WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
sobota, 19 lutego 2011
( ) P iO, ten pis zło w i e s z c z y
Za poglądy - w kaftan
Wraca stare z całą siłą! Redaktor naczelny pisma “Rurociągi” Witold Michałowski otrzymał wezwanie z Sądu Okręgowego w Warszawie do stawienia się 02.03.br. na badania w szpitalu psychiatrycznym przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie.
Redaktor nie wie, co jest powodem tego wezwania. Stwierdził, że być może chodzi o jego wypowiedzi w Radiu Maryja i artykuł w „Gazecie finansowej” – Gra o Kaukaz - o rosyjskich oligarchach i ich planach kontroli wydobycia i dostaw gazu z rejonu Morza Kaspijskiego. Być może chodzi także o to, że niebawem ukaże się książka jego autorstwa, Wojciecha Sumliśkiego i p. Syndermana z Akademii Obrony Narodowej pt. „Elity III RP w służbie Gazpromu”.
Wysłuchałem jedną z rozmów z Panem Witoldem Michałowskim w Radiu Maryja z dnia 07.01.11. Mówił wtedy m.in., że kwestiami transportu gazu zajmuje się zawodowo 43 lata. Nadzorował budowę rurociągu „Przyjaźń”. Od 36 lat pisze o konieczności wybudowania w Polsce nie jednego, ale dwóch terminali na gaz skroplony. Stwierdził, że Rosja jest Polsce winna 6 mld $ za ostatnie dziesięć lat za tranzyt. Za Churchillem powtórzył, że zawierane z Rosją umowy nawet na piśmie są mniej warte, niż papier na którym są spisane. Jednoznacznie krytykował w świetle polskich interesów budowę gazociągu Nord Stream, który m.in. może odciąć Świnoujście od dostaw gazu skroplonego statkami o dużej wyporności (kwestia głębokości ich zanurzenia). I tu przedstawił teorię jak tę kwestię rozwiązać. Otóż należałoby zebrać z dna Bałtyku broń chemiczną z czasów II wojny światowej, załadować ją na statek, który na trasie budowy Nord Staremu by zatonął-awaria, wypadek itp. Wiadomo o co chodzi.
Skierowanie na badania psychiatryczne Pana Michałowskiego jest na pewno uderzeniem w Radio Maryja i wszystkich, którzy będą chcieli w nim wygłaszać, ale oczywiście nie tylko, opinie nieprzychylne Rosji, salonowi, wskazujące zagrożenia dla Polski itd. Istotą jest tutaj to, że w dzisiejszej Polsce wracają czasy mrocznego PRL-u, kiedy to z niepokornych, nieodpowiednich ideowo robiło się wariatów. To się dzieje dzisiaj!
inf. i zdj. www.radiomaryja.pl
ANEKS.
I już zapomniano, że żałoba miała nas zmienić na trwałe, że język nienawiści miał nigdy nie powrócić. Natychmiast zresztą wydobył się z niedomkniętych ust autorytetów. Teraz premier użył go, jak zwykle sprawnie, na zjeździe Platformy, dając hasło do generalnego ataku. Dwururki były już nabite. Hasło "zgoda buduje" okazało się bujdą na resorach, jak kiedyś mówiono, bo to zgoda z tymi, którzy się zgadzają, zgoda dla zgodnych, dla tych, którzy pomagają, dla niezgodnych zaś z linią są "piekło" i "wojna".
Oczywiście zakaz był, jak zwykle, jednostronny. Dlatego nikogo specjalnie nie zdziwiło, że w czasie debaty telewizyjnej Bronisław Komorowski wspomniał o śmierci Barbary Blidy, a Adam Michnik wzywający do totalnej mobilizacji sił dobra stwierdził bez ogródek, że Blidę zabiła "IV RP". Jak wiadomo, Barbara Blida popełniła samobójstwo. Można jednak odnieść wrażenie, że zamordowali ją osobiście Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro, a poseł Ryszard Kalisz daremnie zasłaniał ją swoim ciałem. Jeden trzymał, a drugi strzelał – być może z owego małego pistoleciku, który w swoim czasie Donald Tusk uczynił przedmiotem politycznej deliberacji w Polsce i na świecie.
Gadżetowa propaganda jest, jak wiadomo, specjalnością Platformy, legitymizacyjną podstawą jej władzy. Bardziej abstrakcyjnie wyrażona ta sama opowieść głosi, że do tragicznej śmierci byłej posłanki przyczyniła się atmosfera w kraju – atmosfera podejrzliwości, prześladowań, podsłuchów, które stały się prawdziwą plagą od czasu, gdy Adam Michnik nagrał Lwa Rywina, torując w ten sposób drogę tak rozumianej "IV RP". Niestety, brak jest empirycznego potwierdzenia tej szokującej opowieści, gdyż jedyne jak dotąd udowodnione zaniedbania ABW to to, że nie przeszukano mieszkania i że zatrzymanej nie założono kajdanek oraz pozostawiono ją na chwilę samą.
Samobójstwo przedstawia się niemal jak polityczny mord, by zrazić sympatyzujących z lewicą wyborców do Jarosława Kaczyńskiego, a katastrofę w Smoleńsku – jako rodzaj samobójstwa, by zrzucić z siebie odpowiedzialność. Zgodnie z wbijaną do głowy Polakom interpretacją wydarzeń piloci zignorowali rady wysokiej klasy specjalistów z tej supernowoczesnej wieży kontrolnej, którą możemy od czasu do czasu podziwiać na ekranach telewizorów, i rzucili się na złamanie karku do lądowania, bo panicznie bali się prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Grupa bezwzględna w dążeniu do władzy
Nie ma tylko dowodów na to wygodne dla Donalda Tuska i Władimira Putina wyjaśnienie. Ale wpisuje się ono doskonale w tę proponowaną nam przez PO "narrację", zgodnie z którą Polska już byłaby drugą Irlandią – tą sprzed kryzysu – pedofile byliby wykastrowani, szpitale skomercjalizowane, euro niemal wprowadzone, gdyby nie prezydent, który przeszkadzał. W dodatku lotem do Tbilisi irracjonalnie przeszkodził Rosji w niezbędnej modernizacji Gruzji i budowie Partnerstwa Wschodniego. A gdyby już wtedy prezydentem był Bronisław Komorowski, mielibyśmy znacznie lepsze rozpoznanie i zapewne dawno już zrealizowalibyśmy unijną dyrektywę w sprawie zabezpieczeń antypowodziowych.
Załóżmy jednak na chwilę, że jest to prawda. Dlaczego prezydent miałby być tak zdeterminowany, by wziąć udział w uroczystościach w Smoleńsku? Dlaczego piloci czuliby się zobowiązani, by za wszelką cenę wylądować? Wyobraźmy więc sobie, co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby samolot zawrócił lub wylądował w Witebsku czy w Moskwie. Oj, ile byłoby uciechy. Ileż "Szkieł kontaktowych" można byłoby temu poświęcić. Ile specjalistycznych komentarzy mogliby wygłosić posłowie PO Palikot, Niesiołowski i Kutz. I jak wspaniale prezentowałby się na tym tle mąż stanu Tusk, który spotkał się z mężem stanu Putinem. Może byśmy się nawet dowiedzieli, że mgła wcale nie była taka gęsta, a piloci nieznający rosyjskiego nie zrozumieli zachęty z wieży kontrolnej do lądowania.
Rzeczywiście, raz Lech Kaczyński wykazał się taką determinacją – by lecieć do Brukseli na szczyt Unii, kiedy rząd odmówił mu samolotu. Tamta podróż także miała być prywatna. Jak pamiętamy, szef Kancelarii Premiera, minister Tomasz Arabski, twierdził wówczas, że prezydent RP w ogóle może sobie latać tylko prywatnie. Z chwilą objęcia swoich rządów jednym z celów politycznych PO było ograniczenie wszelkimi sposobami roli prezydenta do minimum, do "żyrandola".
Choć padają zarzuty, że to Jarosław Kaczyński jest politykiem bezwzględnie dążącym do władzy, prawdą jest, że w 2007 roku ówczesny premier mógł bez trudu władzę zachować, gdyby postąpił podobnie jak Platforma z aferą hazardową. Prawdą jest też to, że nigdy dotąd po 1989 roku nie rządziła Polską grupa tak bezwzględna w dążeniu do władzy i utrzymywaniu jak obecna ekipa.
Jak daleko posunęła się Platforma w walce z prezydentem, widać, gdy przypomnimy sobie niedawne bulwersujące wydarzenia za granicą. Niedawno ustąpił prezydent Niemiec Horst Koehler, bo czuł się niesprawiedliwie, zbyt ostro krytykowany. Uważał, że naruszono godność jego i jego urzędu, a kanclerz Angela Merkel nie reagowała dostatecznie mocno, by wziąć go w obronę. W USA zwolniono generała Stanleya McCrystala, bo krytycznie wypowiedział się o prezydencie i wiceprezydencie. Gdyby mierzyć te wypowiedzi polskimi standardami, uznać by je trzeba za czysty Wersal, lekkie aluzje, subtelne docinki.
Dzisiaj już wiemy na pewno, że do katastrofy w Smoleńsku przyczyniły się karygodne zaniedbania ze strony polskiej i rosyjskiej. Przygotowanie wizyty pod względem dyplomatycznym i bezpieczeństwa było na poziomie państwa niedorozwiniętego. Wiemy także, że były błędy w szkoleniu pilotów itd. Rosjanie od początku dawali do zrozumienia, że nie chcą tej wizyty. Ciągle też nie można wykluczyć celowego sprawstwa jako przyczyny katastrofy.
Gdy jednak minęło pierwsze poruszenie, "pojednanie" utknęło w miejscu. Widocznie na razie osiągnęło swoje apogeum, skoro nawet Andrzej Wajda nie otrzymał nagrody, już triumfalnie ogłoszonej przez "Gazetę Wyborczą". Ministrowie Rzeczypospolitej pełnią rolę kurierów na trasie Warszawa – Moskwa. Jeżdżą tam tak, jakby chodziło o jarłyk, a nie o materiały ze śledztwa z katastrofy, w której zginął prezydent RP. Minister Jerzy Miller musiał się osobiście udać po "końcóweczkę", gdyż okazało się, że czarne skrzynki przegrano z wykorzystaniem podobnej supertechniki, jaką stosowano na lotnisku Siewiernyj.
W słynnym filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010" padały mocne zarzuty pod adresem premiera i obozu rządzącego. Ale od tamtej chwili nikt już w publicznej debacie nie ma odwagi powiedzieć głośno tego, co myśli wielu zwykłych, uczciwych Polaków. Do katastrofy nie doszłoby, gdyby wizyta została odpowiednio przygotowana, gdyby nie atmosfera w kraju, gdyby zadbano o prezydenta, gdyby go szanowano.
Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"
vious
ANEKS.
Niewypowiedziana prawda
Dlaczego premier Tusk, tak mocny w języku, gdy trzeba atakować konkurentów w kraju, zapomina go, gdy rozmawia z Putinem czy z Merkel? – rozważa filozof społeczny
Przed niemal trzema miesiącami zginęli w katastrofie lotniczej w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach polski prezydent, jego małżonka, prezes Banku Narodowego, rzecznik praw obywatelskich, ministrowie, generałowie, posłowie oraz inne wybitne postacie życia publicznego. I co? I nic. Żyjemy tak, jakby nic się nie stało. Polska w zadziwiającym tempie wróciła do "normalności", która nie jest normalnością, tylko nikczemnością. Najbardziej wyróżniający się w polowaniu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego naganiacze obozu rządzącego i gorliwie pomagający im dziennikarze wrócili do dawnej formy i zachowań.
I już zapomniano, że żałoba miała nas zmienić na trwałe, że język nienawiści miał nigdy nie powrócić. Natychmiast zresztą wydobył się z niedomkniętych ust autorytetów. Teraz premier użył go, jak zwykle sprawnie, na zjeździe Platformy, dając hasło do generalnego ataku. Dwururki były już nabite. Hasło "zgoda buduje" okazało się bujdą na resorach, jak kiedyś mówiono, bo to zgoda z tymi, którzy się zgadzają, zgoda dla zgodnych, dla tych, którzy pomagają, dla niezgodnych zaś z linią są "piekło" i "wojna".
Gadżetowa propaganda
Paradoksalnie, do zatarcia pamięci o katastrofie przyczyniły się wybory prezydenckie. Uznano bowiem, że ta tragedia nie powinna być tematem poruszanym w kampanii wyborczej. Niestety, zostało to zaakceptowane przez wszystkie strony. Nie wolno było więc mówić o tym, co w każdym wolnym i demokratycznym kraju byłoby przedmiotem gorącej debaty i na pewno doprowadziłoby do zasadniczych zmian politycznych.Oczywiście zakaz był, jak zwykle, jednostronny. Dlatego nikogo specjalnie nie zdziwiło, że w czasie debaty telewizyjnej Bronisław Komorowski wspomniał o śmierci Barbary Blidy, a Adam Michnik wzywający do totalnej mobilizacji sił dobra stwierdził bez ogródek, że Blidę zabiła "IV RP". Jak wiadomo, Barbara Blida popełniła samobójstwo. Można jednak odnieść wrażenie, że zamordowali ją osobiście Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro, a poseł Ryszard Kalisz daremnie zasłaniał ją swoim ciałem. Jeden trzymał, a drugi strzelał – być może z owego małego pistoleciku, który w swoim czasie Donald Tusk uczynił przedmiotem politycznej deliberacji w Polsce i na świecie.
Gadżetowa propaganda jest, jak wiadomo, specjalnością Platformy, legitymizacyjną podstawą jej władzy. Bardziej abstrakcyjnie wyrażona ta sama opowieść głosi, że do tragicznej śmierci byłej posłanki przyczyniła się atmosfera w kraju – atmosfera podejrzliwości, prześladowań, podsłuchów, które stały się prawdziwą plagą od czasu, gdy Adam Michnik nagrał Lwa Rywina, torując w ten sposób drogę tak rozumianej "IV RP". Niestety, brak jest empirycznego potwierdzenia tej szokującej opowieści, gdyż jedyne jak dotąd udowodnione zaniedbania ABW to to, że nie przeszukano mieszkania i że zatrzymanej nie założono kajdanek oraz pozostawiono ją na chwilę samą.
Samobójstwo przedstawia się niemal jak polityczny mord, by zrazić sympatyzujących z lewicą wyborców do Jarosława Kaczyńskiego, a katastrofę w Smoleńsku – jako rodzaj samobójstwa, by zrzucić z siebie odpowiedzialność. Zgodnie z wbijaną do głowy Polakom interpretacją wydarzeń piloci zignorowali rady wysokiej klasy specjalistów z tej supernowoczesnej wieży kontrolnej, którą możemy od czasu do czasu podziwiać na ekranach telewizorów, i rzucili się na złamanie karku do lądowania, bo panicznie bali się prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Grupa bezwzględna w dążeniu do władzy
Nie ma tylko dowodów na to wygodne dla Donalda Tuska i Władimira Putina wyjaśnienie. Ale wpisuje się ono doskonale w tę proponowaną nam przez PO "narrację", zgodnie z którą Polska już byłaby drugą Irlandią – tą sprzed kryzysu – pedofile byliby wykastrowani, szpitale skomercjalizowane, euro niemal wprowadzone, gdyby nie prezydent, który przeszkadzał. W dodatku lotem do Tbilisi irracjonalnie przeszkodził Rosji w niezbędnej modernizacji Gruzji i budowie Partnerstwa Wschodniego. A gdyby już wtedy prezydentem był Bronisław Komorowski, mielibyśmy znacznie lepsze rozpoznanie i zapewne dawno już zrealizowalibyśmy unijną dyrektywę w sprawie zabezpieczeń antypowodziowych.
Załóżmy jednak na chwilę, że jest to prawda. Dlaczego prezydent miałby być tak zdeterminowany, by wziąć udział w uroczystościach w Smoleńsku? Dlaczego piloci czuliby się zobowiązani, by za wszelką cenę wylądować? Wyobraźmy więc sobie, co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby samolot zawrócił lub wylądował w Witebsku czy w Moskwie. Oj, ile byłoby uciechy. Ileż "Szkieł kontaktowych" można byłoby temu poświęcić. Ile specjalistycznych komentarzy mogliby wygłosić posłowie PO Palikot, Niesiołowski i Kutz. I jak wspaniale prezentowałby się na tym tle mąż stanu Tusk, który spotkał się z mężem stanu Putinem. Może byśmy się nawet dowiedzieli, że mgła wcale nie była taka gęsta, a piloci nieznający rosyjskiego nie zrozumieli zachęty z wieży kontrolnej do lądowania.
Rzeczywiście, raz Lech Kaczyński wykazał się taką determinacją – by lecieć do Brukseli na szczyt Unii, kiedy rząd odmówił mu samolotu. Tamta podróż także miała być prywatna. Jak pamiętamy, szef Kancelarii Premiera, minister Tomasz Arabski, twierdził wówczas, że prezydent RP w ogóle może sobie latać tylko prywatnie. Z chwilą objęcia swoich rządów jednym z celów politycznych PO było ograniczenie wszelkimi sposobami roli prezydenta do minimum, do "żyrandola".
Choć padają zarzuty, że to Jarosław Kaczyński jest politykiem bezwzględnie dążącym do władzy, prawdą jest, że w 2007 roku ówczesny premier mógł bez trudu władzę zachować, gdyby postąpił podobnie jak Platforma z aferą hazardową. Prawdą jest też to, że nigdy dotąd po 1989 roku nie rządziła Polską grupa tak bezwzględna w dążeniu do władzy i utrzymywaniu jak obecna ekipa.
Jak daleko posunęła się Platforma w walce z prezydentem, widać, gdy przypomnimy sobie niedawne bulwersujące wydarzenia za granicą. Niedawno ustąpił prezydent Niemiec Horst Koehler, bo czuł się niesprawiedliwie, zbyt ostro krytykowany. Uważał, że naruszono godność jego i jego urzędu, a kanclerz Angela Merkel nie reagowała dostatecznie mocno, by wziąć go w obronę. W USA zwolniono generała Stanleya McCrystala, bo krytycznie wypowiedział się o prezydencie i wiceprezydencie. Gdyby mierzyć te wypowiedzi polskimi standardami, uznać by je trzeba za czysty Wersal, lekkie aluzje, subtelne docinki.
Dzisiaj już wiemy na pewno, że do katastrofy w Smoleńsku przyczyniły się karygodne zaniedbania ze strony polskiej i rosyjskiej. Przygotowanie wizyty pod względem dyplomatycznym i bezpieczeństwa było na poziomie państwa niedorozwiniętego. Wiemy także, że były błędy w szkoleniu pilotów itd. Rosjanie od początku dawali do zrozumienia, że nie chcą tej wizyty. Ciągle też nie można wykluczyć celowego sprawstwa jako przyczyny katastrofy.
Gdyby go szanowano
Rząd Rzeczypospolitej ćwiczy się jednak w pokorze i cierpliwości, bo – jak wiadomo – Rosja słynie z praworządności. Premier tak mocny w języku, gdy trzeba atakować konkurentów w kraju, zapomina go, gdy rozmawia z Putinem czy z Merkel. Katastrofa stała się natomiast okazją do słynnego uścisku Tuska i Putina, które wejdzie na stałe do polskiej ikonografii narodowej.Gdy jednak minęło pierwsze poruszenie, "pojednanie" utknęło w miejscu. Widocznie na razie osiągnęło swoje apogeum, skoro nawet Andrzej Wajda nie otrzymał nagrody, już triumfalnie ogłoszonej przez "Gazetę Wyborczą". Ministrowie Rzeczypospolitej pełnią rolę kurierów na trasie Warszawa – Moskwa. Jeżdżą tam tak, jakby chodziło o jarłyk, a nie o materiały ze śledztwa z katastrofy, w której zginął prezydent RP. Minister Jerzy Miller musiał się osobiście udać po "końcóweczkę", gdyż okazało się, że czarne skrzynki przegrano z wykorzystaniem podobnej supertechniki, jaką stosowano na lotnisku Siewiernyj.
W słynnym filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010" padały mocne zarzuty pod adresem premiera i obozu rządzącego. Ale od tamtej chwili nikt już w publicznej debacie nie ma odwagi powiedzieć głośno tego, co myśli wielu zwykłych, uczciwych Polaków. Do katastrofy nie doszłoby, gdyby wizyta została odpowiednio przygotowana, gdyby nie atmosfera w kraju, gdyby zadbano o prezydenta, gdyby go szanowano.
Moralna odpowiedzialność
Prawda jest więc prosta i wstrząsająca, dlatego tak trudno ją wypowiedzieć: Moralną i polityczną odpowiedzialność za katastrofę smoleńską ponoszą rządzący – premier Donald Tusk i jego rząd, a szczególnie minister obrony narodowej Bogdan Klich oraz minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Moralną odpowiedzialność ponoszą też ci wszyscy, którzy uczestniczyli w medialnej nagonce i szargali godność prezydenta Rzeczypospolitej.Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"
Rzeczpospolita
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz