WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
sobota, 13 kwietnia 2013
W POpolszy - nt. M o c k b a, Sieviernyj
Prawda jest straszniejsza
Tylko PrawdaMOTTO:
APPENDIX. Teksty z 2010
Tylko PrawdaMOTTO:
przygotowuje
nowy wpis dotyczacy odebrania przez wdowe - rozmowy od meza - scisle - w tym momencie jak dzwonil z samolotu nad ziemia - zyl jeszcze i kobieta - NIE BYLA wdowa... !!! to dowod smolenski . nieudolnie zniszczony przez polskie-po-wskie sluzby - jest - na ziemii frankow - moze uda sie go Wam w calosci przedstawic...SEE
arch. rodz. Protasiuków/-
Falstart z aktem zgonu
Z Krzysztofem Protasiukiem, bratem mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik
Pamięta Pan poranek 10 kwietnia 2010 roku?
– O katastrofie dowiedziałem się od znajomego. Tamtego ranka nagle zadzwonił do mnie i kazał mi włączyć telewizor. Nie mogłem uwierzyć w to, co podawały wtedy media, w to, co się wydarzyło.
Poleciał Pan do Moskwy identyfikować brata. Co szczególnie utkwiło Panu w pamięci z tego czasu?
– Chaos, dezorganizacja i zakłamanie. Pamiętam też, że jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, w hotelu, w którym nocowaliśmy, już znajdowała się prasa wydawana m.in. w języku angielskim, w której tak szybko po tragedii powielano fałsz o kilkakrotnej próbie podejścia i winie pilotów.
W rozmowie z „Naszym Dziennikiem” rodziny ofiar przyznawały wielokrotnie, że usiłowano je odwieść od wyjazdu do Moskwy. Pana też?
– Nie, mnie nikt bezpośrednio nie namawiał do rezygnacji z wyjazdu. Ale już później – na miejscu w Moskwie – piloci wojskowi odradzali członkom rodzin identyfikację ciał po własnych przykrych doświadczeniach po wypadku CASY.
Zrezygnował Pan?
– Nie. Pojechałem do Moskwy zidentyfikować Arka i nikt i nic nie było w stanie mnie od tego odwieść.
Miał Pan możliwość zidentyfikowania ciała brata?
– Nie. Od początku do końca karmiono nas kłamliwą wersją wydarzeń: że kabina pilotów wbiła się głęboko pod ziemię z uwagi na bagnisty teren i że potrzeba specjalistycznego sprzętu i kilku dni na jej wyciągnięcie. Rosjanie zachęcali nas, żebyśmy wrócili do domu i tam czekali na dalsze informacje. Jednak rzekome dalsze poszukiwania ciał załogi nie przeszkadzały prokuratorowi rosyjskiemu w przedłożeniu do podpisu, jak się później okazało, aktu zgonu mojego brata. Oczywiście odmówiłem.
Zapewniono Panu optymalną pomoc, w tym również prawną, w Moskwie?
– Co do pomocy to moim zdaniem nie była ona pełna. Przynajmniej w moim przypadku. Weźmy chociażby tłumaczy, którzy nie byli w stanie pomóc przy wyjaśnieniu konsekwencji podpisania podkładanych nam pod nos dokumentów w języku rosyjskim. Poza tym brakowało doradztwa prawnego podczas przesłuchań ze strony prokuratury rosyjskiej. Nikt też nie poinformował mnie o możliwości uczestnictwa w sekcji brata.
Jakie dokumenty przedkładane rodzinom ma Pan na myśli?
– Chociażby o statusie osoby pokrzywdzonej czy akt zgonu brata.
Przesłuchiwali Pana rosyjscy prokuratorzy?
– Tylko raz, za to przez wiele godzin, było to w trakcie mojego pobytu w Moskwie. Przesłuchiwał mnie młody rosyjski prokurator, sprawiający wrażenie niedoświadczonego. Pamiętam, że co chwilę wychodził i wszystko konsultował przez telefon. Sprawiał wrażenie marionetki, która tak naprawdę nie wie, co robi.
Zadawano Panu dziwne i nie na temat pytania?
– Raczej nie… Nie przypominam sobie takich.
Rodzina odzyskała telefon komórkowy i rzeczy osobiste?
– Rzeczy osobiste zostały zwrócone żonie Arka. Nie wiem, w jakim były stanie.
Czy brat przed wylotem skarżył się na jakieś braki, niedociągnięcia w związku z przygotowaniem wizyty w Katyniu? Może mówił o kłopotach z uzyskaniem od strony rosyjskiej dokumentów itp.?
– Nie rozmawialiśmy o tym. Nie wiedziałem nawet, że leci do Smoleńska. Niechętnie mówił o pracy i swoich wylotach.
Podłożem tej niechęci mogły być jakieś problemy w 36. SPLT?
– Arek zawsze podkreślał, że kocha latać, ale instytucja wojska od dawna go denerwowała. Załogę często traktowano przedmiotowo i – nikogo nie obrażając – jak „taksówkarzy”. Czas wypoczynku regeneracyjnego pomiędzy wylotami pozostawiał często wiele do życzenia.
Jak Pan ocenia zachowanie, postawę przełożonych brata po katastrofie?
– Do dziś brakuje mi ich stanowiska i opinii. Schowali się pod ziemię, a w telewizji mieliśmy za to cały repertuar samozwańczych tak zwanych ekspertów, którzy epatowali wszystkich własnymi i niepotwierdzonymi tezami. Szkoda też, że nie mieliśmy okazji usłyszeć publicznie fachowych opinii kolegów Arka z pułku, bo to przecież oni na co dzień latali na tupolewie, znali tę maszynę i przez to mogli fachowo ocenić ewentualne możliwości tego, co tam się wydarzyło.
Ma Pan do nich żal?
– Nie mam. I nie mogę mieć do nikogo z tych chłopaków żalu. Każdy z nich miał rodzinę i wiem, że byli po katastrofie stawiani w sytuacji bez wyjścia. Wdzięczny jestem natomiast za pomoc z pułku po tragedii. W szczególności podziękowania należą się kolegom brata, którzy pomagali, jak tylko potrafili, a z pewnością był to dla nich – zarówno prywatnie, jak i zawodowo – bardzo trudny okres.
Jak odebrał Pan decyzję o rozwiązaniu specpułku?
– W moim odczuciu, rozwiązanie pułku to był zły pomysł, który skrzywdził wiele rzetelnie pracujących tam osób, ludzi oddanych swojej pracy i znających się na niej. Pod publiczkę potraktowano jedną miotłą wszystkich, a powinno się rozliczyć zapewne tylko nielicznych. Osoby odpowiedzialne jednak ominęły jakiekolwiek konsekwencje.
Nie czuje Pan niedosytu, jeśli chodzi o informowanie rodzin w sprawie postępów w śledztwie?
– Gdyby nie media i co pewien czas wizyta Żandarmerii Wojskowej wręczającej mi dokumenty o przedłużeniu śledztwa, to nie wiedziałbym, że w ogóle coś się w tej sprawie dzieje.
Ale przyznano Panu status osoby pokrzywdzonej?
– Tak.
Jak dziś, po trzech latach od katastrofy, ocenia Pan pracę prokuratorów?
– Na razie to zwykła farsa i tragikomedia, prawie jak w teatrzyku marionetek. Wystarczy wspomnieć o prokuraturze wojskowej i kwestii trotylu.
Jak Pan reagował, kiedy media wysuwały wobec brata kolejne, wyssane z palca zarzuty, gdy – mówiąc wprost – linczowano go?
– Czułem przede wszystkim ból, żal i bezradność, czasem wręcz wściekłość. Niestety, mainstreamowe media chóralnie powtarzają papkę dezinformacji. Cieszę się jednak, że rodacy nie tak łatwo dają się na to wszystko nabrać. Niezmiennie wszyscy, którzy stanęli na mojej drodze, byli i są zainteresowani prawdą, bo to głównie o nią chodzi, nawet gdyby miała być bolesna.
Ma Pan żal do prokuratorów noszących – tak jak Pański brat – mundur polskiego żołnierza, że nie ucinali od razu i zdecydowanie dziennikarskich spekulacji, które tak raniły Pańską rodzinę?
– Zastanawiam się, jak niektórzy z nich są w stanie spojrzeć sobie w oczy przed lustrem.
Pamięta Pan pracę i postawę – zarówno w Moskwie, jak i później, w kraju – przedstawicieli polskiego rządu? Jak ją Pan ocenia?
– Tam, w Moskwie, pani Ewa Kopacz sprawiała wrażenie osoby najbardziej odpowiedzialnej w tym całym bałaganie. Niemniej jednak gdy zestawić to, co mówiła o rzekomo świetnej współpracy polsko-rosyjskiej, z faktami, których osobiście doświadczyłem jeszcze w Moskwie, to sama wystawiła sobie świadectwo i nie za bardzo jest co komentować. Do dzisiaj bolą mnie jednak słowa, które powiedziała przy stoliku w hotelu z papierosem w ręku, że jeśli ta tragedia miała się gdzieś wydarzyć, to dobrze, że wydarzyła się u Rosjan, a nie u nas, bo w Polsce – jak dodała – byłby jeszcze większy bałagan i chaos. Postawę towarzyszącego jej pana Tomasza Arabskiego najlepiej zobrazuje spuszczona głowa, wzrok wbity w ziemię i wymowne milczenie po moim zapytaniu, czy kiedykolwiek mamy szansę dowiedzieć się prawdy. Odnośnie zaś do postępowania premiera, to wolę się z grzeczności nie wypowiadać, bo byłyby to wyłącznie słowa niecenzuralne. Do dziś nie mogę uwierzyć, że to premier Polski, a nie minister spraw zagranicznych Rosji. I wreszcie najwyższy urzędnik państwa – prezydent. Cieszy się ponoć – jak dowodzą media – dużym zaufaniem publicznym, więc pewnie moje odczucie, że mamy bierną głowę państwa nie tylko w kwestii smoleńskiej, ale i w innych sprawach istotnych dla Polski, może być odosobnione. Szkoda, że nie mamy już silnych i mocnych liderów, jak np. Józef Piłsudski. Puentując, obecny aparat państwa polskiego kompletnie nie zdał egzaminu. Szkoda, że w związku z tym tak wielu musiało i musi nadal się wstydzić za to, co robią osoby reprezentujące nas na arenie międzynarodowej.
Widział Pan film produkcji National Geographic pt. „Śmierć prezydenta”, forsujący tezę o winie załogi?
– Niestety, widziałem. Po pierwszych zapowiedziach miałem nadzieję na rzetelny dokument, tymczasem bardzo się zawiodłem. Nawet zagraniczne media nie były w tym względzie obiektywne. Moim zdaniem, ten film nie powinien powstać w takiej wersji, dopóki nie zakończy się śledztwo. A tak powstała wątpliwej jakości produkcja oparta na fałszywych przesłankach, promująca wersję wydarzeń raportu MAK i nie mniej podważanego raportu Millera. Szkoda. Tym samym wzrosła nie tylko lista gazet, których nie czytam, ale i programów, których nie oglądam.
Czy ktokolwiek z ekipy tworzącej ten materiał usiłował kontaktować się z Pana rodziną, żeby chociaż poznać Państwa zdanie?
– Znowu muszę powiedzieć, że niestety nie. Domyślam się, że przy produkcji tego paradokumentu konsultowano się głównie z bohaterami, których tam mogliśmy zobaczyć.
Dręczy Pana pytanie, co rzeczywiście stało się na Siewiernym? Jak Pan próbuje sobie to wszystko tłumaczyć?
– Nie ma dnia, żebym nie myślał o bracie i o tym, co się stało. Pomimo informacji z wielu bezpośrednich źródeł, innych niż media, wciąż ciężko – z uwagi na metodyczne działania dezinformacyjne i utrudniające prawdziwe śledztwo – stwierdzić, co się stało. Właściwie ciężko wyobrazić sobie, co jeszcze można było zrobić, żeby zatuszować to, co realnie się wydarzyło. Pluje nam się w twarz, a w głównych mediach słychać, że deszcz pada. Na szczęście Polacy nie są tacy, jak nam się wmawia, i wbrew usilnym działaniom manipulacyjnym będą dążyli do poznania prawdy. Wierzę, że dzięki temu ona prędzej czy później wyjdzie na jaw. Niemniej jednak na bazie dostępnych dowodów i informacji z całą stanowczością można stwierdzić, że raporty MAK i Millera rozmijają się znacznie z prawdą.
Dziękuję za rozmowę.
Marta Ziarnik
...
APPENDIX. Teksty z 2010
04.06.2010 19:52267
Samolot NIE spadał. Lądowali
Z opublikowanych stenogramów wynika jedna ciekawa rzecz. Porównując czasy przelotu (na podstawie informacji o odległości od pasa podawanych przez kontrolera i czasach w których były podawane) otrzymujemy, że od 4-go do 3-go kilometra samolot leciał 13 sekund i od 3-go do 2-go kilometra leciał 13 sekund.
1000 metrów w 13 sekund to ok. 77 m/s, czyli 275 km/h - typowa szybkość podchodzenia do lądowania Tu-154.
I dotąd wszystko się zgadza, a od drugiego kilometra PRZESTAJE się zgadzać.
Po pierwsze, choć kontroler wcześniej kontaktuje się często i precyzyjnie prowadzi samolot, podając odległość na 8, 6, 4, 3 i 2 kilometrze od pasa oraz informując o przejściu nad dalszą radiolatarnią (NDB), od drugiego kilometra (10:40:38,7) MILKNIE. Nie ma informacji o 1 kilometrze, nie ma informacji o przejściu nad bliższą radiolatarnią. Jest piętnaście sekund KOMPLETNEJ CISZY z jego strony.
Po drugie, z prostych wyliczeń wynika, że skoro samolot przeleciał w 13 sekund odległość od 4-go do 3-go kilometra (10:40:13,5 - 10:40:26,6) i w kolejne 13 sekund odległość od 3-go do 2-go kilometra (10:40:26,6 - 10:40:39), to podobną prędkość miał i dalej, tym bardziej, że była to typowa prędkość podejścia.
Jeśli więc samolot nadal leciał ~77 m/s to powinien minąć odległość między 2-gim a 1-szym kilometrem w kolejne 13 sekund (to jest ok. 10:40:52), a następnie odległość między 1-szym kilometrem a progiem pasa w kolejne 13 sekund, to jest o 10:41:06(czy ta godzina coś wam przypomina?)
Co więc się stało, że o 10:41:06samolot rozbił się prawie kilometr od pasaskoro według wszelkich wyliczeń w tym czasie powinien dotykać PROGU PASA? Otóż istnieją w zasadzie tylko DWIE możliwości:
1) dane o odległości podawane przez kontrolera były BŁĘDNE, przesunięte "bliżej pasa" o prawie kilometr, podczas gdy samolot był w rzeczywistościprawie kilometr dalej od pasa,
lub
2) samolot nagle po drugim kilometrze zwolnił i zamiast jak do tej pory pokonywać kilometr w 13 sekund przeleciał kolejne 1200 metrów w..... 26 sekund i dlatego o 10:41:06 uderzył prawie kilometr przed pasem.
Zacznijmy od drugiej możliwości, która już na pierwszy rzut oka jest absurdalna, więc można się z nią szybko uporać.
Otóż, gdyby samolot rzeczywiście zwolnił tak znacznie (1200 metrów w 26 sekund) to musiałby (nagle, zaraz po 2 kilometrze) wyhamować średnio do..... 46 m/s, tj. około170 km/h. Pomijając już możliwość tak szybkiej utraty prędkości o tak znaczną wartość, 170 km/h to prędkość o 65 km/h poniżej MINIMALNEJ PRĘDKOŚCI Tu-154wynoszącej 235 km/h. Przy prędkości 170 km/h samolot natychmiast wpadłby w PRZECIĄGNIĘCIE STATYCZNE i po prostu zaczął gwałtownie spadać.
OK, ktoś może powiedzieć, że przecież właśnie SPADŁ. Tylko że..... gdyby rzeczywiście spadał w wyniku przeciągnięcia (prędkości poniżej minimum) to system ABSU samolotu natychmiast generowałby ALARM PRZECIĄGNIĘCIAbędący alarmem o NAJWYŻSZYM PRIORYTECIE i włączającym się jeszcze PRZED osiągnięciem prędkości minimalnej. Jak łatwo można sprawdzić w stenogramach, takiego alarmu nie było! Były jedynie alarmy TAWS o bliskości terenu oraz alarm ABSU o niebezpiecznej WYSOKOŚCI. Prędkość musiała być w normie, skoro nie było alarmu o niebezpiecznej prędkości.
I w tym momencie wszystkie teorie o awarii samolotu i jego SPADANIU biorą W ŁEB.
Jakim więc cudem samolot mógł lecieć te 1200 metrów w 26 sekund skoro miał nadal prędkość rzędu 77 m/s czyli 275 km/h, przy której w 26 sekund pokonuje się 2000 metrów a nie 1200? Otóż samolot w tym czasie NIE przeleciał 1200 metrów tylko 2 kilometry. Dane o odległości od pasa podawane przez kontrolera BYŁY FAŁSZYWE.
Gdy kontroler podał "4 na kursie i ścieżce" samolot w rzeczywistości dopiero mijał 5-ty kilometr. "3 na kursie i ścieżce" to był dopiero 4-ty kilometr. "2 na kursie i ścieżce" to był 3-ci kilometr. Wtedy kontroler zamilkł, a załoga rozpoczęła lądowanie z punktem przyziemienia zgodnym z informacją kontrolera, tj. 2 kilometry dalej. I wylądowali- na drzewach kilometr przed pasem, bo gdy rozpoczynali lądowanie byli TRZY (a nie jak podawał kontroler DWA) kilometry od pasa.
----------
Dlaczego załoga zdecydowała się lądować? Gdy kontroler podał im odległość dwóch kilometrów od pasa (która w rzeczywistości była TRZECIM KILOMETREM) Tupolew zszedł na wysokość decyzji, tj. 100 metrów. Na tej wysokości samolot przebywał bardzo długo - prawie 9 sekund (nawigator trzykrotnie podaje tę wysokość między 10:40:41 a 10:40:49) - najwyraźniej wizualnie oceniano widoczność. I wtedy (10:40:49) drugi pilot powiedział: "W normie!", co ewidentnie oznacza ocenę warunków jako wystarczających do lądowania. Sekundę później drugi pilot powiedział: "Podchodzimy!" (a nie "Odchodzimy" jak mylnie podaje stenogram). To była decyzja o lądowaniu, i sekundę później zaczęło się szybkie zejście w dół.Szybkie dlatego, że (według danych o odległości 2 km podanych o 10:40:39 przez kontrolera) o godz. 10:40:50-51 gdy drugi pilot podjął decyzję o lądowaniu mówiąc "Podchodzimy" samolot byłby (i tak myślała załoga) już tylko 1,1 kilometra od pasa, a więc należało zejść dość stromoby trafić w (rzekomy) pas.
I samolot dotknął ziemi dokładnie tam gdzie według wskazań kontrolera lotów pas powinien się znajdować, gdyby podawana przez niego odległość od pasa BYŁA PRAWDZIWA.Niestety, była przesunięta o prawie kilometri skutki wszyscy znamy.
Ale wracając jeszcze do samej decyzji o lądowaniu.... Jak to się stało, że w tak fatalnych warunkach drugi pilot w ogóle zdecydował się na lądowanie?Otóż.... zobaczył jasne i wyraźne światła APMów(POTĘŻNYCH reflektorów o mocy setek tysięcy luxów ustawionych przed pasem). Były widoczne przez mgłę na tyle dobrze, że stanowiły DOSKONAŁE punkty orientacyjne do lądowania.
Przypomnijmy, że o godz. 10:25:05 dowódca Jaka przez radio informuje załogę Tupolewa: "Dwa APMy są, bramkę zrobili, tak że możecie spróbować". A następnie jeszcze raz o 10:29:17: "A.... Jeszcze jedno.... APMy są oddalone od progu pasa o jakieś 200 metrów".
Z kolei o godz. 10:35:04 kontroler lotów informuje Tupolewa: "Reflektory z lewej, z prawej, na początek pasa". Dziwnym trafem nie wspomina o podanej przez Jaka odległości 200 metrów.
Jeśli APMy w międzyczasie PRZEJECHAŁY na inną odległość od pasa, zgodną z BŁĘDNYMI danymi podawanymi przez kontrolera, tj. około kilometra przed pasem, to zmylenie polskich pilotów było PERFEKCYJNE.
Czy piloci mogli podjąć dezycję o lądowaniu gdy zobaczyli (będąc na wysokości decyzji) jasne i wyraźne światła APMów? TAK! Bo wiedząc od dowódcy JAKa (któremu nie mieli powodów nie ufać!), że są one ustawione po obu stronach pasa w odległości 200 metrów od jego progu i WIDZĄC ICH ŚWIATŁA, mieli po prostu IDEALNE punkty orientacyjne, wskazujące pas do lądowania niemal perfekcyjnie. Jeśli wzrokowo ocenili mgłę na 200/40 metrów, to lecąc na APMy na 200 metrów przed pasem zobaczyliby także sam pas, co pozostawiało wystarczający margines czasu na lekkie wyrównanie lotu i całkiem spokojne wylądowanie.
Czy powinni byli nie ufać pozycji widzanych przez nich APMów? Chyba tylko jeśliby przewidywali możliwość zamachu, bo w jakimkolwiek innym przypadku kto mógłby w ogóle pomyśleć o tym, że po wylądowaniu JAKa APMy zostaną przestawione? Nawet teraz po katastrofie (i setkach kontrowersji z nią związanych), kilka milionów ludzi w naszym kraju nadal nie jest w stanie uwierzyć w choćby MOŻLIWOŚĆ zamachu (nie mówiąc już o jego faktycznym zaistnieniu), jak więc można oczekiwać by piloci zakładali w ogóle taką możliwość zanim się to wydarzyło?
Jasne i wyraźne światła APMów we mgle były de facto dla pilotów lepszymi punktami orientacyjnymi niż sam teren byłby przy nieco mniejszym zamgleniu na poziomie minimów. To właśnie ich ujrzenie SPROWOKOWAŁO pilotów do podjęcia decyzji o lądowaniu, i nie można winić pilotów za taką decyzję skoro zostali do niej TAK MISTERNIE SPROWOKOWANI błednymi danymi o odległości i przestawionymi kilometr od lotniska APMami.
APPENDIX II.
"-Pilot udawał, że ląduje po to by uciec -"
( )
Twierdzę, że załoga (pamiętamy, że już zaniepokojona biegiem wydarzeń) przez dłuższą chwilę lecąc na wysokości 100 metrów (co wynika ze stenogramu) zapewne obserwowała bacznie wszystkie wskaźniki. Sądzę, że z tej wysokości widać było już ziemię (czemu dałem wyraz w komentarzu u EOTB) w stopniu pozwalającym na chociaż zgrubną orientację (pamiętajmy, że Wiśniewski widział samolot z odległości 400 metrów). W chwili, gdy widać było już postawione fałszywe APM-y -ZAŁOGA ZDAŁA SOBIE SPRAWĘ, ŻE PROWADZONA JEST W PUŁAPKĘprzez kontrolera lotów i obsługę APMów - do jaru znajdującego się kilometr przed lotniskiem - w którym to jarze zgodnie z zamierzeniem napastników miała nastąpić "katastrofa". Przecież piloci znali to miejsce doskonale... Zorientowali się, że ktoś próbuje ich "brać pode włos"... JUŻ WIEDZIELI, ZE TO ZAMACH !!!
Twierdzę, że załoga (pamiętamy, że już zaniepokojona biegiem wydarzeń) przez dłuższą chwilę lecąc na wysokości 100 metrów (co wynika ze stenogramu) zapewne obserwowała bacznie wszystkie wskaźniki. Sądzę, że z tej wysokości widać było już ziemię (czemu dałem wyraz w komentarzu u EOTB) w stopniu pozwalającym na chociaż zgrubną orientację (pamiętajmy, że Wiśniewski widział samolot z odległości 400 metrów). W chwili, gdy widać było już postawione fałszywe APM-y -ZAŁOGA ZDAŁA SOBIE SPRAWĘ, ŻE PROWADZONA JEST W PUŁAPKĘprzez kontrolera lotów i obsługę APMów - do jaru znajdującego się kilometr przed lotniskiem - w którym to jarze zgodnie z zamierzeniem napastników miała nastąpić "katastrofa". Przecież piloci znali to miejsce doskonale... Zorientowali się, że ktoś próbuje ich "brać pode włos"... JUŻ WIEDZIELI, ZE TO ZAMACH !!!
Kapitan i Drugi zapewne spojrzeli na siebie wymownie, rozumiejąc się bez słów, padło krótkie "ODCHODZIMY" i rozpoczęli manewr uniku. Skończyło się potwierdzanie wysokości fałszywie naprowadzającemu kontrolerowi, który - jak twierdzi - nie usłyszał już więcej żadnej odpowiedzi od załogi PLF101 (mimo, że ze stenogramów wynika, że wysokość była odczytywana cały czas). Samolot zniżał się szybko, pozorując, iż chce lądować - tak jak spodziewali się tego zamachowcy. Załoga odegrała przed nimi scenkę, ze nie wie jeszcze o pułapce i nic nie podejrzewa...
Podstawowym zadaniem dla załogi było teraz (w sytuacji bezpośredniego zagrożenia zamachem, z której już zdała sobie sprawę) sprowadzenie samolotu JAK NAJBLIŻEJ ZIEMI I TO JAK NAJSZYBCIEJ !!!
Tylko taki manewr mógł zapewnić możliwość ucieczki, a w szczególności utrudnić namierzenie Tu-154m przez systemy radiolokacyjne i zestrzelenie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz