o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

czwartek, 22 listopada 2012

1812 * B e r e z y n a

Kozacy próbowali stanąć na
Berezyna. 22-29 listopada 1812.
24 listopada Oudinot wysłał do Studzianki generała Aubry'ego z 750 saperami, którzy mieli zacząć konstruowanie podpór mostu, a sam na czele swych głównych sił ruszył w ślad za nimi następnego dnia wieczorem. Dołączył tam do nich generał Eble z 400 pontonierami, wśród których większość stanowili Holendrzy. Choć Napoleon jeszcze w Orszy kazał spalić most pontonowy eskortowany przez pontonierów, Eble bardzo rozsądnie zatrzymał sześć furgonów narzędzi, dwie kuźnie polowe i dwa wozy węgla drzewnego. Saperzy rozbierali drewniane domki we wsi Studzianka i przycinali piłami grube drewniane belki do odpowiedniej długości, a pontonierzy wykuwali gwoździe oraz klamry i budowali z belek podpory mostu. Samo koryto Berezyny, głębokiej w tym miejscu na niecałe 2 metry, nie przekraczało 20 metrów szerokości, ale niskie i grząskie brzegi były poprzecinane płytkimi odnogami głównego nurtu rzeki, więc most należało z obu stron znacznie wydłużyć. Główny mankament wybranego miejsca przeprawy polegał na tym, że zachodni brzeg, pozostający w rękach Rosjan, wznosił się stromo w górę, umożliwiając im nękanie przekraczających rzekę wojsk ogniem artylerii. Oudinot ulokował swych ludzi za niewielkim wzniesieniem, aby byli niewidoczni dla patrolujących zachodni brzeg kozaków, i kazał im pracować możliwie jak najciszej. Jednak kapitan Arnoldi, dowodzący rosyjską baterią polową, złożoną z 4 lekkich dział i skierowaną w okolice Studzianki przez generała Czaplica z poleceniem obserwowania ewentualnych punktów przeprawy, zauważył ruch Francuzów na przeciwległym brzegu. Wysłał zatem do swego przełożonego pilny meldunek, zawiadamiając go, że nieprzyjaciel przygotowuje się tam do przejścia przez Berezynę. Udało mu się przekonać Czaplica, który przybył na miejsce, by ten osobiście obejrzał teren, a potem wysłał posłańca do Cziczagowa. Oudinot nie kładł się przez całą noc. Ponaglał swych saperów i pontonierów, nerwowo obserwując przeciwległy brzeg. "Krajobraz wyglądał bardzo interesująco; księżyc oświetlał lodowe kry na Berezynie, a za rzeką widzieliśmy kozacką pikietę, złożoną tylko z 4 ludzi - zanotował w swym dzienniku Francois Pils. Był on grenadierem w korpusie Oudinota, a w cywilnym życiu malarzem, co tłumaczy jego wrażliwość na obraz. - Zabarwione na czerwono chmury, odbijające płomienie ognisk w rosyjskim obozie, przesuwały się w oddali nad czubkami jodeł". Ten przepiękny widok nie zrobił bynajmniej wrażenia na Neyu. "Nasza sytuacja jest beznadziejna - powiedział do Rappa. - Jeśli Napoleonowi uda się dziś z tego wybrnąć, to znaczy, że jest wcielonym diabłem". Murat i inni układali różne plany mające na celu uratowanie cesarza. Chcieli go wysłać w drogę z małym oddziałem polskiej jazdy, a sami bronić się na miejscu bohatersko do końca. "Wszyscy będziemy musieli umrzeć - oznajmił Murat. - Kapitulacja nie wchodzi w rachubę". Wczesnym rankiem następnego dnia, 26 listopada, żołnierze siedzący przy ogniskach w rosyjskim obozie zaczęli się wycofywać, a 4 działa kapitana Arnoldiego zostały odwrócone i odciągnięte. Oudinot nie mógł uwierzyć własnym oczom. Napoleon, który dotarł do Studzianki nieco wcześniej, nie ukrywał zadowolenia. Kiedy zobaczył, że jego podstęp się udał, a Cziczagow został wyprowadzony w pole, jego oczy zalśniły z radości - twierdził Rapp. Kazał pułkownikowi Jacqueminotowi zebrać szwadron polskich lansjerów oraz pewną liczbę szaserów, z których każdy miał posadzić za sobą na siodle jednego woltyżera, i przeprawić się przez rzekę brodem. Po przejściu na drugi brzeg jeźdźcy rozstawili się w tyralierę, a potem z pomocą woltyżerów przegnali pozostałych kozaków i opanowali zachodni brzeg. Kapitan Arnoldi, który zobaczył, że Francuzi ustawiają baterię 40 dział, mającą w zasięgu oba brzegi rzeki, wysłał przed wycofaniem się rozpaczliwy meldunek do kwatery głównej. Wyraził w nim przekonanie, że wybrali oni na przeprawę właśnie to miejsce. Chociaż Czaplic opóźnił wykonanie rozkazu odwrotu, nie ośmielił się go jednak otwarcie zignorować. Nie miał też dość rozsądku, by wysłać do Ziembina oddział kawalerii, który miałby za zadanie utrzymać lub w razie konieczności spalić tamtejsze mosty.

Wkrótce po wycofaniu się Rosjan, o godzinie ósmej, kapitan Benthien i jego holenderscy pontonierzy weszli do lodowatej wody i zaczęli ustawiać pierwsze podpory. Rozebrani do samych spodni, odważnie walczyli z silnym prądem, który niósł z sobą wielkie bloki lodu, dochodzące do 2 metrów szerokości. Pozwalano im pozostawać jednorazowo w wodzie tylko przez 15 minut, ale liczni spośród nich i tak padli ofiarą hipotermii. Obiecano im premię w wysokości 50 franków na osobę, ale z pewnością nie był to najważniejszy motyw, pobudzający ich do działania. "Wchodzili po szyję do wody, z odwagą, dla której nie można znaleźć przykładu w dziejach - zanotował grenadier Pils. - Niektórzy padli martwi i zniknęli, zniesieni przez prąd, ale widok tak straszliwego końca nie osłabiał energii ich towarzyszy. Cesarz obserwował tych bohaterów, nie opuszczając brzegu rzeki; obok niego stali marszałek [Oudinot], książę Murat i inni generałowie, a książę Neuchatel [Berthier] siedział na śniegu, pisząc listy i rozkazy dla armii". "W tym decydującym momencie Napoleon odzyskał całą charakterystyczną dla siebie energię i wzniosłość" - wspominał podpułkownik de Baudus. Istnieją przekazy, według których wydawał się załamany, a tu i ówdzie powraca również opowieść o wydanym przez niego pod wpływem desperacji rozkazie spalenia wszystkich orłów gwardii. Większość świadków zgodnie jednak stwierdza, że w tej niezwykle napiętej sytuacji przejawiał zdumiewające opanowanie i nie tylko nie kazał palić orłów, lecz zachęcał żołnierzy do gromadzenia się wokół nich, gdyż chciał nadać swej armii wygląd zorganizowanej siły bojowej. Gdy stał na brzegu, obserwując pracę pontonierów, wydał się niektórym członkom swego otoczenia niezbyt przejęty tym, co się działo wokół niego. Takie wrażenie odniósł między innymi major Grunberg, kawalerzysta z Wirtembergii, który przechodził w polu widzenia Napoleona, niosąc owiniętą w poły płaszcza swoją ulubioną charcicę. Cesarz zawołał go i spytał, czy zechciałby mu ją sprzedać. Grunberg odparł, że jest ona jego starą towarzyszką broni i nigdy jej nie sprzeda, ale jeśli Jego Cesarska Mość wyrazi takie życzenie, gotów jest mu ją oddać. Wzruszony tą odpowiedzią Napoleon oznajmił, że za nic na świecie nie mógłby go pozbawiać tak bliskiego przyjaciela.

Most został ukończony około południa. Miał nieco ponad 100 metrów długości i 4 metry szerokości. Podtrzymywały go 23 podpory w wysokości 1-3 metrów. Wobec braku dostatecznej ilości desek, na okrągłe pnie, tworzące nawierzchnię, położono cienkie gonty zdjęte z domów w Studziance, a potem przykryto je korą, gałęziami i słomą. "Jako dzieło sztuki budowlanej ten most miał z pewnością wiele niedostatków - napisał kapitan Brandt. - Kiedy jednak weźmie się pod uwagę warunki, w jakich był wznoszony, i pomyśli, że uratował on honor Francji od straszliwej katastrofy, że każde życie poświęcone przy jego budowie oznaczało życie i wolność tysięcy, trzeba uznać, iż postawienie go było najbardziej godnym podziwu dziełem tej wojny, a być może wszystkich wojen".
Napoleon, który stojąc na brzegu, szybko przełknął podany mu na śniadanie kotlet, podszedł do wejścia na most i zbliżył się do marszałka Oudinota przygotowującego swych żołnierzy do przeprawy. "Nie przechodźcie jeszcze, Oudinot - zawołał do niego - bo możecie zostać pojmani". Oudinot wskazał ruchem ręki zgromadzonych wokół niego żołnierzy i odpowiedział: "W ich otoczeniu niczego się nie boje, sire!". Potem poprowadził na drugą stronę swój korpus przy akompaniamencie okrzyków "Vive l'Empereur!", wznoszonych z zapałem, jakiego nie słyszało się ostatnio zbyt często w obecności cesarza. Skręcił w lewo i zaczął rozstawiać swych żołnierzy na południe od przeprawy, aby odeprzeć ewentualny atak Cziczagowa. Wkrótce zniknęli oni w śniegu, który znowu zaczął padać.
Tymczasem kapitan Busch wraz z innym zespołem holenderskich pontonierów pracował nad drugim mostem, położonym o 50 metrów niżej od pierwszego. Zbudowano go na bardziej masywnych podporach, a jego nawierzchnię tworzyły gładkie, okrągłe pnie. Był przeznaczony dla artylerii i pojazdów z bagażami, a został ukończony około czwartej po południu. Podczas gdy żołnierze nadal szli w szyku po lżejszym moście, artyleria Oudinota, a za nią artyleria gwardii i główny park artyleryjski zaczęły przejeżdżać po drugim.
O godzinie ósmej tego wieczoru dwie podpory cięższego mostu zapadły się w muliste dno rzeki, więc pontonierzy musieli odejść od ognisk, zdjąć ubrania i znowu wejść do wody. Most został ponownie otwarty o jedenastej, ale o drugiej nad ranem 27 listopada runęły trzy następne podpory, tym razem stojące w najgłębszym punkcie rzeki. Ludzie Benthiena ponownie opuścili schronienie, które znaleźli sobie na noc, i weszli do wody. Po czterech godzinach, o szóstej rano, most znowu był czynny.
Grande Armee przechodziła stopniowo na drugą stronę Berezyny przez cały następny dzień, w lekko padającym śniegu. O brzasku zaczęła się przeprawiać gwardia, potem Napoleon ze sztabem i wyposażeniem cesarskiej kwatery, później Davout, Ney i Murat z resztkami swych korpusów, a na końcu, wieczorem, wicekról Eugeniusz na czele kilkuset pozostałych przy życiu Włochów z 4. korpusu. Most był zawieszony nisko, tuż nad powierzchnią wody, i lekko się kołysał, żołnierze przechodzili więc na piechotę, prowadząc konie za uzdę. Nawierzchnia z gałęzi i słomy musiała być co jakiś czas na nowo umacniana przez saperów. Mimo to most zapadł się w kilku miejscach, a idącym po nim żołnierzom woda sięgała chwilami do kostek. Wobec ogromnej liczby ludzi i stanu mostu dochodziło na nim do przepychanek. Ludzie wpadali do wody, a konie przewracały się, powodując zatory, co z kolei prowadziło do bójek. Nie była to przyjemna przeprawa. Tymczasem przez drugi most toczył się miarowy potok dział, lawet, furgonów z zaopatrzeniem i wszelkiego rodzaju pojazdów. O czwartej po południu nastąpiła dwugodzinna przerwa, bo pontonierzy musieli naprawić dwie dalsze uszkodzone podpory. Tutaj również dochodziło do zatorów i aktów przemocy. Most był usłany fragmentami sprzętu i ciałami, a liczne konie łamały nogi, które ugrzęzły między okrągłymi pniami tworzącymi nawierzchnię. Następne pojazdy, popychane z tyłu, przejeżdżały po miotających się zwierzętach, zamiast zaczekać, aż one same i ciągnięte przez nie wozy zostaną zepchnięte na bok. Jednak większość dział i sprzętu należącego do zorganizowanych jednostek, wozy ze skarbcem, furgony ze zdobytymi w Moskwie łupami Napoleona oraz zaskakująco liczne powozy oficerów przebrnęły szczęśliwie na drugą stronę. Madame Fusil, aktorka z Moskwy, przejechała przez rzekę stosunkowo wygodnie, w karecie marszałka Bessieresa.

Podejścia do mostów były strzeżone przez żandarmów, którzy wpuszczali tylko jednostki zdolne do boju, zatrzymując wszystkich maruderów, cywilów, a nawet rannych oficerów, podróżujących różnymi środkami lokomocji, i skazując ich na czekanie. Wszyscy ci ludzie zaczęli tłumnie przybywać nad rzekę późnym południem 27 listopada, blokując dostęp do mostu. Nie mogąc natychmiast przejść na drugą stronę, zatrzymali się, rozpalili ogniska i zaczęli gotować produkty, które udało im się znaleźć, wyłudzić lub ukraść. 9. korpus Victora również przybył późnym popołudniem i zajął pozycje, z których mógł w razie potrzeby bronić dostępu do mostów. Pragnąc wprowadzić Rosjan w błąd, Victor zostawił pod Borysowem jedną dywizję złożoną z około 4 tysięcy ludzi i dowodzoną przez generała Partouneaux. Miała ona dołączyć do jego wojsk pod osłoną nocy. Przeważająca część armii była już po drugiej stronie, a więc wieczorem otwarto mosty dla maruderów, markietanek, rannych i cywilów. Większość z nich jednak, siedząc wygodnie przy ogniskach i widząc, że ich obóz jest chroniony przez żołnierzy Victora, nie skorzystała z tej okazji, woląc spędzić spokojną noc na miejscu postoju. Niektórzy nie mieli jednak wyboru. Markietanka 7. pułku lekkiej piechoty zaczęła tego wieczoru rodzić. "Cały pułk był głęboko poruszony i robił co mógł, by pomóc tej nieszczęsnej kobiecie; nie miała ona co jeść ani gdzie się schronić i leżała pod tym lodowatym niebem - pisał sierżant Bertrand. - Pułkownik [Romme] świecił przykładem. Nasi chirurdzy, pozbawieni sprzętu medycznego, ponieważ ich ambulans pozostawiono w Smoleńsku z powodu braku koni, otrzymali od żołnierzy koszule, chusty i wszystko, co udało się zebrać. Zauważyłem, że niedaleko nas mieści się park artyleryjski korpusu marszałka księcia de Bellune [Victora]. Pobiegłem tam i ukradłem koc, narzucony na grzbiet jednego z koni. Potem jak najszybciej wróciłem, by dać go Louise. Popełniłem grzech, ale wiedziałem, że Bóg mi wybaczy, zważywszy na moje motywy. Pojawiłem się tam w momencie, w którym nasza markietanka, leżąca pod starym dębem, wydała właśnie na świat zdrowego chłopczyka. Miałem go spotkać w roku 1818 jako młodego żołnierzyka Legii Aube".
Gdy żołnierze Grande Armee rozłożyli się na noc po obu stronach rzeki, zapanował wśród nich nastrój uderzającego spokoju, a nawet normalności. Główną tego przyczyną była oczywiście obecność cesarza, który w widoczny sposób przejął inicjatywę, budząc we wszystkich nadzieję na wielkie wydarzenia i wprawiając swych podkomendnych w dobry humor. "Nadal jesteśmy zdolni do żartów i zdrowego śmiechu" - zanotował Jean Marc Bussy, szwajcarski voltigeur siedzący z kolegami wokół ogniska na zachodnim brzegu rzeki. Trudno nie podziwiać jego postawy. "Kiedy zapadła noc, każdy z żołnierzy, mając za poduszkę swój plecak, położył się z karabinem w ręku na śniegu, który zastępował mu materac - pisał jego towarzysz broni Louis Begos z 2. pułku szwajcarskiego. - Wiał silny, lodowaty wiatr, więc wszyscy leżeli ciasno stłoczeni, by się wzajemnie ogrzewać". ...
Wittgenstein, pragnąc niewątpliwie osłabić determinacje obrońców, ustawił niedaleko lewego skrzydła linii Victora silną baterię i zaczął ostrzeliwać leżący za nim teren wzdłuż brzegu rzeki. Były tam stłoczone tysiące ludzi, koni i pojazdów, zajmujące obszar o szerokości 400 metrów i długości l kilometra. Wkrótce po południu ten ogromny obóz został zasypany rosyjskimi pociskami, które wybuchały w tłumie, szerząc straszliwe spustoszenie. Zabijały lub kaleczyły ludzi oraz konie i roztrzaskiwały powozy, w wyniku czego w powietrzu unosiły się odłamki drewna i szkła. Dla wielu cywilów był to koniec drogi. Kapitan von Kurz obserwował z przerażeniem piękną młodą kobietę, która wiozła na koniu czteroletnią córeczkę. Kiedy rosyjski pocisk zabił konia i strzaskał matce udo, zdała sobie sprawę, że nie da rady jechać dalej, więc ucałowała czule swe dziecko i udusiła je zdjętą z nogi zakrwawioną podwiązką, a potem, trzymając dziewczynkę w ramionach, położyła się, by czekać na śmierć.
Markietanka polskich szwoleżerów Baśka, gdy stwierdziła, że jej furgon utknął w ścisku, wyprzęgła z niego konia, przecinając uprząż, a potem dosiadła go i z małym synkiem na rękach wjechała do Berezyny. Minęła już połowę szerokości rzeki, gdy jej koń zaczął tonąć i poszedł na dno, zrzucając ją i syna do wody, z której tylko jej udało się wydostać na brzeg.
Wybuchła panika; wszyscy rzucili się na ślepo w kierunku mostów. Niektórzy przejeżdżali wozami i końmi po zwłokach ludzi i zwierząt, po wrakach powozów i porzuconych bagażach. Ludzie stłoczyli się przy wejściach na mosty jak stado spłoszonych owiec, zatem każdy rosyjski pocisk znajdował cel. Masakra trwała, dopóki Victor nie przypuścił ataku na rosyjskie baterie i nie zmusił ich do cofnięcia się. Choć ostrzał ustal, nie zmniejszyło to naporu na przeprawy. Na mostach tłoczył się ściśnięty tłum ludzi, koni i pojazdów, stale prący do przodu, więc mimo woli tratujący tych, którzy stracili równowagę i upadli. "Każdy, kto osłabł i padł, nie miał już nigdy się podnieść, bo zostawał zadeptany i zmiażdżony. W tej zbitej masie nawet konie były tak ściśnięte, że przewracały się i, podobnie jak ludzie, nie mogły powstać na nogi - wspominał sierżant Thirion. - Usiłując się podźwignąć, potrącały ludzi, którzy, popychani z tyłu, nie byli w stanie ominąć przeszkody i padali, by nigdy więcej nie wstać". Porucznik Carl von Suckow został oddzielony od swych rodaków z Wirtembergii i wessany przez tłum. "Ciągnięto mnie i popychano, a chwilami nawet niesiono - i wcale nie przesadzam - pisał. - Wiele razy zostałem dźwignięty w górę przez masę tłoczących się ludzi, którzy ściskali mnie tak mocno, że czułem się jak w imadle. Ziemia była usłana żywymi i martwymi ludźmi i końmi (...). Przez cały czas czułem, że stąpam po zwłokach; to prawda, że nie upadłem, ale tylko dlatego że nie mogłem, gdyż byłem ze wszystkich stron podtrzymywany przez ściskający mnie tłum. Nigdy nie przeżyłem czegoś równie przerażającego jak uczucie, którego doznawałem, depcząc po ciałach żywych jeszcze ludzi; chwytali mnie za nogi i paraliżowali moje ruchy, usiłując się podnieść. Jeszcze dziś pamiętam, co czułem tego dnia, stawiając stopę na kobiecie, która jeszcze żyła. Czułem ruchy jej ciała i słyszałem jej krzyk: >> Och, zlitujcie się nade mną! <<. Trzymała mnie za nogi, ale ja zostałem nagle silnie popchnięty z tyłu, uniesiony w powietrze i wyrwany z jej objęć". Przemieszczany na przemian w przód i w tył niedaleko wejścia na most, przeżył "pierwszy i jedyny moment rozpaczy w ciągu całej kampanii". W końcu chwycił za kołnierz jakiegoś potężnie zbudowanego kirasjera, który torował sobie drogę grubym kijem, i został przez niego wciągnięty na most, a potem przepchnięty na drugą stronę rzeki. Ludzie, którzy ugrzęźli w tłoku, nie widzieli, co jest przed nimi, więc liczni spośród nich odkryli w pewnym momencie, że nie znajdują się na podejściu do mostu, lecz na brzegu rzeki. Z tyłu nadal napierał na nich gęsty tłum, zostawali wepchnięci do wody, usiłowali zatem dobrnąć do któregoś z mostów i wejść na niego z boku. Na mostach jednak panował równie wielki tłok, więc idący środkiem byli ściśnięci z obu stron, a ci, którzy zostali zepchnięci na boki, odwracali się twarzami na zewnątrz kolumny i napierali plecami na sąsiadów, by nie strącono ich do wody. Niepełnosprawni nie mieli wielkich szans przetrwania - nawet ci, którzy ocaleli jakoś do tej pory, teraz przeważnie tracili życie. Pewien saski podoficer o nazwisku Bankenberg, któremu amputowano obie nogi po bitwie pod Borodinem, został uratowany w miejscowości Kołockoje przez swych towarzyszy broni. Przywiązywali go do konia, dzięki czemu przeżył mężnie wszystkie męki odwrotu, ale nad Berezyną stracili go z oczu.
Po południu Wittgenstein przypuścił drugi atak na pozycje obronne Victora i zmusił w końcu Badeńczyków do cofnięcia się, lecz Victor wysłał do boju brygadę księcia Bergu, złożoną z Niemców i Belgów, a potem całą swą pozostałą kawalerię. Jej oddział, w którym służyli hescy szwoleżerowie, badeńscy huzarzy i francuscy szaserzy, liczył nie więcej niż 350 ludzi, ale został poprowadzony do ataku przez pułkownika Laroche'a z taką szaleńczą odwagą, że rozgromił Rosjan. W wyniku kontrataku rosyjskiej kawalerii zginęli niemal wszyscy Niemcy, lecz francuskie linie obronne zostały ocalone, więc gdy zapadła noc, żołnierze Victora stali na tych samych pozycjach, które zajmowali tego ranka. Liczni spośród nietracących nadziei na przeprawienie się przez rzekę zostali od niej odgrodzeni przez barykady z porzuconych pojazdów, martwych koni i ludzkich ciał. Kiedy zapadł zmrok, a walki ustały, oni również rozłożyli się na noc, licząc na to, że rano będzie im łatwiej dostać się na któryś z mostów. Victor otrzymał rozkaz wycofania się, ale widząc wielką liczbę cywilów nadal przebywających na wschodnim brzegu rzeki, postanowił utrzymać swe stanowiska do świtu, aby dać im szansę przeprawy.
Generał Eble ze swymi 150 pontonierami oczyścił mosty z ciał ludzi i koni oraz pojazdów, które zgromadziły się na nich podczas popołudniowej paniki. Chcąc odblokować podjazdy, wciągnęli na mosty liczne porzucone wehikuły, a potem zepchnęli je do wody. Wyprzęgli też i przeprowadzili na zachodni brzeg tyle pozostawionych koni, ile mogli. Aby odciągnąć lub przepchnąć unieruchomione powozy i furgony, musieli przenieść zwłoki żołnierzy i koni na pobocze i stworzyć coś w rodzaju wąwozu między dwoma stosami martwych ludzi i zwierząt. O dziewiątej wieczorem Victor zaczął wysyłać na drugą stronę rzeki wybrane jednostki swych wojsk, wozy ze sprzętem oraz rannych. O pierwszej nad ranem 29 listopada miał już ze sobą na wschodnim brzegu tylko sieć rozstawionych pikiet i kilka kompanii piechoty.
Zarówno on, jak generał Eble nakłaniali pozostałych maruderów do przeprawy, ostrzegając ich, że mosty zostaną spalone o pierwszym brzasku, ale większość tych ludzi była zbyt zmęczona lub zbyt apatyczna. "Nie wiedzieliśmy już, jak oceniać niebezpieczeństwo, i nie mieliśmy nawet tyle energii, żeby się go bać" - pisał pułkownik Griois, który pozostał przy ognisku w gronie kompanów z korpusu Grouchy'ego. Inni byli najwyraźniej zbyt pochłonięci swoimi zajęciami; chirurg Raymond Pontier przysięgał, że widział dwóch oficerów, którzy pojedynkowali się, zamiast przekraczać rzekę. Około piątej rano Eble rozkazał swym ludziom, aby zaczęli podpalać wozy i pojazdy nadal zaśmiecające wschodni brzeg, budzić cywilów i wołać do nich, że mosty będą otwarte już tylko przez dwie godziny. Niektórzy wysłuchali tych wezwań, a o szóstej rano, kiedy Victor wycofał swoje pikiety i przeszedł na drugą stronę, pozostali zdali sobie sprawę, że nadeszła ich ostatnia szansa. Ruszyli więc tłumnie w kierunku mostów, popychając się i tłocząc. Sierżant Bourgogne, który wrócił, by się przekonać, czy nie napotka jakichś maruderów ze swego pułku, był świadkiem przerażających scen. Widział pewną markietankę, która chwyciwszy się rozpaczliwie swego męża trzymającego w ramionach dziecko, została zepchnięta do wody i wciągnęła za sobą całą rodzinę. Widział też, jak wóz wiozący rannego oficera spadł z mostu wraz z koniem i zniknął natychmiast pod lodową krą. Eble otrzymał od Napoleona rozkaz podpalenia mostów o godzinie siódmej, gdy tylko przejdzie ostatni żołnierz Victora, ale nie chcąc zostawić na łasce nieprzyjaciela tak wielu rodaków, opóźnił jego wykonanie do godziny ósmej trzydzieści. Wtedy widziano już z zachodniego brzegu zbliżających się żołnierzy Wittgensteina oraz grupy kozaków, którzy penetrowali porzucone wozy i pojazdy w poszukiwaniu łupów. Gdy Eble podpalił mosty, niektórzy z przebywających na nich jeszcze ludzi usiłowali się przedzierać przez płomienie, inni skakali do wody, by przepłynąć ostatni odcinek rzeki, a setki zostały do niej zepchnięte przez napierający z tyłu tłum, niezdający sobie sprawy, że mosty prowadzą już donikąd.
Następnego dnia po odejściu Francuzów, wczesnym rankiem, przyjechał na miejsce przeprawy Cziczagow. On i jego otoczenie nigdy nie mieli zapomnieć tego ponurego widoku. "Ujrzeliśmy jakąś kobietę, która spadła i została uwięziona przez lód - wspominał kapitan Martos z jednostki inżynieryjnej, stojący obok Cziczagowa. - Jedno z jej ramion zostało wyrwane i zwisało tylko na żyle; w drugiej ręce trzymała dziecko, które obejmowało matkę oburącz za szyję. Kobieta nadal żyła, a jej pełen wyrazu wzrok był utkwiony w mężczyźnie, który spadł obok niej i zamarzł już na śmierć. Ich martwe dziecko leżało między nimi na lodzie". Porucznik Louis de Rochechouart, francuski oficer służący w sztabie Cziczagowa, był głęboko wstrząśnięty. "Oglądaliśmy nieopisanie smutne i przygnębiające widowisko. Widzieliśmy stosy ciał, martwych mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci, żołnierzy wszelkich formacji i wszelkich narodowości, zamarzniętych, zmiażdżonych przez uciekinierów lub zabitych przez rosyjskie pociski; porzucone konie, powozy, działa, lawety, furgony. Nie można sobie wyobrazić bardziej przerażającego spektaklu niż widok tych dwóch załamanych mostów i zamarzniętej rzeki".
Wieśniacy i kozacy przeszukiwali rozbite pojazdy i rozbierali ciała zabitych. "Widziałem jakąś nieszczęsną kobietę, siedzącą na krawędzi mostu; jej zwisające nogi zostały uwięzione przez lód. Przyciskała do piersi dziecko, zamarznięte od dwudziestu czterech godzin. Błagała mnie, bym je uratował, nie zdając sobie sprawy, że chce mi wręczyć zwłoki! Ona sama, mimo cierpień, nie umierała. Jakiś kozak wyświadczył jej przysługę i strzelił do niej z pistoletu, pragnąc położyć kres rozdzierającym serce mękom!". Wszędzie widziało się ledwie żywych ludzi, błagających o wzięcie ich do niewoli. "Monsieur, proszę mnie zabrać, umiem gotować, mogę być lokajem albo fryzjerem; na miłość Boską proszę mi dać kawałek chleba i strzęp materiału, którym mógłbym się okryć". Rachuby dotyczące liczby żołnierzy pozostawionych na wschodnim brzegu rzeki bardzo się od siebie różnią. Gourgaud zbywa tę sprawę stwierdzeniem, że nie udało się przeprawić tylko 2 tysięcy maruderów i 3 dział. Chapelle ocenia ich liczbę na 4-5 tysięcy ludzi, 3-4 tysięcy koni i 600-700 pojazdów. Labaume, którego dane są z pewnością zawyżone, pisze o 20 tysiącach ludzi i 200 działach. Bardziej realistyczne wydają się dane Cziczagowa, który utrzymuje, że zginęło 9 tysięcy żołnierzy, a 7 tysięcy trafiło do niewoli.
Większość specjalistów zgadza się obecnie, że Francuzi stracili w ciągu tych trzech dni na obu brzegach rzeki około 25 tysięcy ludzi (w tym aż 10 tysięcy maruderów niebiorących udziału w walkach), z czego jedna trzecia, a może nawet połowa, zginęła w akcji. Straty rosyjskie poniesione wyłącznie w bitwach wyniosły około 15 tysięcy ludzi. Przeprawa przez Berezynę była według wszelkich kryteriów oceny wspaniałym wyczynem militarnym. Napoleon stanął na wysokości zadania i okazał się godny swej reputacji. Wybrnął z sytuacji, którą Clausewitz nazwał "jedną z najgorszych (...), w jakich znalazł się kiedykolwiek jakikolwiek dowódca". Jego żołnierze walczyli jak lwy.
Był to jednak przede wszystkim triumf napoleońskiej Francji, która ze zbieraniny kilkudziesięciu narodowości potrafiła tworzyć armie górujące pod każdym względem nad armiami nieprzyjaciół, walczące inteligentnie, lojalnie i tak zajadle, jakby w tym momencie broniły własnych żon i dzieci. "Potęga jego intelektu i militarne przymioty jego armii, której nie mogły załamać nawet wszystkie spotykające ją nieszczęścia, raz jeszcze z woli przeznaczenia rozbłysły tu pełnym blaskiem" - jak ujął to Clausewitz.
Droga do Wilna.
Dwudziestojednoletni kapitan de la Guerinais był dobrym pływakiem, więc gdy 28 listopada utknął na wschodnim brzegu Berezyny, nie usiłował dopchać się do mostu, lecz po prostu przepłynął rzekę. Kiedy znalazł się na drugim brzegu, spotkał kilku kolegów z artylerii, którzy rozpalili ognisko. Zdjął zatem mundur, by wysuszyć go nad ogniem, ale na swoje nieszczęście zasnął otulony kocem pożyczonym od jednego z towarzyszy broni. Po obudzeniu się stwierdził, że jego odzież i buty zniknęły. Usiłował iść za armią owinięty tylko w koc, lecz nie chronił on nieszczęśnika dostatecznie przed chłodem, więc umarł. Historia ta może służyć jako przypowieść. Przeprawę przez Berezynę i walki 28 listopada przeżyło około 55 tysięcy ludzi; poczuli ogromną ulgę i byli przekonani, że mają najgorsze za sobą. "Po przejściu Berezyny wszystkie twarze pojaśniały" - stwierdził Caulaincourt. Sierżant Bourgogne spotykał następnego dnia po przeprawie wielu ludzi, których uważał za zaginionych, i był przez nich serdecznie witany. "Żołnierze ściskali się, gratulując sobie nawzajem z taką radością, jakbyśmy przekroczyli Ren, od którego dzieliło nas jeszcze 400 mil! - pisał. - Czuliśmy, że jesteśmy uratowani, więc dając ujście mniej egoistycznym instynktom, opłakiwaliśmy tych, którzy nieszczęśliwym zrządzeniem losu zostali z tyłu". Tymczasem najgorsze miało dopiero nadejść. W nocy 29 listopada porywisty wiatr wywołał tak silną zadymkę, że nawet Napoleon nie znalazł ciepłego schronienia w nędznej chatce obranej na kwaterę w miejscowości Kamień. "Lodowaty wicher wdzierał się ze wszystkich stron przez nieszczelne okna, w których zostały powybijane prawie wszystkie szyby - zanotował jego lokaj Constant. - Zatykaliśmy otwory, przez które wpadał wiatr, wiązkami siana. Niedaleko od nas, na dużej otwartej przestrzeni, nocowali pod gołym niebem nieszczęśni rosyjscy jeńcy prowadzeni przez naszą armię". Jedni twierdzili, że następne dwa dni były najgorszym okresem całego odwrotu. Inni, nie mogąc znieść tego dłużej, popełnili samobójstwo, ale większość wzięła udział w niemej próbie wytrzymałości. W Pleszczenicach, do których Napoleon dotarł 30 listopada, doktor Louis Lagneau odnotował temperaturę minus 30 stopni Celsjusza. Odmrożenia stały się jeszcze bardziej powszechne. Ci, którzy szli boso, byli tak znieczuleni przez mróz, że nie zauważali, co się dzieje z ich stopami. "Skóra i mięśnie odpadały jak warstwy woskowej figury, zostawiając odsłonięte kości, ale chwilowa niewrażliwość pozwalała tym ludziom iść dalej, w daremnej nadziei, że uda im się dotrzeć do domów" - pisał Louis Lejeune. Major Louis Gardier ze 111. pułku piechoty liniowej zauważył człowieka podążającego tępo naprzód, choć jego stopy były poszarpane przez szczerbatą powierzchnię zrytego koleinami i zmarzniętego śniegu. "Skóra odchodząca od jego stóp wlokła się za nim jak oderwana podeszwa buta, a on z każdym krokiem zostawiał na śniegu krwawy odcisk" - pisał. W setkach pojazdów porzuconych na wschodnim brzegu przepadły wszelkiego rodzaju zapasy i zasoby medyczne umożliwiające ratowanie życia żołnierzy. W związku z tym walka o przetrwanie nabrała jeszcze bardziej drastycznego charakteru. W miarę spadku temperatury ludzie, których buty i mundury rozpadły się lub zostały skradzione, tracili wszelkie hamulce i sięgali po wszystko, co wpadło im w ręce. Kapitan von Kurz zapamiętał żołnierza, który podszedł do siedzącego przy drodze pułkownika i zaczął zdzierać z niego futrzany płaszcz. "Peste, ja jeszcze nie jestem martwy" - wymamrotał pułkownik. "Eh bien, mon colonel, poczekam" - odparł żołnierz. Fezensac widział człowieka ściągającego buty z generała, który upadł na poboczu drogi. Generał protestował, prosząc, by pozwolono mu spokojnie umrzeć, ale szeregowiec robił dalej swoje. "Mon general - powiedział do niego - chętnie bym pana posłuchał, ale wtedy zabierze je ktoś inny, a ja wolę, żebym to był ja". Von Kurz widział też kolegów z tego samego pułku mordujących się dla zdobycia futrzanego płaszcza. "Konieczność zamieniła nas w oszustów i złodziei, a my, bez cienia wstydu, kradliśmy sobie nawzajem wszystko, co było nam potrzebne" - zanotował doktor Rene Bourgeois. Choć przechodzili teraz przez zaludnione okolice i dało się tam zdobyć żywność, była ona dostępna tylko dla tych, którzy szli pierwsi, i to pod warunkiem że mieli pieniądze. Idący z tyłu i maruderzy byli skazani na zbieranie resztek. Ponieważ pod Berezyną porzucono też tysiące koni, zasoby żywego mięsa wydatnie się skurczyły. "Nie istniało tak popsute ani tak ohydne jedzenie, które nie znalazłoby amatorów - pisał porucznik Vossler z pułku wirtemberskich szaserów. - Zjedzony zostawał każdy padły koń, każda zdechła sztuka bydła, każdy pies, każdy kot, każda padlina. Zjadano nawet ciała tych, którzy pomarli z zimna lub głodu". Dochodziło do morderczych walk o trupy koni i o każdy skrawek pożywienia, a ich uczestnicy wrzeszczeli na siebie we wszystkich językach Europy. Ze szczególnym wstrętem wspominano akty kanibalizmu; posuwali się do nich teraz niektórzy doprowadzeni do ostateczności żołnierze. Niewątpliwie dochodziło do nich na wcześniejszych etapach odwrotu, ale sporadycznie. Większość doniesień pochodzi od strony rosyjskiej, co nie jest zaskakujące, gdyż właśnie idący za uchodzącą armią Rosjanie widywali Francuzów zepchniętych na dno ostateczności. Widzieli też jeńców, którzy nie dostawali nic do jedzenia od eskortujących ich kozaków i zjadali ciała zmarłych kolegów. Jednym z pierwszych przekazów, pochodzących od ludzi, którzy zobaczyli na tym etapie odwrotu francuskich żołnierzy jedzących ludzkie mięso, jest relacja Nikołaja Golicyna. Wilson twierdzi, że widział "grupę rannych żołnierzy w resztkach spopielałego domku, siedzących i leżących nad ciałem kolegi, którego upiekli i zaczynali zjadać". W opatrzonym datą 22 listopada liście do żony generał Rajewski pisze, że jeden z jego pułkowników widział dwóch Francuzów piekących kawałki zwłok kolegi. Generał Konownicyn, pisząc tego samego dnia do żony, informował ją, że "widziano, jak jedzą ludzkie mięso".
Najwcześniejszy przekonujący przekaz strony francuskiej pochodzący z pierwszej ręki wyszedł spod pióra porucznika Romana Sołtyka. Został on z tyłu i dotarł do Orszy na własną rękę, więc nie mogąc liczyć na regularnie rozdzielane racje żywnościowe, podszedł do grupki żołnierzy, którzy stali nad parującym garnkiem, i zaoferował im pieniądze w zamian za prawo poczęstowania się ich gulaszem. "Zaledwie jednak przełknąłem pierwszą łyżkę, chwycił mnie nieodparty wstręt, zatem spytałem ich, czy zrobili go z koniny - pisał. - Odparli na to spokojnie, że jest to ludzkie mięso, i że wątroba, która nadal leży w garnku, jest najsmaczniejsza".
Na ostatnim odcinku odwrotu, kiedy bariery psychologiczne pękały pod wpływem nacisku okoliczności, praktyka ta stała się bardziej powszechna. "Widziałem - i przyznaję się do tego nie bez pewnego poczucia wstydu - widziałem rosyjskich jeńców, którzy doprowadzeni do ostateczności przez nękający ich głód, ponieważ nie wystarczało racji dla naszych żołnierzy, rzucili się na ciało jakiegoś właśnie umarłego Bawarczyka, rozdarli je na kawałki nożami i pożerali zakrwawione strzępy mięsa - pisał Amedee de Pastoret. - Nadal widzę ten las, to drzewo, u którego stóp rozegrała się owa straszliwa scena, i żałuję, że nie mogę wymazać jej z pamięci tak szybko, jak uciekłem przed jej widokiem". 1 grudnia porucznik Uxkull zanotował w swym dzienniku, że oglądał żołnierzy "szarpiących zębami ciała swych towarzyszy" jak "dzikie bestie". Kapitan Arnoldi z rosyjskiej artylerii widział "grupkę [francuskich żołnierzy], którzy kroili przy ognisku co miększe części swego zmarłego kolegi, by je zjeść"; Arnoldi ostrzeliwał wówczas wycofującą się francuską kolumnę. Generał Langeron, podążający za ustępującymi Francuzami od Berezyny do Wilna, nie był nigdy świadkiem kanibalizmu, ale natknął się na "zwłoki ludzi, z których ud wycięto skrawki mięsa w tym właśnie celu". Niektórzy historycy, tacy jak na przykład Daru i Marbot, odrzucają świadectwa osób piszących o przypadkach kanibalizmu, a Gourgaud traktuje je bardzo sceptycznie. Ich teorię podważają jednak nie tylko istniejące dowody, lecz również rachuby prawdopodobieństwa. "Aby zrozumieć naszą sytuację, trzeba doznać cierpień, jakie wywołuje głód - stwierdza sierżant Bourgogne, który przyznaje, że mógł brać udział w tego rodzaju praktykach. - A gdyby nie było ludzkiego mięsa, zjedlibyśmy samego diabła, jeśliby ktoś go dla nas ugotował". Dręczący głód doprowadzał wielu do ostateczności. "Słyszało się o ludziach szarpiących zębami nawet własne wychudzone ciała" - pisał Vossler. Zjawisko to odnotował również Raymond Pontier, chirurg przydzielony do sztabu generalnego. Jednym z najbardziej interesujących faktów, jakie wyłaniają się z relacji dotyczących odwrotu, jest istnienie pewnego progu, poniżej którego ludzie oszukiwali, zabijali, a nawet zjadali swoich bliźnich, a powyżej - zachowywali ludzką godność i poczucie obowiązku, a nawet usiłowali znaleźć odrobinę radości. Nocą 30 listopada w okolicach Pleszczenic, podczas gdy tysiące żołnierzy marzły, a niektórzy z nich dopuszczali się aktów kanibalizmu, jeden z napoleońskich oficerów, obdarzony dobrym głosem, zabawiał recitalem pieśni swych kolegów drżących z zimna w ruinach jakiegoś dworu. Choć jedni umierali, wykrzykując przekleństwa lub szarpiąc zębami jak głodne psy jakieś resztki padliny, znaleziono też zwłoki pewnego młodego oficera, który zamarzł na śmierć, wpatrując się z miłością w miniaturę swej żony.
Okoliczności miały oczywiście przemożny wpływ, jednak wydaje się, że ów próg nie był wcale kwestią szczęścia, lecz wyłącznie kwestią charakteru. Potężną silą motywacyjną była również determinacja. Kapitan Francois, ranny w nogę pod Borodinem, przeszedł całą trasę o kuli, a kapitan Brechtel dotarł do domu na drewnianej nodze. Louis Lejeune spotkał artylerzystę, który właśnie został trafiony w ramię i prosił dwóch sanitariuszy o obejrzenie jego rany. Oznajmili mu, że zachodzi konieczność amputacji, ale ponieważ nie mieli stołu, zwrócili się do Lejeune'a, by przytrzymał tego żołnierza. "Otworzyli swoją torbę; artylerzysta nie wypowiedział ani słowa, nie wydał ani jednego westchnienia; słyszałem tylko cichy zgrzyt piły, a kilka minut później do moich uszu dotarł głos jednego z sanitariuszy: >> Gotowe! Żałujemy, że nie mamy odrobiny wina, którym moglibyśmy go pokrzepić <<. Nadal miałem pół butelki malagi; zachowałem ją tak długo, bo piłem z niej bardzo rzadko i tylko po kropli. Podałem wino rannemu, który był blady i milczący. Jego oczy natychmiast rozbłysły życiem; wypił zawartość jednym łykiem i oddał mi pustą butelkę. >> Czeka mnie jeszcze daleka droga do Carcassonne << - powiedział, a potem ruszył naprzód tak szybko, że miałem trudności z nadążeniem za nim". Bardziej budującego przykładu skrupulatności w wypełnianiu obowiązków dostarcza nam historia pułkownika Kobylińskiego, jednego z adiutantów Davouta. Miał nogę strzaskaną przez pocisk artyleryjski podczas oglądania pola bitwy w dzień po walkach pod Małojarosławcem. Davout, bojąc się, że pułkownik zaginie w tłumie wlokących się za armią rannych, powierzył go opiece kompanii grenadierów, którzy otrzymali stanowczy rozkaz nieopuszczania chorego w żadnych okolicznościach. Potraktowali swą misję bardzo poważnie i nieśli go przez całą drogę. "Owinięty kocami pułkownik leżał na przypominających mary noszach, dźwiganych przez 6 zmieniających się żołnierzy - pisał inny polski oficer. - Często spotykałem podczas marszu tę karawanę i zachwycałem się heroicznym oddaniem żołnierzy, szczególnie że obiektem ich troski nie był Francuz, lecz jeden z naszych rodaków". W pewnym momencie pułkownik zaczął błagać grenadierów, by zostawili go i ratowali własne życie, ale oni odmówili zignorowania otrzymanych rozkazów. Ostatni pozostały przy życiu żołnierz tej kompanii dociągnął nosze do głównej kwatery Davouta w Wilnie. Dla niektórych ludzi sposobem potwierdzenia swej przynależności do gatunku ludzkiego - a zarazem aktem samodyscypliny - było pisanie dziennika. Wynika to jasno z dokonanego 4 grudnia zapisu Maurice'a de Taschera, oficera szaserów i kuzyna cesarzowej Józefiny. Obchodził on tego dnia swoje trzydzieste szóste urodziny i był chyba bliski kompletnego załamania. "Ostry mróz. Milczący marsz. Czułe myśli. Rocznica moich urodzin. - Pozdrowienia od mojej matki... łzy... cierpienie... Wspomnienia o niej. Przeszliśmy 6 mil, zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce pól mili przed sztabem generalnym. Gorączka i biegunka". Sierżant Bourgogne zanotował, że kobiety znosiły trudy z większym hartem ducha niż mężczyźni. Doktor Larrey zauważył, iż gorącokrwiści mieszkańcy południa Europy radzili sobie lepiej niż Niemcy i Holendrzy, co potwierdzali również inni. Jednak czarny służący generała Zajączka, pozyskany podczas kampanii egipskiej, zamarzł na śmierć. Albert de Muralt, bawarski kawalerzysta, twierdził, że oficerowie mieli większe szansę przeżycia niż żołnierze, gdyż posiadali większą siłę duchową i byli lepiej wykształceni. Ranga niewiele jednak miała wspólnego z najbardziej może istotnym elementem powstrzymującym ludzi od całkowitej degrengolady. Była nim życiodajna zdolność do poświęceń na rzecz innych. Louis Lejeune spotkał rannego oficera artylerii, który czekał na poboczu drogi na swego pozostałego z tyłu służącego. Dwie godziny później, kiedy wracał po wykonaniu swego zadania, zobaczył, że człowiek ten siedzi w tym samym miejscu. Usiłował go nakłonić do wyprawy po żywność dostępną niedaleko stamtąd i ostrzec przed groźbą zamarznięcia. Jednak oficer odrzucił jego namowy, mówiąc: "Zgadzam się z panem, ale mój służący Georges dzielił ze mną tę samą mamkę. Odkąd wstąpiłem do armii, a szczególnie odkąd zostałem ranny, okazywał mi sto razy swoje przywiązanie. Własna matka nie mogłaby opiekować się mną bardziej troskliwie. Teraz źle się poczuł, a ja obiecałem, że na niego poczekam, więc wolę tu umrzeć, niż złamać obietnicę". Takie dowody lojalności dawali nie tylko oficerowie. Pewien oficer szaserów, unieruchomiony z powodu odmrożenia stóp, został dowieziony aż do Wilna przez młodego trębacza swego pułku; zaprzągł się on do znalezionych przypadkiem sanek. Podobne przykłady można mnożyć. Kapral Jean Bald z bawarskich szwoleżerów oddał konia wyższemu rangą oficerowi, gdy ten stracił swojego podczas bitwy. "O wiele lepiej jest ocalić dla króla oficera niż zwykłego kaprala, który tak czy owak wydostanie się zapewne na swych dwóch silnych nogach" - powiedział". Kapitan baron von Widemann przebył rzekę Wop tylko w tym, co miał na sobie, ale podczas gdy on garnął się do ognia, usiłując wysuszyć swój mundur, jego służący przebrnął z powrotem na drugą stronę rzeki, znalazł jego powóz, spakował do kuferka kilka najbardziej niezbędnych rzeczy i przyniósł je swemu panu. Służący Paula de Bourgoing, młody chłopiec z Paryża, dzielnie towarzyszył wojsku, dźwigając na plecach tyle rzeczy swego pana, ile był w stanie unieść, a co noc zjawiał się na biwaku, by zadbać o jego potrzeby. Kiedy pewnego wieczoru nie przyszedł, Bourgoing czekał na drodze przez kilka godzin, na próżno wykrzykując jego imię, a w końcu położył się spać. Gdy obudził się w środku nocy, chłopiec poprawiał właśnie futrzaną derkę, która zsunęła się z jego nóg. Następnej nocy nie zjawił się wcale i nikt go więcej nie widział. Dobosz 7. pułku piechoty liniowej, żonaty z markietanką kompanii, która zapadła na zdrowiu, prowadził za uzdę konia ciągnącego jej wóz, a gdy koń padł, sam się do niego zaprzągł. Kiedy nie mógł już iść dalej, położył się obok niej, by razem z nią umrzeć. Markietanka 33. pułku piechoty liniowej po urodzeniu podczas odwrotu córeczki zmarła, usiłując przebrnąć przez Berezynę, ale resztką sił zdołała wyrzucić dziecko na brzeg. Zostało ono podniesione przez jakiegoś obcego człowieka i ten wyniósł je z Rosji. Piętnastoletni chłopiec, którego rodzice umarli, mężnie szedł obok szeregu, niosąc trzyletnią siostrę i prowadząc za rączkę ośmioletniego brata. Sierżant Bourgogne spotkał innego sierżanta swego pułku, który niósł na plecach pułkowego psa Moutona, ponieważ nieszczęsne zwierzę miało odmrożone wszystkie cztery nogi i nie mogło chodzić. Mouton był pudlem znalezionym w Hiszpanii w roku 1808. Rok później towarzyszył pułkowi podczas kampanii w Niemczech, a także w czasie bitew pod Essling i Wagram, potem wrócił z nim do Hiszpanii w roku 1810. Wyruszył wraz z pułkiem do Rosji w roku 1812, lecz zgubił się na terenie Saksonii. Poznał jednak po mundurach eszelon swojej jednostki i szedł za nim aż do Moskwy. Takie przywiązanie nie było wyjątkiem; generał Wilson śledzący ostatnią fazę odwrotu wspomina o "niezliczonych psach, które leżały na ciałach swych zmarłych panów, wpatrując się w ich twarze i boleśnie wyjąc z głodu i tęsknoty". Marie Theodore de Rumigny dbał o swego ulubionego konia Charles'a, pomagając mu wstać, kiedy się potykał, zawsze znajdując dla niego coś do jedzenia i picia - nawet jeśli wymagało to zatrzymania się, rozpalenia ogniska i stopienia odpowiedniej ilości śniegu. Dzięki temu wyprowadził zarówno Charles'a, jak i siebie z Rosji i doszedł na powrót do Francji.
Polscy szwoleżerowie co wieczór wyruszali na poszukiwanie paszy dla swych koni na małych, miejscowych cognats specjalnie w tym celu zakupionych. Kiedyś udało im się nawet przyprowadzić kilka wozów z sianem ukradzionych rosyjskim kawalerzystom, którzy byli zbyt zajęci gotowaniem kolacji, by to zauważyć.
Sierżant Bourgogne opowiada o przyjacielu nazwiskiem Melet, dragonie gwardii. Melet był bardzo przywiązany do swego konia Cadeta, który towarzyszył mu podczas wielu kampanii w Hiszpanii, Austrii i Prusach, postanowił więc za wszelką cenę doprowadzić go do Francji. Zawsze wyruszał na poszukiwanie paszy, zanim pomyślał o sobie, a kiedy zdobycie jakiegokolwiek pożywienia na linii odwrotu Grande Armee stało się niemożliwe, zaczął go szukać wśród Rosjan, wkładając płaszcz i hełm rosyjskiego dragona, którego zabił, by przedrzeć się przez nieprzyjacielskie pikiety. Gdy udało mu się wejść do obozu wrogów, zgarniał kilkudniowy zapas siana i owsa, a potem uciekał do swoich. Czasami go demaskowano, ale zawsze udawało mu się wydostać z opresji, i wrócił do Francji wraz z Cadetem.
Pewien bawarski szwoleżer, którego ukochana klacz Lisette zapadła się pod lód niedaleko Krasnego i nie mogła wyjść z wody, po prostu położył się, by umrzeć obok niej.
Wieczorem 5 grudnia w Smorgoniach Napoleon zebrał marszałków i według niektórych z nich przeprosił za swój błąd, czyli za zbyt długi pobyt w Moskwie. Powiadomił zgromadzonych o swej decyzji i wysłuchał ich opinii, a potem wsiadł do powozu w towarzystwie generała Caulaincourta i odjechał w nocną ciemność. Za jego karetą, na której koźle siedział wierny mameluk Rustan i polski oficer rotmistrz Dunin-Wąsowicz, jechała druga, w której podróżowali Duroc i generał Mouton, oraz trzecia, wioząca sekretarza Napoleona barona Faina i lokaja Constanta. Reakcje na wyjazd Napoleona były mieszane. Wywołał on powszechne przygnębienie i zniechęcenie, ale tylko zaskakująco nieliczne słowa potępienia. Oficerowie, zwłaszcza wyżsi rangą, rozumieli na ogół motywy cesarza i popierali jego decyzję, natomiast przeklinali go niekiedy tylko przedstawiciele niższych szarż. Wynikało to głównie z tego, że kiedy rozeszła się wiadomość o jego wyjeździe, wszyscy musieli skupić uwagę na bardziej żywotnych problemach. Nastąpił kolejny gwałtowny spadek temperatury. W Miednikach 6 grudnia doktor Louis Lagneau odnotował minus 37,5 stopnia Celsjusza. "To było naprawdę nie do zniesienia - pisał. - Maszerując, musieliśmy mocno tupać nogami, żeby nie zamarzły nam stopy". Jego pomiar temperatury został potwierdzony przez innych z dokładnością do jednego czy dwóch stopni. Francois Dumonceau rozpoczął tego ranka marsz, kiedy było jeszcze ciemno. "Miałem wrażenie, że samo powietrze jest zamarznięte, bo wirowały w nim drobne płatki na wpół przezroczystego lodu - pisał. - Potem zobaczyliśmy, że horyzont stopniowo przybiera jaskrawoczerwoną barwę, a słońce przedziera się przez zamgloną warstwę pary, rozświetlonej jego promieniami. Cała pokryta śniegiem równina zrobiła się purpurowa i zaczęła tak lśnić, jakby ją ktoś posypał rubinami. Był to wspaniały widok". Marsz w tych warunkach okazał się jednak piekłem. "Powietrze było gęste od drobnych cząsteczek lodu, które błyszczały w słońcu, ale przecinały do krwi nasze twarze, gdy podnosił się wiatr, wiejący na szczęście dość rzadko" - pisał pułkownik Griois. Zjawisko to zostało odnotowane przez wielu innych świadków. "Widziałem zamarznięte molekuły zawieszone w powietrzu - stwierdził Segur, zdumiony panującą wokół nieruchomą ciszą. - Szliśmy przez to imperium śmierci jak żałosne cienie! Tępy i monotonny odgłos naszych kroków, skrzypienie śniegu i słabe jęki umierających były jedynymi dźwiękami zakłócającymi tę wielką, posępną ciszę". "Byliśmy pokryci lodem; oddech wychodzący nam z ust, gęsty jak dym, osiadał w postaci lodowych cząsteczek na naszych włosach, brwiach, wąsach i brodach - wspominał Louis Lejeune. - Te lodowe cząsteczki unosiły się tak gęsto, że przesłaniały nam pole widzenia i utrudniały oddychanie". "Zdarzało się często, że mróz zamykał mi oczy - zapamiętał Planat de la Faye. - Chcąc je na nowo otworzyć, musiałem ściskać rzęsy między palcami, by stopić lód". Ślina koni tworzyła duże sople w kącikach ich pysków i kapała na wędzidła. "Nie mogłem oddychać, bo lód zatykał mi nos, a wargi przykleiły się do siebie - pisał sierżant Bourgogne, który czuł się tak, jakby szedł przez >> lodową krainę <<. - Byłem zmęczony i oszołomiony przez śnieg; oczy mi łzawiły, a łzy zamarzały, więc przestawałem cokolwiek widzieć". "W spokojnym bezruchu nieba było coś groźnego, coś nieubłaganego - pisał Brandt. - Przez półprzeźroczystą mgiełkę lśniących śnieżnych cząsteczek, które kłuły nas w oczy niby ostrza szpilek, słońce wyglądało jak ognista kula, ale ten ogień nie dawał ciepła. Domy, drzewa, pola - wszystko zniknęło pod warstwą lśniącego, oślepiającego śniegu!". Wielu żołnierzy zapadło na śnieżną ślepotę. "Białko oka stawało się czerwone i puchło, podobnie jak powieki, co wywoływało pulsujący ból i łzawienie - pisał doktor Geissler. - Chory cierpiał na światłowstręt, a po niedługim czasie tracił wzrok". W miarę jak maszerujące kolumny zbliżały się do Wilna, coraz częściej widziano grupy ludzi trzymających się za ręce, by nie zgubić drogi". Żołnierze mieli na mrozie tak wielkie trudności z zapinaniem guzików, że choć uważali to za niehigieniczne i upokarzające, rozpruwali z tyłu swe spodnie lub bryczesy, aby nie zdejmować ich podczas defekacji. Musieli też uważać, by ich penisy nie zamarzły podczas oddawania moczu, co się niekiedy zdarzało. Większość piszących dzienniki musiała na tym etapie z nich zrezygnować. Atrament kapitana Franza Roedera zamarzł, rozrywając butelkę. Boniface de Castellane odkrył w Miednikach 7 grudnia, że ma odmrożoną prawą rękę; od tej pory mógł robić tylko nieudolnie krótkie notatki lewą ręką. Następnego ranka, wychodząc z kwatery, zobaczył stojącego na warcie grenadiera, który zamarzł na śmierć, ale nadal ściskał w rękach muszkiet. "7 grudnia był najstraszniejszym dniem mojego życia - zanotował książę Wilhelm Badeński. - Mróz doszedł do 30 stopni [minus 37,5 stopnia Celsjusza]. O trzeciej nad ranem marszałek [Victor] wydał rozkaz wymarszu. Ale kiedy przyszło do odegrania pobudki, okazało się, że ostatni dobosz zamarzł na śmierć. Zacząłem chodzić wśród żołnierzy, dodając im odwagi, zaklinając, żeby się podnieśli i stanęli w szyku, ale moje wysiłki były daremne; zdołałem zebrać tylko 50 ludzi. Pozostali w liczbie 300 leżeli na ziemi, martwi i sztywni od mrozu". "Na tym odcinku drogi po raz pierwszy widziałem ludzi, którzy zostali podczas marszu dosłownie porażeni przez mróz - pisał Heinrich Brandt. - Najpierw nieznacznie zwalniali, potem zataczali się przez chwilę jak pijani, a w końcu padali, by nigdy więcej nie wstać". Nie tylko jego uderzył widok żołnierzy, którzy chwiali się przez jakiś czas tak mocno, jakby byli pijani. Tuż przed upadkiem, albo zaraz po nim, zaczynała im płynąć krew z nosa i ust, a niekiedy również z oczu i uszu. Tygodnie nieustannych trudów i liczne ciosy zadane nadziejom i oczekiwaniom - pod Smoleńskiem, Orszą, Borysowem i nad Berezyną - osłabiły również oczywiście psychiczną odporność żołnierzy. Brandt zanotował, że osiągnął stan gorączkowego podniecenia niepozwalający mu zasnąć. Skarżyli się na to również jego koledzy. Lęk przed śmiercią na miejscu odpoczynku kazał im pozostawać w ruchu przez całą noc. "Kierunek marszu wskazywały nam światła ognisk płonących w każdej wiosce, na skraju każdego lasu, zawsze otoczonych przez tę okropną mieszaninę żywych i umarłych - pisał. - Inne ciała znaczyły drogę. Olśniewająco bezchmurne niebo zdawało się szydzić z naszych cierpień; mróz stawał się coraz bardziej dotkliwy, a nasza mała kolumna stale topniała". Panujące warunki wywoływały u innych żołnierzy całkowitą apatię. Doktor Larrey zauważył, że "byliśmy wszyscy w stanie takiego przygnębienia i otępienia, iż z trudem się wzajemnie rozpoznawaliśmy". Podobne zjawisko odnotował doktor Bourgeois. "Liczni żołnierze pozostawali w stanie prawdziwej demencji, pogrążeni w letargicznym stuporze. Mieli nieprzytomny wzrok i byli tępo wpatrzeni w przestrzeń. Wyróżniali się w tłumie tym, że szli jak automaty, pogrążeni w głębokim milczeniu. Kiedy się do nich odzywałem, otrzymywałem tylko niewyraźne i niespójne odpowiedzi; całkowicie stracili panowanie nad swymi zmysłami i byli obojętni na wszystko - żadne wyzwiska ani nawet spadające na nich razy nie mogły ich obudzić ani wyrwać z tego stanu zidiocenia". Niektórzy byli tak ogłupieni przez mróz, że wchodzili prosto na płonące ogniska i stali w nich bosymi nogami, a nawet czasem się kładli. Generał Langeron, dowodzący przednią strażą armii Cziczagowa, podążał tuż za zmierzającymi do Wilna Francuzami. "Rosyjska armia szła środkiem drogi - pisał - a po obu jej stronach maszerowały, a raczej wlokły się dwie kolumny nieuzbrojonych nieprzyjaciół". Rosjanie ignorowali ich, bo nie mogli im niczego odebrać. "Nic nie wiedzieli, nic nie pamiętali, nic nie rozumieli" - wspominał porucznik Zotow. Droga była usłana zamarzniętymi trupami, a tu i ówdzie grupki oszalałych żołnierzy szarpały zębami ludzkie lub zwierzęce zwłoki. "Urodziłem się, aby umrzeć, służąc swojej ojczyźnie, i od początku przygotowywałem się do tego, żeby stłumić w sobie strach przed pociskami i innymi niebezpieczeństwami - zapisał w swoim dzienniku porucznik Cziczerin. - Nie potrafię jednak przywyknąć do tego rodzaju okropności i cierpień, jakie nieustannie pojawiają się przed moimi oczami podczas tej drogi". Po tej samej drodze szedł za wycofującymi się Francuzami Henri Ducor, który trafił do niewoli nad Berezyną i został rozebrany oraz obrabowany przez kozaków. Pozostawiony bez środków do życia i skazany na pewną śmierć, zdarł odzież z jakichś zwłok i postanowił kontynuować marsz do Wilna. "Każdy pień drzewa był podporą dla kolejnej ofiary; wokół jednego z nich stały niekiedy w przedziwnych pozach trzy lub cztery ciała zmarłych. Jedni zastygli w bezruchu na czworakach, drudzy w kucki, inni siedzieli, obejmując rękami kolana i wspierając na nich brodę, jeszcze inni trzymali łokcie na udach i mieli tak pochylone głowy, jakby spali albo może coś jedli - pisał. - Ale moje prawdziwe zdumienie wzbudził pewien artylerzysta stojący na baczność obok swojego działa z twarzą zwróconą w stronę Rosji; prawą ręką opierał się o komorę zamkową. Nadal miał na sobie mundur. Armia nieprzyjacielska przeszła obok niego, nie ruszając go z miejsca. Stojąc wśród tego oceanu śniegu, wyglądał jak pomnik upamiętniający naszą wielką klęskę".
Ci, którzy byli w stanie, po prostu wlekli się naprzód utrzymywani przy życiu przez wyidealizowany obraz Wilna. "Wilno stało się teraz ziemią obiecaną, bezpiecznym schronieniem przed wszystkimi burzami i końcem wszystkich naszych nieszczęść" - pisał Caulaincourt. Wiedzieli, że różni się od Smoleńska, że jest stosunkowo dużym, zamieszkanym i przyjaznym miastem, w którym znajdą dach nad głową i dostatek żywności. Byłoby jednak dla nich lepiej, gdyby okazało się kolejnym wypalonym szkieletem, przypominającym Smoleńsk.
La Grande Armée
Emblem of Napoleon Bonaparte.svg

Brak komentarzy: