o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

sobota, 14 stycznia 2012

Panstwo Podziemne Polska * Akcja "Koppe", Kraków 1944



Podrozdział w: Akcja "Koppe", Dynamit cz.2., WL 1967


KRAKÓW,  11 lipca  1944.
ZAMACH  NA  Höhere SS und Polizei Führer, HSSPF
Przyjmowanie kwiatów od dzieci. Od lewej: SS-Gruppenführer Wilhelm Koppe, Heinrich Himmler oraz Gauleiter Fritz Bracht
 Wilhelm Koppe (ur. 15 czerwca 1896 w Hildesheim, zm. 2 lipca 1975 w Bonn) - Wyższy Dowódca SS i Policji w Kraju Warty i Generalnym Gubernatorstwie oraz SS-Obergruppenführer, generał Waffen-SS[1].


Uczestnicy akcji przychodzą między godz. 7.45 a 8 na punkty odbioru broni, która dostarczana jest przez łączniczki: „Zetę”, „Dzidzię”, „Tomka” i kuzynkę „Zety”.
Do akcji wystawiano się trzykrotnie na placu Kossaka. Pierwszy raz w środę 5 lipca. Koppe w dniu tym pojechał ul. Straszewskiego. Po wystawieniu tym wprowadzono zmianę i uzupełnienia w sygnalizacji między łączniczkami wywiadu. „Kama”, odebrawszy od swej poprzedniczki znak zbliżania się Koppego, przeszła przez ulicę, co oznaczało dla następnej „Dewajtis” zbliżanie się Koppego. „Dewajtis” zeszła z wału wiślanego, lecz nie widząc Koppego, cofnęła się z powrotem na wał i potem obydwie z „Kamą” przeszły obok grupy, dając znak zwinięcia akcji. Po tym doświadczeniu ustalono, że „Kama” zbli-żanie się Koppego sygnalizuje „Dewajtis” przełożeniem białego płaszcza z prawej ręki na lewą, a gdy Koppe minie ul. Straszewskiego i skieruje się w ulicę Powiśle - przejdzie przed jego samochodem przez jezdnię ul. Powiśle. Gdy Koppe pojedzie ul. Straszewskiego, „Dewajtis” postawi białe pudło na ziemi, co oznacza zwinięcie akcji. Jeśli Koppe pojedzie inną trasą - łączniczki wywiadu schodzą kolejno ze swych stanowisk, a „Dewajtis” stawia pudło na wale.
Drugi raz wystawiono się w piątek 7 lipca. W tym dniu Koppe nie wyjechał z Wawelu, gdyż odbyło się tam zebranie rządu GG. Zwinięcie akcji odbyło się około godziny 9.30 po 30-40 minutach oczekiwania. Przez plac Kossaka przejeżdżały ciągle liczne samochody wojskowe, policyjne i rządowe, napełnione Niemcami.
Trzeci raz zajęto stanowiska we wtorek 11 lipca. Ustawienie przebiegało planowo z jednym wyjątkiem. Nie stawił się na miejscu akcji samochód mercedes-diesel z kierowcą „Wierzbą”, który przyjechał w samochodzie „Storcha”. Wóz nie chciał zapalić w tym dniu.
O godzinie 9.17 Koppe wyjechał z Wawelu. Siedział przy kierowcy. Na tylnym siedzeniu jechał adiutant. Koppe jechał w tym dniu bez ochrony, której samochód spóźnił się i przyjechał od strony ul. Straszewskiego dopiero w trzy minuty po wyjeździe Koppego. Samochód Koppego skierował się tym razem w ulicę Powiśle. „Rayski”, znajdujący się na placu Bernardyńskim koło apteki, zdejmując czapkę dał sygnał zbliżania się Koppego wywiadowczym „Inie”.
„Ina”, stojąc koło kościoła Św. Idziego obok zabudowań od strony ul. Podzamcze - przekazuje natychmiast sygnał wywiadowczym „Adzie”, poprawiając sobie włosy. „Ada” - znajdując się przy ul. Podzamcze przy narożniku ul. Kanoniczej od strony ul. Straszewskiego - przekazuje sygnał wywiadowczyni „Dzidce”, również przez poprawianie włosów. „Dzidzia”, stojąc na ul. Podzamcze przy budynku nr 14 tuż przy narożniku ul. Straszewskiego od strony ul. Grodzkiej - podaje znak dalej wywiadowczyni „Kamie”, zapinając bucik w pozycji klęczącej.
„Kama”, znajdując się przy ul. Podzamcze przy budynku nr 28 przy narożniku ul. Powiśle, gdy zobaczyła znak „Dzidzi” i samochód Koppego - przełożyła biały płaszcz z prawej ręki na lewą i dała wywiadowczym „Dewajtis” wstępny znak zbliżania się Koppego, a gdy ten minął ul. Straszewskiego - natychmiast przeszła w kierunku Wisły przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego, co znaczyło, że jedzie on ulicą Powiśle.
„Dewajtis”, znajdująca się na wale wiślanym przy ul. Powiśle na wysokości placu Na Groblach z dużym białym pudłem w rękach - na pierwszy sygnał „Kamy” zeszła schodkami z wału. Na drugi sygnał przeszła przez jezdnię ul. Powiśle przed samochodem Koppego.
Sygnał „Dewajtis” przejmuje „Rafał” i przez zdjęcie czapki daje znak rozpoczęcia akcji. Wszyscy rozpinają płaszcze lub wyjmują broń z teczek. Siedzący przy stole w restauracji - „Zeus”, widząc, jak „Dietrich” rozerwał płaszcz (zaszył go w kilku miejscach, aby sten nie wystawał), otworzył futerał od skrzypiec, wyjął pistolet maszynowy, załadował i założył na szyję. Skierował się do wyjścia, dając polecenie personelowi restauracji i gościom: „proszę pochować się pod stoły”, co wszyscy natychmiast uczynili. Na ulicy padają strzały. W wejściu do restauracji ukazał się oficer niemiecki, do którego „Zeus” oddał dwie serie. Następnie „Zeus” wybiegł z restauracji i zajął stanowisko na środku ulicy Zwierzynieckiej w jej wlocie na plac Kossaka.
Gdy „Dietrich” zobaczył wywiadowczynię „Dewajtis” przebiegającą ulicą i „Rafała” odpinającego płaszcz, szybko przeszedł do cembrowiny i wyjął spod płaszcza pistolet. W tym momencie ruszyła chevroleta „Otwockiego”. Jedzie wolno, staje na moment, znów jedzie, przystaje. Samochód Koppego nieomal ocierając się o maskę chevrolety przejeżdża przed nią. Inna wersja, podana przez „Bartka” i dra „Maksa”: samochód Koppego wyminął chevroletę, jadąc już po trawniku, a szofer Koppego jechał sinusoidą, utrudniając w ten sposób celność strzałów.
W chwili gdy „Otwocki” jeszcze jechał - padły pierwsze strzały. To „Rafał” strzelał do Koppego. Zaraz za nim ogień rozpoczęli „Mietek” i „Kruszynka”. Do uciekającego już Koppego strzelali „Rafał”, „Mietek”, „Dietrich” „Kruszynka” oraz prawdopodobnie „Warski”,. „Ziutek” i „Rek”. Kilkanaście metrów za samochodem Koppego, w którym Koppe zdążył się już schować, pędziła chevroleta 0,75 t prowadzona przez „Pikusia”. Z samochodu strzelali do Koppego „Ali”, „Akszak”, „Orlik” i „Kruszynka”. Adiutant Koppego, jadący na tylnym siedzeniu, oddał kilka strzałów i ranił w lewe ramię „Mietka”. Adiutant zostaje zabity już poza placem Kossaka. Od strony ulicy Retoryka spokój. „Korczak” ukląkł koło studni obserwując dom, w którym mieścił się urząd niemiecki. Z okien wygląda wielu ludzi. Nikt nie okazuje zaczepnych zamiarów. Jeden z dorożkarzy usiłuje się ukryć, przykucnął za niskim żywopłotem, okalającym trawnik. Rowerzysta porzucił rower na środku placu i położył się w rynsztoku. „Korczak” nie strzelał.
„Rafał” daje gwizdkiem znak - rozkaz do ewakuacji. Wozy podjeżdżają na środek placu Kossaka. „Bartek” przodem, „Storch” cofa mercedesa tyłem. „Storch” i „Wierzba”, widząc w odległości 5-7 m stojącego na placu żołnierza niemieckiego, ostrzelali go z broni krótkiej. Chevrolet 4 t zakręca i staje w grupie naszych samochodów na placu. Pierwsza opuszcza stanowiska I grupa ubezpieczeniowa. „Ziutek” przed wycofaniem się oddał kilka krótkich serii wzdłuż ul. Powiśle i w kierunku Wawelu. Grupa „Warski”, „Ziutek” i „Rek” dochodzi do I grupy uderzeniowej i razem z nią idzie do samochodów. W chwilą potem wraca chevrolet 0,75 t. „Rafał” przywołuje „Korczaka” i „Zeusa” z II ubezpieczenia. Uczestnicy akcji wsiadają do samochodów wg planu. Do BMW z „Bartkiem” - „Jeremi”, do mercedesa z „Storchem” ranny „Mietek”, do chevrolety 4 t z „Otwockim” - „Korczak” do szoferki, a „Zeus” do skrzyni wskakuje już w biegu. W chevrolecie 0,75 t z „Pikusiem” pozostają w skrzyni „Ali”, „Akszak” i „Orlik”. Do szoferki wsiada „Kruszynka”. Ostatni wsiadł „Rafał” do mercedesa, gdzie był ranny „Mietek”.
Kolumna posuwała się z szybkością około 40 km na godzinę ulicami: Retoryka - Garncarską - Dolnych Młynów - Rajską (Michałowskiego) - Garbarską (Batorego) - Łobzowską - Szlak - Długą - Śląską - Łokietka - do przejazdu kolejowego. Tu zatrzymała się i zabrała czekających dra „Maksa”, „Jacka”, „Tadeusza” i „Zetę”. Razem jedzie więc 22 ludzi. Kolumna skręciła w boczną drogę do Bronowic, gdzie wyjechała na szosę Kraków-Katowice. Po kilkuset metrach skręciła w kierunku Ojcowa. Nawierzchnia szutrowa z wapienia. Straszny kurz. Kolumna rozciągnęła się. Odległość między samochodami kilkunastometrowa. „Korczak” zdjął płaszcz, aby odsłonić mundur oficera SS, czapka była tak mała, że nie mógł jej włożyć na głowę. Oddział spokojnie dojechał do serpentyn ojcowskich. Nastrój w samochodach spokojny, odprężenie. Koło Ojcowa stoją pierwsi łącznicy z miejscowych placówek obracając w ręku białą laseczkę. Znak, że dalsza droga bezpieczna. Trochę dalej miejsce zasadzki na ewentualny pościg niemiecki, zorganizowanej przez miejscowy oddział AK. Na serpentynie ojcowskiej kolumnę naszą minęło bez oznak zaczepki kilka samochodów z granatową policją. Kolumna spokojnie minęła Ojców i skręciła w kierunku Skały. Miasto minęła spokojnie i skierowała się do Wolbromia. Wolbrom to najtrudniejsze miejsce odskoku. Największe miasto na trasie. Przejazd przez tory kolejowe. Rynek, na którym kolumna minęła załadowujących się do ciężarówek Niemców-lotników. Około 3 km za Wolbromiem, na skrzyżowaniu koło kapliczki w pobliżu majątku Poręba Dzierżna stał ostatni łącznik, który zameldował spokój i bezpieczną dalszą drogę.
Kolumna zatrzymała się, wysiadł dr „Maks”, który udał się na punkt sanitarny z poleceniem zwinięcia „Alego” oraz, by podać treść depeszy, jaką miał wysłać do Warszawy: „O wyniku transakcji nie wiadomo, towar lekko zwyżkował o l zł.” Oznaczało to, że wynik akcji nie znany, straty - l lekko ranny. W dalszej drodze grupę minęło osobowe auto z żandarmerią z Pilicy, jadące w kierunku Wolbromia. Wkrótce grupa spotkała stojące przy drodze auto policyjne, lecz bez załogi. Niemcy widocznie nie mieli odwagi zaczepić. Kilkaset metrów dalej nadjechał samochód terenowy z 4-5 żandarmami z bronią w pogotowiu. Gdy minęli trzeci nasz samochód - zatrzymali się, wyskoczyli z wozu i krzyknęli: Halt. Ostrzelano Niemców z pistoletów maszynowych. Z ostatniego wozu wysiedli wszyscy i tak jak Niemcy zajęli stanowiska w przydrożnych rowach: Wśród Niemców ranny został oficer, zabici - jego adiutant i kierowca. Niemcy ranili w brzuch „Dietricha” wsiadającego po potyczce na ciężarówkę. Mercedes, który zerwał się z holu, po opróżnieniu ustawiono w poprzek szosy. Po przegrupowaniu kolumna ruszyła dalej. Wkrótce oddział stanął we wsi Udórz. Dr „Maks” udał się do dworu, by dowiedzieć się, gdzie bezpiecznie umieścić rannego „Dietricha”. Oddział w tym czasie zajął stanowiska bojowe po obu stronach szosy, ubezpieczając postój. Dr „Maks” powrócił po kilkunastu minutach z właścicielką majątku, która miała prowadzić do opuszczonej leśniczówki. Zdecydowano, że ranny „Dietrich” przewieziony zostanie samochodem BMW. Jako osłona zgłosili się ochotniczo „Akszak” i „Rek”. Jednocześnie wysłano kartkę do „Allodii” do Poręby Dzierżnej z rozkazem przybycia sanitariuszek z narzędziami i sprzętem lekarskim.
„Rafał”, pozostawiając dowództwo nad częścią grupy „Korczakowi” z rozkazem dołączenia po odjeździe rannego pojechał ciężarówką na drugi koniec wsi, aby zorganizować ubezpieczenie od strony Żarnowca. Rannego „Dietricha” ulokowano w BMW, który z „Bartkiem” i właścicielką majątku odjechał. Dr „Maks”, „Akszak” i „Rek” udali się do leśniczówki piechotą. Postój ten trwał przeszło pół godziny. Po ich odjeździe „Korczak” zwinął ubezpieczenie, załadowano się do samochodu chevrolet 0,75 t i ruszono w kierunku „Rafała”, który jadąc przez wieś spotkał koło kaplicy łącznika Hlawę. Miał on przeprowadzić oddział do dowódcy batalionu majora Zawiślaka w Woli Libertowskiej koło szkoły, a samochody skierować do szopy. Hlawa skierował ich do wąwozu. Tam „Rafał” zatrzymał samochód i rozstawił ubezpieczenie. Po upływie kwadransa dołączył chevrolet 0,75 t, którego dowódca zameldował, że ranny odjechał - „Rafał” wydał więc polecenie odjazdu. Gdy ładowali się do samochodu, z zakrętu wyjechał niemiecki samochód terenowy i zatrzymał się około 50 m przed wąwozem. Wyskoczyli z niego Niemcy z psami, otwierając natychmiast ogień z karabinu maszynowego. Zaraz potem ukazały się dalsze samochody ciężarowe z Niemcami. Należy przypuszczać, że były to oddziały z Żarnowca i Pilicy, zaalarmowane przez Niemców, z którymi stoczono pierwszą walkę w Porębie Dzierżnej. O pośpiechu mobilizacji Niemców świadczy fakt, podawany przez ludność, że część ich była ubrana w robocze i koszarowe mundury. Nasi powyskakiwali z samochodów i zaczęli wycofywać się nieznacznie w kierunku Udorza po wysokiej na 7-10 m skarpie wykopu, w którym przebiegała szosa w kierunku na Chlinę. Od pierwszych strzałów ranny został „Warski” i „Zeus” w nogę. Na górze skarpy ranny zostaje „Rafał”. „Zeta” została w samochodzie ranna. Strzelała, osłaniając wycofujący się oddział.
„Jeremi” przejął dowództwo i z myślą odbicia „Zety” rozkazał szturm na Niemców. Szturm załamał się po kilkunastu metrach w silnym ogniu broni maszynowej.
Rannego „Rafała” prowadził i podtrzymywał „Jeremi”. „Warskiego” prowadzili „Ali” i „Orlik”, którzy pozostawili go po kilkudziesięciu metrach. „Korczak” zajął lewe skrzydło, „Jacek” prawe - ubezpieczali i osłaniali wycofywanie się przez zboże, miedze, kartofle, często strzelając krótkimi seriami do ukazujących się ponad zbożem Niemców. Ranny „Zeus” wycofał się sam, skacząc nieomal na jednej nodze.
Wycofujący się oddział dotarł do rzeczki Ozerki i przebył ją; „Jeremi” rozkazał tu „Jackowi” i „Wierzbie” pozostać i ostrzelać Niemców. Za rzeczką oddział wydostał się po bardzo stromych zboczach na wzniesienie i otrzymał silny ogień od nieprzyjaciela z broni maszynowej. Poległ tu „Orlik”, ugodzony prawdopodobnie w głowę. Stąd oddział, schodząc w dół, skierował się w stronę widocznego w odległości 1,5 km lasku. W oddziale zabrakło wtedy „Wierzby”, „Storcha” i „Otwockiego”. W odległości około 1/2 km przed laskiem padł „Ali”.
Po dojściu do wsi Zamiechówka zarekwirowano wóz z końmi, na którym wieziono dalej rannych „Zeusa” i „Rafała”, zaś „Mietek” jechał konno przodem obserwując dolinę. We wsi tej ludzie z oddziału otrzymali mleko od gospodyń, które powychodziły z chałup. W następnej wsi Jelcza oddział natknął się na skrzyżowaniu na żandarmów z Żarnowca, powracających z Miechowa na dwóch furmankach. Na rozkaz „Jeremiego” - „Jacek” i „Korczak” ostrzelali Niemców, którzy jednak nie wykazali chęci do walki. Stąd oddział skręcił w lewo i zszedł głębokim jarem w dolinę. Omijając z prawej strony las, jadąc po łąkach - dotarł do niewielkiej wsi, położonej przy lesie i łąkach - Staszyn, odległy od miejsca potyczki w Udorzu o 10 km. Tu zatrzymano się. Ranni „Rafał”, „Zeus” i „Mietek” zostali ulokowani w chałupie, gdzie otrzymali pierwsze opatrunki. „Jeremi”, powierzając dowództwo „Korczakowi”, rozkazał rozstawić ubezpieczenie, które ustawiono w trzech punktach w pobliżu domu, gdzie przebywali ranni. Po opatrzeniu rannych „Jeremi” udał się w teren, aby nawiązać kontakty i zapewnić rannym i zdrowym schronienie i pomoc lekarską. Powrócił wieczorem, zarządził zwinięcie ubezpieczeń i wymarsz zdrowej części oddziału. Poprowadził oddział bocznymi dróżkami do wsi Przysieka, w pobliżu której oddział rozłożył się na nocleg, zaś „Jeremi” powrócił do Staszyna po rannych, których następnie przywiózł i umieścił w jednej z chałup w pobliżu lasu. Rannych następnie opatrzył lekarz, który przybył z Kozłowa.
Rano oddział został przeprowadzony przez żołnierzy placówki Przysieka do bezpieczniejszego miejsca w lesie, gdzie został nakarmiony i przebył do wieczora. Na noc przeprowadzony został do zagrody, gdzie byli ranni, i zakwaterowany w stodole.
„Bartek”, wioząc rannego „Dietricha”, prowadzony przez właścicielkę majątku, skręcił ze wsi w lewo w kierunku lasu. W pobliżu lasu podczas przejeżdżania potoku samochód zawisnął, zaczepiając dyferencjałem na kamieniu. Właścicielka majątku nie była w stanie sama zepchnąć samochodu i udała się do majątku po ludzi. W tym momencie rozpoczęła się strzelanina we wsi. „Bartek” zatrzymał chłopca jadącego na wozie, zaprzężonym w dwa konie, i kazał mu ukryć się w gąszczu. Z lasu wyjechała ciężarówka z Niemcami, zatrzymała się w odległości około 100 m od BMW. Niemcy wysiedli i poszukiwali śladów, lecz nie znaleźli ich, gdyż „Bartek” skręcił z drogi i jechał ugorami. Niemcy po 5-10 minutach pojechali drogą w kierunku lasu. W krótkim czasie nadeszła pomoc z majątku. Kobieta i mężczyzna z grabiami - Genowefa Kucypera i jej brat. We trójkę wypchnęli BMW z potoku i ruszyli drogą do leśniczówki. Przodem mężczyzna, dalej wóz konny, BMW z rannym i na końcu kobieta z grabiami. W gajówce byli już „Akszak” i „Rek”. Rannego wniesiono do domu, a „Bartek” wprowadził BMW w zagajnik i unieruchomił go. Wówczas nadszedł dr „Maks”.
„Dietricha” przeniesiono na wóz konny i przewieziono w gąszcze o kilka kilometrów, na miejsce dawnego obozu „Hardego”, gdyż pobyt w gajówce mógł być niebezpieczny. Przed kilkoma tygodniami rozstrzelano tu gajowego za kontaktowanie się z partyzantką. Dr „Maks” wraz z przybyłym dr Korzeniowskim usunęli pocisk z lewego biodra „Dietricha”. Po czterech dniach przybył patrol od „Hardego” w sile siedmiu ludzi, którzy przeprowadzili rannego na wozie i pozostałych do wsi Załęże, znajdującej się pod nadzorem „Hardego”.
Rannego „Dietricha” umieszczono na kwaterze. Tutaj przybył „Jeremi” i polecił przygotować się do marszu, aby w Udorzu pochować poległych „Orlika” i „Alego” i dalej dojść do Przysieki. Gdy oddział dowodzony przez „Jeremiego”, złożony z drą „Maksa”, „Akszaka”, „Reka”, „Bartka”, „Basi” i „Allodii” oraz grupy ze wsi zbliżał się do Uderza, natknął się na strzały Niemców znajdujących się we wsi. „Jeremi” zarządził wycofanie się, a po rozpoznaniu odwołał pogrzeb i przeprowadził oddział do Przysieki.
Tego dnia dr'„Maks”, „Allodia” i „Basia” pojechali przez Skarżysko-Koluszki do Warszawy.

„Wierzbie”, który razem z „Jackiem” pozostał zgodnie z rozkazem „Jeremiego” nad rzeką Uderką z zadaniem zatrzymania pościgu, Niemcy uszkodzili „błyskawicę” tak, że nie mógł zmienić magazynku. Czołgając się po wykonaniu zadania za „Jackiem”, nie nadążył jednak, zmylił drogę i robiąc wielkie półkole przedostał się na drugą stronę szosy i zanocował w kopie siana. Na drugi dzień doprowadzony został przez napotkanego leśniczego do Przysieki. „Otwocki”, odnaleziony przez miejscowych gospodarzy, przeprowadzony został do grupy przy rannym „Dietrichu”.
„Storch”, ranny w nogę nad rzeczką Uderką, skrył się w zagrodzie w Chlinie w piwnicy pod stodołą. Gospodarze przykryli go ziemniakami, jednak odnaleziony został przez niemieckie psy i doprowadzony do skrzyżowania szos. Ranny „Warski” schronił się w zagrodzie u Jana Necunia, gdzie odnaleziony przez Niemców, przeprowadzony został do Jana Nowaka i na jego wozie przewieziony do tego samego skrzyżowania.
Wszystkich rannych: „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego” - Niemcy od skrzyżowania szos Udórz-Pilica-Żarnowiec odwieźli samochodami do Pilicy na zamek.
Niemcy odnaleźli poległych „Alego” i „Orlika” i polecili ludności pochować ich w polu koło figury. W kilka dni później dowódca placówki Udórz, Ziółkowski, zorganizował przeniesienie ich zwłok na cmentarz w Chlinie. Zgrupowano tutaj dla osłony pogrzebu pluton Edwarda Pluty i pluton Ziółkowskiego. Przygotowano dwie trumny. Stojącego na czujce przy moście koło majątku Tadeusza Kucyperę zaszli Niemcy, idący marszem ubezpieczonym z Pilicy. Kucypera poległ. Ponieważ miał przy sobie dowody, Niemcy poszli do jego brata Władysława i zamordowali go.
Niemcy zaaresztowali z wioski Chlina sześciu gospodarzy: Piotra Kucyperę, Piotra Wydmańskiego, Jana Biesika, Wojciecha Słabonia, Andrzeja Kucyperę i Władysława Wydmańskiego, którym zarzucili pomoc i ułatwianie wycofania się i przechowanie rannego „Storcha”. Z tych sześciu gospodarzy z obozów powróciło tylko trzech ostatnich.

Rannych „Zetę”, „Storcha” i „Warskiego”, po przeprowadzeniu krótkich badań na miejscu w Pilicy, przewieziono do Krakowa do więzienia Montelupich. W czasie badania w gmachu gestapo krakowskiego przy ul. Pomorskiej poddano wymienionych wyrafinowanym torturom, celem wydobycia od nich zeznań o dalszych uczestnikach zamachu na Koppego. Po okrutnych znęcaniach nad nimi - słowa nie pisnęli o uczestnikach akcji bojowej i z wiadomościami o „Parasolu” - bohatersko zginęli.
Zostali bestialsko zamordowani, a zwłoki przekazano 26 lipca 44 roku do Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Grzegórzeckiej 16. W zakładzie tym znajdowała się między lekarzami niemieckimi Polka, docent UJ dr Janina Kowalczykowa, która zainteresowała się przywiezionymi zwłokami i odnotowała ich dane: „Zeta” posiadała nr 699, „Storch” 700, a „Warski” 701. Po dokonaniu oględzin zwłoki zamordowanych przekazano do Zakładu Pogrzebowego Fiuta przy ul. Grzegórzeckiej, a następnie pochowano na cmentarzu Rakowickim.
Dzięki polskiej lekarce zdołano po wyzwoleniu odszukać zwłoki. Przewieziono je 4 stycznia 1946 r. do Warszawy na wspólny cmentarz żołnierzy „Parasola”.
* * *

APPENDIX.

JANINA FIELDORF - OPOWIEŚĆ O MOIM MĘŻU, EMILU FIELDORFIE

oprac. Andrzej M. Kobos
(zapis z taśmy magnetofonowej,nagranej w roku 1977)

Wilno - Fieldorf z żoną JaninąRodzinę mojego męża poznałam, kiedy Emil zawiózł mnie po ślubie w 1919 r. do Krakowa. Matka, Agnieszka ze Szwandów, ojciec Andrzej, maszynista kolejowy. Brat Józef, urzędnik w dyrekcji PKP w Krakowie. Drugi brat, Jan, podoficer służby lotniczej, mechanik. Najstarsza z rodzeństwa, Emma, nauczycielka i w tym okresie już żona kierownika szkoły w Alwernii. [...]
Matka Emila, widząc we mnie chętną słuchaczkę, bardzo chętnie opowiadała mi o niezliczonych psotach Emila. [...]
Nie pamiętam do jakiego gimnazjum [rodzice] oddali Emila 1. Wiem tylko, że miewał ciągłe utarczki z nauczycielami i wychowawcą. Jak opowiadał Emil, w szkole panował beznadziejny rygor, jakaś zatęchła atmosfera. Skończyło się na tym, że Emila przenieśli do seminarium nauczycielskiego.
W tym okresie zaprzyjaźnił się z rodziną Bujwidów. On 2 był znanym lekarzem weterynarii, miał pięć córek. Atmosfera w domu wywarła decydujący wpływ na Emila. Tam zetknął się z ludźmi, którzy kształtowali jego poglądy polityczne, tam też dowiedział się o Związku Strzeleckim. W latach 1912-13 3 wstąpił w szeregi tego oddziału. Nareszcie znalazł ujście dla swojej niespożytej energii, wreszcie znalazł się w gronie ludzi, którzy tak jak on wierzyli, że niepodległości nikt Polakom nie podaruje, ale muszą ją wywalczyć orężnie. Jakże gorliwie biegał na zbiórki i wysłuchiwał wykładów, uczył posługiwać się bronią. Organizował, wspólnie z Bujwidami, obchody i uroczystości patriotyczne. Wciągnął do Strzelca również swego brata Janka. Najstarszy Józef nie dał się namówić.
Fieldorf, żołnierz I Brygady Legionów (1915)Przypuszczam, że Emil nie zdawał sobie sprawy z tego, jak napięta była sytuacja w tym okresie, jak nieunikniony był konflikt pomiędzy mocarstwami, jak bliskie urzeczywistnienia były jego marzenia o walce, o bitwach. Wierzył tylko w Komendanta Piłsudskiego, ani chwili nie wątpił, że on już będzie wiedział, kiedy i w jaki sposób poprowadzić ich ku wolnej ojczyźnie. W lipcu 1914 r., po odrzuceniu ultimatum przez Serbię, Oddziały Strzeleckie otrzymały rozkaz być w pogotowiu, Emil, bez wahania, zgłosił się jako ochotnik, a potem dopiero oświadczył rodzinie, że prawdopodobnie w pierwszych dniach sierpnia wyruszy ze swym oddziałem w kierunku... - w jakim - nie wiedział, ale wszystko jedno. Dowiedział się, że pójdą na Moskala.
Rodzice nie sprzeciwiali się, choć matka płakała i gorączkowo szykowała mu to, co miał zabrać ze sobą. Ojciec oświadczył krótko: "No cóż, idź - sam bym poszedł, żeby nie rodzina". 6 sierpnia o świcie rodzice odprowadzili Emila na miejsce zbiórki. [...]
Emil był tak szczupły i mizerny, że nikt z kolegów nie przypuszczał, że wytrzyma długo. Że na pewno po pierwszym forsownym marszu odpadnie i wróci do Krakowa. Wytrzymał i ten marsz i wiele innych. Całe szczęście, że po tylu rewizjach, jakie przeszłam w Wilnie, ocalał stan służby z okresu walk legionowych. Wykaz bitew tam wyszczególnionych mówi sam za siebie 4. Zachowało się zdjęcie Emila z 1915 r. 5 Wyglądał dalszym ciągu tak młodzieńczo, że dla dodania sobie powagi zapuścił wąsy. Do domu pisywał rzadko, króciutkie kartki. I wtenczas dał się poznać jako najweselszy kompan. jego dowcipy i kawały sypały się jak z rękawa. Nigdy nie tracił humoru.
Wybijają się na czoło jego cechy. Nazwijmy to może patriotyzmem, chociaż to słowo w obecnej rzeczywistości nabrało innego, obrzydliwego wydźwięku. To raczej miłość. Miłość ta przewyższała wszystkie inne uczucia. Polska. W imię tej miłości, nie oglądając się ruszył z domu 6 sierpnia, szczęśliwy, że będzie służył tej, którą tak kochał, która potrzebowała takich jak on zapaleńców. Drugie miejsce w jego sercu zajął Komendant. On, Wódz, prowadził ich drogą, która na pewno była słuszna, choć nieraz jeszcze ciężka. jakże boleśnie, dosłownie krwawiły mu stopy. To nic, wszystko można znieść, bo wizja Niepodległej Ojczyzny, którą im ukazywał Komendant, była tak oszałamiająco piękna, i tak mimo wszystko realna, że warto było walczyć, cierpieć i głodować.
W 1917 roku uzyskał stopień sierżanta 6. Ale wtedy, po odrzuceniu przez Piłsudskiego żądania władz austriackich i niemieckich, aby oddziały legionowe złożyły przysięgę na wierność tym władzom, Komendanta uwięzili w Magdeburgu, a Emil znalazł się na froncie włoskim 7. , w okolicach Triestu. Przeżył tam ciężkie chwile. Głód cierpiał dotkliwy, a szczury, jak opowiadał, których było mnóstwo, nie pozwalały ani jednej nocy spędzić spokojnie. Na koniec 8 udało mu się jako choremu dostać do Krakowa, gdzie ułatwiono mu pobyt w szpitalu tak długo, aż minęło niebezpieczeństwo odesłania go z powrotem na front włoski.
Nadchodzi rok 1918. Oto wizja niepodległości przybiera kształt realny. Wojska niemieckie cofają się, cesarstwo austriacko-węgierskie rozpada się. 11-go listopada wraca Komendant z Magdeburga. P.O.W. organizuje rozbrajanie austriackich garnizonów. Emil bierze oczywiście udział w tym wszystkim 9. Rozbrajają garnizon w Krakowie 10. Tworzą się znowu oddziały wojskowe i legioniści, jako wyszkolone już kadry, mają stać się trzonem przyszłego wojska. Emil zostaje przerzucony do Jabłonnej, gdzie powstawały zawiązki 1 i 5 p.p.Leg. Odczuwa się brak oficerów. Ci, którzy odznaczyli się w walkach legionowych i mieli odpowiednie kwalifikacje, zostają skierowani do szkoły oficerskiej. Dostał się tam i Emil i skończył ją z wynikiem dobrym 11. W kwietniu 1919 r. zostaje mianowany podporucznikiem 12 i dowódcą kompanii karabinów maszynowych. [...]
Fieldorf, dowódca kompanii karabinów maszynowychW końcu maja Janina Kobylińska poznaje podporucznika Emila Fieldorfa. To był decydujący moment w życiu tych dwojga ludzi. We wrześniu 1 p.p.Leg. stacza kilka walk pod Dyneburgiem. Po zajęciu miasta Emil uzyskuje urlop, wraca do Wilna i 18 października 1919 roku kapelan pułkowy, ksiądz Franciszek Tyczkowski, udziela w kościele podominikańskim ślubu Janinie Kobylińskiej z podporucznikiem Augustem Emilem Fieldorfem. Ślub cichy, przy dwóch świadkach jedynie 13. Wojna trwa. W parę dni po ślubie Emil wyjeżdża na front łotewski. Dni znowu pełne trwogi, niepokoju, oczekiwania na list, na wiadomości. Po zakończeniu kampanii łotewskiej 1 Dywizja obsadza linię demarkacyjną polsko-litewską.

* * *

Związek Sowiecki nie rezygnuje z planów zaborczych, gromadzi wojska i wojna rozgorzała na nowo. Rok 1920. Rok klęsk, śmiertelnych zmagań, zaciekłej woli narodu utrzymania za wszelką cenę, [kosztem] największych ofiar, okupionej tak drogo niepodległości. Pamiętamy dobrze, jak beznadziejna wydawała się sytuacja Polski. Wilno zostaje z powrotem zajęte przez bolszewlkow. Wyjeżdżam jednym z ostatnich transportów wraz z matką i rodzeństwem z Wilna. Rodzina udaje się do Poznania, ja do Krakowa, do rodziny męża, ponieważ spodziewam się dziecka 14.
W sierpniu 1920 r. sytuacja odwraca się. Zwycięska bitwa pod Warszawą, odwrót najeźdźców. W pogoni za wrogiem 1 Dywizja stacza historyczną bitwę o Białystok. Dowództwo Dywizji podkreśla nadzwyczajne męstwo 1 Pułku Piechoty Legionów. W rozkazie tym zostaje wymieniony podporucznik Emil Fieldorf. Los Emila już na długie lata zostaje związany z 1 Pułkiem Piechoty Legionów. Był żołnierzem z krwi i kości. Kiedyś go pytałam, gdy już wiedziałam że był zawsze w pierwszych szeregach walczących, że cudem nieraz uniknął śmierci - czy nigdy się nie bał? Przed walką, po walce, wczasie walki? Powiedział: "Nie. Nie znam zupełnie uczucia lęku, nigdy go nie odczuwałem" 15.
Kiedy rozkazem Komendanta, już wtedy Naczelnika Państwa, 1 Dywizja Piechoty Legionów została przeniesiona do Wilna 16, radość moja i Emila była ogromna. Był już kapitanem. 25 lipca 1922 r. urodziła się córka Krystyna.
Zaczęła się dla niego i dla całego wojska praca w warunkach pokojowych. Szkolenia, odprawy, poligony. Wzdychał wtedy Emil i twierdził, że mu taka praca nie odpowiada. Owszem, dawała mu zadowolenie praca nad wychowaniem żołnierzy, miał zdolności pedagogiczne, umiał znaleźć drogę do serc żołnierskich. Był kochany przez podoficerów i żołnierzy, bo nie potrafił nigdy przejmować się zbytnio guzikami, czy źle zapiętym płaszczem, albo niedokładnie oczyszczonym butem. Uważał, że ważniejsza jest postawa żołnierza, jego uświadomienie. Kontrolował wyżywienie i wymagał należytego utrzymania broni. Nudziły go i denerwowały drobiazgowe przepisy garnizonowe i miewał czasem konflikty z oficerami dyżurnymi o to, że szedł w parku bez czapki albo komuś tam nie zasalutował. Wracał wtedy zły i mówił, że dla niego wojsko jest dobre w czasie wojny, ale bardzo uciążliwe wczasie pokoju.
Miał wielkie zdolności politechniczne. Kupował i zdobywał dzieła z tej dziedziny i w domu miał cały warsztat ślusarski, ciągle coś naprawiał, ulepszał, instalował. Drugą jego pasją była muzyka. Opiekował się orkiestrą pułkową, z kapelmistrzem był w wielkiej przyjaźni i wspólnie planowali adaptacje na orkiestrę ulubionych utworów Emila. Do nich należała II Rapsodia Liszta, Niedokończona Symfonia Schuberta, Ave Maryja, i inne. Bardzo bolał nad tym, że nie dane mu było uczyć się gry na fortepianie. Do rybołówstwa, do sportu wędkarskiego, odziedziczył zamiłowanie po ojcu. A Wileńszczyzna była jak najbardziej odpowiednim terenem dla tego sportu. Kraina jezior i rzek. I wreszcie filatelistyka. Zbierał i kompletował znaczki od dziecka. Nauczył mnie jak należy kąpać znaczki, segregować, kompletować serie. [...]
Był niezwykle czułym ojcem. Kochał dzieci. I gdziekolwiek go los zaniósł, zawsze potrafił otoczyć opieką dzieci, które odczuwały w nim dobroć i miłość i garnęły się same do niego. 20 marca 1925 roku rodzi się druga córka, Maria. Emil urodził się również 20 marca i był od swojej młodszej córki o 30 lat starszy. Kiedy powiedziałem o tym mojej małej Marysi, ucieszyła się: "Ojej - zawołała - to my z tatusiem jesteśmy bliźnięta".
Rok 1926 upamiętnił się nam wszystkim, w całej Polsce, wypadkami majowymi. Piłsudski szkalowany, niedoceniany przez ludzi, którzy rwali się do władzy, usunął się, zamieszkał w Sulejówku i czekał. Kiedy doszedł do przekonania, że Polska stacza się coraz bardziej, że sytuacja polityczna i gospodarcza staje się katastrofalna, wkroczył wtedy z wiernymi sobie ludźmi do Warszawy. Nie udało się przekonać ówczesnego rządu, żeby ustąpił dobrowolnie. 1 Dywizja wyruszyła z Wilna, aby wesprzeć swojego Komendanta. Emil również poszedł, jako dowódca batalionu. Znowu dni niepokoju i trwogi. W Warszawie walczył, a w nas serce zamierało. [... ] Opowiadał mi potem dowódca pułku, generał [płk Jan] Kruszewski, że Emil był na najgorszym, najniebezpieczniejszym odcinku i został ranny. A kiedy generał zapytał go: "Panie Emilu, był pan w najgorszym ogniu, czy nie myślał pan Wtedy o żonie, o dzieciach?" Emil odpowiedział mu od razu: "Nie, nie myślałem". Tak, takim on był, i takim pozostał do końca.
Nigdy nie opowiadał mi o swoich wyczynach. Na przykład od innych, nawet od endeków, dowiedziałam się, że dzięki opanowaniu i zimnej krwi Emila ocalała wtedy Podchorążówka. Otóż ci młodzi chłopcy, posłuszni rozkazowi swego komendanta, postanowili się bronić, choć byli otoczeni. Emil, który prowadził natarcie, otrzymał rozkaz strzelania i zdobycia gmachu. Wstrzymał się jednak i zaczął pertraktować, użył takich argumentów, że podchorążowie złożyli broń. Nawet nie wiedział, że pośród tych chłopców znajdował się mój przyszły szwagier, Tadeusz Zachara 17. Emil był wtedy ranny, a odłamki pocisku nigdy nie zostały usunięte. Wojna domowa szybko się skończyła i Emil wrócił do Wilna. Wkrótce zostaje majorem 18. [...]
Powrót z manewrów, lata 30-teJuż jako major był odkomenderowany 19 do organizowania przysposobienia wojskowego w okręgu wileńskim. Jeździł często w teren - i to mu nawet odpowiadało. Następnie był stosunkowo krótko 20 kwatermistrzem pułkowym 1 p.p.Leg. Dowódcą był wtedy pułkownik Zygmunt Wenda. W 1931 r. wyjeżdża do Francji, aby otoczyć opieką już zorganizowane i organizować komórki Związku Strzeleckiego na terenach skupiarących polskie wychodźstwo. O tym, jak szła tam praca, mówi wydana przez Emila w języku francuskim książeczka pt. Union Polonaise de Tireurs en France.
Po rocznym pobycie we Francji, w 1932 r. wraca do kraju na poprzednie stanowisko zastępcy dowódcy pułku. W 1932 r. zostaje awansowany na podpułkownika. Po dwóch latach proponują mu stanowisko dowódcy brygady Korpusu Ochrony Pogranicza w Czortkowie. Emil broni się przed tym przeniesieniem, choć jest to dla niego awans. Nie chce opuszczać Wilna. W końcu 21 decyduje się na niższe stanowisko: obejmuje stanowisko dowódcy batalionu KOPu w Trokach. Przez dwa lata swego pobytu w Trokach przy współpracy z proboszczem, ks. Hlebowiczem, rozstrzelanym przez Niemców w 1942 r., i burmistrzem miasta, doktorem Zajączkowskim, potrafił doprowadzić do harmonijnej współpracy pomiędzy wojskiem, kościołem i władzami miejskimi. W okresie tym została wybudowana szkoła im. Marszałka Piłsudskiego, rozbudowano przystań żeglarską, uruchomiono świetlice, sprowadzono z Wilna prelegentów. Emilowi dogadzał pobyt w Trokach z uwagi na jeziora i warunki dla wędkarstwa. W 1937 r. 22 ponownie wraca do Wilna, znowu odrzuca korzystniejsze stanowisko za cenę pozostania w Wilnie.
On, urodzony krakowianin, był tak serdecznie związany z Wilnem, że kiedy go pytano we Francji z jakiej dzielnicy pochodził, odpowiadał zawsze - z Wilna. W Lille mieszkała wówczas z mężem pani Dorożyńska, siostra Marii Malickiej. Obie znały Emila od dziecka, rodzice mieszkali w sąsiedztwie. Kiedy pani Dorożyńska dowiedziała się, że przyjechał do Paryża Emil Fieldorf, ucieszyła się, że zawitał jej towarzysz zabaw dziecięcych. Była oburzona, kiedy ją poinformowano, że to "ktoś inny, bo ten Fieldorf twierdzi, że jest z Wilna". Wyraziła mu to swoje oburzenie przy spotkaniu. Emil śmiał się i tłumaczył, że od czasu gdy w 1914 r. wyszedł z Krakowa ze swoją Pierwszą Kadrową, nic go już z tym miastem poza rodzicami i rodziną nie łączy. Do Wilna przywiązał się całym sercem, marzy o powrocie.
1938 - Społeczeństwo Brzeżan wręcza Fieldorfowi kwiatyNastępny etap kariery wojskowej Emila, to nominacja 23 na dowódcę 51 Pułku Piechoty 24 w Brzeżanach. Kiedy przyszła wiadomość o tej nominacji i wyszukałam na mapie to miasto, serce we mnie zamarło; tak daleko, tak daleko, na samym krańcu Polski. Uchwaliliśmy, że nie będziemy likwidować mieszkania, że zostanę tu [w Wilnie] z córkami, a on pojedzie sam. Pojechał, pocieszając mnie, że nie na długo - najwyżej na dwa lata. Brzeżany, miasto położone 100 km od Lwowa, przewaga ludności ukraińskiej. Emil jednak umiał sobie z nimi poradzić. Potrafił uniknąć zadrażnień.
Objął pułk w 1938 roku, w przededniu wojny. Napięta sytuacja polityczna, złowieszcza postać Hitlera, głuchy niepokój nurtujący społeczeństwo polskie potęgowały mój niepokój, sprawiły, że coraz boleśniej odczuwałam rozłąkę. Mimo wszystko postanowiłam spędzić lato [1939 roku] z dziećmi w Brzeżanach. Ostrzegali nas wszyscy przed tym wyjazdem, że wojna tuż, tuż, ale Emil przyjechał po nas do Wilna i zabrał nas do Brzeżan. Przez te dwa miesiące pobytu przyjrzałam się jeszcze raz, jak bardzo szanowany i podziwiany był mój mąż. [...]
Emil chyba nie bardzo sobie zdawał sprawę z groźnej sytuacji, tak że 6 sierpnia pojechał do Wilna na bardzo uroczysty Zjazd Legionistów, a mnie z dziećmi zostawił w Brzeżanach. Wrócił po paru dniach i zaraz wyruszył z pułkiem na poligon. Nie na długo. Bo oto przyszedł rozkaz przedmobilizacyjny. Pułk stał w pogotowiu, a Emil nie mógł doczekać się rozkazu wyjazdu.
* * *
1 września. Robi się strasznie. Emil dopiero 3 września otrzymuje rozkaz wymarszu. Odprowadzam go na dworzec. Emil zdenerwowany, boi się o nas. Zostawia przecież nas same, tak daleko od swoich, w mieście, gdzie lada chwila mogą wpaść Ukraińcy, a policja też opuszcza miasto. Emil błaga, abym starała się niezwłocznie wyjechać do Krakowa, do jego rodziny. Uspokajam go, że dam sobie radę, żeby się nie martwił, uśmiecham się. Ale jak pociąg ruszył nie mogliśmy rozłączyć rąk. I tak biegłam razem z wagonem, aż się peron skończył.
O tym, co przeżyłam w Brzeżanach, jak się dostałam w połowie października do Wilna, razem z córkami, to już inna opowieść. [...]
Emil po rozbiciu pułku 25 przedostał się wraz z trzema oficerami do Krakowa, a stamtąd przekradł się na Węgry 26. Z Węgier otrzymałam w końcu listopada pierwszą wiadomość. Nie popasał tam długo. Powołano go do Francji, do Paryża 27. Odnalazł tam znajomych z okresu swojego pobytu w 1931 r. I stamtąd również przyszła wiadomość. Po upadku Francji Emil ląduje w Anglii. Emigracja, jak to emigracja. Ludzie wytrąceni z równowagi, zrozpaczeni, wyszukują winnych. Zaciekli, w sposób okrutny załatwiają osobiste porachunki. Mszczą się za rzekome krzywdy ze strony obozu sanacyjnego. I to wszystko przejmuje obrzydzeniem.

* * *

Emil prosi o wysłanie go jako emisariusza do kraju. I oto drogą powietrzną, morską i lądem, przez 28 Grecję, Jugosławię, Słowację, dociera do Warszawy w dniu 6 września 1940 roku. Zostaje członkiem Komendy Głównej Armii Krajowej 29. gdzie pod komendą "Grota", generała [Stefana] Roweckiego, pracował na szczególnie trudnych stanowiskach. W 1942 roku zostaje mianowany generałem brygady 30 i obejmuje 31 stanowisko szefa Kedywu Komendy Głównej Dywersji 32. Kedyw był aparatem stworzonym w celu:
  1. Po pierwsze: prowadzenia sabotażu, dywersji i organizowania zawiązków oddziałów partyzanckich.
  2. Po drugie: stosowania aktów terroru i odwetu wobec Niemców oraz likwidowania własnych zdrajców, skazanych wyrokami sądów podziemnych.
  3. Po trzecie: prowadzenia najszerzej pojętej samoobrony społeczeństwa.
Kedywowi podporządkowano wszystkie oddziały prowadzące dotąd tę walkę. m.in. pozostałość dowództwa "Wachlarza" 33, który został rozwiązany.
Zanim objął szefostwo Kedywu, w zimie 1941 r. przyjechał do Wilna. Mieszkałyśmy wtedy w Kolonii Kolejowej, koło Wilna. Wpadł niespodzianie, a ja i córki oszalałyśmy z radości. Jest, żyje, a z drugiej strony truchlałyśmy, że Wilno jest jak najbardziej niebezpieczne dla niego. Za wiele osób go znało. Mógł być w każdej chwili rozpoznany, wydany. Jakoś mu się udało i szczęśliwie wrócił do Warszawy. Był pogodny i dobrej myśli. Po raz drugi odwiedził Wilno w 1943 r., kiedy byłam aresztowana i wsadzona z początku na Gestapo na Ofiarnej, a potem w więzieniu na Łukiszkach. I znowu szczęśliwie uniknął niebezpieczeństwa, przedostał się z powrotem do Warszawy.
Prowadził dalej pracę dywersyjną jako szef Kedywu 34, a więc zamachy, np. na Kutscherę, na Krügera, bomby, wysadzanie mostów, torów. jak mi sam opowiadał, jego praca była możliwa z takimi jak jego podkomendnymi, harcerzami z "Parasola" i "Zośki" 35. "Dobrych żołnierzy [miałem] - i tylu ich zginęło". Głos mu drżał ze wzruszenia, kiedy mówił o nich.
Niestety w 1943 r. 36 [generał Tadeusz] "Bór"-Komorowski powiadamia [generała Kazimierza] Sosnkowskiego, że przygotowuje na wypadek okupacji rosyjskiej sieć szkieletową nowej, tajnej organizacji "Niepodległość", kryptonim "Nie". Na czele staje generał 37 Fieldorf, w tym celu wycofany z dowództwa Kedywu 38 i z Kierownictwa Walki Podziemnej 39. To był potworny w swych skutkach błąd. Ani Komorowski, ani Sosnkowski nie mieli pojęcia o metodach [sowieckich] i rozbudowanej już w Polsce [sowieckiej] sieci szpiegowskiej 40.
1 sierpnia 1944 roku na rozkaz Komorowskiego wybucha Powstanie 41. Dowództwo liczy na to, że wojska sowieckie, które zatrzymały się na Pradze, wkrótce wkroczą do Warszawy. Jakże mało znali Rosjan! Piłsudski na pewno nie liczyłby na to. On ich dobrze znał. A ja pamiętam dobrze, jak oficer śledczy, który mnie badał - zostałam aresztowana 3 maja w [19]45-tym roku - i w nocy, kiedy się zirytował, iż nie może mi dać rady, bo znałam dobrze język rosyjski, zawołał: "A co wy Polacy myśleliście, że będziecie mogli sami opanować Warszawę, a potem z wojskami rosyjskimi walczyć? A wiecie, co powiedział Stalin dowódcom naszym, którzy stali pod Warszawą? - Nie ruszajcie się z miejsca, czekajcie, niech Niemcy wybiją jak najwięcej Polaków, my będziemy mieli mniej do roboty". Tak powiedział, a ja musiałam [tego] słuchać spokojnie.
* * *
Powstanie upada. Dowództwo AK, z Komorowskim na czele, jest internowane, żołnierze wywiezieni do obozów. Emil przystępuje do organizowania sieci "Nie" 42. Szczęście go jednak opuściło. 7 marca 1945 roku został zatrzymany 43 w konspiracyjnym mieszkaniu w Milanówku, ale nie rozpoznany, bo miał papiery na nazwisko Walenty Gdanicki 44, pracownik kolejowy. Miał też przy sobie dolary 45 i oskarżono go o handel walutą. Razem z innymi zatrzymanymi przewieziony został do Rembertowa 46, a stamtąd transportem kolejowym, w wagonach bydlęcych, o głodzie i w straszliwych warunkach, wywieziony do Swierdłowska, do kopalni węgla. Przebył kolejno trzy łagry na Uralu 47.
Razem z nim 48 został aresztowany Jan Hoppe, działacz niepodległościowy, nieprzeciętny umysł i, tak jak mój mąż, nieugięty w swej postawie. Opisał on po powrocie do Polski 49 swoje i Emila przeżycia [w artykule] pt. "Ostatni etap Pana Walentego" [12]. Wstrząsające. Był ciężko chory na serce i ostatnim wysiłkiem woli opisał przeżycia Emila na Uralu.

* * *

Fieldorf, Łódź 1949Po dwu i pół letnim pobycie, Emil 50, ciężko chory na dystrofię, wraca do Warszawy. 26 października 1947 roku wysiada opuchnięty, z gorączką na dworcu w Warszawie. Nie wie do kogo się udać, gdzie jest jego rodzina. I oto na szczęście spotyka swojego byłego podoficera z Trok. Prawie omdlałego ten zacny człowiek zabiera do siebie 51, najtroskliwiej się nim opiekuje i leczy. Emil bowiem miał zapalenie płuc. Dzięki tej troskliwej pielęgnacji przychodzi do zdrowia i udaje się do Krakowa.
Matka męża umarła w 1941 r., ale żyje ojciec i brat z żoną 52. Po krótkim pobycie w Krakowie, Emil przyjeżdża do Łodzi 53. Był straszliwie zmieniony, ale był, wrócił. Znaleźli się lekarze, którzy całkiem bezinteresownie podjęli się leczenia i po paru miesiącach wyglądał już całkiem normalnie.
A wtedy zaczęłam się niepokoić. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi w kraju, gdzie szaleje bezpieka, a byli AK-owcy są tropieni, aresztowani, przeważnie likwidowani. Błagałam, żeby się starał przedostać za granicę. Nie chciał, choć jak sam twierdził, przejście granicy było dla niego drobnostką. "Moje miejsce w kraju - twierdził - tutaj są moi harcerze, moi ludzie, nikt nie powie, że uciekałem przed niebezpieczeństwem". Wyjeżdżał ciągle do Warszawy 54, Krakowa, a ja truchlałam na każdy odgłos kroków na schodach w nocy, na każdy dzwonek późnym wieczorem 55.

* * *

Fieldorf, zdjęcie więzienne w 1950W końcu jednak, 10 listopada 1950 roku, zostaje aresztowany w Łodzi na ulicy. Na próżno czekałam na niego tego dnia, a w nocy zjawili się ubowcy, przeprowadzili rewizję, siedzieli przez cały tydzień. Nic podejrzanego nie znaleźli, a skoro tylko opuścili nasz dom, niezwłocznie pojechałam do Warszawy.
W więzieniu na Mokotowie powiedzieli mi, że takiego nie ma. W prokuraturze wojskowej nie chcieli mi powiedzieć, i dopiero w grudniu 56 oświadczyli, że mogę się starać o widzenie w sądzie wojewódzkim. Otrzymałam to widzenie. Z bijącym sercem stałam przy kratce, jak to w więzieniu. Ukazał się Emil ze strażnikiem. Bał się widocznie, że się załamię, że zacznę płakać i od razu sztucznie ożywionym tonem zaczął pytać o dzieci, o rodzinę, o ojca. Dziwił się, że go znalazłam. Trzymałam się, nie płakałam. Dopiero jak wyszłam za bramę, zalałam się łzami. Z początku nie pozwolili zaangażować adwokata. Wyznaczyli z urzędu takiego Żyda, nie pamiętam jego nazwiska 57. Byłam u niego. Rozmawiał grzecznie, ale na końcu powiedział tak: "Pani mąż, to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że on nie jest po naszej stronie, my potrzebujemy takich ludzi".
Zaczęłam wpłacać na Emila konto co miesiąc z początku 500, potem po 200 złotych. Na widzenie przyjeżdżałam co miesiąc, ale nie zawsze dostawałam przepustkę. Był czas, kiedy przez kilka miesięcy na próżno prosiłam o przepustkę. Kiedy wreszcie znalazłam się w rozmównicy, Emil zapytał z żalem: "Dlaczego tak długo nie byłaś? Tak czekałem". "Emil - powiedziałam - ja jestem tu co miesiąc, jestem tu zawsze, ale to nie z mojej winy, zrozum". Zrozumiał 58.
Strażnicy byli różni. Raz tylko był jakiś młody, zezwierzęcony i przerwał nam rozmowę, bo Emil powiedział, żebym nie wpłacała tyle pieniędzy, bo mu nie dają nic kupić. Listy nasze też nie zawsze dochodziły. Od niego mam tylko parę 59. Cenzura była ostra.
Adwokat [Mieczysław] Maślanko podejmuje się obrony, ale tak dziwnie się zachowuje, że niepokój mój wzmaga się. Ale myślę sobie: "Skoro Żydzi zasiadają w sądzie, należy wziąć na obrońcę również Żyda". Nic to nie pomogło. Wyrok ten był już dawno wydany. Na rozprawę zaoczną dopuszczono mnie. Dnia 20 października [19]52 roku sąd w składzie: [Emil] Merz, [Gustaw] Auscaler, [Igor] Andrejew i prokurator [Paulina] Kern, kobieta, Żydówka, skazuje Emila na śmierć 60.
Za swoją działalność w AK, za wierną służbę Ojczyźnie, on - człowiek o najwyższych wartościach ideowych - zostaje skazany na śmierć. Szukam ratunku. Kołaczę do ludzi, którzy, moim zdaniem, mogliby mi wskazać drogę do tych najwyższych czynników. Piszę do siostry tego kata, Dzierżyńskiego, ażeby zechciała mi pomóc. Ta pani, Kojałłowiczowa, staruszka, przysłała mi niezwłocznie bardzo pozytywną opinię o Emilu i prośbę, aby sąd przychylił się do jej prośby i zechciał złagodzić swój wyrok. Wszystko na próżno 61.
Dnia drugiego lutego w [19]53-cim roku ostatni raz widziałam Emila. Był smutny, serce mi pękało z bólu i rozpaczy. Wiedział o wyroku. Przyprowadził go jakiś starszy, bardziej ludzki, strażnik. Wprowadził Emila przed kraty, spojrzał na mnie wymownie i odszedł. Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil powiedział: "Czy wiesz dlaczego mnie skazali? - Bo odmówiłem współpracy z nimi. Pamiętaj, żebyś nie prosiła ich o łaskę! Zabraniam tego" 62. Powiedziałam - "Domyślam się, ale ja nie tracę nadziei, walczę o ciebie jeszcze". Rozpytywał potem o wszystkich, zwłaszcza interesował się Zosią. Opowiadałam mu, jak sobie radzimy. Potem przyszedł strażnik, oświadczył, że widzenie skończone, Emil wyszedł. Głowę miał pochyloną, ręce w kieszeniach i ani się obejrzał na mnie.
Fieldorf, dokument z wykonania kary śmierciAle nie chciałam wierzyć, że go zamordują. Wnosimy podanie do Rady Państwa o ułaskawienie 63. Ja, córki, ojciec i brat. Po tygodniu przyjechałam znowu, ale sekretarka tego sądu powiedziała, że nie ma odpowiedzi na nasze podanie, żebym się codziennie dowiadywała. Wracając [zwróciłam się] do niektórych członków naszej rodziny, którzy mieszkali w Warszawie, ale oni odmówili, bali się, nie będą chodzili. Uprosiłam wtedy jedną panią, znajomą, i ta powiedziała, że się nie boi i będzie dowiadywała się. Kiedy przyszła karta od niej, żeby ktoś z rodziny przyjechał, pojechała Marysia. Poszła do sądu i tam oznajmiono jej, że nasze podanie zostało odrzucone. Jakże wiele człowiek może znieść.

Podpisany przez: prokuratora Witolda Gatnera, naczelnika więzienia Warszawa I (mokotowskiego) Alojzego Grabickiego i lekarza więziennego Maksymiliana Kasztelańskiego. Reprodukcja z książki [26].
Kilkakrotnie jeszcze jeździłyśmy do Warszawy, próbowałam odnieść pieniądze do więzienia. Nie przyjęli. W sądzie nie chcieli za nic powiedzieć, żadnego pisma, żadnego zaświadczenia, zawiadomienia. W tej niepewności żyliśmy przez szereg miesięcy, aż przyszedł list z Londynu od stryjecznego brata Emila, Stanisława Fieldorfa. Pisał, że jego zdaniem nie ma sensu łudzić się, że powinnam znać całą prawdę, że Emila już zamordowali w więzieniu dnia 24 lutego 1953 roku 64. Przeżyłam i to. Skąd brałam siły - nie wiem.

* * *

W 1957 roku, po zmianie na stanowiskach rządowych, po tzw. październikowych wypadkach i dojściu do władzy Gomułki i odwilży, wniosłyśmy podanie o rehabilitację. Wniosłam ja, córki, ojciec, brat. Dopiero 4 lipca 1958 roku sąd ogłosił pełną rehabilitację, wobec odwołania zeznań przez świadków, Grzmielewskiego 65 między innymi, doprowadzonych z więzienia, którzy, jak sami podali, zostali torturami zmuszeni do obciążenia Emila i stali się pośrednimi sprawcami jego skazania i śmierci.
Ta niesłychana zbrodnia, to potworne morderstwo uszło jednak kary. Oprawcy nie zostali napiętnowani i skazani. Wniosłam podanie 66 o wskazanie miejsca pochowania Emila. Na próżno. Prokuratura odpisała, że nie wie, że nieznane jest miejsce pochowania Emila. Wobec odmowy prokuratury z więzienia na Mokotowie wskazania mi miejsca pochowania Emila, uchwaliłyśmy z córkami, że ułożymy płytę symboliczną. Wniosłam podanie o zezwolenie i dopiero po dwóch latach uzyskałam od wojska zezwolenie, bo był to wtedy cmentarz wojskowy, a zarząd wyznaczył mi miejsce. Nie chcieli się zgodzić na żaden inny napis 67, jak tylko: "Emil Fieldorf-"Nil"; daty urodzenia i śmierci oraz Krzyża Virtuti Militari nie dopuszczono.

* * *

Teraz tak: [Janina Fieldorfowa najwyraźniej czyta ze swoich zapisów pamiętnikarskich]
28.III.1957 rok. Wczoraj zjawił się Lichtszajn Chaim, który mnie, a właściwie nas, od roku poszukiwał, żeby opowiedzieć o swoim zetknięciu się z Emilem na Mokotowie. Nie wyglądał wcale na rabina, nic w sobie nie miał z osoby duchownej. Taki zwykły człowiek, rudawy, bardzo szczupły, o inteligentnych oczach. Postaram się spisać to wszystko, co mówił o Emilu, żeby nie zapomnieć.
Spotkali się na ogólnej celi, po przeniesieniu tam Emila, który przez 23 miesiące przesiedział w okropnie małej celi, ciemnej, bez stołka ani stołu, gdzie musiał siedzieć na podłodze. To była specjalna cela numer 11. Głodzili go tam i zadręczali śledztwami. Nie bili jednak. Nie torturowali, bo jak powiada rabin "i tak wiedzieli, że to nic nie pomoże, a poza tym - o Boże - wiadomo było im także ze śledztwa, że będzie skazany. Panie muszą być dumne z takiego męża i ojca, to [był] taki niezwykły człowiek 68. Takich było na Mokotowie może dziesięciu, a może i tylu nie było. Do takich zaliczam Kostkę-Biernackiego i adiutanta "Bora" - Jamontt-Krzywickiego 69. Umarł, umarli obaj."
Emila cechowała niesłychana wprost prawość, jakaś niepojęta wprost ufność, nigdy się nie spodziewał takiego wyroku. Był też tak pracowity, że wciąż wymyślał jakieś łamigłówki myślowe, dla ćwiczenia pamięci, lubił grać w domino. Na śledztwie niczego się nie zapierał, ani jednego słowa nie wymówił, ani jednego gestu nie zrobił dla swojej obrony. Na śledztwach właściwie oskarżał on, a nie oni. Kiedy [Lichtszajn] był w sąsiedniej celi, słyszał jak Emil mówił: "cóż, ja jestem niepodległościowcem, byłem nim zawsze i będę, nigdy się nie zmienię, nie ma o czym mówić ze mną". Kiedyś Emil powiada rabinowi, że śledczy podniósł na niego rękę, zamachnął się. A Emil rozwarł koszulę i powiedział: "Bij mnie Polaka, ty łobuzie. Patrz, oto mam zęby wybite przez Niemców 70, wroga, odpłaciłem im inaczej, a teraz ty! Bij!" Nie uderzył, a Emil się rozpłakał, po raz pierwszy.
Nigdy nie widziałam go płaczącego, nigdy. Nie mogę nawet sobie tego wyobrazić. Ciemno mi się robi przed oczami, jak o tym myślę. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć, ale pamiętać musimy, ja i moje córki. Trzeba powiedzieć wnuczkom, niech wiedzą.
Wtedy odstawili go na jakiś czas na boczny tor, tzn. nie wzywali go na badanie. Przeszedł do ogólnej celi, gdzie był do wyroku. Nie spodziewał się takiego wyroku, do tego stopnia, że nawet wziął adres rabina, żeby zawiadomić jego rodzinę. Od razu poczuł zaufanie do tego Chaima i kiedy leżeli na siennikach, głowa przy głowie, szeptali nocami i roztrząsali różne sprawy całymi godzinami.
Co miesiąc wpłacałyśmy na jego konto od 500 do 200 złotych. Mam kwity. A on nic nie mógł kupić, nie miał papierosów, ubranie poszło w strzępy. Legendy krążyły o nim na Mokotowie 71. Jak twierdzi pan Lichtszajn, nawet te psy śledcze i cały aparat sądowy miał do niego szacunek. Martwił się o nas, o córki, że pewnie nam ciężko, wyobrażał sobie jak trudno jest nam poradzić sobie finansowo. O sobie myślał najmniej.
W tej celi był cztery miesiące. Potem zabrali go na rozprawę. Wszyscy wiedzieli, że on tu już nie wróci. Odchodząc, pożyczył buty od jednego z więźniów. A przecież posłałam mu takie porządne, na filcu. Nie oddali mu. Odesłał potem te buty, a na nich odczytali: "Kara śmierci - ha, ha, ha!" Nigdy nie mógł uwierzyć, że można popełnić tak morderstwo i to w imieniu rzekomego prawa.
Emil zarzucał władzom londyńskim, że niepotrzebnie spowodowały utworzenie WiN-u, "Wolność i Niepodległość", że to spowodowało zagładę wielu tysięcy niewinnych ludzi. W okresie, kiedy Rosja stała się jedną ze światowych potęg, tworzenie takiej organizacji, tuż po wojnie, nie miało zupełnie sensu. Bolał nad tym wszystkim. Pan Lichtszajn [mówi, że Emil] kazał sobie, mówić po imieniu, nie pozwalał tytułować się generałem.
Jedyny świadek 72, który zeznawał przeciwko Emilowi, to był Grzmielewski, znajduje się też na wolności. Jeżeli Emil nie żyje, on jest sprawcą jego śmierci. Według ich prawa sądowego oskarżony nie może być skazany na podstawie własnego przyznania się do winy. Musi być chociaż jeden świadek. I takiego świadka znaleźli, choć Emil i tak do żadnej winy się nie przyznawał. Emilowi dali do przeczytania zeznanie tego Grzmielewskiego. jak opowiadał panu Chaimowi, złapał się za głowę, jak to przeczytał, nie chciał własnym oczom wierzyć. Przybiło go to, że to jego człowiek, jego podwładny, AKowiec, a takich było więcej. Chociaż jak twierdzi pan Lichtszajn, tchórzostwo i płaszczenie się wobec wroga cechowało NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. To był, według niego, okropny element, sprzedajny, za cenę lepszego wyżywienia, ćwiartki masła, czy czegoś tam, wydawali lub oskarżali nawet najbliższą rodzinę 73. A ten Chaim przez prawie pięć lat żył o chlebie i wodzie, bo religia nie pozwalała mu na korzystanie z kotła. Nie mogli go zmusić do jedzenia.
Na Mokotowie poznawało się ludzi, wychodziły na jaw najpiękniejsze, najwznioślejsze cechy charakteru, a najgorsze, naj bardziej podłe również. Dusza ludzka tam się obnażała. Nikt nie zdołał się na dłuższy dystans markować. Siedzieli tam też Niemcy, m.in. dwóch generałów 74. Byli oni dobrze zaopatrzeni we wszystko, dostawali paczki, nawet zza granicy. Nie wiem, czy można dawać wiarę tym wszystkim doniesieniom tego rabina. Nie wiem, ale zapisałam.
Teraz żałuję, że nie zapisałam tego, co mówił pan Walter Żabczyk 75. Ale mam jego listy. Można będzie to odtworzyć.
grob7.XI.1957 r. Telefonował do mnie adwokat, Dowbor Bordel, że wybiera się do mnie jeszcze jeden współtowarzysz Emila, prawnik. Zaprosiłam go na popołudnie. Przyszedł. Nazywa się Michał Kołynia, Ukrainiec, komunista. Trochę się go zlękłam. Ale przypomniałam sobie, że mówił mi o nim jeden ksiądz. Ksiądz doktor Przetocki z Gdańska, do którego celi trafił on po opuszczeniu Emila i że z wielkim entuzjazmem mówił o nim. Okazuje się, że siedział z nim [Emilem] w [19]51 roku, siedem miesięcy. Dopiero traz dowiedziałam się, jak wyglądał naprawdę moment aresztowania Emila.
Otóż był on wezwany na 10 listopada 1950 r. do RKN-u, celem rzekomego uzupełnienia danych do uzyskania emerytury 76. Kazali [mu] stawić się z dyplomem oficerskim. Emil po wejściu do RKN-u zorientował się zaraz, że kręcą się tam jakieś podejrzane typy. Wyszedł więc zaraz, ale na Piotrkowskiej podeszło do niego dwóch drabów, podjechało auto, wsadzili go, choć Emil zaczął krzyczeć, żeby ludzie mnie zawiadomili, podawał mój adres, ale oczywiście nikt nie przyszedł 77. Zawieźli go od razu na Koszykową 78. Tam był parę miesięcy. Podobno usiłował popełnić samobójstwo. Boże, Boże! Powiedzieli mu, że ja i córki jesteśmy pierwsze aresztowane. Badał grunt Różański 79. Chcieli go za wszelką cenę zmusić do współpracy. Jak się już znalazł na Mokotowie, uspokoił się, bo ja niedługo otrzymałam widzenie i w tym okresie wyżywienie miał dobre, bo za wpłacane przeze mnie pieniądze kupował sobie już tłuszcze i nawet owoce 80. Dzielił się tym ze wszystkimi, z tymi, którzy nie otrzymywali pieniędzy.
Poza tym niewiele dowiedziałam się od tego pana. Opowia dał dużo o sobie. Był tak przekonany, że Emil jest na wolności, że przyjechał tutaj żeby go prosić na świadka w procesie rehabilitacyjnym, który też jakoś się ciągle odwleka, jak u Emila 81. Miałam wrażenie, że trochę się obawiał, żeby za dużo nie powiedzieć. Takie miałam wrażenie. Znał nas jeszcze z Wilna, bo mieszkał na Kalwaryjskiej, pod numerem 7, a my pod 11-tym. Już wtedy, jako słuchacz Instytutu Badań Ziem Wschodnich, należał do organizacji komunistycznej. Bo ja wiem, może był specjalnie do nas nasłany? Teraz nikomu nie można wierzyć.

[koniec nagrania]    
http://fieldorf.pl/index.php/Relacje-%C5%9Bwiadkow/janina-fieldorf-opowie-o-moim-mu.html

APPENDIX II.



ZAPISKI POWSTAŃCZE





JERZY ZAPADKO MIRSKI



Gdy wychodziłem z Warszawy, już po Powstaniu, miałem dopiero skończone 20 lat.

*

Wraz z moją przyszłą żoną (Janiną Lutyk, ps. "Scarlett") miałem zaszczyt służyć w samodzielnym batalionie "Parasol," który wraz z batalionem "Zośka" stanowił harcerski trzon grupy Kedywu (Kierownictwa Dywersji przy KG AK), zwanej w Powstaniu Zgrupowaniem "Radosława" (od jego dowódcy, ppłk. Jana Mazurkiewicza, ps. "Radosław"). "Parasol," o ile wiem, był jedynym oddziałem liniowym, który walczył w czterech dzielnicach Warszawy (Wola, Stare Miasto, Czerniaków, Mokotów), kolejno tak, jak szło uderzenie niemieckie.

*

Dowódczy trzon "Parasola" wywodził się z przedwojennych harcerzy (ZHP), którzy w konspiracji przyjęli nazwę Szare Szeregi. Wojskowo podlegali ZWZ/AK, skąd otrzymywali tajne przeszkolenie wojskowe, ale od początku brali też udział w akcji czynnej. Najpierw był mały sabotaż ("Wawer"): pisanie na murach, ulotki, zrywanie niemieckich flag, rzucanie gazu w kinach, akcje propagandowe. Ci, co przetrwali fizycznie i nerwowo, i mieli co najmniej 16 lat, mogli wstępować do Grup Szturmowych Szarych Szeregów (SS/GS), które podlegały Kedywowi (dowódca: płk. Emil Fieldorf, ps. "Nil"). Tam była już walka z bronią, akcje dywersyjne na pociągi, mosty, posterunki żandarmerii i inne obiekty niemieckie.
Chyba najbardziej znaną akcją GS-ów było odbicie więźniów pod Arsenałem (26 marca 1943). Chodziło o odbicie "Rudego," hufcowego GS i ówczesnego mego dowódcy. Akcją dowodził "Zośka" (Tadeusz Zawadzki), harcerski dowódca GS. (1) Ja byłem o osłonie odwrotu zespołu. Akcja się powiodła - odbito 25 więźniów, w tym storturowanego "Rudego," który zmarł kilka dni później. Przed śmiercią powiedział nam, że Niemcy wiedzą o działalności GS i mają specjalny wydział antydywersyjny. W dwa miesiące później GS-y zastrzeliły obydwu kierowników komórki antydywersyjnej w Gestapo - Schultza i Langego. Zaczęła się walka na ostro.

*

Schultza robił "Maciek" (Sławomir Maciej Bittner), zastępca "Zośki." Miał z nim kłopot, bo mieli go złapać żywcem, żeby wyciągnąć z niego co Niemcy wiedzieli, ale im uciekał i "Maciek" musiał go zastrzelić. Ja robiłem Langego na Placu Trzech Krzyży pod kinem Napoleon. Było nas czterech z małym samochodem. Ta akcja była ciekawa, bo Lange mnie znał... Przedstawił mnie mu wcześniej "Wesoły" (Zbigniew Kaczyński), wtyczka GS w gestapo; przynosił gestapowcom czekoladki od Wedla, mieli do niego pełne zaufanie. "Wesoły" wiedział gdzie Lange mieszka i kiedy wychodzi z biura. "Wesoły," idąc ze mną, zatrzymał się i rozmawiał z nim. W dniu akcji, rano szliśmy po prostu w odpowiednim czasie gdy Lange przechodził. Ja i Lange skłoniliśmy się sobie z daleka. Musiałem wcześniej dać "Wesołemu" słowo honoru, że Lange nie przeżyje. "Wesoły" byłby skończony. Nie mogłem odejść bez upewnienia się, że Lange nie żyje. Wziąłem czapkę i pistolet Langego...

*

Byłem strażakiem w fabryce czekolady Fuchsa na Solcu, koło elektrowni, dawało to świetne papiery.

*

W lipcu 1943 spośród wybranych żołnierzy GS został utworzony oddział do zadań specjalnych przy Kedywie. Początkowo była to kompania "Agat" (antygestapo). Potem ze względów konspiracyjnych zmieniła nazwę na "Pegaz" (przeciwgestapo), w maju 1944, już jako batalion, oddział przyjął nazwę "Parasol," jako jednostka kadrowa przyszłej brygady spadochronowej (stąd znak parasola).

*

Dowódcą oddziału był kpt. "Pług" (Adam Borys), zrzutek z Anglii. Celem oddziału była jak najszybsza reakcja na akcje niemieckiego terroru - przez usuwanie głównych i odpowiedzialnych funkcjonariuszy gestapo. Była to manifestacja siły. Zarówno społeczeństwo polskie, jak i władze niemieckie miały mieć tę świadomość, że nie ma takiej osoby i takiego miejsca na ziemi polskiej, gdzie by nie dotarła armia podziemna.
Było oczywiste, że Niemcy będą chcieli zlikwidować ten oddział i dlatego "Parasol" był chyba najbardziej zakonspirowanym i zdyscyplinowanym oddziałem Armii Krajowej. "Pług" wprowadził ogromną dyscyplinę i może dlatego jako człowiek był raczej nie lubiany. Każdy wstępujący do "Parasola" (a wybór był bardzo selektywny) musiał zmienić pseudonim i zerwać wszelkie kontakty z poprzednim oddziałem. Nie wolno było utrzymywać kontaktów koleżeńskich wewnątrz oddziału, udział w zebraniach prywatnych, nawet rodzinnych był bardzo ograniczony. Nie wolno było robić notatek i zapisków. Trzeba było trenować szybkie zapamiętywanie. I szybkie zapominanie. Wymagano bezwzględnego posłuszeństwa i poświęcenia.

*

"Parasol" miał trzy plutony bojowe, po trzy drużyny. Dowodziłem drugim plutonem. Stopnie wojskowe niewiele znaczyły, głównie funkcja i doświadczenie bojowe w podziemiu. (jako podchorąży miałem pod sobą pięciu oficerów przedwojennych). Skład społeczny oddziału był różnorodny. Przeważała przedwojenna klasa inteligencka i zawodowa. Mieliśmy kilku Żydów i co najmniej jednego arystokratę. Jednym z najwybitniejszych żołnierzy był kelner. Troje Żydów z "Parasola" zginęło na Słonecznej. Weszli gestapowcy i zabili pięciu ludzi, którzy grali w bridża. Gestapo tak zabijało Żydów, oni nie byli trefni, nawet nie zabrali ich ciał.

*

Specjalną rolę odgrywały łączniczki, bez których nie można było funkcjonować. Niemcy nie zdawali sobie sprawy z roli łączniczek. Był rok 1943/1944, masowe łapanki, liczne patrole, publiczne egzekucje. Nie można się było swobodnie poruszać, a co dopiero nosić broń. Do zadań łączniczek należało:
  • łączność z dowództwem i między drużynami
  • przenoszenie broni z magazynów na miejsce akcji
  • odbieranie broni zaraz po akcji
  • przewożenie broni na ćwiczenia w lasach
  • dokładne rozpoznanie przygotowywanych akcji
  • niejednokrotny udział w akcji.
Dziewczęta otrzymywały takie samo wyszkolenie jak chłopcy. Łącznie z ostrym strzelaniem, ale bez nauki dżu-dżitsu. Moja najmłodsza łączniczka "Dewajtis" (Elżbieta Dziębowska) miała 14 lat, choć wyglądała na 12. Mówiono o niej:
mleko pod nosem, w zębach pieluszki
podobna do dębu, jak słoń do muszki.
Była naszym asem od rozpoznawania, jedną z trzech niewiast, które otrzymały Krzyż Walecznych przed Powstaniem ("Parasol" otrzymał do Powstania 18 KW, w tym pośmiertne).

*

Głównym zadaniem żołnierzy "Parasola" było planowanie i przygotowanie akcji, które były proponowane przez dowództwo Kedywu. Łączniczki musiały sprawdzić i często zmienić raport wywiadu, co do zwyczajów i ruchów funkcjonariuszy gestapo. Trzeba było przewidzieć i ustalić warianty i szczegóły.
Na akcje braliśmy fałszywe dokumenty i pigułki z trucizną. Prawie zawsze akcje wykonywaliśmy z udziałem samochodów, poprzednio zdobytych na Niemcach i przemalowanych w naszych prywatnych garażach. Broń dostawaliśmy od łączniczek tuż przed akcją i jak najbliżej jej miejsca. Akcje trwały od 30 sekund do półtorej minuty. Większość akcji odbywała się bez naszych strat, ale były też akcje bardzo kosztowne. (Jedna z najdłuższych i najtragiczniejszych, na Stamma w Al. Szucha, w której zginęło ośmiu doborowych żołnierzy, trwała dwie i pół minuty - 6 maja 1944). Udział w akcjach brało od 5 do 21 żołnierzy oraz od 1 do 4 łączniczek. W ciągu roku "Parasol" dokonał 13 większych akcji. Najbardziej znane to: zamach na gen. SS/SD Kutscherę, zamach na gen. Koppe - dowódcę policji przy rządzie GG (w Krakowie, nieudana, Koppe przeżył, ale potem zniknął; podczas odwrotu do Warszawy, w Udorzu zginęło pięciu naszych żołnierzy - z tego troje rannych później z rąk gestapo, kilku innych było rannych) i najbardziej denerwująca akcja (tuż przed Powstaniem) na szefa służby bezpieczeństwa SS - standarterfuehrera Hahna (nie przejechał Al. Ujazdowskimi, gdzie na rogu Wilczej czekaliśmy na niego uzbrojeni przez ponad dwie godziny).

*

W maju 1944 "Parasol" stał się batalionem, a plutony zmieniły się w kompanie. Zostałem dowódcą 2 kompanii. Batalion dokooptował około 200 ludzi, przygotowując się do Powstania.
1 sierpnia 1944 roku. Powstanie. "Parasol" liczył 574 osoby (369 z konspiracji), nie dołączyło 80.
Dla nas z "Parasola" wybuch Powstania był czymś niewiarygodnym, mimo żeśmy go stale wyczekiwali. Z zupełnego odizolowania w konspiracji, indywidualnej walki, nerwów i napięcia, przeszliśmy do otwartej grupowej walki. Byliśmy w stanie euforii, bo przecież:
  • Powstanie miało trwać nie dłużej niż tydzień
  • Niemcy zupełnie wycofali się na zachód od Warszawy
  • Rosjanie byli już po drugiej stronie Wisły
  • "Parasol" miał być na Woli, bez przydziału terenowego, do dyspozycji KG AK, wówczas stacjonującej w fabryce mebli Klammera.

*

Czy Powstanie powinno było być w ogóle planowane, czy nie - to jest inna, polityczna sprawa. Ale wtedy nie było już wyjścia. Uważam, że Powstanie musiało wybuchnąć. Wszyscy byli przygotowani, a Niemcy wycofali się na zachód. W tym samym czasie radiostacja komunistyczna nawoływała do walki zbrojnej. Oczywiście chodziło im o sprowokowanie Powstania, bo wtedy mogli nas łatwiej wykończyć.
Był taki moment, że Niemcy prawie wycofali się z Warszawy, a ofensywa sowiecka na wschodnim brzegu Wisły nagle stanęła. Niemcy przegrupowali się i zaczęli Warszawę traktować jako twierdzę. Ogłosili, że wszyscy ludzie zdatni do pracy mają stawić się do kopania rowów wzdłuż Wisły. Jeszcze dwa, trzy dni i zaczęłyby się masowe wywózki. Gdyby nie było Powstania, nasz oddział prawdopodobnie przeskoczyłby w lasy. Ale wycofać się wtedy oznaczałoby masakrę. Nikt nie wierzył w umowę Sikorski-Stalin. Gorzej, jeszcze przed Powstaniem wiedzieliśmy, że Sowieci wykończyli AK w Wilnie. Nie wierzyliśmy im, ale mogliśmy im pomóc. I takie były nasze rozkazy...

*

Miejscem zbornym "Parasola" był Dom Starców na rogu Karolkowej i Żytniej na Woli. W ciągu dwóch pierwszych dni i nocy patrolowaliśmy okolice, zdobywając sporo broni i amunicji od niemieckich straży fabrycznych i zagubionych grup żołnierzy. Jak na warunki powstańcze byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni: mieliśmy zdobyte 4 spandau'y, sporo karabinów, każdy żołnierz miał jakąś broń. Z rana 3 sierpnia zarządziłem zbiórkę 2 kompanii w Domu Starców. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem całą swoją kompanię - 160 osób wraz z plutonem kobiet. Wszyscy mogli się wzajemnie zapoznać. Przedtem było to utrudnione ze względu na konspirację, a potem już niemożliwe.

*

Niemcy zaatakowali Wolę już 2 sierpnia. Okręg AK Wola nie mógł się zorganizować, gdyż nad jego bronią, zakopaną w ogródkach ulrichowskich, rozsiadła się pancerna dywizja SS. Wobec tego, z przypadku, "Parasol," który miał być grupą odwodową, już po dwóch dniach Powstania był na pierwszej linii obrony. 4 sierpnia Niemcy przypuścili frontalny atak piechoty pancernej na nasze pozycje wzdłuż ul. Młynarskiej. Nie spodziewali się naszej siły ognia. Atak został odparty z dużymi stratami niemieckimi. Odtąd nigdy w Powstaniu nie widziałem Niemców w otwartym ataku piechoty.

*

Główne walki o Wolę trwały od 5 do 10 sierpnia. Niemcy uderzyli na nasze pozycje całą siłą, używając samolotów, czołgów, artylerii i granatników. Walki toczyły się przede wszystkim o cmentarze - kalwiński i ewangelicki, które przechodziły z rąk do rąk, o każdy nieomal grób, straty były duże po obu stronach. Odczuwaliśmy brak amunicji.

W tym czasie "Zośka" ze stratami, zdobyła ruiny Getta wraz z "Gęsiówką" - grupą baraków, w których Niemcy więzili kilkuset Żydów głównie z południowej Europy. Byli to ludzie inteligentni, w większości władali kilkoma językami, rzadziej polskim. Zostali przyłączeni do oddziałów "Radosława," do usług pomocniczych. Wszyscy chcieli się bić i po czasowym oporze przyjęliśmy kilku z nich jako żołnierzy. Miałem ich kilku w oddziale. "Paweł" - węgierski Żyd, był naszym najlepszym piacistą (zginął rozstrzelany przez Niemców na Czerniakowie). "Bystry" (Henryk Poznański) - polski Żyd, który przeżył w kanałach ponad rok od czasu likwidacji getta, był wspaniałym przewodnikiem po kanałach. Był kilkakrotnie łącznikiem kanałami między Starówką a Śródmieściem. W nocy 25 sierpnia przeprowadził KG AK ze Starego Miasta do Śródmieścia. Na Czerniakowie był znowu przewodnikiem kanałowym, podczas ostrzału w ruinach leżał na jakimś łóżku nieporuszony i palił papierosy. Zginął pod koniec Czerniakowa, wychodząc z włazu.

*

Zdobycie "Gęsiówki" zapewniło nam uporządkowany odwrót na Starówkę, gdzie byliśmy od 10 do końca sierpnia.




Na Starówce nasza główna kwatera była w pałacu Krasińskich (Rzeczpospolitej). Niemcy byli zmuszeni do walki piechotą, bowiem czołgi nie mogły się swobodnie poruszać po gruzach. Głównym problemem były dla nas sztukasy, które atakowały z niska, nad dachami, co 15 minut, i zmieniały pałac w płonące gruzy. Ogólne walki były raczej monotonne. Chodziło o przetrwanie, bo przecież pomoc aliancka, a raczej sowiecka, miała nadejść lada chwila. Straty były coraz większe, brak amunicji. Pod koniec sierpnia nie wolno nam było strzelać na dalej, niż 10 m. Każda kula trafna. Mieliśmy kilkunastu jeńców niemieckich do usług. Jedna bomba spadła koło nich i byli ranni. Widziałem jak czołgali się i całowali buty naszym sanitariuszkom, które ich opatrywały, bo nie chciało im się wierzyć, że będą tak traktowani...
Na początku dochodziły jeszcze odgłosy artylerii zza Wisły, ale później ustały. Rozeszły się pogłoski, że Rosjanie się wycofali. Nasz pchor. "Ziutek" (Józef Szczepański) napisał wtedy wiersz Czerwona zaraza. Przedtem napisał jeszcze kilka innych wierszy, jak Pałacyk Michla czy Chłopcy silni jak stal (hymn "Parasola"). Wkrótce został ranny na Starym Mieście i zmarł. Stan ogólny "Parasola" szybko się zmniejszał...

*

Próbowaliśmy przebić się do Śródmieścia, wraz z rannymi, ale nie udało się ze względu na bardzo silne pozycje i ogień niemiecki na Bielańskiej. Amunicji prawie już nie było. Stare Miasto było w gruzach i płonęło. Niemcy byli już w części Parku Krasińskich, ostrzał mieliśmy ze wszystkich stron. W końcu sierpnia otrzymaliśmy rozkaz wycofania się kanałami do Śródmieścia. "Parasol" miał osłaniać odwrót. 2 września weszliśmy do włazu na rogu Długiej i Miodowej, jako ostatnia grupa. Ostatnia nasza czujka już nie doszła do włazu i zginęła na placu Krasińskich. W kanale trzeba było się najpierw czołgać, potem można było posuwać się na czworakach, przeprawa trwała pięć godzin.

*

Niemcy po wkroczeniu na Starówkę rozstrzelali prawie wszystkich rannych pozostawionych w szpitalach. Sanitariuszki zgwałcili i rozstrzelali.

*

Wyszliśmy z kanałów na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Stan "Parasola" wraz z rannymi wynosił 240 osób - 40 procent stanu początkowego. Dowódcą był wtedy "Jeremi" (Jerzy Zborowski) Po przespanej nocy i wyczyszczeniu się zwiedziłem Powiśle, które było spokojne i prawie nietknięte! Domy w większości stały, ludzie poruszali się po ulicach, były zorganizowane i działające służby informacyjne, kuchnie, podziemne szpitale, małe cmentarzyki poległych. Po Starówce wydało się to nierealne. Nazajutrz zabrano nas do byłej ambasady bułgarskiej, gdzie czołówka artystyczna wystawiła pieśni wojskowe, a Mieczysław Fogg odśpiewał Pałacyk Michla, Żytnia, Wola... ku oczywistej uciesze "Parasolarzy." Ten wielki kontrast - dwa światy odległe od siebie o kilka ulic - to musiał być sen. I pewnie był, bo już wieczorem tego dnia przeszliśmy na Czerniaków. Tutaj z rozkazu "Radosława" nastąpiła reorganizacja. Z 1 i 3 kompanii zrobiono jedną "Lota," a moja 2 kompania pozostała z dodatkiem grupy żołnierzy z Kampinosu, którzy przyszli z Żoliborza kanałami. Zostałem też formalnie zastępcą "Jeremiego."

*

Całość bojową "Parasola" stanowiło 140 ludzi. Cała grupa "Radosława" wynosiła około 500 żołnierzy. Przeciw nam było około 2500 doborowych żołnierzy pancernych, w tym dwie kompanie czołgów i działek szturmowych. Niemcy zaatakowali 11 września od mostu Poniatowskiego, prosto na nas. Jednocześnie sztukasy bombardują, a "szafy" i wielkie działa kolejowe "krowy" ostrzeliwują cały teren. Jesteśmy już ekspertami od samolotów, wiemy, gdzie pójdą bomby i jak się od nich chronić. Ale nie wyczuwa się zupełnie, gdzie polecą "krowy"...

*

13 września Niemcy wysadzają mosty na Wiśle. Na Pragę podchodzi armia Berlinga. Walczymy o każde przejście, nie tylko o "każdy dom." "Jeremi" zostaje ciężko ranny i ja przejmuję po nim dowództwo "Parasola." Ogólne wrażenie z Czerniakowa to straszne zmęczenie - nie pamiętam, czy i kiedy spałem. Ludzie mówiąc zasypiają. Sowiecki samolot zrzuca worki z sucharami, bez spadochronu. Kilka z nich spadło na nasze pozycje, nikt nie dostał po głowie, i tymi sucharami żyjemy. 16 września wielki przelot ok. 90 samolotów alianckich. Lecą bardzo wysoko, zrzucają dużo spadochronów, ale wszystkie idą na niemieckie pozycje.

*

17 września zajmuję przyczółek nad Wisłą. Na przyczółku słychać odgłosy czołgów i pontonów po drugiej stronie Wisły. Ale naszym problemem są czołgi, które bezkarnie jeżdżą po naszym terenie, a my - w różnych dziurach - uważamy, by nas nie rozjechały. Nie mamy żadnej broni na czołgi.
Dołączono do nas pluton berlingowców z dwóch kompanii, które - pod dowództwem kpt. Łatyszonka - przeprawiły się na południe od Czerniakowa. Są uzbrojeni w pepesze, mają też działko ppanc, ale bez amunicji, oraz skrzynkę granatów przeciwczołgowych, ale bez spłonek. Dowódca plutonu, chorąży w barankowej czapce, ma długi pejcz, ale nie widziałem na co go używał. Ma również telefon z kablem przez Wisłę, który, o dziwo, działa! Wraz z chorążym miałem satysfakcję poprosić o wsparcie lotnicze. Po niecałych 40 minutach cztery samoloty sowieckie zrzuciły bomby w rejonie Sejmu...

*

W nocy z 17 na 18 września Niemcy kładą silną zaporę artylerii na Wiśle. Od wczesnego rana 19 września gęsta zasłona dymna na Wiśle. Słychać przesuwanie czołgów i szczęk pontonów. Wydaje się, że będzie przeprawa. Nic z tego! Wieczorem mgły opadły bez przeprawy. Trzymamy tylko kilkadziesiąt metrów brzegu.

*

W nocy, 19 września pada rozkaz wycofania się kanałami na Mokotów. Znów osłaniamy odwrót. Ciężko ranni zostają z lekarzami i sanitariuszkami, na Wilanowskiej. Większość z nich ginie, z 35 ciężko rannych z "Parasola," 19 zostało zamordowanych, łącznie z "Jeremim." Naszą łączniczkę "Rafałka" powiesili wraz z trzema innymi łączniczkami i księdzem. Prawa kombatanckie może już oficjalnie i były, ale co się działo w ruinach, to dwie różne sprawy. Niemcy rozstrzeliwali, gwałcili, gdzie popadło. Na Czerniakowie zginęło 90 "Parasolarzy."

*

Na Mokotowie "Parasol" jest jedynym wojskiem liniowym "Radosława" - w sumie około 40 żołnierzy, w tym 7 dziewcząt. Jesteśmy praktycznie bez amunicji. 25 września Niemcy (dywizja pancerna "Viking") przypuszczają atak samolotami, artylerią i czołgami na cały górny Mokotów. Zajmują od tyłu oddziały na naszym prawym skrzydle, prawie bez walki. Kilku ciężko rannych czołga się w naszą stronę, ale nie możemy im pomóc. Przechodzimy do tyłu, ale wiemy, że Mokotów już właściwie padł. 27 września dostajemy rozkaz osłony wycofania kanałami i wchodzimy do włazów na Szustra 6 jako ostatnia jednostka wojskowa.

*

W kanałach było istne piekło. Przed nami grupa dowództwa Mokotowa, ludzie w średnim wieku i starsi. Wielu nie mogło iść z braku sił i powietrza, i padali. Najpierw próbowaliśmy im pomóc, ale i nam niewiele brakowało. Musieliśmy iść po nich, chociaż byli jeszcze żyjący i chwytali za nogi. Tracimy przewodnika. Przechodzimy dwie barykady z drutu kolczastego ustawione przez Niemców. W kanale jest gaz z karbidu, który wrzucają Niemcy. Cuchnąca woda, brak powietrza, zupełny brak poczucia kierunku i czasu. Siły opadają. Napotykamy półobłąkanych ludzi, potykamy się o ciała leżące w poprzek kanału. Po 17 godzinach znajdujemy wyjście do włazu na Śródmieściu. Do dziś uważam to za cud.

*

Następuje zawieszenie broni. Niemcy uznali AK za kombatantów. "Parasol" wychodzi z Warszawy 4 października, w ramach zreorganizowanego Korpusu AK, zachowując z rozkazu Komendanta AK swą nazwę Batalion "Parasol." Część żołnierzy wyszła z Warszawy z ludnością cywilną, część ich pracowała jeszcze konspiracyjnie, aż do 19 stycznia 1945 roku, tzn. do rozkazu gen. Okulickiego o rozwiązaniu Armii Krajowej. "Parasol" został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Ale zapłacił za to straszną cenę. Ze stanu początkowego, 574 ludzi, poległo 76 procent.

*

Gdy stoję na cmentarzu wojskowym w Warszawie, na kwaterze "Parasola" i patrzę na zapalony znicz i nagrobki kolegów, to różnica między tymi, co polegli, a nami żyjącymi, tak się jakoś zaciera. Chodzi tylko o kilka lat różnicy. Ich Bóg już rzucił jak kamienie na szaniec, a my żyjący, mamy stale obowiązek dalszej pracy nad realizowaniem tych wspólnych ideałów. Tylko własne sumienie może powiedzieć nam, jak to robimy.



http://www.zwoje-scrolls.com/zwoje11/text02p.htm

Brak komentarzy: