poniedziałek, 30 sierpnia 2010
Dama Polska.
Piatek, 07.02.2010, 11:18am (GMT)
Sodooma i gomora w Katowicach http://www.youtube.com/watch?v=ifhsPlWG64c
BROŃ OFICERÓW BOR JEST W MOSKWIE
Oficerowie BOR, którzy strzegli ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku, zabezpieczyli broń, legitymacje, radiotelefony i kamizelki kuloodporne, jakie mieli na sobie ich koledzy lecący na pokładzie Tu-154M. Wszystkie przedmioty należące do funkcjonariuszy polskich służb specjalnych zamiast wrócić do Warszawy, zostały wywiezione do Moskwy. Na czyje polecenie?
Biuro Ochrony Rządu chce wiedzieć, gdzie znajduje się broń i inne wyposażenie należące do jego oficerów, którzy zginęli w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Według informacji prokuratury wojskowej przedmioty te znajdują się nadal w rękach rosyjskich, gdy tymczasem osobiste rzeczy ofiar zostały już dawno przekazane stronie polskiej. Biuro Ochrony Rządu wystosowało dwa pisma do Prokuratury Wojskowej w Warszawie i Prokuratury Okręgowej w Warszawie z zapytaniem, gdzie znajduje się wyposażenie funkcjonariuszy biura, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. - To zapytanie o charakterze logistycznym, żeby móc zdjąć ze stanu - wyjaśnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik prasowy BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz. Dodaje, że biuro pyta, gdzie znajduje się to wyposażenie i czy nadal bada je prokuratura. Chodzi tu nie tylko o siedem pistoletów typu Glock, ale także o radiotelefony, czy chociażby kamizelki kuloodporne oraz legitymacje.
Zapytanie skierowane do prokuratury okręgowej zostało przekazane do prokuratury wojskowej. Jej przedstawiciel, płk Zbigniew Rzepa, informuje, że sprzęt ten znajduje się w posiadaniu rosyjskiej prokuratury. Jak twierdzi, "zapewne jest wykorzystywany nadal na potrzeby śledztwa". Co zastanawiające, wszystkie rzeczy osobiste strona rosyjska już dawno przekazała do Polski z wyjątkiem właśnie tego wyposażenia borowców.
Rzecznik BOR wyjaśnia, że sprzęt ten został tuż po katastrofie zabezpieczony przez oczekujących na przylot prezydenckiego samolotu oficerów biura, którzy błyskawicznie znaleźli się na miejscu katastrofy. - To wyposażenie zostało zabezpieczone i przekazane na potrzeby prowadzonego śledztwa - stwierdził rzecznik. Dopytywany, czy przekazano je bezpośrednio stronie rosyjskiej, Aleksandrowicz odpowiedział, że śledztwo prowadzą dwie prokuratury: polska i rosyjska.
Biuro Ochrony Rządu na razie nie otrzymało oficjalnej odpowiedzi od prokuratury na temat losu broni prezydenckiej ochrony.
Rzecznik, pytany, kto podjął decyzję o przekazaniu m.in. broni, odpowiedział, że nie wie, jak to "formalnie" wyglądało.
- Ta broń na pewno powinna trafić do Polski - podkreśla mecenas Rafał Rogalski reprezentujący rodziny ofiar tragedii smoleńskiej. Ocenia, że skoro - jak informują BOR oraz prokuratura - wyposażenie to znalazło się w dyspozycji rosyjskich śledczych, to uzasadnieniem tego było potraktowanie tych przedmiotów jako materiału dowodowego. - Najwidoczniej zostało przekazane do celów dowodowych - stwierdza. Rogalski zwraca uwagę, że do katastrofy doszło na terenie Rosji, i tamtejsi prokuratorzy chcieli przeprowadzić stosowne ekspertyzy. Zwraca jednak uwagę, że inną sprawą jest kwestia zabezpieczenia broni i radiotelefonów. Zdaniem Rogalskiego, należy dokładnie zbadać, czy procedura została właściwie przeprowadzona.
Na pytanie "Naszego Dziennika", czy decyzję o przekazaniu elementów wyposażenia oficerów BOR stronie rosyjskiej podjął zwierzchnik tej służby, szef MSWiA Jerzy Miller, usłyszeliśmy wczoraj w biurze prasowym resortu: "Odmawiam komentarza".
Zenon Baranowski
Z Bogdanem Święczkowskim, byłym szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratorem Prokuratury Krajowej w stanie spoczynku, rozmawia Mariusz Bober
Rosjanie dysponują bronią poległych w katastrofie samolotu prezydenckiego funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, a nawet ich służbowymi środkami łączności - radiotelefonami. Czy nie grozi to ujawnieniem rosyjskim służbom naszych informacji niejawnych?
- Z uwagi na to, że nie ma śledztwa wspólnego, a na terenie Federacji Rosyjskiej prowadzi je prokuratura rosyjska, to ona jest dysponentem tych dowodów. Dlatego może, ale nie musi, przekazać je stronie polskiej. Może więc okazać się, że nigdy ich nie odzyskamy, bo strona rosyjska uzna, że są to dowody rzeczowe w ich śledztwie. Jest to prosta konsekwencja tego, że nie powołano na początku wspólnego polsko-rosyjskiego zespołu śledczego, co bardzo jasno wynika z przepisów polskiego kodeksu postępowania karnego, art. 589b. Przypomnę, że 10 kwietnia br. biuro prasowe polskiego rządu wydało oświadczenie, z którego wynika, iż prezydent Rosji "zapewnił, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku będzie prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich". Stało się inaczej. W efekcie polskie służby nie uczestniczyły w zabezpieczaniu materiału dowodowego, w tym takiego sprzętu, jak broń czy telefony funkcjonariuszy. Dlatego to Rosjanie będą decydowali o wszystkich dowodach w śledztwie. Tymczasem to obie strony powinny mieć dostęp na równych prawach do kluczowych materiałów w śledztwie.
Jakie mogą być konsekwencje faktu, że Rosjanie dysponują tym sprzętem?
- Niestety, nie mam wiedzy, jakim dokładnie sprzętem dysponowali funkcjonariusze BOR. To są sprawy tajne. Zapewne ten sprzęt musiał gwarantować przekazywanie informacji niejawnych. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu działali w sposób całkowicie nieprofesjonalny.
Jak strona polska mogła zorganizować zabezpieczenie tych dowodów?
- To zależy od tego, z jakimi konkretnie dowodami mamy do czynienia i w jaki sposób posługiwano się tym sprzętem. Zależy to również od oceny, jakie znaczenie ma ten sprzęt dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Jeśli jasne jest, że nie mógł mieć wpływu na to tragiczne zdarzenie, należy zwrócić go bezzwłocznie polskiemu właścicielowi. Jeśli natomiast istnieje podejrzenie, że dany sprzęt mógł w jakiś sposób przyczynić się do zdarzenia, wówczas jego przekazanie rosyjskim organom śledczym powinno być dokonane przy zachowaniu pewnych zasad poufności. Jeśli mieliśmy do czynienia z certyfikowanym sprzętem służącym do przekazywania informacji niejawnych, należałoby go przekazać organom śledczym w obecności polskich służb, które się nim posługiwały, oraz przedstawicieli producenta tego sprzętu w celu zabezpieczenia poufności danych niemających znaczenia dla śledztwa. A nawet gdyby ze względu na dobro tego śledztwa należało odtajnić pewne poufne informacje, powinno się to dokonać po uprzedzeniu strony polskiej, tak by zdążyła wprowadzić odpowiednie zabezpieczenia zapobiegające utracie danych ważnych dla bezpieczeństwa państwa.
Prawie 3 miesiące po katastrofie BOR pyta prokuraturę, gdzie jest należący do Biura sprzęt. To znaczy, że nie zadbał ani o jego zabezpieczenie, ani o zapobieżenie utracie tajemnic państwowych?
- Jeśli te doniesienia są prawdziwe, oznaczałoby to brak profesjonalizmu kierownictwa BOR. Przecież to funkcjonariusze tej służby byli wśród pierwszych na miejscu katastrofy. Powinni więc zabezpieczyć ten sprzęt albo przynajmniej dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Mogli to zrobić również funkcjonariusze innych polskich służb.
Można to uznać za kompromitację szefostwa BOR?
- Jeśli wiarygodne są te doniesienia, to można uznać, że kierownictwo BOR mogło działać w sposób nieprofesjonalny.
Jakie mogą być konsekwencje braku tych dowodów dla prowadzonego w Polsce śledztwa w sprawie katastrofy?
- Efekty mogą być takie, że nigdy nie będziemy mieli pełnego materiału dowodowego, przez co ostatecznie nie ustalimy przyczyn katastrofy.
Dziękuję za rozmowę.
JUŻ SIĘ NIE MÓWI O TABLICY NA WAWELU
Z Zuzanną Kurtyką, wdową po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Katyniem, rozmawia Mariusz Kamieniecki
Wśród hipotez przyczyn katastrofy z 10 kwietnia są błędne komendy, które mieli podawać rosyjscy kontrolerzy, dotyczące zejścia samolotu prezydenckiego na niebezpieczną wysokość 50 metrów.
- Wciąż pojawia się bardzo wiele różnorodnych i niesprawdzonych informacji na ten temat. Z jednej strony, może to i dobrze, ale z drugiej - nie jest to zjawisko budujące. Oznacza, że mamy do czynienia z przeciekami, a to nie powinno mieć miejsca. W tej sytuacji etyka zawodowa pełnomocników - bo to prawdopodobnie z ich strony wypływają te rewelacje - pozostawia wiele do życzenia. Pamiętajmy, że wszystkie informacje, jakie ci ludzie otrzymują, są tajne i podawanie ich do publicznej wiadomości na zasadzie przecieków z jednej strony jest nieetyczne, a z drugiej - zawsze budzi wątpliwości co do autentyczności i co do ich obiektywności. Mam bardzo ambiwalentny stosunek do tzw. przecieków. Wolałabym, żeby o takich sprawach informowały oficjalnie organy do tego upoważnione, ale one wciąż milczą.
Zeznania pilota Jaka-40, który lądował w Smoleńsku ponad godzinę przed spodziewanym przylotem prezydenckiego samolotu, są sprzeczne ze stenogramami MAK. Pani od początku miała wątpliwości co do rzetelności strony rosyjskiej w śledztwie?
- Miałam i nadal je mam. Moje wątpliwości potwierdziły jeszcze kopie zapisów czarnych skrzynek i stenogramy rozmów pilotów z wieżą kontroli lotów przekazane polskiej stronie, które budzą wątpliwości, czy rzeczywiście odzwierciedlają pełną treść nagrań. Myślę, że te materiały unaoczniły polskiemu społeczeństwu, że coś tu jest nie tak. Sądzę, że teraz, nawet gdybyśmy otrzymali oryginały tych zapisów, to mielibyśmy pełne prawo mieć wątpliwości, czy są to rzeczywiście materiały oryginalne. Tak, niestety, zostało to ustawione na początku. Teraz znaleźliśmy się w zaklętym kręgu i bardzo trudno będzie nam z tego wyjść.
Zawiedliśmy się na polskich władzach. Teraz może warto pomyśleć o konieczności nacisku na międzynarodowe śledztwo.
Raczej wątpliwe, że Rosjanie zgodzą się na taki wariant, a tym bardziej polski rząd, który musiałby się tym samym przyznać do zaniedbań.
- Wciąż nie wiemy, w jakich okolicznościach doszło do katastrofy. Dlatego jeżeli chcemy i mamy jeszcze jakiekolwiek szanse na uwiarygodnienie tego śledztwa, to tylko i wyłącznie wtedy, kiedy uda się powołać międzynarodowy komitet do zbadania przyczyn katastrofy z 10 kwietnia. W innym wypadku nigdy nie pozbędziemy się domysłów.
Rodziny ofiar będą o to zabiegać?
- Na pewno tak. Trzeba powiedzieć, że w tym momencie jesteśmy może jeszcze zbyt mało zorientowani co do szczegółów śledztwa, jak również co do faktów, które miały i mają miejsce. Niewiele też wiadomo na temat możliwości i praw, jakie nam przysługują w przypadku ubiegania się o takie śledztwo. Nie znaczy to jednak, że z tego zrezygnujemy. Na razie będziemy się do tego przygotowywać.
Kolejna kwestia podnoszona przez stowarzyszenie dotyczy zwrotu wraku tupolewa.
- Jak pan sam powiedział, wrak Tu-154 jest dowodem w śledztwie, a co za tym idzie - na takich dowodach powinno zależeć przede wszystkim polskiemu rządowi, który za wszelką cenę powinien się starać to śledztwo uwiarygodnić. Wrak samolotu być może jest jednym z dowodów koronnych w całej sprawie i być może Rosjanie w ogóle nie będą chcieli go wydać. Niemniej jednak powinniśmy stanowczo żądać, i to jak najszybciej, zwrotu tego, co pozostało po prezydenckim samolocie.
Część rodzin ofiar katastrofy chce ekshumacji. Pani również ma wątpliwości, czy w trumnie znajduje się ciało Pani męża?
- Nie. Nie mam żadnych wątpliwości. Osobiście zidentyfikowałam ciało mojego męża, i to w sposób jednoznaczny. Mało tego, w Moskwie razem z nami byli wówczas polscy kapelani wojskowi, z którymi rozmawiałam, którzy okazali nam ogromną życzliwość, i to nie tylko w stosunku do mnie. Obiecali mi, że osobiście dopilnują ubierania ciała Janusza i wkładania do trumny. Ponadto obiecali, że dopilnują, żeby w ręce mojego męża znalazł się różaniec. Następnego dnia, kiedy wylatywaliśmy z Moskwy, jeden z tych księży podszedł do mnie i powiedział, że wszystko zostało dopilnowane. Na pewno mówił prawdę.
Widziała Pani akt zgonu męża, a jeżeli tak, to w jakim języku został sporządzony?
- Akt zgonu mojego męża dostałam jeszcze w Moskwie. Oryginał jest sporządzony w języku rosyjskim, ale jest także jego polskie tłumaczenie. Jest to jednak dokument, z którego bardzo mało wynika, cóż bowiem można napisać w takim akcie zgonu... że śmierć nastąpiła w wyniku obrażeń doznanych wskutek urazu wielonarządowego, jak ma to miejsce w przypadku katastrof lotniczych, i w zasadzie to tyle.
Można porównać ten dokument z aktami zgonu w Polsce?
- Tak. Dokładnie tak samo pisze się akty zgonu u nas, w Polsce. Akt zgonu nie jest dokumentem, z którego można się wiele dowiedzieć. W medycynie jest to bardziej dokument statystyczny niż merytoryczny.
Zapoznała się już Pani z wynikami badań toksykologicznych męża?
- Niestety, jeszcze ich nie widziałam. Muszę powiedzieć, że termin, na który prokuratura wyznaczyła spotkanie mojego pełnomocnika (ewentualnie mnie) w celu zapoznania się z aktami, jest bardzo odległy. Wyznaczono go dopiero na 28 lipca. W tej sytuacji nie mam wyjścia i muszę do tego czasu poczekać i nie potrafię powiedzieć, dlaczego musi to tak długo trwać. Natomiast chciałabym te wyniki zobaczyć jak najszybciej.
Pełnomocnicy krewnych ofiar kontaktują się ze sobą? W jakich sprawach?
- Z tego, co się orientuję, jest to pewien problem. Ci, którzy się znają osobiście, próbują współpracować, natomiast inni nie mają ze sobą kontaktu. Chcę powiedzieć, że dużym wyzwaniem, przed którym stanęło Stowarzyszenie Rodzin "Katyń 2010", jest zorganizowanie wspólnego spotkania pełnomocników i rodzin celem ustalenia priorytetów, zadań i ich koordynowanie. Służyłoby to wymianie doświadczeń po to, by nasze działanie było logiczne, spójne i szybsze, żeby nie powielano niepotrzebnie różnych czynności.
Większość rodzin nie jest zadowolona z postępów śledztwa...
- Odnoszę wrażenie, że polskie władze czekają na rozwój wydarzeń, a mówiąc wprost - na decyzje władz Federacji Rosyjskiej. Jak dotąd nie zauważyłam, żeby polska strona uczestniczyła aktywnie w tym śledztwie, a tego bym sobie właśnie życzyła.
Bezpośrednio po katastrofie padały deklaracje co do powstania tablicy pamięci ofiar, która miałaby zostać umieszczona na Wawelu. Wiadomo, kiedy to się stanie?
- Najpierw były deklaracje, a potem zapadła głucha cisza nad tablicą. Swego czasu wystąpił z taką inicjatywą prof. Franciszek Ziejka, ale potem, nie wiadomo dlaczego, najwyraźniej się z tego wycofał. Myślę, że już czas zabrać się do pracy. Wkrótce z ramienia Stowarzyszenia Rodzin "Katyń 2010" będę się chciała spotkać w tej sprawie z wojewodą małopolskim. To już najwyższa pora. Jeżeli nie będzie chętnych, żeby się tym zająć, to nasze stowarzyszenie weźmie to na siebie.
Dziękuję za rozmowę
Katastrofa samolotu pod Smoleńskiem.
Prezydent RP Lech Kaczyński nie żyje.
· Galerie
Zuzanna Kurtyka: Chcemy poznać całą prawdę
Będziemy patrzeć śledczym na ręce - zapowiada w rozmowie z "Rzeczpospolitą" wdowa po Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.
Zuzanna Kurtyka z synami i teściową na pogrzebie męża, fot. M. Lasyk/REPORTER
Zuzanna Kurtyka wyjaśnia, że stowarzyszenie "Katyń 2010", które powstało w niedzielę, to stowarzyszenie rodzin ofiar tragedii smoleńskiej. "Chcemy, by znaleźli się w nim wszyscy bliscy osób, które w niej zginęły. Na razie jest grupa założycielska składająca się m. in. z pani Kochanowskiej, pana Melaka, rodziny pani Łojek oraz rodziny pana Merty. Mamy jednak nadzieję, że do stowarzyszenia będą przystępować kolejne rodziny. Przyjęliśmy już statut. Wkrótce zacznie też działać strona internetowa stowarzyszenia" - mówi "Rz" Z. Kurtyka.
"Chcemy dbać o pamięć ofiar tej narodowej tragedii. Stworzymy też możliwości wspierania się wzajemnie rodzin ofiar. Ale teraz chcemy przede wszystkim zrobić wszystko co tylko możliwe, by wyjaśnić okoliczności katastrofy" - informuje wdowa po Januszu Kurtyce, pytana o cel działalności stowarzyszenia.
Jak wyjaśnia, jako osoby pokrzywdzone w tej sprawie, mogą domagać się dostępu do zgromadzonych dowodów, występować o przesłuchanie dodatkowych świadków oraz powołanie biegłych. "Będziemy też patrzeć śledczym na ręce. Zwracać uwagę, czy robią wszystko, by przyczyny tej katastrofy wyjaśnić. Wystosowaliśmy już list do pana premiera Tuska oraz do Wojskowej Prokuratury w Warszawie. Domagamy się w nim podjęcia niezwłocznie działań mających na celu zwrot szczątków samolotu Tu-154. To była polska maszyna, do tego jest to ważny dowód w tym śledztwie. Powinien znajdować się w Polsce" - mówi Zuzanna Kurtyka.
Jej zdaniem, "niewiele zrobiono" byśmy mogli mieć zaufanie do polskich śledczych i do władz, które ręczą za przebieg tego śledztwa.
"Polskie śledztwo w tej sprawie jest właściwie żadne. Tak naprawdę prowadzi je tylko strona rosyjska. Polska strona dostaje wyłącznie to, co Rosjanie zechcą nam przekazać. Olbrzymim błędem było zostawienie śledztwa jedynie Rosjanom. Polski rząd powinien od początku domagać się by było ono wspólne albo chociaż prowadzone przy szerokim udziale strony polskiej. Niestety, tak się nie stało" - uważa Zuzanna Kurtyka.
Zuzanna Kurtyka: nie mam zaufania do polskich śledczych
Poniedziałek, 28 czerwca 2010
- Chcemy poznać całą prawdę. Będziemy patrzeć śledczym na ręce - zapowiada w rozmowie z "Rzeczpospolitą" wdowa po Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Zuzanna Kurtyka przyznała, że nie ma zaufania do polskich śledczych. Jej zdaniem olbrzymim błędem było pozostawienie śledztwa jedynie Rosjanom, gdyż teraz dostajemy jedynie to, co Rosjanie zechcą nam przekazać.
Zuzanna Kurtyka ma nadzieję, że stowarzyszenie rodzin ofiar tragedii "Katyń 2010", które powstało wczoraj, przyczyni się do wyjaśnienia okoliczności katastrofy. - Każdy z nas ma status osoby pokrzywdzonej w tej sprawie. Jako takie mamy prawo dostępu do akt śledztwa. Możemy domagać się dostępu do zgromadzonych dowodów, występować o przesłuchanie dodatkowych świadków oraz powołanie biegłych. Będziemy też patrzeć śledczym na ręce. Zwracać uwagę, czy robią wszystko, aby wyjaśnić przyczyny katastrofy - zapowiedziała.
- Wygląda na to, że Rosjanie już kilka dni po katastrofie wiedzieli, jaki będzie finał śledztwa. Będą się starali udowodnić, że wina jest tylko po stronie polskiej. Oczywiście zaniedbanie ze strony polskiej na pewno były. Są one zresztą bardzo uwypuklane przez Rosjan. Najłatwiej na przykład zrzucić winę na pilotów, którzy nie żyją i nie mogą się bronić - uważa Zuzanna Kurtyka.
Po przekroczeniu granicy rosyjskiej konwój z Jarosławem Kaczyńskim zmierzającym 10 kwietnia do Smoleńska na miejsce katastrofy miał zwolnić, a następnie krążyć po mieście. W tym czasie premier Donald Tusk rozmawiał z Władimirem Putinem. Według ustaleń Polskiego Radia, trasę z Witebska do granicy białorusko-rosyjskiej konwój z Jarosławem Kaczyńskim, który zmierzał do Smoleńska, by zidentyfikować ciało prezydenta RP, pokonał bardzo szybko. Tuż po przekroczeniu granicy rosyjskiej zwolnił. Pokonanie około stu kilometrów z Witebska na miejsce tragedii zajęło blisko trzy godziny. – Bardzo sprawnie dojechaliśmy do białorusko-rosyjskiej granicy. Tam 40 minut sprawdzano nam dokumenty, mimo że mieliśmy paszporty dyplomatyczne. W drodze do Smoleńska eskortowała nas już rosyjska milicja. Jechaliśmy bardzo wolno, około 25-30 km/h - relacjonował jeden z członków delegacji Adam Bielan. Delegacja pytała konwojujących milicjantów o powody tak wolnej jazdy. W odpowiedzi mieli usłyszeć, że takie mają rozkazy. Jeszcze przed Smoleńskiem pojazd z prezesem PiS został wyprzedzony przez kolumnę z premierem Tuskiem, który na Białorusi wylądował kilkadziesiąt minut po Kaczyńskim. Potem autokar z Jarosławem Kaczyńskim jeszcze krążył po mieście. W tym czasie premierzy Polski i Rosji odbyli spotkanie. Informacje te miał zweryfikować Piotr Paszkowski, rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych
Tu-154 i problemy z 8 kwietnia
Edyta Żemła , Izabela Kacprzak
30 godzin przed lotem do Smoleńska samolot zderzył się w powietrzu z ptakiem
Przed północą 8 kwietnia z lotniska w Pradze stratuje samolot Tu-154M o numerze bocznym 101 (ten sam, który potem się rozbił pod Smoleńskiem). Na jego pokładzie jest m.in. premier Donald Tusk, który wraca ze spotkania z prezydentem USA Barackiem Obamą oraz z prezydentami państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Tuż po starcie z lotniska załoga rządowej maszyny słyszy „głuche uderzenie w nosową część kadłuba”. Tu-154 jest wtedy w tzw. fazie wznoszenia, na wysokości 1220 m – wynika z meldunku do dowódcy 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, do którego dotarła „Rzeczpospolita”.
Jednak załoga nie wraca do Pragi. Kontynuuje lot do Warszawy. Tuż po północy 9 kwietnia ląduje na wojskowym Okęciu. Co się stało? Z dokumentu wynika tylko, że coś uderzyło w kadłub maszyny. Jak mówią piloci, rządowy samolot prawdopodobnie zderzył się z ptakiem.
– Takie zderzenia w powietrzu mogą być groźne w skutkach. Należy pamiętać, że na wysokości 2 tys. metrów, gdy w maszynę uderzy ptak wielkości mewy, uderzenie może mieć siłę 2 ton – wyjaśnia były pilot wojskowy kpt. Robert Zawada, obecnie pracujący w cywilnych liniach lotniczych.
Podobnego zdania jest Tomasz Hypki, ekspert wojskowy. Przyznaje, że uderzenie lecącej maszyny w nawet niewielkiego ptaka wyzwala ogromną siłę.
Jakie były skutki tamtego zdarzenia dla rządowego samolotu? „Ślady uderzenia w dolną powierzchnię nosową części kadłuba samolotu (osłona radaru) – odpryski powłoki lakierowej w miejscu uderzenia” – czytamy w meldunku. Wynika też z niego, że maszynę sprawdzono i nie stwierdzono jej uszkodzeń.
Jednak technicy zbadali ją dopiero w Warszawie. Tymczasem piloci, z którymi rozmawiała „Rz”, twierdzą, że zaraz po zderzeniu Tu-154 powinien wrócić do Pragi.
– Po czymś takim się ląduje. Nie wiadomo, jak dużą szkodę wyrządził ptak i jakie to mogło mieć znaczenie dla bezpieczeństwa – zaznacza Dariusz Szpineta, pilot i instruktor lotniczy.
Tego samego zdania jest mjr Arkadiusz Szczęsny, były pilot i instruktor Sił Powietrznych. – Załoga powinna natychmiast przerwać zadanie, zgłosić zaistniały fakt przez radio odpowiedniej Służbie Ruchu Lotniczego, zawrócić na lotnisko startu do Pragi bądź lądować na najbliższym możliwym lotnisku – mówi mjr Szczęsny. Dodaje, że Służby Ruchu Lotniczego umożliwiają w takich przypadkach lądowanie w pierwszej kolejności i uruchamiają odpowiednie procedury awaryjne na lotnisku.
Zdaniem naszych rozmówców piloci, nie wracając na lotnisko w Pradze, złamali procedury bezpieczeństwa.
– To przykład, że załoga świadomie nie przerwała zadania mimo oczywistego zagrożenia, jakie może nieść ze sobą zderzenie z ptakiem w powietrzu – uważa mjr Szczęsny.
Zarzuty odpiera płk Ryszard Raczyński, dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. – Pilot po sprawdzeniu parametrów lotu i systemów pokładowych uznał, że może kontynuować bezpiecznie lot – wyjaśnia.
Dlaczego samolot nie wrócił do Pragi?
– Gdyby dowódca załogi uznał, że zaistniało zagrożenie bezpieczeństwa, na pewno lądowałby w Pradze. Dodatkowo przepisy lotnicze zezwalają na kontynuowanie lotu po takim zdarzeniu, jeśli lot trwa nie dłużej niż godzinę – podkreśla płk Raczyński. I dodaje, że lot Praga – Warszawa trwał ok. 50 minut.
Nasi rozmówcy nie zgadzają się z tymi wyjaśnieniami. – Przecież pilot nie mógł wiedzieć, co się stało, co uderzyło w samolot, a jeśli dodatkowo w kabinie słychać było uderzenie, musiało być ono dość silne – uważa kpt. Zawada. Jego zdaniem to, czy maszyna jest sprawna, powinna stwierdzić obsługa techniczna na lotnisku w Pradze. Według naszych rozmówców tam powinien zostać przeprowadzony szczegółowy przegląd techniczny. Następnie technicy powinni sporządzić raport dopuszczający do dalszego lotu.
Pytanie tylko, czy gdyby maszyna zawróciła na lotnisko w Pradze, kontrola maszyny nie trwałaby zbyt długo i Tu-154 nie mógłby polecieć w sobotę do Smoleńska. – Całkiem prawdopodobne, że tak by było – stwierdza kpt. Hypki.
Rozmówcy „Rz” wyjaśniają, że przegląd samolotu po zderzeniu np. z ptakiem trwa zwykle od kilku godzin do nawet doby.
Niemal identyczne zdarzenie, co ujawnił TVN 24, miało miejsce wczoraj na lotnisku Okęcie. W dziób samolotu Swiss Air lecącego do Zurychu uderzył ptak. Pilot podjął decyzję o awaryjnym lądowaniu na Okęciu. Sprawę bada Komisja Badania Wypadków Lotniczych.
********** sirMIREK
" On powinien być prezydentem! Jakby tacy ludzie rządzili Polską to bylibyśmy megamocarstwem! Uwielbiam tego człowieka! "
ANEKS.
Obelgi były zaszczytem
Od dłuższego czasu planowałem napisanie dla „Rzeczpospolitej” artykułu, w którym chciałem uzasadnić, dlaczego będę głosował na Lecha Kaczyńskiego i dlaczego uważam Go za dobrego prezydenta, za najlepszego, jakiego mieliśmy od 1989 roku. Wiedziałem, jakie będą reakcje tak wielu ludzi Mu niechętnych – że to oczywiste, bo to pisze pisowiec, lizus, oszołom od ojca Rydzyka, wyrzucony z UW za głupotę, ideolog IV RP, któremu szkoda sutych apanaży, członek Honorowego Komitetu Wyborczego Lecha Kaczyńskiego w 2005 r. Także tego ostatniego określenia używano jako obelgi.
Od paru lat spadały na nas wyzwiska – na tych wszystkich, którzy nie chcieli przyłączyć się do chóru wylewających pomyje na głowę Prezydenta, przystąpić do walki z kaczyzmem, dołączyć się do zbożnego czynu dożynania watah. Tak jakby nie było o wiele łatwiej płynąć z głównym nurtem, pisać do „GW” i odcinać kupony od poglądów wytartych w powszechnym obrocie. Nie, wcale się nie skarżę. Te obelgi były zaszczytem. Dzisiaj wiem, że są największym zaszczytem, jaki mnie spotkał w życiu.
Znacznie potężniejsze razy spadały na współpracowników Prezydenta i polityków PiS, także takich, których kiedyś Platforma chciała mieć w swoim szeregu, jak Grażyna Gęsicka. Nie mogę zapomnieć, jak uszargano Annę Fotygę, która chciała służyć Prezydentowi, realizować jego politykę najlepiej jak umiała. Można się było nie zgadzać z tymi celami, ze sposobami ich realizacji. Ale drwiny dotyczyły sposobu bycia, wyglądu. Znamy także odwrotne przypadki – wystarczyło się odciąć od Prezydenta i jego brata, by znowu zostać uznanym za subtelnego intelektualistę, by wznosić się w rankingach zaufania, by odzyskać godność i urodę.
Najbardziej dotkliwe obelgi, drwiny, poniżające wyzwiska posypały się na Prezydenta RP. Pierwsze spadły od razu po Jego wyborze. Nie oszczędzono także początkowo Jego Małżonki, zanim postępowe panie Jej nie polubiły. Pomiatano Prezydentem w sposób bezprzykładny, nękano Go bezustannie. Nie dbano o godność najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej. Pamiętamy zabierany samolot, pamiętamy pomniejszanie rangi urzędu, który sprawował, przy pomocy usłużnych prawników i dziennikarzy.
Pamiętamy wszystkie te haniebne: „nie potrzebuję tu pana prezydenta”, „jaki zamach, taki prezydent” i „durnia mamy za prezydenta”, „trup na wrotkach”. Wyśmiewano się z Jego nazwiska – typowego, szacownego polskiego nazwiska – wyśmiewano się w Polsce, jakby to nie była już Polska, jakby to było miejsce na Polenwitze lub Polish jokes. I liczono dni, jakie pozostały do końca Jego prezydentury.
Zgromadzonym przed telewizorami Polakom cynicznie wmawiano, że ważniejsze niż ideowość są przekleństwa bezdomnego Huberta, od którego rozpoczęła się era „nowoczesnego PR” w Polsce, „Borubar”, „Irasiad”, przekręcony szalik czy flaga. Ekscytowano się „małpkami” wypijanymi przez zapraszanego dzień w dzień, wieczór w wieczór i promowanego w partii rządzącej przedstawiciela polskiego motłochu. Sam premier wyrażał się ciepło o tym wspaniałym PR-owskim pociągnięciu. (por. dzieło „Ja, Palikot”, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2010, s. 155)
Tyrady o małpce
Czołowi politycy przekraczali granicę przyzwoitości, krzycząc: „Były prezydent Kaczyński”, popisując się piskliwymi tyradami o dyplomatołkach i małpce Fiki Miki. Bo ani studia na najlepszej uczelni, ani dobra przeszłość, choćby opowiedziana tysiąc razy, nie ochronią przed obsunięciem się do poziomu motłochu. Niezawisłe sądy RP orzekały, że nazwanie prezydenta chamem nie jest obrazą, a jednocześnie skazywały doradcę prezydenta na kary za opisywanie powszechnie znanych poglądów słynnego na świecie obrońcy wolnego słowa i innych wolności.
Gdy dzisiaj patrzymy na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, trudno wydestylować z potoku brudu rzeczowe argumenty mogące uzasadnić tę falę nienawiści. Mówiono, że to prezydentura partyjna. Żartobliwe powiedzenie, że „misja została wykonana”, traktowano jako dowód, mimo że wszyscy wiedzieli, że relacje między braćmi nie miały charakteru podległości.
Oburzano się, że zwleka z podpisaniem traktatu lizbońskiego, chociaż zapowiadał, że go podpisze wtedy, gdy decyzję podejmą Irlandczycy. Bo tak jak w polityce wewnętrznej, także w polityce europejskiej Lech Kaczyński chciał, by nie było równych i równiejszych, tych, którym wolno wszystko, i tych, którym z góry przeznaczono miejsce poślednie. Sprawiedliwość, równe prawa dla słabszych i wolna, bezpieczna Polska – to było jego credo. Był w gruncie rzeczy konserwatywnym socjalistą czy socjalnym konserwatystą, łączącym patriotyzm z wrażliwością społeczną i umiarkowanym konserwatyzmem obyczajowym. Nie był antyeuropejski.
Gdy zostawał prezydentem, nie miał wielkiego doświadczenia międzynarodowego. Szybko się jednak uczył, bo mimo braku talentów językowych był wyjątkowej klasy umysłem. Z początku był bardzo zdziwiony tym, jak silne są interesy narodowe w Europie i jak mocno trzeba ich bronić. Chciał zadbać o pozycję swego, naszego kraju – nie inaczej niż Angela Merkel, o której zawsze wyrażał się ciepło i z uznaniem, o interes Niemiec, i jak Nicolas Sarkozy, o którym mówił z uśmiechem, że na pewno przewyższa go ekscentrycznością, o interes Francji.
Inni mieli mu za złe, że w ogóle traktat negocjował i że nań przystał. Ale Lech Kaczyński był realistą, wiedział, że Polska nie może pozostać wyizolowana. Niestety, dla Jego Polski, Polski równouprawnionej, podmiotowej, niewyrzekającej się swojej tożsamości, Polski ambitnej, zrobiło się ostatnio bardzo mało miejsca. W Europie coraz wyraźniejsza jest dominacja wielkich państw. Stany Zjednoczone coraz mniej interesują się Europą Środkową, rezygnując nie tylko z tarczy nad Polską, lecz także zabierając ochronny parasol znad głowy jej prezydenta.
Niektórzy zaczęli trzeźwieć
Lech Kaczyński był coraz bardziej osamotniony. Niedawno doszło do zwrotu na Ukrainie, coraz bardziej zagrożona jest Gruzja, ale pojawiły się znaki, że coś się zmienia. W niedzielę odbyły się wybory na Węgrzech, w których wygrał Fidesz. W Wielkiej Brytanii ogłoszono wybory, w których konserwatyści, sojusznicy PiS z Parlamentu Europejskiego, mogą odnieść zwycięstwo.
W Polsce zaczęło rosnąć zaufanie dla Prezydenta. Ostatni sondaż przed Jego śmiercią pokazywał dziewięcioprocentowy spadek poparcia dla kandydata PO i siedmioprocentowy wzrost poparcia dla Lecha Kaczyńskiego. Mnożyły się sygnały, że Polacy, że znaczna ich część zaczyna trzeźwieć, zaczyna powoli dostrzegać rzeczywistość. Za pół roku sytuacja Polski mogła być zupełnie inna. Śmierć Prezydenta przekreśliła te nadzieje.
Lecha Kaczyńskiego przedstawiano za granicą jako nacjonalistę i człowieka o skrajnych poglądach. Nigdy nim nie był. Kochał swoją rodzinę – tu nie było żartów i nie było „przebacz”. I kochał Polskę – tu też nie było żartów, nie było „przebacz”. Wiedział, że przeznaczenie postawiło Go na urzędzie w skomplikowanej sytuacji, na czele narodu zdezorientowanego. Był człowiekiem idei i wartości, nie taniej popularności. Był oryginałem.
Był nieśmiały i uparty, niereformowalny i nieustawialny. Zupełnie też niemedialny, często nieporadny przed kamerą, choć dzisiaj widzimy, że także w mediach można było go pokazywać inaczej. Potrzebował ciepła i przyjaźni, choć bywał – co zrozumiałe – nieufny i impulsywny. Był naprawdę wielkim człowiekiem. Nie potrzebowałem Jego śmierci, by to widzieć. I nie piszę tego dlatego, że się poniewczasie wzruszyłem i przyłączam do chóru zawodowych płaczek.
Nie znam innego przypadku współczesnego polityka, którego poglądy przedstawiane byłyby tak nieadekwatnie i niesprawiedliwie, w sposób tak zdeformowany. W Niemczech, i nie tylko w Niemczech, próbowano nawet zrobić z niego antysemitę, choć, jak wiemy, było wręcz przeciwnie i Jego ciepłe uczucia dla Żydów powodowały dystans u Polaków żywiących atawistyczne uprzedzenia.
Przedstawiano Go jako homofoba. Ale fakt, że to właśnie Guido Westerwelle był tym politykiem niemieckim, który nie mógł powstrzymać łez i że po swej pierwszej, inauguracyjnej wizycie w Warszawie był wobec polskiego Prezydenta pełen przyjaźni i szacunku, mówi sam za siebie.
Trzeci bliźniak
Najgorsze rzeczy spotykały Go jednak od rodaków, którzy teraz Go opłakując, czują, że zostali oszukani i wzbiera w nich gniew i wstyd. Zawsze obawiałem się, że Jego prezydentura może zakończyć się tragicznie. Bałem się, że spotka Go los podobny do losu prezydenta Narutowicza, że znajdzie się jakiś intoksowany i indoktrynowany szaleniec, który będzie chciał zakończyć ten „obciach”. Spotkał Go jednak inny los.
Elity III RP nienawiść do Niego siały świadomie i z premedytacją. Niedawno u czołowego dziennikarza, przedstawiciela ulizanego i zarazem agresywnego konformizmu, dominującego w polskich mediach elektronicznych, wyczytałem znamienną opinię: „A to obrażał się na profesora Bartoszewskiego, a to nie zaprosił Michnika na uroczystości z okazji Marca ,68, a to pomstował na (inna sprawa, że czasem słusznie) media. To sprawiło, że większość Polaków widzi w Nim raczej prezydenta jednopartyjnego, ideologicznego i uosabiającego małość wielu ludzi z jego zaplecza niż wielkość Rzeczypospolitej.”
Ale Lech Kaczyński nie zapraszał tych osób nie tylko dlatego, że spotykały Go obelgi od obu tych autorytetów, ale dlatego, że głęboko nie zgadzał się z ich projektami Polski – takiej Polski, w której generał Kiszczak może uchodzić za człowieka honoru, a Anna Walentynowicz ma dogorywać w zapomnieniu, i takiej Polski, która ma się zachowywać jak brzydka panna na wydaniu i pozwalać na rewizję europejskiej historii przez sąsiadów.
Razem z Prezydentem zginęli ludzie, którzy byli nadzieją polskiej polityki: Władysław Stasiak, Grażyna Gęsicka, Tomasz Merta, Aleksander Szczygło. Zginął Janusz Kochanowski, który podczas ostatniej rozmowy opowiadał mi o tym, jak jego i jego rodzinę zaczęły nękać odpowiednie instytucje. Zginął Janusz Kurtyka, o którego nękaniu wiedziała cała Polska. Zginęła Anna Walentynowicz, która przeżyła i próbę otrucia w 1981 roku, i stan wojenny, i lata zapomnienia w III RP. Ich wszystkich łączył jeden wspólny rys – byli ludźmi idei, a nie kariery. Byli państwowcami. Niestety już nie zabiorą głosu, by wyjaśnić, o co im chodzi, o co chodziło Prezydentowi.
Teraz już nie będzie przeszkadzał. Nie ma człowieka, nie ma problemu.
I gdy już nie ma problemu, nagle pokazano nam człowieka – jakiegoś innego Lecha Kaczyńskiego. Okazało się, że był jeszcze trzeci bliźniak. Nie nieudacznik, który napisał pracę doktorską o Leninie wtedy, gdy inni walczyli o wolność, nie zaciekły, zapiekły polityk, ale człowiek wielkiego serca i umysłu, choć skromnej postury. Teraz przez ekrany telewizorów przesuwają się zastępy tych usłużnych gadających głów, które nigdy nie potrafią zamilknąć i zawsze się pchają do pierwszego rzędu. Teraz jego dawni koledzy z opozycji pokonali amnezję i przypominają sobie wspólne czasy, choć jeszcze niedawno nie potrafili wykrztusić ani jednego życzliwego słowa.
Grubej kreski nie będzie
A od tych, którzy przy Nim stali i pozostali, wymaga się, by milczeli, by odkreślili przeszłość grubą kreską, by się pojednali, by nie zakłócali atmosfery żałoby. Ale ich – naszym – obowiązkiem wobec Niego i Nich jest mówić. Grubej kreski tym razem nie będzie.
I wy miejcie odwagę, pozostańcie sobą. Już zaczęliście dzielić łupy i dobierać się do szaf. Zróbcie kolejne „Szkło kontaktowe”, wyśmiejcie tę śmierć, wypijcie małpki. Zaproście Palikota i Niesiołowskiego. Krzyczcie: „cham” i „dureń”, i „były prezydent Lech Kaczyński”. Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami. Jestem dumny, że Go znałem.
Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem „Rzeczpospolitej”