że to siedziba SB. Pęcherz dokuczał mi strasznie i zacząłem domagać się wyjścia do toalety. Nie pozwolono, ale powiedziano, że możemy to robić na podłogę. Ponownie nic mi z tego nie wyszło i czułem się naprawdę źle. Jedynie zadowoleniem napawał mnie fakt, iż zdołałem zniszczyć swoją pieczątkę wiceprzewodniczącego KK i że nikt nie będzie jej mógł użyć w moim imieniu. W końcu przetransportowano nas gdzieś ponownie i wprowadzono do budynku. Znów czekanie, tym razem samotnie i pod strażą. W końcu zaczęło się przesłuchanie.
Przesłuchujący przedstawił się jako kapitan Grzybowski z SB, ale swojego nazwiska w for­mularzu przesłuchania nie wpisał więc było prawdopodobnie fałszywe. Przesłuchanie było rozwlekle i chaotyczne, trwało dosyć długo. Ponieważ moja działalność była jawna, moje podpisy widniały pod każdym wydanym dokumentem, ominęły mnie emocje podchodów z przesłu­chu­jącym. Praktycznie podpadałem pod każdy z głównych paragrafów stanu wojennego i znalazło to odbicie w formularzu mojego zatrzymania. Na pytanie kogo należy zawiadomić podałem adres żony z prośbą aby zawiadomienie (zawierające owe groźne paragrafy) doręczono jej dopiero po urodzeniu dziecka (to był zaawansowany dziewiąty miesiąc). Po podpisaniu protokołów wstę­pnego przesłuchania, poprosiłem o papier i długopis i napisałem oświadczenie, iż uważam stan wojenny za nielegalny i sprzeczny z konstytucją. Przesłuchujący skomentował – „Dlaczego usiłuje pan zostać męczennikiem” i gestem sugerował wycofanie deklaracji. Ja jednak nalegałem i w końcu wpiął je w teczkę przesłuchania. W roku 1986, kiedy procesowałem się z Dowództwem Marynarki Wojennej o odszkodowanie za mój “aresztowany” jak ja, samochód, miałem chwilowy dostęp do tej teczki. Mojego oświadczenia w niej nie było.
Miałem dwie podstawy do takiego oświadczenia: pierwsza - moje wewnętrzne przekonanie, na którym do tej pory polegałem i druga - oświadczenie prawników Trójmiasta stwierdzające to samo w pierwszym dniu strajku. To było dziwne - ich oświadczenie właściwie nie istniało, gdyż żaden z nich nie był wystarczająco odważny aby je podpisać. Była to odpowiedz na moją prośbę o opinie przekazaną ich reprezentantowi, który pojawił się w Stoczni, gdzie właśnie zaczęliśmy działać. Zabrał moje pytanie i osobiście dostarczył pisemną, kolegialną odpowiedź po kilku godzinach. Był zakłopotany moim zdziwieniem, że nie jest podpisana. Ja jednak byłem naprawdę zdziwiony - dopiero następne mie­siące i lata przekonały mnie, że istnieją dwa rodzaje odwagi i uczciwości - jawna i bezwzględna oraz ta bezpieczna, konspiracyjna - we własnym gronie zaufanych albo pod fałszywym nazwiskiem. Później to ugruntowujące się przekonanie stało się jednym z powodów mojej decyzji emigracji.
Okna pomieszczenia w którym byłem przesłuchiwany, wychodziły na ulicę i przyległy otwarty teren. Do tej pory nie potrafię precyzyjnie określić gdzie to było. Prawdopodobnie w rejonie lub nawet w budynku Aresztu przyległego do Sądu Wojewódzkiego. Za oknami cały czas trwała po­tyczka po­między tłumem i całą tą umundurowaną mieszaniną, którą WRONA spuściła ze smyczy. Gaz łza­wiący, porykiwanie armat czołgowych strzelających ślepymi ładunkami, ryk głośników, krzyki. Kilkakrotnie tłum docierał prawie pod okna pomieszczenia. Był moment, rodzaj przerwy w ofi­cjalnych czynnościach, kiedy stałem przy oknie. Usłyszałem dźwięk rozbitej szyby w którymś z pobliskich pomieszczeń i mój esbek pospiesznie odciągnął mnie od okna, wierzę, że w szczerej trosce o włas­ność za którą był chwilowo odpowiedzialny.


IV.  JAKIE OTRZYMAŁEM WYJAŚNIENIE

18 grudnia b.r. opublikowalem pod adresem:
swoja wyslana do Olsztyna korespondencje tytulujac ja „krete sa historii sciezki”, ktora do tej pory pod tym adresem mozna w calosci przeczytac.

Dzisiaj otrzymalem mail Olsztyna zawierajacy odpowiedz od Andrzeja wraz z zalacznikiem i propozycja jego opublikowania co niniejszym czynie, nie dodajac juz zadnego wlasnego komentarza, gdyz uwazam ze jest zbedny:

A. List od Andrzeja:

----- Original Message -----
From: "Andrzej" <anderpa@vp.pl>
To: "Mirosław Krupiński" <miroslaw@iinet.net.au>
Cc: "Anna Kozłowska" <akozlowska@sympatico.ca>
Sent: Tuesday, December 26, 2006 7:36 PM
Subject: Cenzorzy

Długo milczałem, ale zdrowie jest ważniejsze. Musiałem podjąć kilka
ważnych dla mnie decyzji. Komputer odstawiłem na wiele dni,
przeglądając tylko otrzymywaną korespondencję.

Zrobiło mi się ogromnie przykro po otrzymaniu korespondencji
o przedruku fragmentów Twej książki "ZZ". Po pierwsze nazywasz
mnie i Zenka cenzorami. A po drugie że upubliczniłeś ten list na WP.
Pół Olsztyna śmieje się ze mnie, że tak broniłem Twojej pozycji i opinii
w Olsztynie, gdzie jak zapewne orientujesz się zbyt wielu wielbicieli
tzw. "opozycji" nie masz, a teraz zrobiłes ze mnie cenzora swoich książek.
Przy okazji - mam jeszcze parę egzemplarzy "ZZ" (które otrzymałem
dzięki uprzejmości p. Ani Kozłowskiej) z dyskiem, ale nie rozdaję ich
na lewo i prawo ludziom niegodnym zaufania.

Dziś jestem obśmiewany. Cóż jakoś to przeżyję. W załączeniu przesyłam
odpowiedź Zenka Złakowskiego. Może też byś zechciał ten list upublicznić?
Decyzja należy do Ciebie.

Przesyłam wiele serdeczności i życzeń na Nowy Rok.

Andrzej

B. Zalacznik – list od p. Zenona Zlakowskiego ktory opublikowal opisywany uprzednio fragment dokonujac w nim opisanych w mojej opinii cięc (pelny tekst listu):

Pan Mirosław Krupiński
Australia

Szanowny Panie Mirosławie,

Z przykrością przyjąłem Pana krytyczną opinię na temat opublikowania przeze mnie w piśmie „Krajobrazy i Wspomnienia” fragmentów Pana wspomnień z książki „Zaułki zbrodni”. Uczyniłem to za Pana zgodą, uzyskaną za pośrednictwem Andrzeja Pawłowskiego. Zgodnie z Pana życzeniem w tekście nie dokonałem żadnych zmian, zmuszony jednak byłem do pewnych cięć, gdyż w piśmie mogłem zmieścić wprawdzie dość obszerną, ale jednak określoną objętość tekstu. Wydawało mi się sensowne dokonanie tych skrótów i tym samym pełniejsze ukazanie Pana losów gdy po wprowadzenia stanu wojennego pełnił Pan funkcję przewodniczącego Ogólnopolskiego Komitetu Strajkowego do chwili pacyfikacji Stoczni Gdańskiej oraz dalsze Pana przeżycia gdy po aresztowaniu przewieziono Pana do siedziby gdańskiej SB. Gdybym nie dokonał tych cięć, musiałbym przerwać opis niejako pośrodku tych ważnych wydarzeń. Pragnę przy tym zaznaczyć, że skróty te nie były podyktowane jakąś poprawnością polityczną, a wyłącznie moją subiektywną decyzją i nie uważam, aby pominięte fragmenty były ważniejsze niż te, które zostały zachowane.
Decydując się na opublikowanie fragmentów Pana wspomnień w redagowanym przeze mnie piśmie „Krajobrazy i Spojrzenia”, chciałem przypomnieć czytelnikom nie tylko te ważne wydarzenia w Gdańsku w pierwszych dniach stanu wojennego i rolę, jaką Pan w nich odegrał, ale też w ogóle przypomnieć Pana sylwetkę, o której – z przykrością to muszę stwierdzić – podobnie jak o wielu innych ważnych postaciach „Solidarności” niewielu już pamięta. Takie to czasy i taki to klimat w Polsce. Sądząc po Pana pozytywnej recenzji mojej książki „Solidarność olsztyńska w stanie wojennym…” wydawało mi się, że wiele spraw widzimy i oceniamy podobnie. Wówczas Pana ocena sprawiła mi dużą radość. Teraz jednak pochopnie próbuje Pan zrobić ze mnie cenzora. Wygląda na to, że lepiej nie publikować Pana tekstów, gdyż jest to zbyt ryzykowne. Nie wiem jednak czy jest to dobre dla Pana i dla prawdy o tamtych tragicznych czasach?

Z poważaniem
Zenon Złakowski
Olsztyn, 20 grudnia 2006 r.
 http://members.iinet.net.au/%7Emiroslaw/ZZ.htm#OLE_LINK1

APPENDIX.
http://lootos-neverlandd.blogspot.com/

Brak komentarzy: