o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

sobota, 19 lutego 2011

WASP - QUO VADIS ?

Prawdziwy zmierzch Zachodu

Upadek imperium

Wbrew pozorom XX wiek wcale nie był okresem triumfu Zachodu czy apogeum jego potęgi - twierdzi Niall Ferguson. Wręcz przeciwnie, od początku tamtego stulecia w siłę zaczęły rosnąć państwa Wschodu, a Zachód powoli, ale nieubłaganie zaczął tracić na znaczeniu. Dziś zdaniem Fergusona sławne dzieło Edwarda Gibbona o zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego pozostaje lekturą zaskakująco aktualną, mamy bowiem do czynienia z coraz liczniejszymi oznakami zmierzchu Zachodu. Zjawiska, które Gibbon uznał za bezpośrednie przyczyny upadku Rzymu (nadmierna ekspansja zewnętrzna, wewnętrzne zepsucie, zmiana religii oraz inwazje barbarzyńców), można, choć w innej formie, zaobserwować także dziś: Ameryka prowadzi politykę imperialną, nie mając po temu wystarczających środków, zachodnia kultura degeneruje się, wytwarzając nowe zastępy barbarzyńców, Europa porzuca chrześcijaństwo, a nielegalni imigranci zalewają kraje Zachodu.


Dwieście trzydzieści lat temu Edward Gibbon opublikował pierwszy tom "Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego", dzieła, które narodziło się, jak to sam ujął, "w ruinach Kapitolu" w Rzymie. Ja wśród błyszczących i wciąż nienaruszonych gmachów innej stolicy zacząłem (nazbyt bezczelnie zapewne) obmyślać ciąg dalszy, który można by dopisać do tej książki: historię zmierzchu Zachodu, czyli szczególnego zbioru przekonań i instytucji, którego początki tkwią w Grecji i który dzięki Rzymianom zapuścił korzenie w całej Europie, wchłonął chrześcijaństwo pod rządami cesarza Konstantyna, a za sprawą Kolumba zawitał do Nowego Świata.
Idea zmierzchu Zachodu nie jest nowa. Po I wojnie światowej emerytowany niemiecki nauczyciel Oswald Spengler opublikował pierwszy tom najbardziej wpływowej książki XX wieku, której tytuł - "Der Untergang des Abendlandes" - tłumaczony jest zazwyczaj jako "Zmierzch Zachodu". Dziś jednak niewielu ludzi przejmuje się Spenglerem - jego styl jest zbyt napuszony, dług wobec Fryderyka Nietzschego zbyt wielki, wpływ na nazistów (na których głosował, ale przeciw którym ostatecznie się opowiedział) zbyt oczywisty. Nikt nie bierze na serio jego osobliwej teorii, zgodnie z którą cywilizacje, niczym pogoda, zmieniają się zgodnie z rytmem pór roku. Wydarzenia, które miały miejsce po 1945 roku, zdawały się podważać główną Spenglerowską tezę o upadku Zachodu. Znacznie bardziej przekonujący wydawał się obraz historii XX wieku jako dalszego ciągu zachodniej dominacji. "Większość wydarzeń ostatnich trzech wieków" - napisał nieżyjący już brytyjski historyk J.M. Roberts w swojej książce >>Triumf Zachodu<< opublikowanej w 1985 roku - "to historia absolutnego triumfu Zachodu". Nie tylko triumfu potęgi militarnej, ale przede wszystkim triumfu zachodniej kultury.
Zaledwie cztery lata później XX wiek zdawał się wkraczać w kulminacyjną fazę, która była miażdżącym zwycięstwem Zachodu - nastąpił rozpad imperium radzieckiego w Europie Wschodniej i upadek samego ZSRR. Tuż przed tymi wydarzeniami Francis Fukuyama wypowiedział swoje słynne zdanie o "końcu historii" oraz zwycięstwie zachodniego modelu liberalnego i demokratycznego kapitalizmu. Zachód, daleki od przewidywanego przez Spenglera upadku, wydawał się osiągać w XX wieku szczyt swej potęgi. Neokonserwatyści w Stanach Zjednoczonych, odurzeni tym, że ich państwo stało się niedoścignionym "hipermocarstwem" i osiągnęło "pełną dominację", gdy chodzi o prowadzenie wojny, zastanawiali się jedynie, jak można utrzymać tę supremację przez kolejne "amerykańskie stulecie".
To odwrócenie wizji Spenglera jest pod wieloma względami błędnym odczytaniem historycznej trajektorii ostatnich stu lat. Ubiegły wiek nie był bynajmniej okresem dominacji Zachodu - w jego trakcie nastąpiła pewnego rodzaju reorientacja świata (choć tylko częściowa), a także relatywny spadek znaczenia Zachodu (w porównaniu ze stuleciem poprzednim). W 1900 roku Zachód rzeczywiście rządził światem. Od cieśniny Bosfor po cieśninę Beringa, od Syberii po Cejlon niemal wszystko, co nazywano wtedy Wschodem, znajdowało się pod taką czy inną formą imperialnej władzy Zachodu. Brytyjczycy od dawna rządzili w Indiach, Holendrzy w Indiach Wschodnich, Francuzi w Indochinach. Amerykanie właśnie zajęli Filipiny, a Rosjanie aspirowali do sprawowania kontroli nad Mandżurią. Wszystkie potęgi imperialne utrzymywały swoje pasożytnicze przyczółki w Chinach. Krótko mówiąc, Wschód został ujarzmiony, nawet jeśli proces ten wymagał znacznie bardziej złożonych negocjacji i kompromisów pomiędzy rządzącymi i rządzonymi niż to sobie ówcześnie uświadamiano. Zachodnia hegemonia była jedną z największych asymetrii w historii świata. Razem wzięte metropolie wszystkich zachodnich imperiów - amerykańskiego, belgijskiego, brytyjskiego, holenderskiego, francuskiego, niemieckiego, włoskiego, portugalskiego i hiszpańskiego - zajmowały 7 proc. powierzchni ziemi i były zamieszkane przez 18 proc. ludności świata. Jednak ich włości obejmowały 37 proc. światowego terytorium i 28 proc. ludności. Jeżeli zaś uznamy imperium rosyjskie za jeszcze jedno europejskie imperium rozciągające się w głąb Azji, całkowity zasięg zachodnich imperiów urasta do ponad połowy ogólnego obszaru i ludności świata. Była to polityczna globalizacja, z którą nic - ani przedtem, ani potem - nie mogło się równać.
Co umożliwiało w 1900 roku zachodniej mniejszości rządzenie większością na Wschodzie? Nie tyle wiedza naukowa sama w sobie, co jej systematyczne stosowanie zarówno w dziedzinie produkcji, jak i destrukcji. Imperia Wschodu, od otomańskiego po imperium Qing, poniosły druzgoczącą porażkę, gdy chodzi o modernizację.
Ich gospodarki pozostały uwięzione w pułapce rolnictwa produkującego jedynie na własne potrzeby, podczas gdy Zachód rozwijał się dynamicznie, kolonizując i uprzemysławiając, konsumując cukier i spalając węgiel. Ich system podatkowy był nieskuteczny - zmuszał wschodnich władców do zaciągania pożyczek od zachodnich bankierów. Wschodnie armie świetnie defilowały, ale nie miały z czego strzelać, Zachód mógł natomiast rozsyłać wszędzie dobrze wyszkolone oddziały wyposażone w broń maszynową i ciężką artylerię. Wschodnia marynarka nie miała szans w starciu z zachodnią kombinacją stali i pary.
Nic nie symbolizowało lepiej upokorzenia Wschodu niż zachodnia interwencja wojskowa podjęta w celu stłumienia powstania bokserów w Chinach w 1900 roku. Powstańcy, którzy zagrażali zachodnim dyplomatom i misjonarzom, liczyli na swoje sztuki walki i magię. Po rozbiciu w pył oddziałów powstańczych zachodni korpus ekspedycyjny przemaszerował uroczyście przez Zakazane Miasto w Pekinie i rozpoczął karne wypady do prowincji Shanxi, Mongolii Wewnętrznej i Mandżurii.
Jednak zaledwie kilka lat później Wschód zaczął rosnąć w siłę. Japońskie zwycięstwo nad Rosją na lądzie i morzu w latach 1904-1905 to punkt zwrotny w historii świata. Od tej chwili geopolityczna równowaga sił zaczęła powoli zmieniać się na korzyść gęściej zaludnionej części świata. Tylko odpowiednie docenienie przewagi Zachodu w 1900 roku pozwoli nam dostrzec rzeczywistą klamrę spinającą dzieje XX wieku: to nie "triumf Zachodu", ale kryzys europejskich imperiów, którego ostateczną konsekwencją było wzmocnienie Wschodu rozpoczęte w Japonii i relatywny zmierzch znaczenia Zachodu.
Nie był to zmierzch, który przewidywał Spengler: rodzaj chorobliwej i destrukcyjnej nudy wielkich metropolii. Był to zmierzch potęgi militarnej - nieoczekiwany, ale i niemożliwy do powstrzymania; ledwo dostrzegalny zmierzch ekonomiczny, a także delikatnie się zaznaczający, ale niewątpliwy zmierzch zachodniej kultury; przede wszystkim zaś - zmierzch w aspekcie demograficznym. Krótko mówiąc, był to zmierzch dokładnie w tym znaczeniu, w jakim Gibbon rozumiał zmierzch Rzymu.
Zbyt rzadko zdajemy sobie sprawę, że Stany Zjednoczone, a jeszcze bardziej Unia Europejska mogłyby się czegoś nauczyć z jego relacji. Spróbujmy więc wyobrazić sobie przez chwilę, że Waszyngton jest Rzymem naszych czasów, a Bruksela, kwatera główna Unii Europejskiej, to Bizancjum, miasto, które w IV wieku zmieniło się w drugą stolicę imperium. Tak jak późne cesarstwo rzymskie, Zachód ma dzisiaj swoją zachodnią i wschodnią połowę, choć dzieli je Atlantyk, a nie Adriatyk. I nie jest to jedyna cecha, która upodabnia nas do naszych rzymskich poprzedników sprzed półtora tysiąca lat.

Istnieje ugruntowana amerykańska tradycja wyrażająca obawy o to, że Stany Zjednoczone może spotkać los Rzymu. Ale ten liberalny niepokój odnosi się do wczesnych, a nie późnych losów Rzymu. To obawa, że instytucje republikańskie Stanów Zjednoczonych - przede wszystkim konstytucja oparta na ścisłym rozdziale władz - mogą zostać zniszczone za sprawą ambicji imperialnej prezydentury. Za każdym razem, gdy naczelny wódz próbuje wzmocnić władzę wykonawczą, ogłaszając gotowość bojową, słychać chóralny głos: "Republika w niebezpieczeństwie!". Ostatnio usłyszeliśmy ten chór, gdy bronił więźniów skazywanych bez procesu w zatoce Guantanamo i potępiał użycie tortur w śledztwie wobec podejrzanych w Iraku. Gibbon nie mógł całkiem pominąć kwestii upadku rzymskiej republiki, ale interesował go przede wszystkim okres zmierzchu Rzymu, który nadszedł długo po tym, jak republikańskie cnoty abdykowały na rzecz imperialnych przywar. Początkiem historii opowiedzianej w "Zmierzchu i upadku..." są pierwsze oznaki nadmiernego rozszerzenia się imperium. Do czasów panowania cesarza Juliana Apostaty (361-363 n.e.) Rzym mógł śmiało wysyłać swoje legiony aż do rzeki Tygrys. Ale Juliana zgubiła właśnie inwazja na Mezopotamię (obecny Irak, wtedy pod panowaniem perskim). Jak pisze Gibbon, Julian chciał "przez ostateczny podbój Persji ujarzmić hardy naród, który tak długo opierał się i obrażał majestat Rzymu". Mimo początkowego zwycięstwa pod Ktezyfonem (około 30 km na południowy wschód od współczesnego Bagdadu), cesarz został zmuszony przez przeciwnika stosującego taktykę spalonej ziemi do wycofania się. W jednej z potyczek sam odniósł śmiertelną ranę.
Co poszło nie tak? Odpowiedź rzuca trochę światła na problemy, z którymi borykają się Stany Zjednoczone w tym samym kłopotliwym regionie. W pracy Gibbona ciągle powraca motyw stopniowej utraty "zdrowia i wigoru", które czyniły Rzymian niepokonanymi w pełnych chwały czasach poprzednika Juliana, cesarza Trajana (98-117 n.e.). Rzymianie stracili charakterystyczną dla nich dyscyplinę. Jednocześnie, tak jak w przypadku większości armii, im bardziej oddalali się od domu, tym bardziej malała ich skuteczność w boju.

  Większość z nas uznaje za oczywiste, że armia USA jest najlepsza na świecie. Może bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że jest najlepiej wyposażona i najlepiej odżywiona. Więcej wątpliwości budzi kwestia, na ile dobrze przygotowana jest do zwycięstwa w przeciągającym się konflikcie o niewielkiej intensywności w kraju takim jak Irak. Znak czasu, który mógłby rozbawić Gibbona, to ostatnia zmiana warunków dla rekrutów przechodzących szkolenie podstawowe - mój przyjaciel, który był w wojsku, parsknął ironicznie śmiechem na wiadomość, że przechodzący szkolenie mają prawo do 8,5 godziny snu. Kolejnym symptomem słabości wojskowej było poważne uzależnienie Departamentu Obrony od Gwardii Narodowej i oddziałów rezerwy, które momentami stanowiły połowę amerykańskiego kontyngentu w Iraku. Stany Zjednoczone cierpią na chroniczny niedobór siły ludzkiej, co oznacza, że nie mogą wysłać wystarczającej liczby żołnierzy, aby utrzymać porządek na podbitym terytorium. I to nie dlatego, że brakuje młodych ludzi - w Stanach jest ich co najmniej 7 razy tyle co w Iraku. USA wolą - z różnych powodów - wykorzystywać tylko niewielką część swojej populacji (około 1 proc.) w siłach zbrojnych i zaledwie ułamek z tego przeznaczać do służby w zamorskich strefach konfliktu.
W 1920 roku, kiedy siły brytyjskie stłumiły wielkie powstanie w Iraku, ich liczba sięgała niemal 135 tys. żołnierzy. Przypadkiem liczebność amerykańskiego personelu wojskowego pozostającego obecnie w tym kraju jest bardzo podobna. Problem polega na tym, że ludność Iraku w 1920 roku wynosiła nieco ponad 3 miliony, a teraz wynosi około 26 milionów. A zatem proporcja Irakijczyków do obcych sił zbrojnych wynosiła w 1920 roku 23 do 1; teraz wynosi 210 do 1. Aby dojść do proporcji 23 do 1, potrzeba by niemal miliona Amerykanów. Nie muszę dodawać, że rozbudowanie kontyngentu do tych rozmiarów jest dziś nie do pomyślenia.
Teoretycznie armia amerykańska jest szybką i skuteczną machiną wojenną. W praktyce jednak ciągłe uszczuplanie pozostawiło jej zbyt małą liczbę żołnierzy zdolnych do walki, by można było prowadzić skuteczną politykę imperialną. Spora część zaawansowanego technicznie uzbrojenia pozostaje bezużyteczna.
Nadal nie jesteście przekonani? Stwierdzicie pewnie, że choć wojna w Iraku nie idzie dobrze, to trzeba patrzeć szerzej. Jak można dostrzegać zmierzch Zachodu, jeżeli ma on taką przewagę ekonomiczną nad resztą świata? Obecnie łączny dochód sześciu największych zachodnich gospodarek - Francji, Kanady, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Włoch - stanowi więcej niż połowę całego światowego dochodu. Produkt krajowy brutto na głowę jest w Stanach Zjednoczonych 30 razy wyższy niż w krajach Azji Wschodniej. Różnica pomiędzy Zachodem a resztą świata jest jednak znacznie mniejsza niż kiedyś. Całkiem niedawno, w 1968 roku, amerykański produkt krajowy brutto na głowę był 127 razy wyższy niż w Azji Wschodniej. Pod tym względem różnica między Wschodem i Zachodem gwałtownie się zmniejszyła. I nadal będzie się zmniejszać. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że chińska gospodarka rozwija się z szybkością trzy razy większą niż gospodarka USA. Jak twierdzą analitycy banku Goldman Sachs, chiński produkt krajowy brutto przewyższy brytyjski jeszcze w tym roku. Około roku 2041 Chiny mogą już być największą potęgą gospodarczą świata.
Liczne słabości zachodnich gospodarek nie wyszły dotąd na jaw z powodu boomu ostatnich pięciu lat, finansowanego przez dalsze zaciąganie długów. Amerykański dług publiczny przekracza obecnie 8,5 biliona dol., a jeżeli potwierdzą się prognozy Kongresowego Biura ds. Budżetu, w ciągu najbliższej dekady wzrośnie do 12,8 biliona dol. - będzie zatem ponad dwa razy większy niż dług, który prezydent Bush odziedziczył po swoim poprzedniku. Co więcej, oficjalnie deklarowane pożyczki rządu federalnego to tylko niewielka część amerykańskiego problemu z zadłużeniem. Zwykłe amerykańskie gospodarstwa domowe ogarnął nieznany wcześniej szał zaciągania pożyczek. Rynek kredytów dla gospodarstw domowych powiększył się z 45 proc. produktu narodowego brutto w latach 80. do ponad 70 proc. w ciągu ostatnich kilku lat. Gwałtownie spadł za to wskaźnik prywatnych oszczędności - z 7,5 proc. dochodu do poziomu poniżej zera.
Amerykanie nie tylko pożyczają od siebie nawzajem. Pożyczają również, i to sporo, od cudzoziemców. Szacunki dotyczące pozycji inwestycyjnej Stanów Zjednoczonych, czyli różnicy między zamorskimi aktywami Amerykanów i amerykańskimi aktywami należącymi do cudzoziemców, wskazują na jej obniżenie z umiarkowanie pozytywnej równowagi na poziomie 8 proc. produktu krajowego brutto w połowie lat 80. do bardzo niekorzystnej na poziomie -22 proc. dzisiaj. Innymi słowy, cudzoziemcy gromadzą znaczące uprawnienia do korzystania z tego, co wyprodukują Stany Zjednoczone. Około 20 proc. spółek i prawie 10 proc. rynku papierów wartościowych jest teraz w obcych rękach.
W tej chwili te słabości raczej nie rzucają się w oczy.
Jednak nie jest oznaką siły Zachodu to, że roczny rachunek za bezpieczeństwo socjalne w Stanach Zjednoczonych (554 miliardy dol.) opiewa na sumę wyższą niż roczny rachunek za bezpieczeństwo narodowe (512 miliardów dol.).
I nie może być oznaką imperialnego wigoru to, że Stany Zjednoczone muszą tak bardzo polegać na wsparciu zagranicznych inwestorów (w tym największych banków azjatyckich i bliskowschodnich finansistów), by móc prowadzić politykę zagraniczną, która cieszy się minimalnym poparciem międzynarodowym.

Naszą prawdopodobnie najbardziej kłopotliwą słabością jest słabość kulturowa. Gibbon w bardzo przenikliwy sposób rozpoznawał upadek literatury jako jeden z symptomów choroby Rzymu. Orgie i cyrkowe pokazy nie są wprawdzie ulubionymi sposobami spędzania czasu współczesnego społeczeństwa zachodniego, ale jeżeli zastąpimy je pornografią i wyścigami NASCAR, porównanie nie wyda się już tak naciągane.
Z pozoru instytucje, które mają przechowywać i szerzyć naszą kulturę, są w dobrej kondycji. Nigdy odsetek studiującej młodzieży nie był tak wysoki. Nigdy też amerykańskie uniwersytety nie odgrywały tak dominującej roli w dziedzinie edukacji i nauki. Nasze muzea i sale koncertowe goszczą więcej wystaw i recitali niż jakikolwiek entuzjasta byłby w stanie obejrzeć i wysłuchać. Każde wejście do księgarni Barnes & Noble wprawia w osłupienie, choćby na widok samej tylko liczby publikowanych książek. Jednak pod tą apetyczną warstwą kultury wyższej kryje się coś znacznie mniej apetycznego. Niewiele dzieci czyta dla przyjemności. Większość chłopców woli tracić czas na stępiające wrażliwość gry wideo. Dziewczynki nie bawią się już lalkami; same wyglądają jak lalki, ubrane zgodnie z wymogami przemysłu haute couture. Większość rodziców nie docenia, jak wątły związek z "kulturą Zachodu" ma nieustannie grające w gry wideo, czatujące i bawiące się swoimi iPodami następne pokolenie. Jeden z argumentów Gibbona przypisywał rzymskiemu zbytkowi wpływ na osłabienie siły bojowej. Tutaj też widać zaskakującą analogię. Siedzący charakter naszej kultury - zdecydowanie bardziej wolimy oglądać niż działać, a jeżeli działamy, to głównie w świecie wirtualnym - wydaje się blisko związany ze spadkiem kondycji fizycznej. Jesteśmy z pewnością wyżsi niż poprzednie pokolenia, co jest konsekwencją lepszego odżywiania. Ale jesteśmy też szersi, ponieważ zjadamy więcej tłuszczów i węglowodanów niż potrzebujemy. Prawie dwie trzecie wszystkich mężczyzn w Ameryce ma nadwagę - tylko mieszkańcy Samoa Zachodniego i Kuwejtu są grubsi. Zbyt ciężcy, a czasem ociężali umysłowo nowi Rzymianie ze Stanów Zjednoczonych są jednak mniej dekadenccy niż Rzymianie z tej części Zachodu, która leży po drugiej stronie Atlantyku. USA to nadal kraj, gdzie religia chrześcijańska pozostaje żywa, częściowo dzięki rywalizacji między wieloma wyznaniami i sektami. Amerykanie są wciąż zdolni do zachowań patriotycznych (choć zdaje się, że aby przetrwać, patriotyzm ten potrzebuje regularnych ataków na ziemię amerykańską). I - inaczej niż Rzymianie - wciąż mają prężną etykę pracy.
Inaczej sprawy wyglądają w Europie. Europejczycy jako narzędzi polityki używają wszystkiego, tylko nie sztuki wojennej. Ich armie są mizerne, a uzbrojenie kiepskie. Podczas gdy Amerykanie pracują, młodzi Europejczycy są w znacznej części bezrobotni. W Wielkiej Brytanii więcej niż 5 mln dorosłych w wieku produkcyjnym - prawie 15 proc. siły roboczej - jest zależnych od świadczeń społecznych. Niemal połowa z nich żyje na zasiłku od ponad 5 lat. Codziennie 23 brytyjskich nastolatków składa wniosek o rentę dla niezdolnych do pracy. W ten sposób dają o sobie znać zarówno kryzys edukacji, jak i kryzys zdrowia publicznego.
Najbardziej uderzające jest to, że Europa stała się pierwszym na świecie społeczeństwem postchrześcijańskim.
Był taki czas, kiedy Europa mogła określać się jako chrześcijańska - w rzeczywistości to właśnie stanowiło najbardziej trwałe dziedzictwo Rzymu i Bizancjum. Europejczycy zbudowali największe katedry, aby móc w nich odprawiać nabożeństwa. Jako pielgrzymi, misjonarze i konkwistadorzy żeglowali w najdalsze zakątki świata, aby nawracać pogan na prawdziwą wiarę. Teraz sami stali się poganami. Zaledwie 20 proc. mieszkańców Europy Zachodniej chodzi do kościoła przynajmniej raz w tygodniu (w Ameryce Północnej odsetek ten wynosi 82 proc.). 15 proc. mieszkańców Europy Zachodniej uznaje, że nie istnieje żaden "duch, Bóg czy siła życiowa" - ten odsetek jest ponad 7 razy wyższy niż w przypadku Amerykanów. Szczególnie niski poziom religijności w Wielkiej Brytanii był prawdopodobnie najbardziej uderzającym odkryciem ostatnich badań przeprowadzonych przez ICM Research. Jeden na pięciu Brytyjczyków deklarował "regularne uczestnictwo w zorganizowanym nabożeństwie" - wskaźnik ponad dwa razy niższy niż w Ameryce.
Dechrystianizacja Wielkiej Brytanii to relatywnie nowe zjawisko. Przez prawie całą pierwszą połowę XX wieku anglikanie przystępujący do komunii na Wielkanoc stanowili 5 do 6 proc. angielskiej populacji; dopiero po 1960 roku proporcja ta spadła do 2 proc. Obliczenia dla Kościoła w Szkocji pokazują podobną tendencję - wskaźniki, stabilne do 1960 roku, potem spadają o połowę. Te liczby sugerują, że brytyjscy protestanci nie przestrzegali nakazów tradycji zbyt pilnie (w porównaniu na przykład z irlandzkimi katolikami), ale aż do późnych lat 50. wskaźnik przynależności do Kościoła był relatywnie wysoki i stabilny.
Przed rokiem 1960 większość ślubów w Anglii i Walii była celebrowana w kościele; potem i ten wskaźnik zaczął spadać - aż do 40 proc. pod koniec lat 90. Szczególnie uderzające jest obniżenie wskaźnika konfirmacji dzieci ochrzczonych. Mniej niż jedna piąta ochrzczonych jest teraz bierzmowana, co stanowi ledwie połowę liczby bierzmowanych w latach 1900-1960. Ci, którzy porzucają wiarę w Boga z powodów rzekomo racjonalnych, stają się zabobonnymi wyznawcami pseudoreligii. Potwierdzeniem tej tezy może być rozkwit wszelkiego rodzaju kultów New Age i irracjonalnych przekonań w całej postchrześcijańskiej Europie. Całkiem inteligentni ludzie wybierają swoje mieszkania na podstawie wróżb feng shui. Łudzą się, że jeżeli pójdą na koncert, pomogą zwalczyć ubóstwo w Afryce. Są równocześnie przeciw nędzy i przeciw globalnemu ociepleniu, podczas gdy to właśnie redukcja ubóstwa w Azji wpływa na zwiększenie wydzielania dwutlenku węgla. Przywiązani do teorii spiskowych tak jak starożytni do przesądów, niektórzy Europejczycy obwiniają rząd Stanów Zjednoczonych o podwyższanie poziomu mórz (a także o ataki terrorystyczne z 11 września). Wraz z upadkiem chrześcijaństwa Europa doświadcza również nasilenia tego, co politycy eufemistycznie określają mianem "zachowań antyspołecznych". Powściągliwa grzeczność, która była kiedyś charakterystyczną cechą angielskiego stylu życia, ustąpiła miejsca zdumiewającemu grubiaństwu. Przeklinanie na ulicy i w telewizji stało się normą. Kiedyś, wieki temu, angielski pisarz ostrzegał przed przyszłością, w której państwo sprawowałoby nieustanny nadzór nad społeczeństwem. Dzisiaj Orwellowski Big Brother to tytuł telewizyjnego programu, w którym ludzie zgłaszają się na ochotnika, by spędzać czas pod nadzorem widzów. W piątkowe i sobotnie noce centra większości angielskich miast zamieniają się w strefy zagrożenia, gdzie pijani, uzbrojeni w noże młodzieńcy wszczynają burdy, bijąc się ze sobą i z policją. Niektórzy barbarzyńcy przyczyniający się do tego współczesnego zmierzchu i upadku Zachodu nie są bynajmniej najeźdźcami z zewnątrz.

Nic nie odmieniło Rzymu bardziej niż imigracja.
To samo można powiedzieć o współczesnym Zachodzie. Ale podczas gdy duża część imigrantów w Stanach Zjednoczonych pochodzi z krajów skolonizowanych przez katolików i szybko znajduje pracę na dynamicznym amerykańskim rynku, sytuacja w Europie jest zupełnie inna.

Do demograficznej transformacji Zachodu przyczynił się feminizm. Ustawodawstwo przeciwdziałające dyskryminacji płci otworzyło przed kobietami wszystkie ścieżki kariery, dotychczas zdominowane przez mężczyzn. Równocześnie dostępność antykoncepcji i aborcji dała kobietom bezprecedensową kontrolę nad własną płodnością. Poczynając od lat 70., typowa para zachodnioeuropejska miała już mniej niż dwójkę dzieci. Dzisiaj wskaźnik ten wynosi około 1,4, a powinien wynosić nieco powyżej 2, by populacja nie zmniejszała się. Prognozy ONZ dotyczące liczby ludności przewidują, że jeżeli płodność Hiszpanów pozostanie na tak niskim poziomie jak obecnie, w ciągu 50 lat populacja kraju zmniejszy się o ponad 4 miliony. Populacja Włoch zmniejszy się o jedną piątą. Ogólna liczba rdzennych Europejczyków może zmniejszyć się o 14 milionów. Nawet dwie wojny światowe nie spowodowały tak ogromnego spadku liczby ludności.
Tymczasem połączenie relatywnego ubóstwa i odrodzenia religijnego miało całkiem odmienny wpływ na południowych i wschodnich sąsiadów Europy. Zgodnie z obliczeniami ONZ, od lat 50. wskaźnik urodzeń w siedmiu krajach muzułmańskich na południe i wschód od Morza Śródziemnego - w Maroku, Algierii, Tunezji, Libii, Egipcie, Jordanii i Syrii - dwu- lub trzykrotnie przewyższał średnią europejską. Różnica między Pakistanem i Wielką Brytanią była nawet większa. Na jedną kobietę w Wielkiej Brytanii przypada około 1,7 dziecka. Ostatnie dane dla Pakistanu, jednego z głównych źródeł brytyjskiej imigracji, to 4,3 dziecka na jedną kobietę.
Pierwsza fala imigracji do Europy po II wojnie światowej to zjawisko związane z upadkiem imperiów - ludzie z byłych kolonii migrowali z powodu oczywistych redukcji zatrudnienia. Wiele rodzin przybyło później za nimi. Obecnie, wraz ze starzeniem się społeczeństw europejskich, przyciągają one imigrantów z krajów bliżej położonych - przede wszystkim z Europy Wschodniej - jednak strumień imigracji z islamskich peryferii nadal płynie, w większości nielegalnie. Problem polega na tym, że wielu spośród nowo przybyłych wprowadza się do gett bez perspektyw. We Francji, kraju o największej populacji muzułmanów w Europie, wskaźnik bezrobocia wśród urodzonych za granicą ponad dwukrotnie przewyższa krajową średnią, która jest i tak wystarczająco wysoka - wynosi 9 proc. Dziś w krajach Unii Europejskiej mieszka około 20 milionów muzułmanów, a liczba ta z pewnością będzie rosła - choć Bernard Lewis, ekspert od spraw Bliskiego Wschodu, przesadza twierdząc, że muzułmanie będą większością w Europie pod koniec XXI wieku. Fouad Ajami, kierownik Programu Badań nad Bliskim Wschodem na Johns Hopkins University, bardziej realistycznie przewiduje, że islamska "kolonizacja" nadal będzie dotyczyć niektórych rejonów Europy, dokładnie tak jak w epoce, gdy Maurowie opanowywali południową Hiszpanię (co miało miejsce między VIII a XV wiekiem), albo gdy Turcy otomańscy rządzili Bałkanami (od XIV do XIX wieku). Te historyczne analogie mają przypominać, że islam odegrał kluczową rolę w zaproponowanym przez Gibbona wyjaśnieniu zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego. To właśnie islam zadał cios temu, co pozostało z Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Maurowie dotarli we Francji aż pod Poitiers, gdzie ostatecznie zostali zatrzymani w 732 roku. I to islam ostatecznie zniszczył pozostałości Wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Turcy złupili Konstantynopol w 1453 roku.
Opis monoteizmu dokonany przez Gibbona to z pewnością najbardziej kontrowersyjna część jego wielkiego dzieła. Jak pisze w osławionym rozdziale XV "Zmierzchu i upadku...", to właśnie rozprzestrzenienie się chrześcijaństwa w obrębie rzymskiego świata wpłynęło na osłabienie militarnych cnót Rzymian. Oddawanie czci Najświętszej Maryi Pannie bardzo różniło się od oddawania czci Marsowi, bogu wojny. Ale monoteizm Mahometa miał zdecydowanie inny charakter niż monoteizm chrześcijański. Islam, zdaniem Gibbona, był zawsze religią wojującą. Ten argument pasuje do naszych czasów, kiedy zamachowcy-samobójcy prześladują nasz system komunikacyjny. Problem polega na tym - co Europejczycy zaczynają rozumieć - że wystarczy tylko kilku przyszłych męczenników w jednej wspólnocie muzułmańskiej, by doprowadzić do katastrofy.
Gibbon nazwał zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego "największą i być może najstraszniejszą sceną w historii rodzaju ludzkiego". Czy sceną jeszcze straszliwszą okaże się zmierzch i upadek Zachodu? Dla Gibbona zmierzch Rzymu był wynikiem zbyt rozległej ekspansji zewnętrznej, wewnętrznego zepsucia, religijnej konwersji i inwazji barbarzyńców. Moim zdaniem wszystkie te czynniki działają także dzisiaj, podkopując to, co pozostało z zachodniej dominacji na świecie. O ile USA cierpią przede wszystkim z powodu pierwszego i drugiego czynnika, zmorą Unii Europejskiej jest czynnik trzeci i czwarty. Sto lat temu Zachód miał prawo twierdzić, że rządzi światem. Po upływie stulecia, w którym zachodnie imperia jedno po drugim skłaniały się ku upadkowi i upadały, takie twierdzenie nie ma już żadnego uzasadnienia. Upadek imperiów trwa długo - Gibbon zaczyna swą opowieść w 96 r. n.e., a kończy w 1430, ponad tysiąc lat później. Jednak nie ma wątpliwości, że współcześnie tempo tego upadku jest znacznie szybsze. Najbardziej trwałe imperium po cesarstwie rzymskim, imperium otomańskie, przetrwało 469 lat. Wschodnioeuropejskie imperia Habsburgów i Romanowów istniały około 300 lat. Mogołowie rządzili główną częścią tego, co dziś stanowi Indie, przez 235 lat. Podobnie długo przetrwało królestwo Safawidów w Persji. Hiszpańskie, holenderskie, francuskie i brytyjskie imperia przetrwały 300 lat. Długość życia imperium portugalskiego była bliższa 500 lat.
Wszystkie imperia powstałe w XX wieku istniały dość krótko. Bolszewicki Związek Radziecki przetrwał mniej niż 70 lat - rzeczywiście marny wynik, choć Chińska Republika Ludowa wciąż jeszcze nie może mu dorównać. Japońskie imperium kolonialne, które można datować od zajęcia Tajwanu w 1895 roku, przetrwało zaledwie 50 lat. Najbardziej nietrwała ze wszystkich nowożytnych imperiów była hitlerowska Trzecia Rzesza, która rozszerzyła się poza granice swej poprzedniczki dopiero w 1938 roku i wycofała się w ich obręb pod koniec 1944 roku. Wciąż istniejące imperia Zachodu są młode według rzymskich norm. Ale zgodnie z normami współczesnymi Stany Zjednoczone liczące 230 lat już się starzeją. Dzień, w którym waszyngtoński Kapitol zmieni się w malowniczą ruinę, może nam się wydawać nieskończenie odległy. Historia i jeden z jej najznakomitszych badaczy Edward Gibbon wskazują jednak, że dzień ten może nadejść znacznie szybciej.

przeł. Emilia Wrocławska
Niall Ferguson, ur. 1964, jeden z najwybitniejszych europejskich historyków młodszego pokolenia. Wykładowca nowożytnej historii politycznej i gospodarczej na uniwersytecie oksfordzkim, obecnie wykłada w Stern School of Business na New York University. Autor m.in. "The Pity of War" - monografii poświęconej I wojnie światowej, "The Cash Nexus: Money and Power in the Modern World", "Empire" oraz "Colossus: The Rise and Fall of the American Empire" (2004), w której lansował tezę, że USA są (niejako wbrew sobie) współczesną wersją dawnych światowych imperiów. Ostatnio wydał "The Warof the World", historię XX wieku. Zajmuje się także publicystyką polityczną - publikuje regularne komentarze m.in. w "The Sunday Telegraph". Jest stałym współpracownikiem "Europy" - w nr. 37 z 16 września br. zamieściliśmy jego tekst "Jedyny zwycięzca wojny z terrorem".

Brak komentarzy: