WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
piątek, 16 listopada 2012
R o c z n i c a * 1 8 1 2 *
Adam Zamoyski - 1812. Wojna z Rosją - 2
( )
Armia rosyjska.
Armia rosyjska nie przypominała żadnej innej armii europejskiej i nie mogła różnić się bardziej od francuskiej, szczególnie w sprawach, które dotyczyły roli prostego żołnierza. Był on powoływany do wojska na dwadzieścia pięć lat, czyli w praktyce dożywotnio. Miał małe szansę odsłużenia całego okresu, gdyż tylko 10 procent poborowych przeżywało straszliwe warunki i częste chłosty - między innymi biegi między dwoma rzędami uzbrojonych w kije kolegów - nie wspominając już o chorobach i morderczych bitwach.
Kiedy został powołany do wojska, w jego pożegnaniu brała udział cała rodzina, a często cała wieś traktująca to wydarzenie jak pogrzeb. Krewni i przyjaciele wymazywali poborowego ze swego życia, nie spodziewając się ujrzeć go ponownie. Ponieważ samotne żony żołnierzy nie mogły zapewnić opieki dzieciom, były wysyłane do wojskowych sierocińców, w których szkolono je na przyszłych podoficerów. Jednak w owych zakładach panowały tak ciężkie warunki, że tylko dwie trzecie wychowanków dożywało wieku dorosłego. Poborowy żołnierz wracający po ćwierćwieczu służby (w czasie której nie otrzymywał urlopu ani listów) stawał się dla otoczenia człowiekiem obcym, a ponieważ nie był już pańszczyźnianym chłopem, nie mógł znaleźć sobie miejsca w gospodarce wiejskiej. Ci, którzy przetrwali służbę, pozostawali więc w wojsku lub szukali pracy w mieście.
Przybywając do pułków, stawali się członkami bractwa żołnierzy odizolowanych od normalnego nurtu rosyjskiego życia i związanych wspólnym cierpieniem. Ich jedyna przewaga nad żołnierzami francuskimi polegała na tym, że nosili mundury, w których przeważał kolor zielony; były one bardziej praktyczne, mniej obcisłe i lepiej uszyte. W czasach pokoju każdy pluton funkcjonował na zasadzie przedsiębiorstwa, czyli artelu, wynajmującego siłę roboczą miejscowym przedsiębiorcom cywilnym. Dochody z tej działalności miały być teoretycznie dzielone między żołnierzy, częściej jednak trafiały do kieszeni oficerów.
W granicach Imperium Rosyjskiego dezercja była bardzo trudna, gdyż pojedynczy wieśniak wszędzie rzucał się w oczy. Dochodziło do niej częściej w armiach rosyjskich stacjonujących wzdłuż zachodnich granic; liczni żołnierze przekraczali je nielegalnie, by wstąpić do służby w polskim lub innym wojsku. Kiedy oddziały rosyjskie operowały na terenie obcych państw, dezercja stawała się zjawiskiem powszechnym, zwłaszcza tuż przed powrotem żołnierzy do kraju. Skala tych ucieczek świadczyła o uciążliwości wojskowego życia. W roku 1807, kiedy wojska rosyjskie wracały po zawarciu traktatu w Tylży, książę Siergiej Wołkoński zanotował, że jego elitarny pułk szwoleżerów gwardii postradał około 100 ludzi w ciągu czterech dni, choć wokół obozu ustawiono podwójne straże. Jednak w obliczu wroga żołnierze wykazywali się wielkim patriotyzmem i całkowitą lojalnością.
Armia rosyjska była szkolona w taki sposób, że kładziono większy nacisk na parady wojskowe niż na dyscyplinę na polu bitwy. Poddawani bezlitosnej musztrze żołnierze nieustannie maszerowali w szyku, dopóki nie nauczyli się funkcjonować jako zbiorowość. Ich dowódcy przywiązywali większą wagę do walki na bagnety niż do umiejętności strzelania. Podczas bitwy za najważniejszy czynnik wyszkolenia uznawano posłuszeństwo. Nawet uchylanie się przed pociskami armatnimi, kiedy cała jednostka stała, karane było chłostą. Żołnierz lub podoficer okazujący tchórzostwo na polu bitwy miał zostać natychmiast rozstrzelany. To samo dotyczyło tych, którzy wywoływali panikę, na przykład krzycząc: "jesteśmy odcięci!", gdyż uznawano ich za zdrajców. Wszystkie te elementy były źródłami solidarności, bojowości i odporności na niemal każde warunki. Ale nie rozwijały inteligencji ani inicjatywy.
Bariera dzieląca oficerów od pozostałych żołnierzy była nieprzekraczalna, tym bardziej że ci ostatni nie mieli możliwości awansu. Oficerowie wywodzili się wyłącznie ze szlachty. Musieli przejść przeszkolenie wojskowe, które odbywało się zazwyczaj w korpusach kadetów lub w szkołach oficerskich. Kontakty oficerów z podkomendnymi ograniczały się do minimum. Nie stanowiło to problemu, gdyż liczni spośród nich nie byli w stanie rozmawiać po rosyjsku. Jednak osobiście wymierzali swym podkomendnym karę chłosty za drobne wykroczenia.
Żołd niższych rangą oficerów rosyjskiej armii był niższy niż w jakimkolwiek innym kraju Europy, a ponieważ awans zależał niemal wyłącznie od wpływów na dworze, wywodzący się z drobnej szlachty młodzi oficerowie skazani byli na dożywotni niedostatek i anonimowość. W związku z tym do kariery wojskowej garnęli się tylko ludzie o miernych uzdolnieniach. Operacje z lat 1805-1807 unaoczniły poważne niedostatki struktury dowodzenia rosyjskiej armii. Ujawniły brak współpracy między poszczególnymi jednostkami i rodzajami broni oraz inne słabości, wynikające głównie z niskich kompetencji i kiepskiego wyszkolenia kadry oficerskiej. Wszystkie próby rozwiązania tych problemów zostały jednak w ciągu kilku następnych lat zahamowane przez gwałtowny rozwój sił zbrojnych, pociągający za sobą niedobór oficerów. W roku 1808 regulaminowy okres ich szkolenia został jeszcze bardziej skrócony.
W armii rosyjskiej służyły setki francuskich oficerów. Byli to w większości wywodzący się z arystokracji emigranci zbiegli przed rewolucją. Niektórzy z nich zajmowali najwyższe stanowiska: markiz de Traversay został naczelnym admirałem floty rosyjskiej, hrabia de Langeron i markiz Charles Lambert dowodzili korpusami armii, a generał de Saint-Priest pełnił obowiązki szefa sztabu Drugiej Armii. Byli tam również Włosi, Szwajcarzy, Szwedzi, Polacy i inni obcokrajowcy. Barclay urodził się w rodzinie bałtyckich baronów, którzy wywodzili swoje korzenie ze szkockiego rodu Barclay of Towie. Bagration był z pochodzenia Gruzinem. Jednak źródło największych problemów stanowili Niemcy, a szczególnie Prusacy.
Na służbę rosyjską przeszły setki oficerów, którzy zostali zwolnieni w wyniku redukcji armii pruskiej po bitwie pod Jena. W ciągu następnych lat ich liczba uległa powiększeniu, a ogromna druga fala napłynęła w roku 1809, po zwycięstwie Napoleona nad Austrią. Ostatni kontyngent oficerów, oburzonych na służalczy sojusz podpisany przez Prusy z Francją w lutym 1812 roku, pojawił się w Rosji całkiem niedawno. Wśród przybyłych znaleźli się pruscy reformatorzy wojskowi, major von Boyen i pułkownik von Gneisenau, przyszły teoretyk strategii wojennej major von Clausewitz, oficer sztabowy pułkownik Karl von Toll oraz baron Ludwig von Wolzogen, pochodzący z Saxe-Meiningen były adiutant króla Wirtembergii.
Wszyscy rosyjscy oficerowie rozmawiali ze sobą po francusku. W tymże języku z reguły wydawano również wszystkie rozkazy i tylko liczni Prusacy, komunikując się między sobą, przechodzili na niemiecki. Zwracali się też w tym języku do Barclaya, który znał go bardzo dobrze. Stwarzało to wrażenie, że w obrębie armii istnieje zagraniczny klub, szczególnie licznie reprezentowany w kwaterze głównej, jako że większość Niemców pełniła funkcje oficerów sztabowych.
Aleksander czynił co mógł, by przygotować swe wojska do następnej próby sił z Napoleonem. Stworzył Ministerstwo Sił Zbrojnych, które miało usprawnić funkcjonowanie armii, i nie szczędził na ten cel pieniędzy. Wydatki wojskowe, pochłaniające w chwili jego wstąpienia na tron 26 milionów rubli (z 82 milionów budżetu), wzrosły w roku 1814 do 70 milionów (a budżet do 114 milionów). Zwiększył też proporcję powoływanych do wojska mężczyzn z 4 na 500 mieszkańców w roku 1805 do 5 na 500. Liczba rekrutów wzrosła dzięki temu do 100-120 tysięcy rocznie, co oznacza, że w latach 1806-1811 wcielono do wojska 500 tysięcy ludzi. W ciągu tego roku 60 tysięcy żołnierzy zwolniono na emeryturę, ale ci, którzy byli zdolni do służby, otrzymali ponowne powołanie. Liczebność wszystkich rosyjskich sił lądowych wzrosła z 487 tysięcy w roku 1807 do 590 tysięcy w roku 1812, a w marcu tegoż roku dodatkowy pobór 2 mężczyzn na 500 mieszkańców zwiększył ją jeszcze o 65-70 tysięcy ludzi. We wrześniu 1812 roku liczba mężczyzn służących w siłach lądowych osiągnęła poziom 904 tysięcy.
W roku 1803 Aleksander zlecił generałowi Arakczejewowi modernizację artylerii. Jego reformy nie przyniosły owoców na tyle szybko, by wykorzystać je podczas wojny 1805 roku, ale pod koniec tego dziesięciolecia Rosja dysponowała chyba najbardziej profesjonalną artylerią w Europie. Arakczejew pozbył się armat małego kalibru i wyposażył armię w sześcio- i dwunastofuntowe działa polowe oraz w dziesięcio- i dwudziestofuntowe licornes, będące czymś w rodzaju haubic. Zaopatrzył ten sprzęt w najbardziej nowoczesne i dokładne celowniki i zadbał o to, by artylerzyści umieli skutecznie się nimi posługiwać.
Ostatnim etapem reformy było wydane w styczniu 1812 roku zarządzenie dotyczące dowodzenia wielkimi armiami na polu bitwy. Określało ono wyraźnie zakres odpowiedzialności na wszystkich szczeblach dowodzenia i dawało naczelnemu wodzowi niemal nieograniczone uprawnienia w czasie wojny. Ustalało też kanały łączności, którymi przepływać miały wszystkie informacje od najdalej wysuniętych przyczółków do naczelnego wodza, i sposoby przekazywania jego rozkazów dowódcom kompanii. Zarządzenie to było niestety niemal powszechnie ignorowane podczas nadchodzącej kampanii, co przyniosło godne ubolewania następstwa.
Rosyjskie siły stacjonujące na Litwie zostały podzielone na dwie armie. Pierwsza i silniejsza z nich, dowodzona przez generała Barclaya de Tolly, stała wzdłuż Niemna, tworząc lekko wygięty, niemal stukilometrowy łuk, który strzegł dostępu do Wilna. Zajmowana pozycja umożliwiała jej zarówno obronę miasta, jak i przejście do ataku. Druga Armia, na której czele stał generał Bagration, była skoncentrowana w taki sposób, by tworzyć siłę uderzeniową, gotową wesprzeć atak Pierwszej Armii przez okrążenie sił obronnych nieprzyjaciela lub zaatakować wysuniętą flankę wroga, nacierającego na Pierwszą Armię u wrót Wilna. Trzecia Armia, którą dowodził generał Tormasow, strzegła granic na południe od rozlewisk Prypeci. Nie da się dokładnie określić siły tych armii; według historyków rosyjskich, których obliczenia są bardzo rozbieżne, wszystkie wojska lądowe liczyły od 356 tysięcy do 716 tysięcy ludzi, na linii frontu zaś służyło od 180 tysięcy do 251 tysięcy żołnierzy. Nowsze badania przyniosły bardziej spójne wyniki, ale i one nie są wolne od sprzeczności, gdyż historycy rosyjscy mają zwyczaj dzielić zdolnych do walki żołnierzy na "frontowych" i "wszystkich", do których zaliczają funkcjonariuszy służb pomocniczych. Mit o ogromnej przewadze liczebnej Francuzów podczas tej kampanii powstał w wyniku porównywania liczby rosyjskich żołnierzy "frontowych" z łączną liczbą żołnierzy francuskich. Pierwsza Armia liczyła 127 800 żołnierzy frontowych, a służyło w niej łącznie 159 800 ludzi. Odpowiednie liczby dotyczące Drugiej i Trzeciej Armii wynoszą 52 tysiące i 62 tysiące oraz 45 800 i 58 200. W sumie na linii frontu stało 225 tysięcy ludzi, a we wszystkich trzech armiach służyło łącznie 280 tysięcy żołnierzy, wspomaganych przez niewiele ponad 900 dział.
Powyższe siły były wspierane przez dwa korpusy rezerwowe. Jednym z nich, liczącym 55/65 tysięcy ludzi, dowodził Ertel, drugim zaś (31/47 tysięcy) Meller Zakomielski. Łączna liczebność rosyjskich wojsk gotowych na spotkanie z Napoleonem wynosiła więc 392 tysiące ludzi. Za nimi formowano drugą falę oddziałów. Gdy zabiegi dyplomatyczne Aleksandra doprowadziły do zawarcia pokoju ze Szwecją i Turcją, przerzucono na front zachodni 28 500/37 200 żołnierzy z Finlandii i 54 500/70 tysięcy z Mołdawii. Armie stojące na froncie były dobrze zaopatrzone. W wypadku ofensywy mogły liczyć na dostawy z magazynów, które znajdowały się między innymi w Wilnie, Święcianach i Grodnie, oraz na wsparcie drugiej linii, biegnącej od Rygi na północy do Kaługi na południu.
Droga do Moskwy.
Od chwili przekroczenia Niemna wszystkim dokuczało pragnienie. Temperatura dochodziła w ciągu dnia do 36 stopni, a liczni uczestnicy kampanii egipskiej twierdzili, że nigdy dotąd nie maszerowali w takim upale. 9 lipca 11. pułk lekkiej piechoty stracił jednego oficera i dwóch żołnierzy, którzy zmarli z powodu udaru cieplnego. "Na szerokich piaszczystych gościńcach, biegnących przez niekończące się gęste sosnowe lasy, było gorąco jak w piecu, a nieznośnego upału nie łagodził nawet najmniejszy powiew wiatru" - zanotował rosyjski kawalerzysta cofający się przed Francuzami. Padające od czasu do czasu deszcze zlewały żołnierzy, ale nie ochładzały ani ich samych, ani terenów, przez które maszerowali; ich mundury parowały, a wilgoć wsiąkała w piaszczystą glebę. Na rzadko zaludnionych terenach było niewiele studzien, a w stawach i rowach znajdywano tylko słonawą zanieczyszczoną wodę. Żołnierze kopali doły w ziemi i czekali, aż wypełnią się deszczówką, lecz było w niej tak dużo robaków, że musieli przed wypiciem filtrować ją przez chustki. Jeden z oficerów sztabu Berthiera miał własną krowę, a ponieważ zaopatrzył się w urządzenie do robienia lodów, mógł nimi częstować swych kolegów, ale szeregowcy musieli zadowalać się podczas marszu tym, co mieli pod ręką. "Ileż razy rzucałem się na ziemię, by pić z wgłębień pozostawionych przez konie żółtawy płyn, na którego wspomnienie do dziś burzy mi się żołądek" - wspominał Henri Ducor, z pewnością nie jedyny spośród żołnierzy gaszących pragnienie końską uryną z dziur w drodze.
Nie jest zaskakujące, że wielu żołnierzy umarło na skutek odwodnienia i niedożywienia. Inni cierpieli na dyzenterię. Najbardziej podatny na choroby był najwyraźniej kontyngent niemiecki. Służący w nim żołnierze nie odznaczali się taką biegłością jak Francuzi i przedstawiciele innych narodowości w budowaniu szałasów, zbieraniu zbóż, mieleniu kukurydzy, pieczeniu chleba i gotowaniu zupy z wszystkiego, co udało się zdobyć. Wirtemberczykom szczególnie dokuczała dyzenteria - kompania Carla von Suckowa skurczyła się ze 150 ludzi do zaledwie 38, zanim jeszcze ujrzała nieprzyjaciela, a syn króla Wirtembergii zachorował tak ciężko, że musiał opuścić armię. Bawarczycy też ponieśli ciężkie straty; gdy ich kontyngent złożony z 25 tysięcy ludzi dotarł do Połocka, liczył już tylko 12 tysięcy żołnierzy. Westfalczycy masowo padali od gorąca. Pod koniec forsownych marszów, odbywanych w temperaturze 32 stopni, stan liczebny jednego z pułków skurczył się z 1980 do 210 ludzi.
Bardziej odporni po prostu maszerowali dalej mimo biegunki, trzymając się za brzuchy, a od czasu do czasu biegając na pobocze drogi, by opuścić spodnie. Naraziło to na ogromne kłopoty Aubina Dutheilleta de la Mothe, dwudziestojednoletniego oficera brygady generała Teste'a. W pewnym momencie poczuł tak gwałtowną potrzebę wypróżnienia się, że zjechał z drogi, zsiadł z konia i opuścił bryczesy, nie zadając sobie nawet tyle trudu, by przywiązać swego wierzchowca. Gdy tylko przykucnął w krzakach, przejechał obok niego kłusem szwadron kirasjerów, a jego rumak pogalopował za nimi, unosząc szablę oraz sprzęt, i nigdy się nie odnalazł.
Pobocza dróg były zasłane nie tylko ekskrementami, lecz również trupami koni i ciałami żołnierzy zmarłych w czasie marszu. "Na niektórych odcinkach gościńca musiałem wstrzymywać oddech, by nie podrażnić wątroby i płuc, a nawet kłaść się, by nie zwymiotować" - pisał Franz Roeder, oficer gwardii heskiej. Ciężkie chwile przeżywały również konie. Nieprzyzwyczajone do diety, na jaką je skazano, cierpiały na kolkę i biegunkę lub zatwardzenie. Pewien oficer artylerii zanotował, że on i jego ludzie musieli aż po łokcie zagłębiać ręce w odbytach nieszczęsnych zwierząt, by wyciągać z nich bryły kału. Gdyby zaniechali tych zabiegów, żołądki koni zaczęłyby się wzdymać i pękać.
Konie biorące bez przerwy udział w akcji cierpiały też na odparzenia od siodeł. "Całe kolumny złożone z setek tych biednych zwierząt prowadzonych obok szeregów znajdowały się w okropnym stanie; na kłębach i grzbietach miały ropiejące rany, opatrzone tylko kłębkami konopi - odnotował pewien świadek. - Schudły tak bardzo, że widać było ich wystające żebra, i przedstawiały nader żałosny widok". Rasowe konie, sprowadzone z Francji i Niemiec, masowo zdychały, zastępowano je więc takimi, jakie udało się znaleźć na zajętych terenach. Były to przeważnie kudłate chłopskie zwierzęta pociągowe, nazywane w armii cognats od polskiego słowa "koń".
Marsz uprzykrzały też roje dokuczliwych os, gzów i komarów, które w tej części świata należą do letnich plag, oraz chmury pyłu, wznoszone przez żołnierzy i ich konie. "Kurzawa na gościńcach była tak wielka, że czy koń siwy, czy kary jednej zawsze był barwy, ani w znaku koloru munduru, ani twarzy, różnicy nie było" - zanotował Henryk Dembiński, porucznik 5. pułku polskich strzelców konnych. Pył tak bardzo obniżał widoczność, że na czele oddziałów piechoty ustawiano doboszy, którzy bili nieustannie w bębny, aby żołnierze nie gubili drogi.
Kiedy widzieli otoczenie, mieli przed oczyma bezludny, przygnębiający krajobraz, ciągnący się w nieznane. Z rzadka rozsiane miasteczka i wioski były spustoszone przez przechodzące wojsko. "Nie da się opisać nędzy, jaką oglądałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni - pisał do żony biorący udział w kampanii artysta Albrecht Adam. - Domy są w większości opuszczone i pozbawione dachów. Na terenach, przez które szliśmy, miały one przeważnie słomiane strzechy; zdarto je na paszę dla koni. Zabudowania zostały zniszczone lub ograbione, a ich mieszkańcy uciekli, z wyjątkiem tych, którzy byli tak biedni, że pomarli z głodu, gdyż całe zapasy żywności zabrali im żołnierze. Ulice są usłane zdechłymi końmi, które w tym upale wydają okropny fetor, a pozostałe przy życiu co chwilę padają. To straszliwa wojna. W porównaniu z nią kampania 1809 roku wydaje się przyjemnym spacerem".
Francuzi i ich sojusznicy byli wstrząśnięci nędzą i zacofaniem nielicznych oglądanych mieszkańców. Żydzi, którzy na tych dawnych polskich terenach stanowili większość ludności wszystkich miasteczek i wsi, otaczali żołnierzy i proponowali im kupno, sprzedaż lub handel zamienny, budząc w nich odrazę i wrodzone uprzedzenia. "Gdybyś, moja droga Luizo, znała okolice, przez które wędrujemy - pisał do swej młodej żony generał Compans - wiedziałabyś, że nie ma w nich nic pięknego, nawet gwiazd, i że ktoś, kto usiłowałby tutaj stworzyć dla sułtana harem, złożony z czterech żon, musiałby przeczesać cały kraj".
Innym irytującym i zaskakującym zjawiskiem były typowe dla tych północnych terenów krótkie noce. "Wielokrotnie, kiedy stawaliśmy na nocnym biwaku, na niebie nadal jaśniały zorze, więc między zachodem a wschodem słońca upływał tylko bardzo krótki czas - pisał Jakob Walter ze Stuttgartu. - Czerwony poblask był bardzo jaskrawy aż do świtu. Budząc się, myśleliśmy, że właśnie zapada mrok, lecz zamiast niego wstawał jasny dzień. Noc trwała najwyżej trzy godziny, ale na niebie przez cały czas jaśniały zorze".
Żołnierze, bez względu na to, czy pochodzili z Niemiec czy z Portugalii, czuli się tu bardzo oddaleni od swych domów, a ich niepokój wzrastał z każdym krokiem. Szczególnie silnie przeżywali to młodzi rekruci, ale nawet doświadczeni żołnierze wspominali później, że marsz w głąb Rosji był pod pewnymi względami gorszy niż słynny odwrót. Niektórzy z nich dezerterowali i ruszali w kierunku swych krajów. Setki popełniały samobójstwa. "Z lasów okalających drogi codziennie dochodziły nas pojedyncze strzały" - wspominał Carl von Suckow. Wysyłane na rekonesans patrole wracały z wiadomością, że właśnie zastrzelił się kolejny żołnierz. Na swoje życie porywali się nie tylko nieszczęśliwi rekruci. 14 lipca przeciął sobie brzytwą gardło doprowadzony do rozpaczy major von Lindner z 4. pułku bawarskiej piechoty.
Według commisaire des guerres Bellota de Kergorre'a, stan liczebny armii zmniejszył się o jedną trzecią, zanim dotarła ona do Witebska, nie stoczywszy ani jednej bitwy. Każda z kompanii Legii Nadwiślańskiej straciła 15-20 ludzi. "Podczas normalnej kampanii nawet dwie regularne bitwy nie zmniejszyłyby do tego stopnia naszej siły bojowej" - wyjaśniał jeden z jej oficerów. Liczebność Armii Włoch skurczyła się o jedną trzecią, ale niektóre jednostki były jeszcze bardziej zdziesiątkowane - jedna straciła 3400 z 5900 ludzi. W 3. korpusie Neya, liczącym 38 tysięcy żołnierzy, zostało ich zaledwie 25 tysięcy.
Kontyngent niemiecki poniósł znacznie bardziej dotkliwe straty niż większość innych jednostek. "Jedzenie jest fatalne, a buty, koszule, spodnie i getry są już tak podarte, że większość żołnierzy maszeruje w łachmanach i boso. W związku z tym nie nadają się oni do służby - donosił królowi Bawarii generał Erasmus Deroy. - Co więcej, z przykrością donoszę Waszej Królewskiej Mości, że ten stan rzeczy stał się przyczyną znacznego rozluźnienia dyscypliny, a panujący powszechnie nastrój depresji i zniechęcenia jest powodem nieposłuszeństwa i niesubordynacji, więc trudno przewidzieć, co będzie dalej".
Najmocniej jednak ucierpieli Polacy Poniatowskiego oraz dowodzeni teraz przez generała Junota Westfalczycy. Maszerowali przez najbardziej wyludnione tereny, a ponieważ wyruszyli jakiś czas po głównej sile Grande Armee, musieli nadrabiać stracony czas, gdy Napoleon zmienił plany i polecił im ścigać Bagrationa.
Ironicznym zrządzeniem losu straty w ludziach były w istocie korzystne dla Grande Armee. Jej szeregi zostały oczyszczone z najsłabszych ludzi, których w ogóle nie powinno się wysyłać na wojnę. Zanim jednak zmarli, przyczynili się do opóźnienia działań armii, do zniszczenia terenów, przez które prowadził ich marsz, i do tak wielkiego przeciążenia machiny zaopatrzeniowej, że nie odzyskała ona już nigdy wymaganej sprawności. Widok zaś tysięcy umierających zaburzył równowagę psychiczną tych, którzy pozostali przy życiu.
Bitwa pod Borodino - 6 września 1812.
Napoleon 2 września w Gżacku zarządził apel, w którego wyniku ustalono liczbę żołnierzy na 128 tysięcy. Dalsze 6 tysięcy mogło dołączyć do armii w ciągu najbliższych dwóch dni, zwiększając jej stan osobowy do 134 tysięcy. Znając skłonność dowódców jednostek do rozdymania liczby swych ludzi, należy wątpić w dokładność tych danych. Z nieoficjalnych wypowiedzi oficerów, którzy nie mieli interesu w zwiększaniu czy zmniejszaniu liczb, zdaje się wynikać, że oficjalne dane były mocno zawyżone, szczególnie te, które dotyczyły kawalerii. Pewien oficer stwierdził, że jego szwadron chasseurs a cheval zmniejszył od początku kampanii swą liczebność ze 108 do nie więcej niż 34 jeźdźców. Liczne pułki złożone początkowo z 1600 ludzi obecnie miały ich nie więcej niż 250. Pewna dywizja kawalerii skurczyła się z 7500 do 1000 ludzi. Współcześni historycy rosyjscy oceniają siły francuskie na nie więcej niż 126 tysięcy żołnierzy.
Tak czy owak, Rosjanie mieli przewagę liczebną. Podczas gdy z wcześniejszych zestawień rosyjskich historyków wynikałoby, że Kutuzow miał około 112 tysięcy żołnierzy, obecne oceny wahają się pomiędzy 154 tysiące a 157 tysięcy. Obejmują one co prawda około 10 tysięcy kozaków i 30 tysięcy członków milicji, którzy odegrali niewielką rolę podczas bitwy. Jak stwierdził niedawno jeden z rosyjskich historyków, nie można ich jednak pominąć, bo trzeba by wtedy odliczyć od sił francuskich około 25 tysięcy żołnierzy cesarskiej gwardii, którzy przez cały dzień nie oddali ani jednego wystrzału.
W tym wypadku milicja nie tylko brała aktywny udział w walce, lecz wzięła na siebie również ważne zadanie wynoszenia rannych, co oznaczało, że regularni żołnierze nie mogli wykorzystywać tej czynności jako pretekstu do opuszczania pola bitwy - nierzadko bezpowrotnie. Milicja stworzyła też za linią frontu kordon, który nie przepuszczał na tyły nikogo, kto nie był w widoczny sposób ranny. Zakaz wymykania się z terenu walk dotyczył nawet starszych rangą oficerów. "Również ten środek okazał się zbawienny i muszę z przykrością wyznać, że zmusił on licznych żołnierzy, a nawet oficerów, do powrotu na łono swych jednostek" - pisał Lowenstern.
Najbardziej różniła obie armie jakość artylerii. Rosjanie, dysponujący 640 działami, wyraźnie przeważali nad Francuzami, którzy mieli ich 584. Znacznie większy procent stanu posiadania Rosjan stanowiły ciężkie, wielkokalibrowe, bateryjne działa, a wśród nich liczne licornes, o większym zasięgu niż jakiekolwiek działo francuskie. Ponad trzy czwarte z 584 dział francuskich stanowiły lekkie batalionowe armaty przydatne tylko do wspierania z bliska ataków piechoty.
...Była to największa masakra w zapisanej historii. Jej rozmiary przewyższył dopiero w roku 1916 pierwszy dzień bitwy nad Sommą. Łatwo uświadomić sobie przyczyny, dla których do niej doszło. Dwie wielkie armie zmasowane zostały na bardzo małym obszarze. Według jednego ze źródeł, francuska artyleria wystrzeliła 91 tysięcy pocisków. Według innego, było ich tylko 60 tysięcy, natomiast piechota i kawaleria wystrzeliły 1,4 miliona razy z muszkietów, ale nawet te dane dają średnią 100 wystrzałów armatnich i 2 300 nabojów z muszkietów na minutę.
Rosjanie ustawili swych żołnierzy w taki sposób, że mniej więcej 100 kroków za każdym szeregiem znajdował się następny. To niewątpliwie uratowało ich przed klęską, gdyż przełamujący się przez linię obrony Francuzi za każdym razem natrafiali na kolejną ścianę wojska, co uniemożliwiło im osiągnięcie ostatecznego zwycięstwa. Oznaczało to jednak również, że cała rosyjska armia, wraz z oddziałami trzymanymi w rezerwie, znajdowała się przez cały dzień w zasięgu francuskich dział. Książę Eugeniusz Wirtemberski zanotował na przykład, że jedna z jego brygad straciła 289 ludzi, czyli niemal 10 procent swej siły, w ciągu pół godziny, stojąc bezczynnie w odwodzie.
Napoleon, z mniej zrozumiałych powodów, również ustawił znaczną część swych rezerw i niemal całą kawalerię w zasięgu armat nieprzyjaciela. 11. pułk chasseurs a cheval, dowodzony przez kapitana Huberta Biota, stał pod ogniem przez kilka godzin, tracąc jedną trzecią ludzi i koni, choć w ogóle nie brał udziału w walce. W jednym z pułków wirtemberskich zginęło 28 oficerów i 290 z 762 ludzi, czyli ponad 40 procent stanu osobowego.
Straty rosyjskie wahają się w zależności od sposobu oceny między 38 500 a 58 tysięcy, ale według nowszych obliczeń wyniosły około 45 tysięcy, w tym 29 generałów, z których 6 - między innymi Bagration, Tuczkow i Kutaisow - poległo. Jeśli jednak stwierdzenie Kutuzowa, który oznajmił, że następnego dnia byłby w stanie posłać do boju tylko 45 tysięcy ludzi, jest prawdziwe, to ubytki musiały być dużo większe. Francuzi stracili 28 tysięcy ludzi, w tym 48 generałów, z których 11 zginęło. Wiosną 1813 roku rosyjskie służby sprzątające pole bitwy zakopały 35 478 szkieletów koni.
Ubytki rosyjskie były paraliżujące. Armia straciła nie tylko wielką liczbę ludzi, lecz również połowę swej siły bojowej; zabici i ranni rekrutowali się przeważnie z pułków pierwszej linii, a nie z oddziałów milicji czy kozaków. Znaczny procent zabitych stanowili starsi rangą oficerowie. W rezultacie całe jednostki straciły zdolność operacyjną. W liczącym 1 300 ludzi pułku szirwanskim o godzinie trzeciej pozostało tylko 96 ludzi i 3 podoficerów. Dywizja Woroncowa składała się z 4 tysięcy żołnierzy i 18 starszych rangą oficerów, ale tego wieczoru do apelu stanęło tylko 300 ludzi i 3 oficerów. Z całej dywizji Niewierowskiego ocalało nie więcej niż 700 żołnierzy. Jej 50. pułk jegrów liczył obecnie tylko 40 ludzi, w pułku odeskim jedynym pozostałym przy życiu oficerem był porucznik, a w pułku tarnopolskim sierżant - szef. "Moja dywizja w praktyce przestała istnieć" - pisał nazajutrz Niewierowski do żony.
Straty francuskie były relatywnie mniejsze. W większości jednostek wynosiły one nie więcej niż 10-20 procent siły uderzeniowej, a choć zginęła pewna liczba doskonałych generałów i starszych rangą oficerów, obowiązujący system promocji gwarantował, że można ich będzie bez trudu zastąpić. Z Paryża nadchodziły nowe oddziały wojska, więc uzupełnienie niedoborów nie nastręczało większych problemów. A jednak straty armii francuskiej miały znacznie większe znaczenie strategiczne niż te, które ponieśli Rosjanie, gdyż Napoleon zniszczył niemal całą swoją kawalerię.
Zajęcie Moskwy - 14 września 1812.
Napoleon mianował gubernatorem Moskwy marszałka Mortiera, polecając mu stanowczo, by nie dopuścił do jakichkolwiek aktów rabunku, i według większości źródeł, okupacja francuska przebiegała na początku w sposób dość cywilizowany. Wszystkie sklepy były zamknięte i osłonięte żaluzjami, zatem wygłodniali żołnierze chodzili od domu do domu, szukając, od kogo mogliby kupić lub wyżebrać wiktuały i odzież. Niektórzy z nich zachowywali się uprzejmie, a większość gotowa była płacić. Ale ponieważ liczni właścicele wyjechali, żołnierze zaczęli włamywać się do sklepów oraz do prywatnych domów i zabierać z nich wszystko, co było im potrzebne. Nie mieli oporów przeciwko zgarnianiu pieniędzy, jeśli udało im się je znaleźć, ale na tym etapie pochłaniała ich niemal wyłącznie chęć napełnienia swych brzuchów oraz zdobycia koszul, skarpet, butów i innych niezbędnych części garderoby. "Kiedy żołnierze wchodzą do opuszczonego przez mieszkańców miasta, w którym wszystko jest do ich dyspozycji, i zabierają potrzebne im wiktuały lub części garderoby, czyż można to nazwać grabieżą? - pisał saski podporucznik Leissnig. - Nie było tam nikogo, kto dałby francuskim żołnierzom to, do czego mieli prawo, więc cóż mogli zrobić?"
Dochodziło jednak do wielu przypadków niesubordynacji. I.S. Bożanow, duchowny z soboru Zaśnięcia Matki Boskiej, został zaczepiony przez grupę żołnierzy; przymuszony, zaprowadził ich do swego domu, gdzie kazali dać sobie jeść, a potem przystąpili do plądrowania. Mnisi z klasztoru dońskiego przeżyli najście 200 żołnierzy, którzy przetrząsnęli ich siedzibę, zabierając wszystkie cenne przedmioty, jakie udało im się znaleźć, a później pobili gospodarzy. Tego rodzaju zachowanie wkrótce stało się normą, co w dużej mierze miało swą przyczynę w postępowaniu rosyjskiego gubernatora miasta.
Rostopczyn zapowiadał kilka razy, że gdyby musiał opuścić Moskwę, zrobiłby co w jego mocy, by Francuzi zastali tam tylko stertę popiołów. Zanim jeszcze otrzymał od Kutuzowa informacje, że armia nie będzie bronić miasta, przygotował się do podpalenia wszystkiego, co mogłoby być przydatne Francuzom: magazynów żywności, spichlerzy, a także składów sukna i skór. Polecił też ewakuować wszystkie pompy strażackie wraz z obsługującymi je ludźmi. Przed opuszczeniem miasta rozkazał dyrektorowi policji Woronience podpalić nie tylko zapasy, lecz wszystko, co się uda.
Woronienko i jego ludzie zabrali się do pracy, więc jeszcze przed wyjściem ostatnich jednostek rosyjskich w różnych punktach miasta wybuchły płomienie ognia. Woronienko przerwał swą działalność z nastaniem nocy, ale następnego dnia została ona podjęta przez innych podpalaczy, do których należeli zapewne miejscowi kryminaliści rabujący domy oraz nieostrożni Francuzi uprawiający ten sam proceder. Rozszerzaniu się ognia sprzyjał wiejący tego dnia silny wiatr. 15 września, kiedy zapadła noc, duże fragmenty miasta stały już w płomieniach, co budziło tym większy niepokój, że dwie trzecie domów zbudowane były z drewna. Napoleon kazał Mortierowi wysłać oddziały ratownicze i aresztować podpalaczy. Żołnierze nie mogli uporać się z ogniem bez pomp i innego niezbędnego sprzętu. Lepiej szło im aresztowanie prawdziwych lub wyimaginowanych podpalaczy, których natychmiast rozstrzeliwano.
Pożar nabrał żywiołowego charakteru i rozszerzył się na kilka dzielnic. 16 września, o czwartej nad ranem, kiedy morze ognia zaczęło podchodzić pod mury Kremla, zalęknione otoczenie Napoleona zdecydowało się go obudzić. W arsenale kremlowskim składowano wielkie zapasy prochu, istniała więc obawa, iż mogą się one zapalić od jednej z unoszących się w powietrzu iskier lub cząsteczek żaru. Cesarz został w końcu przekonany, że powinien opuścić miasto, wyjechał więc z niego płonącymi ulicami, a w ślad za nim podążyła większość jego gwardii. Zajął na swą rezydencję cesarski pałac w miejscowości Pietrowskoje, kilka kilometrów pod Moskwą.
Oglądany stamtąd spektakl, choć piękny, przerażał. Można było czytać w nocy, w powietrzu czuło się ciepło i nawet z tej odległości huk ognia przypominał odległy huragan. "Był to najwspanialszy, najbardziej majestatyczny i najbardziej przerażający widok, jaki kiedykolwiek oglądał świat!" - wspominał Napoleon na Wyspie Świętej Heleny. Holenderski generał Dedem de Gelder uznał go za "najpiękniejszy horror, jakiego można doświadczyć (...). Patrzyłem z zachwytem przez całą noc na ten niezwykły spektakl - straszny, ale jednak majestatyczny i wzniosły". W Moskwie jednakże panowało piekło. "Całe miasto gorzało, szerokie różnobarwne snopy płomieni strzelały ze wszystkich stron w niebo, zasłaniając horyzont, zionąc we wszystkich kierunkach oślepiającym światłem i parzącym żarem - według słów doktora Larreya. - Tym snopom ognia, wirującym we wszystkich kierunkach pod wpływem gwałtownego wiatru, towarzyszyły przerażające gwizdy i gwałtowne wybuchy płonących materiałów łatwopalnych, takich jak proch, saletra potasowa, oleje żywiczne i alkohol, które przechowywano w domach i sklepach". Cynowe dachówki fruwały w powietrzu, unoszone gorącymi podmuchami, a blaszane dachy i kopuły gięły się z trzaskiem i w całości wzlatywały w górę.
Ogień zmusił do przeprowadzki nie tylko Napoleona. Mieszkańcy, którzy pozostali w swych domach, wygnani z nich teraz przez postępujące płomienie, gromadzili się na większych placach, usiłując znaleźć wyjście z szalejącego wokół piekła. Gdy ogień dotarł do szpitali zajętych przez Rosjan rannych pod Borodinem, nastąpiły przerażające sceny. "Kiedy płomienie ogarnęły budynki, w których byli stłoczeni - pisał Chambray - widziano ludzi, jak pełzali po korytarzach lub rzucali się z okien, krzycząc z bólu".
Kiedy Napoleon i najważniejsi przedstawiciele władz wojskowych opuścili Moskwę, nic już nie powstrzymywało żołnierzy od rabunku. W płonącym mieście nie było warunków sprzyjających poszanowaniu cudzego mienia, zwłaszcza że zostało ono porzucone przez właścicieli. Nawet ci, którzy mogli mieć skrupuły, uważali, iż nie należy dopuścić do zniszczenia cennych zapasów i bardzo kosztownych przedmiotów. Instynktowne pragnienie ratowania takich rzeczy od ognia zamieniło wszystkich w rabusiów. Zapał ten - udzielał się on oficerom, a nawet generałom - wzmagało przekonanie, że nie ma czasu do stracenia, a powściągliwość w obliczu gwałtownie postępujących płomieni jest zupełnie nie na miejscu.
Ludzie ratujący przedmioty znajdujące się w płonącym domu lub sklepie nie mieli większych oporów przed ratowaniem wyposażenia budynków jeszcze nietkniętych, ale skazanych na strawienie przez ogień. Niemiecki malarz Albrecht Adam, przydzielony do sztabu wicekróla Włoch Eugeniusza, był zaszokowany, kiedy pewien starszy rangą generał zaprowadził go do pałacu zawierającego piękną kolekcję dzieł sztuki i zawołał: "Dalej, monsieur Adam, teraz musimy zostać złodziejami obrazów!". Jednak nie powstrzymało go to od zabrania dla siebie włoskiej Madonny. Sytuacja ulegała gwałtownemu pogorszeniu, gdyż żołnierze starali się zgarnąć jak najwięcej dobytku, zanim zniszczy go huczący ogień, a ponieważ często przechodzili przez piwnice, byli w dodatku przeważnie pijani. "Żołnierze 1. korpusu marszałka Davouta stacjonujący w Moskwie i okolicach zalali miasto, wdzierając się do wszystkich dostępnych miejsc, a szczególnie do piwnic, rabując wszystko, co potrafili znaleźć, i dopuszczając się wszystkich występków, jakie podpowiada pijaństwo - stwierdził pułkownik Boulart. - Widzieliśmy niekończący się pochód żołnierzy niosących do swego obozu wino, cukier, herbatę, meble, futra i tak dalej".
Wtórowali im godnie, a nawet podniecali ich do rabunku, niektórzy mieszkańcy i pozostali w mieście rosyjscy żołnierze. Jako jedni z pierwszych przystąpili do grabieży wypuszczeni z więzień skazańcy, a pozostawiona w domach służba, gdy tylko zdała sobie sprawę, że będzie mogła zrzucić winę na innych, też zaczęła zagarniać własność swych panów. Niekiedy pokazywała żołnierzom miejsca, w których właściciele zamurowali lub zakopali swe najcenniejsze skarby. Rosyjscy rabusie zostali jednak nie tylko rychło wyparci, ale i obrabowani przez francuskich i sprzymierzonych żołnierzy, a ponadto zmuszeni do noszenia ich łupu.
"W armii zapanowało całkowite rozprzężenie; wszędzie widziało się pijanych żołnierzy i oficerów obładowanych łupami i prowiantami zrabowanymi w domach, które padły pastwą płomieni" - pisał major Pion des Loches. Kiedy trafili na bogatsze źródło kradzieży, wyrzucali to, co zrabowali poprzednio, by zrobić miejsce dla cenniejszych zdobyczy. "Ulice były zasypane książkami, porcelaną, meblami i wszelkiego rodzaju odzieżą".
Przez huk ognia przebijały się krzyki bitych ludzi i gwałconych kobiet oraz wycie uwięzionych na łańcuchach psów, które paliły się żywcem. "Wszystkim tym przejawom niepohamowanej chciwości towarzyszyły najbardziej plugawe przykłady rozpusty - twierdził Eugene Labaume. - Wyuzdani okrutnicy, ogarnięci szałem rozwiązłości, pozostawali obojętni na godność pozycji społecznej, szlachetność młodości i łzy pięknych kobiet. Było to nieuniknione pokłosie tej potwornej wojny, w której przedstawiciele szesnastu narodów, różniących się językiem i obyczajem, dawali upust swym żądzom, znajdując poczucie bezpieczeństwa w świadomości, że wszystkie ich nieprawości zostaną przypisane tylko jednej nacji".
Markietanki, które postanowiły zaopatrzyć się w towar na najbliższe kilka miesięcy, grały główne role w tym spektaklu i należały do najbardziej bezlitosnych łupieżców, zrywając stroje z innych kobiet w poszukiwaniu kosztowności. Każdy, kto stawiał opór lub próbował uchronić swoje cenne przedmioty, narażał się na śmiertelne pobicie kijami, niezależnie od wieku i płci. Na taki sam los narażony był też każdy rabuś francuski, który odłączył się od kolegów i wszedł samotnie do piwnicy będącej kryjówką dużej grupy mieszkańców.
Kapitan Fantin des Odoards zapamiętał trzech pijanych żołnierzy rozpartych w pozłacanym powozie ciągniętym przez trzy zagłodzone kucyki. Widywał też ludzi, którzy nieśli cenne tobołki z mąką owiniętą w kosztowne jedwabie lub wódkę w pozłacanych nocnikach, gdyż były to jedyne naczynia, jakie wpadły im w ręce, a także krzykliwie umalowane stare markietanki, tańczące na ulicach w zrabowanych sukniach balowych. "Karnawałowe saturnalia, jakie oglądałem w kraju, nigdy nie osiągnęły wyuzdania tych ohydnych i groteskowych scen" - wspominał po latach.
Mieszkańcy, którzy ośmielali się wyjść z domów, byli bici, rozbierani nawet z koszul i często zmuszani do odnoszenia skradzionego im dobytku do obozu napastników. Straciwszy wszystko, musieli sami zacząć rabować, aby przeżyć. Widać było, szczególnie nocą, starców, kobiety i dzieci zajętych grabieżą i unikających spotkania z Francuzami.
Pewien drobny urzędnik, który nie zdążył wyjechać z Moskwy, został okradziony i wraz z rodziną wygnany ze swego domu przez gromadę żołnierzy. Na ulicy napadła ich inna banda, odbierając im wszystko, co przeoczyli poprzedni rabusie. Kiedy członkowie tej rodziny ukryli się na podwórzu, zostali zaatakowani przez trzecią grupę, która nie znajdując nic, co mogłaby im ukraść, po prostu ich pobiła. Potem inne gromady rabusiów kazały im nosić swoje łupy.
Po trzech dniach ogień zaczął słabnąć, a 18 września Napoleon wjechał ponownie do Moskwy. Pożary dogasły poprzedniego dnia, porządek został przywrócony i sytuacja wyglądała mniej więcej normalnie. Niektórzy ze zbiegłych mieszkańców zaczęli nawet stopniowo wracać. Jednak cała kampania nie wydawała się już normalna żołnierzom Grande Armee, których przeraziło podpalenie miasta przez Rosjan. "Jak można prowadzić wojnę z takimi barbarzyńcami?" - skarżył się porucznik Henckens, wyrażając ogólnie podzielany pogląd. Napoleon był całkowicie zdezorientowany.
W myśl zasad, którymi kierował się nie tylko on, ale również większość państw i polityków europejskich, wojnę tę wygrał. Tego pozornie oczywistego faktu nie podważało to, że armia rosyjska nie skapitulowała, lecz raczej chyłkiem się wymknęła. Dlatego właśnie nie usiłował energicznie jej ścigać i nie brał do niewoli ani zabłąkanych jednostek, ani tysięcy maruderów i lekko rannych żołnierzy.
Był niemile zaskoczony brakiem delegacji oficjalnie oddającej mu Moskwę, ale stara stolica tak czy owak znajdowała się w jego posiadaniu. Pożar, który zniszczył około dwóch trzecich miasta, pozbawił go bogatych zdobyczy materialnych, lecz nie zmienił w zasadniczy sposób sytuacji zaopatrzeniowej. Wywarł efekt psychologiczny na nim i na żołnierzach, ale nie miał znaczenia strategicznego.
Ucieczka z Moskwy - 19 października 1812.
Po rozejściu się wieści o zbliżającym się wymarszu w mieście zapanował wręcz nieopisany ruch. Liczni cywile, obawiający się linczu z rąk tłumu zaraz po wyjściu francuskiej armii, postanowili wyruszyć w ślad za nią. Byli to przeważnie członkowie zamieszkałej w Moskwie kolonii francuskiej, ale również cudzoziemcy innych narodowości, wśród nich co najmniej jedna Angielka, żona polskiego kupca, a także spora grupa osób narodowości rosyjskiej, głównie kobiet i drobnych przestępców, którzy podjęli współpracę z Francuzami lub związali się z nimi w inny sposób. Ich ostatnie przygotowania jeszcze bardziej zwiększyły zamieszanie wywołane przez pakujących się i ładujących sprzęt żołnierzy. W mieście pojawiły się tłumy drobnych handlarzy chcących kupować wszystko, czego Francuzi nie zdołają zabrać ze sobą, oraz chłopów z okolicznych wsi pragnących przetrząsać opuszczone mieszkania w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Żołnierze Grande Armee nie zamierzali jednak zostawiać w Moskwie niczego, co można było zabrać ze sobą.
Jednym z najbardziej szkodliwych skutków pożaru okazała się duża liczba żołnierzy, którzy zgromadzili zapasy łupów mających im zapewnić zbicie fortuny po powrocie do zachodniej Europy. Zapewne aż 8 tysięcy tych ludzi porzuciło teraz szeregi, by zajmować się wozami lub zwierzętami jucznymi potrzebnymi do transportowania ich skarbów. Mogli jednak dotrzeć do swych domów tylko pod opieką armii, której ruch mieli hamować na każdym kroku.
Nawet zdyscyplinowani żołnierze nie zamierzali porzucać swych z trudem zdobytych łupów. Dowodzi tego przypadek sierżanta Adriena Bourgogne'a. Jego plecak zawierał: kilka funtów cukru, trochę ryżu, suchary, pół butelki likieru, chińską jedwabną szatę haftowaną srebrnymi i złotymi nitkami, parę drobnych przedmiotów ze srebra i złota, paradny mundur, damski żakiet, dwie repousse srebrne płaskorzeźby, z których jedna przedstawiała sąd Parysa, a druga Neptuna w rydwanie, kilka medalionów i wysadzany diamentami rosyjski order. W wielkiej torbie, zarzuconej na ramię, niósł srebrny medalion z wizerunkiem Chrystusa, chińską porcelanową wazę i wiele innych przedmiotów. Wszystko to było dodatkiem do normalnego ekwipunku, zapasowej pary butów i 60 naboi. "Dodaj do tego zdrowie, pogodę ducha, dobrą wolę i nadzieję na okazję złożenia wizyt damom z Mongolii, Chin lub Indii, a będziesz miała pewien obraz sierżanta velites cesarskiej gwardii" - stwierdził na zakończenie. Po kilku milach zatrzymał się na poboczu drogi i przejrzał swój plecak, by zbadać, co mógłby poświęcić, aby uczynić go lżejszym. Postanowił wyrzucić bryczesy od swego paradnego munduru. Inni pozbywali się naboi i sprzętu do czyszczenia muszkietów. Artylerzyści wyrzucali pociski, by zrobić miejsce na swoich lawetach, a z wozów transportowych towarzyszących kompaniom jazdy usuwano kowadła, podkowy i gwoździe, by pomieścić łupy zgromadzone przez kowali.
"Człowiek, który nie widział armii francuskiej opuszczającej Moskwę, może mieć tylko blade pojęcie o wyglądzie armii greckich i rzymskich maszerujących z powrotem do kraju spod Troi i Kartaginy" - pisał Jean Pierre Armand Barrau. Segur twierdził, że wyglądała ona raczej jak tatarska horda wracająca z udanej wyprawy rabunkowej. Każdy żołnierz stękał pod ciężarem pękatego plecaka i podzwaniał złotymi i srebrnymi przedmiotami przytroczonymi do jego poprzecznych pasów. Pułkowe furgony były załadowane nieregulaminowymi tobołkami. A odstępy między maszerującymi oddziałami - zatłoczone wszelkiego rodzaju wehikułami, między innymi pełnymi łupów wózkami ręcznymi i taczkami, ciągniętymi lub pchanymi przez rosyjskich chłopów, którzy sami stali się częścią zdobyczy. Pojawiały się tam również eleganckie powozy i landa, często ciągnięte przez małe kudłate cognats. Widywało się nieraz trzy lub cztery takie pojazdy, jadące obok siebie, otoczone tłumem nieumundurowanych i nieuzbrojonych żołnierzy, służących i podążających za wojskiem cywilów. "Nie była to już armia Napoleona, lecz wojska Dariusza wracające z dalekiej, bardziej dochodowej niż chwalebnej ekspedycji" - stwierdził Adrien de Mailly.
Panował szampański nastrój, a sceneria przypominała wielu obserwatorom maskaradę lub karnawał. Mailly obserwował ze zdumieniem wyjeżdżającą z Moskwy rodzinę francuskiego kupca. "Te damy były ubrane jak paryskie bourgeoises wybierające się na piknik do Bois de Vincennes lub Romainville" - pisał, dodając, że jedna z nich miała na sobie różowy kapelusz obszyty jedwabiem, różowy satynowy kubrak, białą suknię ozdobioną koronkami i białe satynowe pantofle.
Pułkownik Griois, który obserwował wymarsz wojsk, nie mógł uwierzyć własnym oczom. "Stłoczone kolumny, złożone z żołnierzy różnych rodzajów broni, szły bez żadnego ładu; słabe, wychudzone konie z trudem ciągnęły działa. Natomiast żołnierze, którzy mieli przez sześć tygodni dostatek wiktuałów, wydawali się zdrowi i silni. Generałowie, oficerowie, żołnierze, komisarze - wszyscy wykorzystali wszelkie sposoby zabrania z sobą wszystkiego, co zgromadzili. Najwytworniejsze karety, chłopskie fury, furgony, ciągnięte przez małe miejscowe koniki i przeładowane bagażami, wlokły się między kolumnami przemieszane bezładnie z końmi wierzchowymi i pociągowymi. Żołnierze uginali się pod ciężarem swych plecaków. Pozostawienie choćby części łupów wydawało im się okrutnym błędem. Musieli się jednak na to zdecydować, więc od pierwszego dnia pobocza dróg zaśmiecone były porzuconymi bagażami oraz pojazdami, których konie nie zdołały dłużej ciągnąć. Masa ludzi, zwierząt i wehikułów przypominała raczej wędrówkę ludów niż zorganizowaną armię".
Obliczenia mające na celu ustalenie liczby niewojskowych pojazdów wahają się od 15 do 20 tysięcy, a liczba cywilów, wraz ze służbą, mogła sięgać 50 tysięcy. Było to dla maszerującej armii niezwykle dokuczliwe obciążenie. Nie tylko spowalniało jej ruch i blokowało drogi, ale w dodatku miało głęboko demoralizujący wpływ na żołnierzy. Myśleli oni bardziej o swych łupach niż o czekających ich wałkach, co z kolei wprowadzało element chaotycznego niepokoju, podkopujący dyscyplinę nawet najlepszych jednostek.
W chwili wymarszu z Moskwy Napoleon miał do dyspozycji nie więcej, a zapewne mniej niż 95 tysięcy ludzi. Według podpułkownika de Baudusa, adiutanta Bessieresa, większość młodych żołnierzy została na trasie przemarszu lub umarła, zanim Grande Armee dotarła do Moskwy, a ci, którzy wytrwali, zasługiwali na wielkie uznanie. Z pewnością było to prawdą w odniesieniu do piechoty. Żołnierze nie tylko odpoczęli, lecz również odzyskali siły dzięki regularnemu zaopatrzeniu w żywność, a także naprawili swe mundury i buty. Doktor Bourgeois uważał, że byli w świetnej formie. "Maszerowali radośnie, śpiewając na cały głos" - zanotował Mailly.
Kapitan Francois Dumonceau z lansjerów księcia Bergu zachwycał się widokiem Włochów księcia Eugeniusza, którzy wychodzili z Moskwy ze śmiechem i śpiewem na ustach. "Ci żołnierze wyglądali na dobrych wojaków - napisał. - Widać było wyraźnie, że odzyskali siły po swych wcześniejszych przejściach; żołnierze wydawali się radośni i gotowi na wszystko". Jego wrażenie potwierdzał Eugeniusz, który uważał, że jego podkomendni są w dobrej formie, choć ich liczebność uległa drastycznemu zmniejszeniu; z 45 tysięcy ludzi zostało tylko 20 tysięcy żołnierzy piechoty i 2 tysiące kawalerzystów.
W najgorszym stanie były oddziały stacjonujące najdalej od Moskwy. Po Winkowie 5. korpus Poniatowskiego liczył już tylko najwyżej 4 tysiące wyczerpanych ludzi. Westfalczycy Junota, którzy zostali zakwaterowani w Możajsku, stracili całą siłę bojową. I choć kawaleria gwardii pozostawała w niezłej formie, nawet jeśli jej konie nie były w najlepszej kondycji, a niektóre jednostki lekkiej kawalerii, odkomenderowane do poszczególnych korpusów, nadal posiadały zdolność bojową, to wspaniały niegdyś korpus Murata był teraz jednostką widmową.
Odwrót.
Relacje dotyczące odwrotu bardzo się od siebie różnią, w zależności od tego, kto jest ich autorem, w jakiej jednostce armii służy! i jaki spotkał go los. Odległość miedzy czołem kolumny a ariergardą rzadko była mniejsza niż 30 kilometrów, a niekiedy dochodziła do 100. Oznaczało to, że różne jednostki często maszerowały tego samego dnia w różnych warunkach atmosferycznych. W związku z tym, jeśli jeden z pamiętnikarzy pisze, że aż do Smoleńska armia wycofywała się w szyku, a drugi twierdzi, iż od pierwszego dnia odwrotu panował w niej kompletny chaos, obaj mogą mieć słuszność.
Kapitan Hubert Biot, chasseur okaleczony przez pocisk pod Borodinem, opuścił Moskwę powozem 18 października w towarzystwie dwóch innych rannych oficerów. Wszyscy trzej przejechali bez żadnych kłopotów całą drogę do Paryża, ponieważ zawsze wyprzedzali armię. Madame Fusil, jedna z przebywających w Moskwie francuskich aktorek, która postanowiła wrócić do Paryża wraz z Grande Armee, podróżowała wygodnie oficerską karetą aż do 7 listopada, kiedy padły ciągnące ją konie. Przeżyła wtedy ciężkie chwile, ale w końcu zdobyła miejsce w powozie marszałka i jechała w dość komfortowych warunkach w pierwszym eszelonie. Młody arystokrata Adrien de Mailly i jego przyjaciel Charles de Beauveau, obaj ranni, dzielili wygodny powóz i powożąc nim, śpiewali sobie piosenki. "Aby znieść niepowodzenia wojenne z odwagą i pogodą ducha, najlepiej być Francuzem, być młodym, a także, zapewne, być szlachcicem" - napisał potem de Mailly. Ci, którzy pozostali bardziej z tyłu, oglądali zupełnie inny obraz wydarzeń.
W ostatnich dniach października jednak wszyscy byli jeszcze w stosunkowo dobrych nastrojach i cieszyli się, że wracają do domu. "29 lub 30 pogoda była przepiękna, a maszerujący obok mnie pułk przez całe rano wesoło śpiewał - wspominał Lubin Griois, pułkownik artylerii w korpusie Grouchy'ego. - Zwróciłem na to uwagę, bo od dłuższego czasu nikt nie śpiewał na naszych biwakach, a były to ostatnie pieśni, jakie miałem usłyszeć". Pułkownik Jean Baptiste Materre ze sztabu Neya, który maszerował w środkowym eszelonie, dostrzegł oznaki powszechnego pogorszenia się nastrojów 31 października. Proces ten nasilał się w ciągu kilku następnych dni. "Położenie armii zaczyna wyglądać dość niefortunnie" - zanotował Cesare de Laugier 2 listopada".
Spory wpływ miała na to pogoda. 31 października w Wiaźmie Napoleon ponownie stwierdził, że jest lepsza niż w Fontainebleau o tej porze roku, i szydził z tych, którzy usiłowali go przestraszyć opowieściami o rosyjskiej zimie. Nocne przymrozki nikogo nadmiernie nie niepokoiły. Pułkownik Boulart w liście do żony z 1 listopada z obozu pod Wiaźmą tak podsumował swój nastrój: "Pisze do ciebie, kochanie, w przepiękny dzień, przy przepięknym mrozie, siedząc na przepięknym pagórku i czując chłód w całym ciele, co oznacza również końce palców, by ci donieść, że nie musisz się o mnie martwić". Służba pocztowa armii nadal funkcjonowała, co prawda dość chimerycznie, zatem choć prawdopodobieństwo dotarcia listów do adresatów nieco się zmniejszyło, żołnierze nadal je pisali, pragnąc utrzymać choćby tę ulotną więź z krajem.
Piękna pogoda utrzymywała się przez pierwsze dni listopada. "Dni są tak ciepłe jak w lecie, a noce zimne" - zanotował Boniface de Castellane 3 listopada. "Pamiętam, że widziałem pola porośnięte różnokolorowymi bratkami i że zabawiałem się układaniem ich w bukiety" - wspominał rubaszny pułkownik Pelet z 48. pułku piechoty liniowej. Jednak 3 listopada miał być ostatnim ciepłym dniem. Nów księżyca w nocy z 4 na 5 listopada przyniósł gwałtowny spadek temperatury, a 6 listopada rozpoczęła się nowa faza odwrotu. "Dzień ten pozostanie głęboko wyryty w mojej pamięci - kontynuował Pelet. - Kiedy przeszliśmy przez Dorohobuż, spadł silny deszcz i zaczęło się robić zimno; potem miejsce deszczu zajął śnieg, który w krótkim czasie pokrył ziemię dwustopową warstwą".
Sierżant Bourgogne, znajdujący się dwa dni marszu dalej na zachód, też nie miał zapomnieć tej daty. Było zimno już dzień wcześniej, kiedy pechowym zbiegiem okoliczności markietanka jego oddziału madame Dubois zaczęła rodzić. Grenadierzy zbudowali dla niej szałas z gałęzi, a sam pułkownik pożyczył swój płaszcz, aby ów szałas przykryć, ale biedna kobieta i tak musiała wydać dziecko na świat w temperaturze poniżej zera.
Jeszcze jednym człowiekiem, który nie miał zapomnieć tego pierwszego zimnego wieczoru, 6 listopada, był Francois Dumonceau. "Z trudem podtrzymywane ogniska nie były w stanie nas ogrzać - pisał. - Przenikliwy północny wiatr znalazł mnie nawet pod pledem z niedźwiedziego futra, którym byłem okryty Zamrożony z jednej strony, a przypalony - z drugiej, uduszony dymem, przerażony wyciem wiatru, który szarpał drzewa gęstego lasu, nie mogłem tego znieść i podobnie jak inni, zacząłem biegać tam i z powrotem, by się ogrzać. Spędziłem noc bez chwili odpoczynku i doświadczyłem cierpień, jakich nigdy nie zaznaliśmy".
Podczas gdy Dumonceau tupał nogami w lesie, nieco dalej na wschód, w Dorohobużu, grupa włoskich oficerów tuliła się do siebie w ruinach jakiejś pozbawionej dachu rudery, patrząc bezsilnie, jak ich kolega porucznik Bendai umiera na skutek ran, niedożywienia i zimna. "Żałuję tylko dwóch rzeczy - wymamrotał, zanim wydał ostatnie tchnienie. - Że nie umieram za wolność i niepodległość naszych Włoch (...) i że nie zobaczę już przed śmiercią mojej rodziny".
Następnego wieczoru pułkownik Pelet wspaniałomyślnie zaprosił na kolację przy swoim kominku aktorkę madame Fleury, która siedziała sama w swoim powozie, gdyż woźnica poszedł szukać paszy dla koni. Kiedy nadszedł ranek, okazało się, że jej konie zdechły z zimna w zaprzęgu. Następnego dnia pułkownik po raz pierwszy w życiu widział człowieka zamarzniętego na śmierć.
Umierali nie tylko ranni leżący na wozach i niebędący w stanie poszukać ciepła przy ognisku. Rankiem 7 listopada Faber du Faur, Wirtemberczyk służący w 3. korpusie Neya, dogonił kilku swych rodaków znajdujących się jeden dzień marszu przed nim. Wszedł do ich obozu, w którym stały sklecone z sosnowych gałęzi szałasy, i stwierdził ze zdumieniem, że zdają się oni głęboko spać. W rzeczywistości byli zamarznięci i sztywni. Pułkownik von Kerner, szef sztabu dywizji wirtemberskiej, wyszedł ze stodoły, w której wraz z towarzyszami spędził noc, aby zarządzić apel, ale po chwili wrócił biegiem. "Widziałem właśnie najbardziej przerażającą scenę w moim życiu - oznajmił kolegom. - Nasi ludzie siedzą przy ogniskach tak samo jak wtedy, kiedy ich pożegnaliśmy wczoraj wieczorem, ale wszyscy są martwi i zamarznięci". Do podobnych sytuacji dochodziło codziennie, dopóki żołnierze nie nauczyli się, że należy podtrzymywać ogniska i zasypiać tylko na krótko. "Kiedy wstawaliśmy, by wyruszyć w drogę - wspominał Marie Henry de Lignieres - liczni koledzy nadal siedzieli. Przekonani, że śpią, potrząsaliśmy nimi, by ich obudzić, ale oni byli martwi".
Temperatura nie spadła tak bardzo - z pewnością nie przekroczyła minus 10 stopni Celsjusza. Ale francuska armia nie była ubrana na chłody. W owych czasach wojska nie walczyły w zimie, więc nie istniało pojęcie zimowego munduru. Większość krótkich kurtek nie zakrywała nawet brzucha, który był chroniony tylko przez kamizelkę. Chociaż piechota miała długie płaszcze, jej oficerowie nosili tylko dopasowane surduty kończące się dobrze nad kolanami. Peleryny kawalerii nie były niczym podbite, zatem nie chroniły przed zimnem. Uszyte z niedźwiedziej skóry czapki grenadierów i futrzane kołpaki szaserów zapewniały pewną ochronę, ale większość nakryć głowy - a szczególnie hełmy kirasjerów i dragonów - miała wręcz przeciwne działanie. Należy dodać do tego fakt - łatwy do zweryfikowania podczas wizyty w Musee de l'Armee lub w jakimkolwiek składzie zachowanych uniformów - że jakość sukna i innych materiałów była przeważnie bardzo marna, a mundury uszyte niedbale. "Płaszcze naszej piechoty są zapewne najgorsze w Europie" - zauważył Henri Joseph Paixhans.
Gdy zrobiło się zimniej, żołnierze zaczęli na różne sposoby uzupełniać swoje sorty mundurowe. Owijali głowy szalikami pod regulaminowym czakiem, chronili klatki piersiowe robionymi na drutach szalami, a ręce mufkami i grubymi rękawicami. Ci, którzy zaopatrzyli się w płaszcze z owczej skóry lub futra, nakładali je teraz na mundury. Ci zaś, którzy nie pomyśleli o nabyciu zimowych strojów, byli zmuszeni wykorzystać futra (obszyte zazwyczaj jedwabiem lub satyną w pastelowych kolorach), szale, czapki i inne części garderoby zdobyte z myślą o sprzedaniu ich w Paryżu lub ofiarowaniu swoim ukochanym.
Spadająca temperatura wzięła górę nad wstydem, więc żołnierze zaczęli wkładać nawet damskie stroje oraz bogato haftowane szaty liturgiczne. Obszerne suknie miały tę zaletę, że można z nich było zrobić coś w rodzaju namiotu izolującego ubranego w nie mężczyznę od zimna. Kawalerzyści, których konie zdechły, zamieniali ich czapraki (czyli skóry owcze lub kawałki haftowanego materiału umieszczane pod siodłem) w poncza, wycinając w środku otwór na głowę. Pomysłowość podsuwała im różne sposoby przezwyciężenia ekstremalnych warunków - niektórzy, chcąc uniknąć marznięcia w nogi, wciskali je do rękawów płaszczy z owczej skóry i obwiązywali sobie poły wokół bioder.
"Zapasy i łupy zdobyte w Moskwie były stopniowo wyciągane na światło dzienne; widzieliśmy najbardziej eleganckie suknie i najnędzniejsze łachy, wszelkiego rodzaju nakrycia głowy, okrągłe czapki, niekiedy obszyte srebrem lub złotem, kaftany i ozdabiane futrem bluzki wieśniaczek, jedwabne pelisy dam, szlafroki - krótko mówiąc, każdy wkładał to, co z sobą przyniósł - wspominał pułkownik Pelet. - Te ogorzałe twarze, wąsy i groźne miny bardzo zabawnie kontrastowały z delikatnymi, kolorowymi częściami garderoby, a wielkie ciała z trudem mieściły się we frywolnych szatkach. Była to nieustanna maskarada, która mnie wydawała się bardzo zabawna, więc szydziłem łagodnie z jej uczestników, kiedy przechodzili obok mnie". Wymyślne stroje mogły się komuś wydawać zabawne, ale ograniczały swobodę ruchów, dlatego często utrudniały żołnierzom posługiwanie się bronią.
Liczni obserwatorzy są zgodni, że pierwszy poważny opad śniegu 6 listopada oraz gwałtowny spadek temperatury wywarły głęboki wpływ na zwartość armii. "Od tego momentu zaczęła się nasza gehenna - pisał pułkownik Boulart - która miała narastać przez następne sześć tygodni! Na szczęście, nie mogliśmy wybiec spojrzeniem w przyszłość; bieżące cierpienia absorbowały wszystkie nasze zmysły i myśleliśmy tylko o tym, jak je uśmierzyć, więc nie mieliśmy czasu na rozważania o cierpieniach, jakie nastąpią jutro; każdy dzień niósł ze sobą dość nieszczęść".
Śnieg, udeptywany przez dziesiątki tysięcy stóp, zbił się niebawem w twardą jak skała i śliską masę. Konie z trudnością ciągnęły pojazdy kołowe, zatem liczni woźnice powozów i furgonów zdejmowali koła i zakładali zaimprowizowane płozy. 8 listopada nastąpiła odwilż i droga zrobiła się grząska. Dla tych, którzy wyrzucili koła, jedynym wyjściem było porzucenie swych pojazdów. Jednak następnego dnia przyszedł ostry mróz, więc powierzchnia drogi zamieniła się w lodową taflę.
Nawet idąc po równej nawierzchni, trudno było utrzymać pozycję pionową; z obliczeń porucznika Marie Henry'ego de Lignieres wynikało, że upadał on ponad dwadzieścia razy dziennie. "Gdy docieraliśmy do stromych zboczy, z których musieliśmy schodzić, co zdarzało się nader często, siadaliśmy na ziemi i zjeżdżaliśmy aż na sam dół, a jadący z tyłu wpadali na poprzedników wraz z bronią i ze wszystkimi swoimi bagażami" - pisał. Wozy i lawety trzeba było zabezpieczać przed gwałtownym spadkiem za pomocą lin, które ciągnęli do tyłu stojący za nimi ludzie, ale jeśli oni zaczynali się ślizgać, cały zespół - działo, pojazd, konie i ludzie - zsuwał się z trzaskiem na dół, zabierając ze sobą wszystko, co znalazło się na jego drodze. Szło się teraz trudniej i coraz więcej żołnierzy zostawało z tyłu.
Mróz sprawił, że dotykanie muszkietów było bolesne, a poniżej pewnej temperatury skóra przylegała do zmrożonej stali i schodziła z ręki. Ci, którzy nie mieli rękawic i nie potrafili wymyślić jakiejś ochrony dla rąk, musieli wyrzucać broń, a ich liczni koledzy potraktowali mróz jako pretekst do postąpienia w ten sam sposób.
Mróz przesądził też ostatecznie o losie wielu koni. Dziesiątki tysięcy tych niedożywionych i wyczerpanych zwierząt zdechły w ciągu trzech dni, po części z zimna, a po części dlatego że nie były odpowiednio podkute. Normalne podkowy, w jakie wyposażono większość koni, nie miały przyczepności na zbitym śniegu czy lodzie, lecz ślizgały się jak łyżwy. Niektóre jednostki francuskie używały podków z wystającymi hufnalami; a artyleria zaczęła podkuwać nimi konie po pierwszych opadach śniegów, lecz ścierały się one bardzo szybko, tak że pozostawała gładka powierzchnia. Potrzebne były podkowy z ostrymi kolcami, ale miały je tylko konie Polaków, cesarskiego orszaku - kazał je podkuć w ten sposób Caulaincourt - oraz konie nielicznych rozsądnych oficerów. Reszta koni, jakimi dysponowała Grande Armee, nie miała szans przetrwania, kiedy spadł śnieg i nastał mróz. Zwierzęta ślizgały się i padały, często łamiąc kończyny, a nerwowa szarpanina, mająca na celu postawienie ich z powrotem na nogi, wyczerpywała je i stresowała jeszcze bardziej.
Niektórzy żołnierze próbowali obwiązywać kopyta szmatami; inni zdali sobie sprawę, że konie poruszają się pewniej, kiedy w ogóle nie są podkute, niż mając na nogach typowe podkowy, więc zaczęli je zdejmować. Małe miejscowe cognats o szerokich kopytach i niskim środku ciężkości, mogące się obywać w ogóle bez podków, stały się nagle bardzo poszukiwane. Jacob Walter kupił konika, który potrafił nawet przysiadać przed stromym oblodzonym stokiem i zjeżdżać na dół na zadzie, nie zmuszając jeźdźca do zsiadania.
Właściwych podków nie dało się jednak niczym zastąpić. "Kiedy my, Polacy, na koniach ostro kutych mijaliśmy jenerałów francuskich galopem, oni zazdroszcząc, nie mogli się wydziwić, a działa ich pod każdym wzgórkiem doznawały nieprzebytej trudności i tylko ramionami żołnierzy mogły być na pagórki wciągane" - pisał Józef Załuski z polskich szwoleżerów.
4. korpus księcia Eugeniusza stracił 1 200 koni w ciągu dwóch dni. Albert de Muralt, szwajcarski porucznik służący w bawarskich szwoleżerach, odnotował, że jego brygada, licząca po dotarciu do Wiaźmy 200 kawalerzystów, następnego dnia skurczyła się do około 30-50, a w dzień później przestała być jednostką bojową. Ta sama sytuacja powtarzała się w całej armii. Utrata kawalerii i znacznej części artylerii radykalnie zmniejszyła potencjał bojowy Grande Armee oraz jej odporność na ataki wszechobecnych kozaków, którzy krążyli wokół wycofujących się kolumn jak gzy.
Jednak największy wpływ na armię i jej szansę przetrwania miała utrata tysięcy zwierząt pociągowych. Trzeba było porzucać setki pojazdów, często wyładowanych bardzo potrzebnym sprzętem, zapasami żywności oraz osobistymi bagażami i łupami żołnierzy. Liczni spośród nich wyrzucali broń, by nieść swój dobytek. "Droga była zaśmiecona cennymi przedmiotami, takimi jak obrazy, świeczniki i książki - wspominał sierżant Bourgogne. - Niemal przez całą godzinę podnosiłem książki, przeglądałem je i wyrzucałem, po to by podnieśli je inni i zrobili z nimi to samo". Ciężko ranny książę Józef Poniatowski, gdy przejeżdżał tamtędy, leżąc w karecie, poprosił przechodzącego żołnierza, by wybrał mu coś do czytania z porzuconego przy drodze księgozbioru. Książka, która bardzo go wciągnęła, okazała się jedyną jego zdobyczą z tej kampanii.
8 listopada Vionnet de Maringone, komendant grenadierów gwardii, zdał sobie sprawę, że konie nie są już w stanie ciągnąć jego karety. Przełożył więc najważniejsze rzeczy, poczynając od bezcennych racji żywnościowych i zapasowych części garderoby, do jednej walizy i zostawił wszystkie niepotrzebne luksusowe przedmioty w porzuconym pojeździe. Jego walizkę niósł jedyny pozostały przy życiu koń, którego udało mu się uratować, ponieważ go nie przeciążał. Major Claude Francois Le Roy z 85. pułku piechoty liniowej korpusu Davouta usiadł w Wiaźmie z igłą i nicią w ręku i przyszył do swego płaszcza od wewnętrznej strony dwie duże kieszenie; wetknął do nich wszystkie swoje najcenniejsze zdobycze, uwalniając się w ten sposób od konieczności dźwigania torby. Inni nie byli tak przewidujący, więc postawieni wobec konieczności wyboru, wyrzucali worek zboża lub torbę ryżu, zachowując złote i srebrne naczynia. Łatwo ich potępiać, ale musiało im być trudno zrezygnować z życiowej okazji do zdobycia środków umożliwiających małżeństwo, kupno domu czy otworzenie sklepu. Przecież nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka. Robili, co mogli, by przetrwać, mając nadzieję na poprawę sytuacji.
Często musieli nocować pod gołym niebem, bez jakiejkolwiek osłony, zwłaszcza że byli zbyt wyczerpani, by choćby pomyśleć o budowie szałasów z gałęzi. Ścinali szablami młode drzewka i palili je w ogniskach. Jednak zielone żywiczne drewno wypuszczało z siebie kłęby gryzącego dymu, zanim jeszcze zaczęło grzać, a poza tym płonęło bardzo szybko, więc musieli przez całą noc regularnie podsycać ogień. Nawet jeśli udawało im się rozpalić duże ognisko, ogrzewało ono tylko ich twarze i ręce, natomiast plecy były nadal wystawione na nocny mróz. Układali wokół ognisk gałęzie, na których mogli siedzieć lub leżeć, i tworzyli wokół palenisk ośmio- lub dziesięcioosobowe zwarte grupki, mając nadzieję, że uda im się wspólnie ogrzać. Ale ogień roztapiał śnieg, więc przekonywali się wkrótce, że siedzą lub leżą w mokrym błocie.
Jeśli mieli szczęście, mogli znaleźć na wpół zrujnowaną, opustoszałą wioskę, ale natrafiali w niej przeważnie na niepożądane pozostałości. "Pod ciepłymi jeszcze popiołami, które wiatr gnał w kierunku naszych twarzy, leżały ciała wielu żołnierzy lub chłopów - pisał Eugene Labaume. - Czasem widywaliśmy też pomordowane dzieci i dziewczęta zabite w tym samym miejscu, w którym zostały zgwałcone". Generałowie i starsi rangą oficerowie obejmowali zazwyczaj w posiadanie najlepsze z pozostałych domów, a spory o pierwszeństwo prowadziły niekiedy do pojedynków. Żołnierze tłoczyli się w chatach, stodołach, szopach, chlewach i we wszelkich innych zabudowaniach zapewniających ochronę przed mrozem. Jeśli było ich wielu, tratowali się wzajemnie, niekiedy nawet dusząc tych, którzy weszli do wnętrza pierwsi i zostali ściśnięci przez nieustanny napór nowych przybyszów rozpaczliwie usiłujących schronić się przez mrozem.
Każda grupa zajmująca chatę broniła do niej dostępu siłą. Strzecha jednak rychło bywała zrywana z dachu przez innych żołnierzy pragnących nakarmić swe konie. Ci, którzy nie znaleźli żadnego schronienia, postanawiali spędzić noc pod osłoną jednej ze ścian chaty i zaczynali wyrywać gonty, okiennice i inne dostępne elementy, aby rozpalić ognisko. Żołnierze przebywający wewnątrz odkrywali więc, że ich schronienie jest stopniowo rozbierane. Biwakujący na dworze często rozpalali ogniska zbyt blisko ścian chaty, wywołując jej pożar. Jeśli w środku panował wielki tłok albo spędzający tam noc żołnierze spali, mogli spłonąć żywcem.
Nawet bez interwencji z zewnątrz ludzie, którzy chronili się na noc w wiejskich domostwach, byli narażeni na śmiertelne niebezpieczeństwo. Rosyjskie chaty ogrzewano piecami o powierzchni około 2 metrów kwadratowych, wykonanymi z powlekanego gliną drewna. Trzeba je było rozgrzewać stopniowo, ale zmarznięci żołnierze pakowali do nich wszystko, co udało im się zdobyć, więc piece często się zapalały podczas ich snu, wywołując pożar całych chat.
Żołnierze bywali często tak głodni, że pożerali jedzenie na surowo, a nawet jeśli je gotowali, to przełykali w pośpiechu, bojąc się nadejścia nieprzyjaciela. Konsekwencjami takiego postępowania były między innymi torsje, niestrawność, kolka i biegunka. Innym powodem, dla którego pochłaniali tak nerwowo każde pożywienie, jakie wpadło im w ręce, była obawa, że w przeciwnym razie może ono zostać ukradzione. "Kradzieże i nieżyczliwość rozpleniły się w całej armii, osiągając taki poziom bezwstydu, że każdy czuł się wśród swoich tak zagrożony, jakby był otoczony przez nieprzyjaciela" - zanotował Eugene Labaume. "Przez cały dzień słyszało się tylko: >> O Boże! Ktoś ukradł moją torbę lub plecak, lub chleb, lub konia << " - wspominała Louise Fusil.
Dla wielu żołnierzy, zwłaszcza zdanych na własne siły, kradzież stała się jedynym dostępnym sposobem przeżycia. Inną metodą było plądrowanie opuszczonych wozów, skrzyń i kieszeni osób zmarłych po drodze. Ci pojedynczy, odcięci od swoich oddziałów żołnierze budzili powszechną pogardę. Nazywano ich fricoteurs, od słowa "fricoter" , czyli gotować coś dziwnego, ponieważ często widywano ich na poboczach dróg, gdzie usiłowali upichcić coś do jedzenia. Kiedy podchodzili do ognisk obozowych w poszukiwaniu odrobiny ciepła, byli brutalnie przepędzani. Czasem stawali za plecami tych, którzy siedzieli wokół ognia, w nadziei, że uda im się choć trochę ogrzać.
Liczni spośród tych pozbawionych przydziału żołnierzy podchodzili do ognisk biwakujących Rosjan, by oddać się do niewoli. W szczególnie zimne noce ich liczba sięgała tysięcy. Ale nadzieje, że położą w ten sposób kres swym cierpieniom, rychło się rozwiały, a ich los okazywał się niegodny zazdrości. Choć bowiem Rosjanie oficjalnie akceptowali przyjęte w całej Europie reguły postępowania, traktowali na ogół jeńców w sposób bardzo pogardliwy.
Trafiały się budujące przykłady życzliwości. Kiedy powszechnie lubiany młody pułkownik Casabianca, dowódca na wpół korsykańskiego, na wpół szwajcarskiego 11. pułku piechoty liniowej, został schwytany pod Połockiem przez Rosjan, nie szczędzili oni wysiłków, by utrzymać go przy życiu. Gdy kilka dni później zmarł na skutek odniesionych ran, oddali jego ciało w eskorcie gwardii honorowej; jej oficer przekazał list od generała Wittgensteina: "Zwracam ciało mężnego pułkownika 11. pułku, którego opłakujemy tak samo jak wy, gdyż odważny mężczyzna zawsze musi zostać uhonorowany".
Niektórzy oficerowie traktowali swych pojmanych kontrpartnerów z kurtuazją. Dowódca partyzantów Denis Dawidów zadał sobie wiele trudu, by odnaleźć i zwrócić pierścień, medalion i listy miłosne, odebrane młodemu westfalskiemu porucznikowi huzarów, który został wzięty do niewoli przez kozaków. Natomiast jego kolega Aleksandr Samojłowicz Figner znajdował sadystyczną przyjemność w mordowaniu swych jeńców, co robił często wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewali. Generał Jermołow też źle traktował pojmanych, szczególnie Polaków, którymi gardził, uważając ich za zdrajców sprawy słowiańskiej. Po bitwie pod Winkowem splunął w twarz hrabiemu Platerowi i polecił eskortującemu jeńca kozakowi, by karmił go tylko uderzeniami swej nahajki. Postawa Jermołowa nie była wyjątkiem. "Nasi żołnierze wzięli pewną liczbę francuskich jeńców - zanotował młody rosyjski oficer po walkach pod Smoleńskiem - ale wszyscy Polacy padli ofiarą zemsty i pogardy". Kiedy pewien oficer składał meldunek po zakończeniu patrolu, podczas którego wziął do niewoli kilku rabujących kościół francuskich żołnierzy, jego przełożony oznajmił, że nie powinien był zadawać sobie tyle trudu, by ich przyprowadzać do obozu. Wrócił więc do swego oddziału i kazał ich zadźgać bagnetami".
Car osobiście napisał do Kutuzowa, skarżąc się na doniesienia o złym obchodzeniu się z jeńcami i żądając z naciskiem, by wszyscy pojmani nieprzyjacielscy żołnierze byli traktowani humanitarnie, karmieni i zaopatrywani w odzież. Jednak przykład, jaki dawał jego brat, podważał możliwość poważnego stosowania się do tych zaleceń. Generał Wilson wraz z grupą starszych rangą oficerów jechał kiedyś za wielkim księciem Konstantym, kiedy mijali kolumnę jeńców. Ich uwagę zwrócił pewien młody oficer odznaczający się dystyngowanym wyglądem. Konstanty spytał go, czy nie wolałby być martwy. "Owszem - odparł młody człowiek - jeśli nie mam szans na wyzwolenie, to wolałbym już nie żyć, bowiem, że za kilka godzin zginę z wycieńczenia albo od kozackiej lancy, jak setki moich kolegów, którzy z powodu głodu, zimna i zmęczenia nie mogli nadążyć za kolumną. Są we Francji ludzie, którzy będą opłakiwać mój los - i ze względu na nich chciałbym tam wrócić - ale skoro to nie jest możliwe, to im prędzej skończy się moje cierpienie i hańba, tym będzie lepiej". Ku przerażeniu Wilsona wielki książę wydobył szablę i zabił owego oficera.
Istniał kodeks postępowania, który określał dokładnie nie tylko sposób zakwaterowania jeńców, lecz również ilości jedzenia, jakie należy im zapewnić celem utrzymania ich przy życiu. Jednak w warunkach tej kampanii pozostawał on martwym przepisem. Sierżant Bartolomeo Bertolini, wzięty do niewoli podczas wyprawy po paszę w przeddzień Borodina, był zdumiony sposobem traktowania jego i pojmanych wraz z nim kolegów. Zostali siłą pozbawieni wszystkiego, co mieli, nawet swych mundurów i butów. "Nasze cierpienia były tak wielkie, że nie potrafiłbym nigdy przekazać ich za pomocą słów - pisał potem. - Nie wypłacali nam żołdu, który otrzymują zwykle jeńcy w gronie cywilizowanych narodów, i nie przydzielali nam żadnych racji żywnościowych umożliwiających utrzymanie się przy życiu. Zmuszano pojmanych do pospiesznego marszu i bito ich albo zabijano, gdy zbaczali z drogi, by podnieść zgniły kartofel lub ochłap pożywienia".
Doktor Raymond Faure został wzięty do niewoli pod Winkowem. Wraz z innymi pojmanymi oficerami doprowadzono go przed oblicze Kutuzowa, który potraktował ich wspaniałomyślnie, dając im odzież i trochę pieniędzy. Ale takie postępowanie nie obejmowało szeregowych żołnierzy; byli oni okradani, obdzierani z odzieży i bici. Gdy tylko konwój jeńców, eskortowany przez oddział milicji, opuścił obóz w Tarutinie, z oficerami postąpiono w taki sam sposób, a dowódcy milicji odebrali im wszystko, co otrzymali od Kutuzowa.
Kiedy zaczął się odwrót, wojna wkroczyła już w bardziej okrutną fazę, a jeńców uznawano za niepożądany balast. Obie strony odczuwały brak żywności, więc dla nich jej nie wystarczało. Gdy rosyjscy jeńcy prowadzeni drogą przez Francuzów słabli i zostawali z tyłu, pozbywano się ich, strzelając w głowę. Rosjanie postępowali nie mniej brutalnie. Większość jeńców została pojmana przez kozaków, którzy na początek zawsze ich rozbierali i konfiskowali im nie tylko kosztowności, lecz również nadające się do użytku części garderoby. Potem oddawali jeńców - lub chętniej sprzedawali - miejscowym chłopom, którzy masakrowali ich z większym lub mniejszym sadyzmem.
Jednych zakopywano żywcem, drugich przywiązywano do drzew i używano jako żywy cel przy nauce strzelania, jeszcze innym obcinano uszy, nosy, języki i genitalia, i tak dalej. Generał Wilson widział "60 umierających, nagich ludzi, których szyje spoczywały na pniu leżącego drzewa, a grupa Rosjan i Rosjanek, śpiewając chóralnie i radośnie podskakując, rozbijała im kolejno czaszki uderzeniami dużych drewnianych pałek". W jednej z wiosek miejscowy ksiądz zaapelował do swych wiernych, by zachowali się humanitarnie i utopili 30 jeńców pod lodem zamarzniętego jeziora, zamiast ich torturować. W Dorohobużu Woldemar von Lowenstern był przerażony widokiem bezczynnie stojących rosyjskich żołnierzy, podczas gdy miejscowa ludność masakrowała bezbronnych, podążających za francuskim obozem cywilów za pomocą siekier, wideł i pałek. "Był to przerażający spektakl - napisał. - Ci ludzie wyglądali jak kanibale, a ich twarze rozjaśniała okrutna radość".
Krasne. 17-19 listopada 1812.
Korpus Neya liczył w tym momencie około 6 tysięcy uzbrojonych ludzi, którym towarzyszyła co najmniej dwukrotnie większa rzesza maruderów i cywilów. Maszerował drogą usłaną typowymi śladami, jakie zostawia za sobą wycofująca się armia, ale kiedy następnego dnia minął Korytnię, wkroczył na pole stoczonej najwyraźniej niedawno bitwy. Tegoż popołudnia, 18 listopada, stanął twarzą w twarz z Miłoradowiczem, któremu nie udało się zatrzymać ani księcia Eugeniusza, ani Davouta, był więc zdecydowany nie zmarnować trzeciej szansy.
Wysłał oficera z białą flagą, wzywając Neya do kapitulacji, ale ten odpowiedział, że marszałek Francji nigdy się nie poddaje. Następnie Ney podciągnął swe siły, otworzył ogień z 6 pozostałych mu jeszcze dział i ruszył do odważnego, czołowego ataku na rosyjskie pozycje. Przeprowadził go z takim elan, że Francuzom niemal udało się zdobyć zagradzające im drogę rosyjskie działa. Jednak ich szeregi zostały zasypane pociskami z kartaczy, a kontratak rosyjskiej kawalerii i piechoty zmusił szturmujących do wycofania się. Ney, niezrażony tym niepowodzeniem, przypuścił drugi atak, a jego kolumny z niezwykłą determinacją ruszyły naprzód pod ogniem kartaczy. Była to, jak się wyraził generał Wilson, "walka olbrzymów". "Padały całe szeregi, ale natychmiast były zastępowane następnymi, które szły naprzód, by umrzeć w tym samym miejscu" - zanotował pewien rosyjski oficer. "Bravo, bravo, Messieurs les Francais! - zawołał Miłoradowicz do pojmanego oficera. - Zaatakowaliście z wielkim wigorem cały korpus, dysponując tylko garstką ludzi. Nie można okazać większej odwagi".
Niebawem Francuzi byli ponownie zmuszeni do odwrotu. Pułkownik Pelet, który szedł w pierwszym szeregu ze swym 48. pułkiem piechoty liniowej, odniósł trzy rany, a jego oddział został zdziesiątkowany. W sąsiednim, 18. pułku piechoty liniowej, liczącym przed bitwą 600 ludzi, ocalało 5 lub 6 oficerów i 25 do 30 żołnierzy a w dodatku stracił on podczas ataku swego orła. Efektywność bojowa 4. pułku Fezensaca zmniejszyła się o dwie trzecie. Woldemar von Lowenstern, który obserwował zmagania z pozycji rosyjskich, pogalopował do kwatery Kutuzowa i oznajmił, że Ney jeszcze tego wieczoru zostanie wzięty do niewoli.
Ów trzydziestotrzyletni syn bednarza z Lotaryngii nie pozwalał jednak nikomu tak łatwo decydować o swoich losach. Drażliwy i uparty Ney był wściekły, kiedy się zorientował, że Napoleon zostawił go własnemu losowi. "Ten drań nas porzucił, poświęcił nas, by uratować siebie, co możemy zrobić? Co się z nami stanie? Wszystko jest spier...one" - wrzeszczał w ataku furii, ale jego lojalność wobec cesarza pozostała niewzruszona. I choć nie był najbardziej inteligentnym z marszałków Napoleona, był z pewnością jednym z najbardziej odważnych, a poza tym człowiekiem energicznym i pomysłowym. Po krótkiej dyskusji ze swymi generałami postanowił wymknąć się Rosjanom, przekraczając Dniepr, który płynął mniej więcej równolegle do drogi i nie był od niej zbyt odległy a potem ruszyć wzdłuż przeciwległego brzegu na Orszę. Mógłby w ten sposób obejść Miłoradowicza i odgrodzić się rzeką od Rosjan.
Udając, że rozbija obóz na całą noc, wysłał pewnego polskiego oficera nad Dniepr, każąc mu rozpoznać teren i poszukać odpowiedniego miejsca do przeprawy. Oficer znalazł bród, więc gdy zapadła noc, Ney polecił rozpalić tyle ognisk, by sprawić wrażenie, że obozuje przy nich cały korpus, a następnie sprowadził swój oddział - liczący niewiele ponad 2 tysiące żołnierzy - z drogi Smoleńsk - Orsza i wszedł w rozciągające się od północy lasy. Był to wyczerpujący i trudny marsz, zwłaszcza że nadal mieli ze sobą kilka ostatnich dział i tyle furgonów z zaopatrzeniem, ile udało się przepchnąć przez głęboki śnieg. "Nikt z nas nie wiedział, co się z nami stanie - wspominał Raymond de Fezensac. - Jednak obecność marszałka Neya wystarczyła, by dodać nam otuchy. Nie wiedzieliśmy, co zamierza zrobić ani na co go stać, ale byliśmy pewni, że coś uczyni. Jego wiara w siebie dorównywała jego odwadze. Im większe niebezpieczeństwo, tym większą okazywał determinację, a kiedy raz podjął decyzję, nie wątpił w zadowalający wynik. W takich momentach jego twarz nie zdradzała ani niezdecydowania, ani niepokoju; wszystkie oczy wpatrywały się w niego, lecz nikt nie śmiał go o nic pytać".
Niebawem stracili orientację i zgubili się, ale Ney dostrzegł wąwóz, który uznał za koryto jakiegoś strumienia. Odkopali śnieg i dotarli do lodu, a po jego rozbiciu określili kierunek biegu wody; zorientowali się więc, w którą stronę powinni iść. W końcu dotarli do Dniepru pokrytego lodem tak grubym, że dało się po nim pojedynczo przeprowadzić ludzi i konie. Nie mógł jednak udźwignąć dużych grup ani dział ciągniętych przez kilka koni.
Żołnierze zaczęli przechodzić na drugi brzeg, zachowując bezpieczne odstępy i sprawdzając wytrzymałość groźnie uginającego się lodu kolbami wysuniętych przed siebie muszkietów. "Brnęliśmy ostrożnie, jeden za drugim, bojąc się, że wpadniemy pod lód, który trzeszczał przy każdym naszym kroku; poruszaliśmy się między życiem a śmiercią" - jak określił to generał Freytag. Po wyjściu na drugi brzeg musieli się wspiąć na strome i śliskie wzniesienie. Freytag ugrzązł na nim i tkwił bezradnie w miejscu, dopóki nie dostrzegł go Ney, który ściął szablą młode drzewko i podał mu je, a potem wciągnął go na górę.
Niektórzy przeprawili się wraz z końmi, a nawet przeciągnęli na drugą stronę lekkie wozy, ale osłabili przy tym lodową pokrywę. Gdy więc zachęcani przez nich koledzy chcieli pójść w ich ślady i przeprawić następne furgony, między innymi te, na których leżeli ranni, zapadły się one pod pękający z przerażającym hukiem lód. "Widzieliśmy wokół siebie nieszczęśników, którzy wpadli pod lód wraz z końmi i tkwili po ramiona w wodzie, błagając kolegów o pomoc. Ci jednak nie mogli im jej udzielić, nie narażając się na równie tragiczny los - wspominał Freytag. - Ich krzyki i jęki raniły nasze serca, które i tak już były mocno nadwerężone przez lęk o własne bezpieczeństwo".
Na południowym brzegu zostało około 300 ludzi i wszystkie działa, ale Ney przeprawił bezpiecznie całą resztę swego korpusu i wkrótce znalazł niezniszczoną, dobrze zaopatrzoną w żywność wioskę; zatrzymał się w niej na odpoczynek. Następnego dnia jego oddział wyruszył na przełaj przez pola w kierunku zachodnim. Płatow, który postępował w ślad za cofającymi się Francuzami wzdłuż północnego brzegu rzeki, dostrzegł ich niebawem i zaczął nacierać. Ney wprowadził wtedy swych żołnierzy do lasu i uformował z nich coś w rodzaju fortecy, której kozacy nie odważali się atakować. Płatow mógł tylko ostrzeliwać ich z lekkich polowych dział, zamontowanych na płozach, ale nie przyniosło to większego efektu.
Gdy zapadły ciemności, Ney ponownie wyruszył w drogę. Jego żołnierze brnęli przez sięgający im do kolan śnieg ścigani i ostrzeliwani z dział przez kozaków, gdy tylko wyszli na otwartą przestrzeń. "Tuż obok mnie upadł pewien sierżant, któremu kula karabinowa strzaskała nogę - pisał Fezensac. - Zaczął do nas wołać: <<>>. Ktoś podniósł jego plecak i oddaliliśmy się w milczeniu". Nawet najodważniejsi zaczęli mówić o poddaniu się, lecz Ney zmuszał ich do dalszego marszu. "Ci, którzy przez to przejdą, udowodnią, że mają j...a ze stali!" - oznajmił w pewnym momencie swoim ludziom.
Ney, nie potrafiąc dokładnie określić swego położenia, wysłał przodem pewnego polskiego oficera. Jego zwiadowca natknął się po jakimś czasie pod Orszą na pikiety korpusu księcia Eugeniusza. Poinformowany o zbliżaniu się marszałka Eugeniusz osobiście wyruszył na jego spotkanie. Oddział Neya, brnący w nocnych ciemnościach przez śniegi i liczący teraz niewiele ponad 1000 skrajnie wyczerpanych żołnierzy, usłyszał w końcu upragniony okrzyk: "Qui vive?", i odkrzyknął głośno: France!. Chwilę później Ney i Eugeniusz padli sobie w ramiona, a ich ludzie zaczęli się ściskać, czując wielką radość i ulgę.
CDN
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz