o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

poniedziałek, 5 listopada 2012

Polacy * Wacław G r u b i ń s k i, R.i.P.



Wacław Grubiński



Między młotem a sierpem
(fragmenty)

Aresztowano mnie 23 stycznia 1940 roku nad ranem w mieszkaniu państwa Ludwikostwa Starków przy ul. Wałowej nr 1 we Lwowie.
Trzeba to nareszcie zapisać, bo potem wyjdą mi z pamięci szczegóły tego, samego przez się nieosobliwego wydarzenia, ale dla moich przyszłych biografów, z pewnością interesującego. Czwarty dzień leżę w łóżku. Influenza. Tak w Bombaju nazywają grypę. Za mojego dzieciństwa i w Warszawie grypa była influenza. Z 39 stopni plus kreski temperatura moja dzisiaj spadła do 37,8, nie bardzo mam ochotę na czytanie, biorę blok i ołówek. Kiedyś przecież musiałbym się zdecydować na nudę wyliczania moich więzień, etapów i obozów katorżniczych; niechże się to dzieje dzisiaj. Postaram się być zwięzły i dokładny.
Do pokoju, w którym sypiałem na małej kanapce, wszedł podoficer NKWD z dwoma żołnierzami tej samej formacji. Trzeci żołnierz został w przedpokoju, czwarty w sieni. Wszyscy z karabinami, na karabinach bagnety. NKWD znaczy Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych. Jest to ostatnie wcielenie instytucji, która w pierwszych latach rewolucji komunistycznej w Rosji straszyła świat istnieniem Czerezwyczajki, była powołana do życia przez towarzysza Dzierżyńskiego, idealistę (…) filantropa, drugiego Marata, potem się nazywała GPU, a w historycznej swojej filiacji wywodzi się z ducha Iwana Groźnego, z jego Opryczyny, za caratu zaś nosiła miano Ochrany i fiołkowe mundury.
-  Pańskie dokumenty? – zwrócił się do mnie bardzo uprzejmie podoficer NKWD (a może oficer?). Podałem mu paszport.
-  Pan tutaj nie jest zameldowany – rzekł enkawudzista głosem ciepłym i serdecznie do mnie uśmiechnięty.
-  Bo ja mieszkam na Starym Rynku nr 58. Wczoraj się tutaj zasiedziałem. Nie chciało mi się wracać do domu. (…) Potem wypełniłem blankiet z tak zwanymi personaliami: imię, nazwisko, pochodzenie, etc; uczyniłem to, leżąc w łóżku.
-  Niech się pan podpisze. Położyłem podpis.
-  Niech się pan ubierze. Wstałem.
Poszli do innych pokojów, zachowując się wszędzie cicho i grzecznie. Wszyscy mieli papiery w porządku, ja jeden nie miałem miejscowego meldunku.
-  Jestem aresztowany? – spytałem.
-  Nie. Udamy się do urzędu.
-  Na godzinę dziesiątą zamówiłem furkę, którą jadę po drzewo na opał.
-  Do dziesiątej pana zwolnią.
-  Czy mogę wstąpić do pokoju przyjaciela, gdzie zostawiłem czapkę?
-  Naturalnie.
Towarzyszył mi, oczywiście, żołnierz. (…) Przebywałem w więzieniach i obozach sowieckich od stycznia 1940 roku do 8 marca 1942, przywykłem do wszystkich osobliwości więziennych tego okropnego kraju; do rewizji przyzwyczaić się nie mogłem, mimo że nigdy nie miałem do ukrycia ani ołówka, ani igły, ani nawet rzeczy tak bezcennej, jak odłamek szkła. Te grube paluchy, chamskie, wsuwające się do moich kieszeni czy do mojego worka po to, żeby stamtąd wydobyć moją niewinną tajemnicę, nie będącą tajemnicą, wywoływały we mnie skurcz obrzydzenia. Zaciskałem szczęki i patrzyłem na rewidenta bladymi oczyma nienawiści. Rewident spostrzegał moje spojrzenie i odpowiadał spojrzeniem bezczelnym, spokojnym, spojrzeniem gwałciciela, który się nie śpieszy. Trzeba przyznać, że enkawudziści lubili przeprowadzać rewizje, byli w tej robocie drobiazgowi. Może za wykrycie zakazanych przedmiotów otrzymywali nagrody? (…) Najniecierpliwiej wyczekiwanym przedmiotem przesyłki więziennej były papierosy. Jako niepalący nie rozumiałem siły tego nałogu, a ponieważ w moim przeświadczeniu papieros nie jest przedmiotem pierwszej potrzeby człowieka, a poza tym jest przyzwyczajeniem szkodliwym dla organizmu, więc nawet się dziwiłem, że władze więzienne pozwalają więźniom na posiadanie tego zbytku. (…)
Później widziałem więźniów, którzy za garstkę machorki oddawali swoje skromne racje jedzenia. Woleli nie jeść, niż nie palić. (…) Pod koniec 1941 roku znalazłem się w grupie skazańców, jadących do obozu katorżniczego na północnym Uralu. Jechaliśmy tzw. stołypinówkami, wagonami specjalnymi, wprowadzonymi do sądownictwa rosyjskiego przez ministra Stołypina w okresie dławienia rewolucji 1905-8 roku. W porównaniu z wagonami, w których odbywałem poprzednie etapy, te wydały mi się po prostu cackami. Można by je nazwać sleepingami więziennymi. Ta sama konstrukcja, co sleepingów, tylko że zamiast kanap materacowych – siedziska, czyli leżaki drewniane i zamiast dwu pięter, trzy piętra, zresztą najzupełniej wygodne, jeżeli zabierają przepisową ilość pasażerów. Każde coupe posiada duże okno, oszklone drzwi, okna i drzwi przyozdobione cieniutką siecią krat metalowych, ślicznie pozłacanych czy może brązowych. Drzwi coupe są zamykane małym kluczykiem i na mały łańcuszek, duże drzwi wagonowe mają zamek większy Wyznaję, że widok tego wagonu w innym nieco świetle mi przedstawił i okrucieństwo caratu i przysłowiowo potworną dzikość Stołypina. Oczywiście, na tle więźniarek bolszewickich, którymi mnie dotąd wożono. Były to tzw. tiepłuszki, zwykle wagony dla bydła, o dwu maleńkich okienkach, ciemne, brudne, nie otwierane w czasie upału, więc duszne, i na każdej stacji w dzień i w nocy badane przy pomocy żelaznego drąga czy są całe, czy więźniowie nie naruszyli dachu, ścian lub podłogi. Enkawudziści włażą na dach, pod wagon, i okładają boki, dół i górę wozu żelaznymi pałkami z nieprawdopodobną zawziętością. Wolę stołypinówki. (…) Budzono nas co rano bardzo wcześnie, jeszcze po ciemku. To znaczy, że ciemno było na dworze, bo w celi całą noc świeciła żarówka. Pierwsze słowo, jakieśmy słyszeli, było: Padnimajsia! drugie: Bystro!. W ciągu dwu minut musiało się być gotowym do wyjścia na korytarz. Tam stawaliśmy parami z rękami splecionymi z tyłu (w rękach ręcznik, lub gałgan) i po chwili rozlegał się półgłośny rozkaz:
- Dawaj! Bystro!
Szliśmy do umywalni. Poza tym kultura bolszewicka znakomicie wzbogaciła słownik rugatielnych słów i zwrotów, zwłaszcza zwrotów. Wpajanie w szerokie masy materialistycznego poglądu na świat rozpoczęto od podstaw, więc do najsłynniejszego rosyjskiego zwrotu obelżywego o matce, do tak zwanego matiernawo rugatielstwa wprowadzono jedno z najbardziej umiłowanych imion religii chrześcijańskiej. (…)
O tym, co się działo we Lwowie, w Polsce i na świecie, dowiadywaliśmy się od nowych towarzyszów więziennych i z podniesionego ukradkiem na podwórzu więziennym, na korytarzu czy gdzie indziej kawałka gazety. Kiedyś się zdarzyło, że do przegrzewania bielizny i ubrań naszych w łaźni wzięli enkawudziści do pomocy już skazanego więźnia, Żyda, i tego Żyda wypytał zręcznie młody Żyd z naszej celi, odbierając swoją przegrzaną bieliznę, przy czym rzucał od niechcenia krótkie zdania w żargonie. Próbowaliśmy również zadawać pytania lekarzowi. Był to Żyd lwowski, człowiek młody, z usposobienia raczej wesoły, ale natychmiast poważniejący, kiedy się wykraczało poza rozmowę o zdrowiu. Co prawda, niekiedy tylko zostawał sam w gabinecie, zawsze mu „pomagała” „siostra”, czasem Ukrainka, częściej Żydówka, a na korytarzu, pod uchylonymi drzwiami, czuwał ponury, bo znudzony, żołnierz. W czarnych oczach doktora i na jego rumianej, pucołowatej twarzy nieraz malował się strach. Jako lekarz więzienny musiał być komunistą, o czym nie umieliśmy pamiętać, zasugestionowani przez fakt, że przecież był lwowianinem. (…)
Z towarzyszami, którzy opuszczali naszą celę na zawsze (sobirajsia s wieszczami – zabieraj się z rzeczami), omawialiśmy znaki, jakimi mają nas zawiadomić, że są na wolności. W ciągu pięciu miesięcy mojego pobytu w więzieniu zamarstynowskim nie doszedł nas żaden z tych znaków, czyli że nikt z naszych kolegów więziennych nie wydostał ąię na wolność. W dwa lata później dowiedziałem się przypadkiem, nie pamiętam już od kogo, że pan Weryński znajdował się w więzieniu kijowskim (…). Już na Zamarstynowie pan Weryński miał cerę woskową, oczy bez blasku, mówił mało i kiedyś mi powiedział, że więzienie go przygnębia. Aresztowano go iście po bolszewicku. Urzędował jako wiceprezydent miasta Lwowa jeszcze za okupacji sowieckiej i, oczywiście, stykając się nieustannie z władzami sowieckimi. Pewnego rana oficer sowiecki zawiadomił pana We-ryńskiego, że o godzinie pierwszej oczekuje go u siebie w sprawach urzędowych towarzysz taki a taki.
- Dzisiaj o pierwszej nie zdążę – odpowiedział pan Weryński. – Mam do załatwienia pilne sprawy, muszę być tam a tam. Może jutro?
Następnego dnia pan Weryński pojechał ze wspomnianym oficerem do wspomnianego urządu, wszedł do gabinetu wspomnianego towarzysza i zastał tam dwu enkawudzistów, którzy go niezwłocznie zabrali do więzienia. Nazajutrz kazano mu sprzątać klozety. I pan W., rzekomy „trockista”, młodzieniec sprytny, nie zawiadomił nas, że jest na wolności, i pan W.R., chłopiec biedny, prawdziwy proletariusz, z przekonań komunista lub prawie, wezwany na sprawę sądową („z rzeczami”), widocznie również nie wzbudził zaufania przedstawicieli reżimu sowieckiego, bo od niego nie mieliśmy sygnału. (…)
Po zamarstynowskiej małej celi poklasztornej, kamera horodnieńska o dwu oknach wydawała mi się obszerna. Ze względu na ilość więźniów, ilość zmienną, od trzydziestu jeden do trzydziestu siedmiu osób, nie mieliśmy w niej luzu, ale nie byliśmy tak ściśnięci, jak w więzieniu na Zamarstynowie. I „umeblowanie” kamery było bogatsze. Dostaliśmy duży stół kuchenny, trzy czy cztery małe szafki na naczynia (oczywiście, za mało na tylu lokatorów), trzy proste stołki, któreśmy nazywali taburetami, wiadro na wodę do picia, dość dużą paraszę. Sienników nie starczyło dla wszystkich, więc sypiałem na swoim palcie. Sen miałem znakomity, mimo że palto było twarde jak deska. Inni więźniowie upomnieli się o słomę do sienników. Słomy nie było w Horodni. Sienniki zawierały po kilka cienkich gałązek, nie wiem jakich krzaków, i panowie W., Babecki i Kowalski co wieczór „wzburzali” te sienniki, niby poduszki z pierzem, w myśl klasycznego przysłowia: „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, a nazajutrz rano pan Babecki mówił do mnie z zazdrością: ? Jak pan prędko zasypia! Ledwie pan przyłoży głowę do… posłania, już pan śpi! Tak. Bez poduszki, na twardym, a gdy nadeszły zimna, okryty ręcznikiem żyrardowskim i marynarką, ponieważ nie miałem koca, w ciężkim powietrzu, zatrutym przez oddechy i niepachnący pot tylu ciał ludzkich, spałem wyśmienicie. Budzono nas przed świtem, wyprowadzano po ośmiu do okropnego wychodka, rozdawano po sześćset gramów czarnego chleba, przeważnie dobrego, podawano wiadro herbaty, nie wiadomo z czego zrobionej, i szliśmy na czterominutowy spacer, w lecie po piachu, w zimie po śniegu i ślizgawicy, na wiosnę po błocie. Na podwórcu więziennym stały dwie krzywe latarnie naftowe, jedna z nich o okienku, które się nie domykało. Piętrowy stary mur otaczał podwórzec i łączył budynki. Więzienie miało przeszło sto lat i posiadało wdzięk małomiasteczkowości słowiańskiej, pochylone mury, niezdarne drzwi, ciężkie i skrzypiące, artretycznie spęczniałe schody, krótkie rynny, sterczące w bok, żeby odchlusnąć wodę jak najdalej od muru, tuż u głównego wyjścia bajoro i rynsztok, a wśród tego wszystkiego dozorcy NKWD, powtarzający z zaciętością:
- Czystość! Kultura! (…)
Oprócz latarni naftowych światłem przerywanym oświetlała kąt podwórca więziennego pospolita żarówka, wisząca na drucie przeciągniętym byle jak od budynku więziennego do latarni ulicznej. W naszej kamerze (nr 1) również była żarówka, która co wieczór świeciła przez pierwsze pięć minut jasno, po czym jej światło żółkło, aż w końcu dochodziło do koloru zgorączkowanej uryny. Tak wygląda elektryfikacja ?wszystkich miast i wsi sowieckich”. Czytałem wiersz Majakowskiego na chwałę żarówki, coś w rodzaju rymowanego ogłoszenia kupieckiego w prowincjonalnych czasopismach polskich. Majakowski jest w Związku Republik Radzieckich uważany oficjalnie za Puszkina nowej ery cywilizacyjnej, jest największą gwiazdą na niebie ?literatury proletariackiej”. Majakowski się zastrzelił. Myślę, że jego spotkanie w przestworzach nieśmiertelności z twórcą Eugeniusza Oniegina musiało być burzliwe.
-  Hej, ty, żarówko! zawołał do niego Puszkin. Paszoł won ot siuda! – a że lubił za życia używać przekleństwa matiernego, więc zapewne i po śmierci przy tak wybornej sposobności… (…)
Co dzień po śniadaniu zachodziła do nas lekpom, pomocnica lekarza, coś w rodzaju felczera. Miała pod pachą papierowe pudełko, w nim trochę lekarstw. Obskakiwali ją więźniowie, dopominając się o środek na wzmocnienie serca, o proszek przeciw bólowi głowy, o krople przeciw biegunce, o maść na wysypkę, o bandaż na skaleczenie, o jodynę, niektórzy prosili o zapisanie ich „do doktora”, inni zwracali jej uwagę na niewystarczające wyżywienie. Proszków przeciw bólowi głowy nie dawała, aspiryny przeważnie brakowało, zamiast jodyny używano czegoś innego, przeciw ?darciu kości” otrzymywaliśmy amoniak, serce wzmacniała „walerianką”. Narzekającym na niewygody więzienne, złe powietrze, krótkość spaceru, rzadkość łaźni, brak materaców, odpowiadała ze złością:
-  Nie trzeba było robić tego, czego nie trzeba! (…)
W kilka tygodni po przybyciu do Horodni zaraziłem się świerzbem. Poszedłem do doktora. Doktor mnie obejrzał, zapisał maść i posłał do szpitala. Towarzysze mi zazdrościli, bo szpital w więzieniu znaczy lepsze jedzenie. Otóż szpital w więzieniu horodnieńskim była to po prostu taka sama cela więzienna, mała, o czterech łóżkach, na których leżały materace cienkości naleśnika bez konfitur. Pod materacami zamiast sprężyn, deski. Łóżka były żelazne, najtańsze, najordynarniejsze i kalekie, skrzypiały nie tylko wtedy, kiedy się człowiek na nich poruszał, ale przy najlżejszym powiewie od okna. (…)
Nazajutrz lekarz przyniósł dwie porcje maści, jedną dla mnie, drugą dla drugiego chorego (jednocześnie ze mną przybył do szpitala niejaki pan Mrozek, również świerzbowaty) i kazał się nam tą maścią koloru ciemnobrązowego dokładnie wysmarować. Postanowiliśmy to zrobić po śniadaniu. Śniadanie nas zawiodło. Liczyliśmy na mleko, któregośmy nie widzieli (przynajmniej ja) od pół roku, albo raczej od ośmiu miesięcy, tj. od czasu trafienia do więzienia. Otrzymaliśmy taki sam jak wczoraj zabarwiony wrzątek, tylko że nie po jednym kubku, ale pół wiadra na dwu. Mnie to nie olśniło, kubek mi wystarczał, za to pan Mrozek, ku cichemu memu podziwowi, wchłonął niemal całą zawartość kubełka, przy jednoczesnym schrupaniu w tempie błyskawicznym sześciuset pięćdziesięciu gramów chleba, całej racji dziennej, świerzb nie psuje apetytu. Rozebraliśmy się do naga, zaczęliśmy się smarować. Każdy siebie. Była to robota ciężka ze względu na jakość lekarstwa. Maść z każdą chwilą stawała się twardsza, my coraz bardziej zdyszani, ciała nasze coraz więcej obolałe. Długośmy po tym zabiegu odpoczywali. Na obiad, czyli na kolację, dostaliśmy zwykłą zupę więzienną, tylko że w większej ilości. Przed spaniem znów pół wiadra zabarwionego wrzątku. W dwa dni później obejrzał nas doktor. Nie był zadowolony z naszego smarowania, obiecał nową porcję maści, lepiej spreparowanej, kazał   nam się smarować ponownie i nosić na sobie tę obrzydliwość czterdzieści osiem godzin. Lekpom przyniosła nam maść jeszcze ciemniejszą i jeszcze twardszą. W obawie, że zedrę z siebie skórę, przerwałem nacieranie, a lekarstwo utopiłem w paraszy. W trzy dni później zjawił się doktor, obejrzał nas w milczeniu, głęboko się zamyślił, i przepisał nam łaźnię. Nazajutrz zaprowadzono nas pod prysznic. Byliśmy tylko we dwu, więceśmy się wygodnie wyszorowali jakimś kawałkiem mydła, nie mniejszym niż czternastokaratowy brylant i, zachwyceni kuracją, wróciliśmy każdy do swojej celi. Oczywiście, pod ścisłym dozorem żołnierza NKWD. Okazało się, że to, co doktor uważał za świerzb, było dziełem wszy. Do roboty nas nie brano, ponieważ nie byliśmy jeszcze osądzeni. We wrześniu wyszło na jaw, że i śledztwo w naszych sprawach nie było zakończone. Zjechali do Horodni towarzysze śledczy, podobno ze Lwowa, i na nowo rozpoczęło się badanie. Po-nocne. Ledwieśmy się rozebrali i przyłożyli do poskręcanych naszych łachów, zgrzytał klucz w zamku, drzwi się otwierały, na progu stawał żołnierz i półgłosem wymawiał nazwisko, czasem dwa. Nie rozpoczynał od wezwania:
-  Na literę „he”!
Ale po prostu mówił nazwisko, nieraz wyinaczone. W godzinę albo dwie później kogoś wprowadzali. Wracający o różnych porach nocy skwapliwie dopadali swoich legowisk, ponuro milczeli, inni nerwowo szeptali najbliższym sąsiadom, o co byli zapytywani, co odpowiadali, a byli i tacy, którzy zapalali papierosa, siadali oparci o ścianę i dopiero rozkaz „korytarzowego” powalił ich na ciasne wyrko, ale i wówczas palili ukradkiem papierosa po papierosie późno w noc do rana. Wezwano i mojego bezpośredniego sąsiada z lewej strony, pana Babeckiego. Gdy w dwie godziny później wrócił do kamery, zapalił papierosa, ponieważ palił nałogowo, a korytarzowy nie mógł widzieć przez okienko we drzwiach, co się dzieje pod naszą ścianą. Zaciągnąwszy się dymem pan Babecki milczał. Nie zadawałem mu pytań. W pewnej chwili wzruszył ramionami i rzekł lekceważąco:
-  Długo czekałem. Przesłuchiwał kogo innego.
Pan Babecki przymrużył oczy z powodu gryzącego dymu machorkowego, który wypuścił razem z wydechem i opryskliwym tonem powiedział:
-  Ze mną trwało krótko. Znów wzruszył ramionami. (…)
Traciłem siły. Aż mnie to zaniepokoiło. Nie miałem zamiaru kończyć kariery życiowej w więzieniu. Zacząłem rozmyślać nad znalezieniem sposobu, który by mi wrócił krzepkość. Przede wszystkim należało więcej jeść i potrawy esencjonalniejsze. Tłuszczów nie dostawaliśmy wcale. Cukru – kostkę dziennie (później sypki równoważnik kostki), rzadką zupę roślinną dwa razy dziennie, bardzo mało kaszy raz dziennie, małe rybki solone, oczywiście nie codziennie, i co rano sześćset gramów czarnego chleba. Pęcaku, który mi tak smakował w więzieniu lwowskim, w Horodni nie było. W sklepiku więziennym (ławoczka), bywała przeważnie machorka, papierosy, bibułka i zapałki. Raz tylko w ciągu dwu lat sprzedano nam dodatkowo chleb, kilka razy cebulę i czosnek i trzy razy ser. Cebula była w pięćdziesięciu procentach zepsuta. Dwa czy trzy razy kupowaliśmy suchary w najgorszym gatunku i dwa czy trzy razy sprzedano nam trochę lichej słoniny. Ale i tegośmy nie mogli nabywać, dopóki nam ze Lwowa nie przysłano naszych książeczek pieniężnych, a na te książeczki czekaliśmy kilka miesięcy. (…)
Chyba jeszcze w grudniu, ale nie później niż w styczniu, wręczono mi akt oskarżenia. Oskarżano mnie na podstawie trzech paragrafów kodeksu ukraińskiego, o ile się nie mylę, 54-10, część II, 54-13 i 80. (Ten akt oskarżenia i dwa wyroki udało mi się wywieźć z obozów karnych na Uralu do Kujbyszewa, skąd je Ambasada Polska przesłała pocztą dyplomatyczną do naszego Ministerstwa Informacji i Dokumentacji w Londynie). Oskarżenie brzmiało: W sztuce pt. Lenin Grubiński oczernił „geniusza ludzkości, Lenina”, a w ciągu dwudziestoletniej swojej działalności pisarskiej szkodził klasie robotniczej przez występowanie w „byłej Polsce” na łamach prasy burżuazyjnej przeciw partii komunistycznej i Związkowi Republik Sowieckich. Dalej: w grudniu 1939 przekroczył nielegalnie granice „państwa sowieckiego”, był schwytany po stronie litewskiej przez straż litewską, aresztowany i wrócony do „państwa sowieckiego”. Państwem sowieckim akt oskarżenia nazywał obszar, siłą zabrany Polsce przez Sowiety w drugiej połowie września 1939 na zasadzie umowy Ribbentrop – Mołotow. Uciekłem nie z państwa sowieckiego, lecz z Polski, przekroczyłem ówcześnie wytkniętą przez okupantów sowieckich „granicę” litewską o kilkanaście, czy kilkadziesiąt kilometrów za Lida, przenocowałem łam u zdradzieckiego chłopa, idealnie podobnego do molierowskiego Harpagona w interpretacji Solskiego, rano zaś przyszła straż – aresztowanie, rewizja, druga rewizja na odwachu. I po kilku godzinach odstawiono nas do prowizorycznej linii granicznej, gdzie się mną zajęła straż sowiecka. (…)
Akt oskarżenia pokazałem ze śmiechem bezpośrednim sąsiadom w celi (było nas blisko czterdziestu) i panu L.L., prawnikowi z wykształcenia. Moi koledzy więzienni nie widzieli w akcie oskarżenia nic zabawnego, a pan L.L. mi poradził, żebym się i dobrze namyślił nad obroną, bo mogę już jutro stanąć przed sądem. Ale ja wzruszyłem ramionami. Po pierwsze, sprawiedliwość sowiecka jest posłusznym instrumentem rządu, a po drugie, co mnie może obchodzić wyrok taki czy inny! Wojna się skończy, więzienia się otworzą. Bo, oczywiście, wojna się skończy zwycięstwem Anglii- Ten akt oskarżenia nie ma rzetelnych podstaw prawnych, jako rdzenny obywatel państwa polskiego napisałem w Polsce przed dwudziestu laty sztukę poważną, prawda że ideowo przeciw komunistyczną, ale nie w sensie agitacji politycznej. Zresztą, gdybym nawet był napisał utwór agitacyjny, propagandowo-polityczny, nie mogą mnie zań ścigać sądy sowieckie, ponieważ rzecz napisałem u siebie, w Polsce, jako obywatel polski, a w Polsce wypowiadanie się na wszelkie tematy jest konstytucyjnie dozwolone. Zagraniczny kodeks karny nikogo w jego kraju nie obchodzi. Nie mam obowiązku znać kodeksu japońskiego, sowieckiego czy dahomejskiego.
-  Inaczej się na to zapatrują władze sowieckie – odpowiedział mi pan L.L. – Według prawodawcy sowieckiego za głoszenie opinii przeciw komunistycznych odpowiada przed sądem każdy obywatel każdego państwa na świecie w chwili, gdy się znajdzie w zasięgu trybunału sowieckiego.
-  Ależ to jest nielogiczne!
-  Takie jest prawo sowieckie. (…)
Domyśliłem się, że skoro moja sprawa była przesłana z Kijowa do Moskwy, Kijów również wydał wyrok śmierci. Pozostawała mi najostateczniejsza instancja. Najwyższy Sąd, orzekający w Moskwie dla wszystkich republik radzieckich. Po odwołaniu się do Najwyższego Sądu kijowskiego i po zapewnieniu mnie przez naczelnika więzienia, że mi zmienią karę najwyższą na terminową, miałem przez kilka dni cień nadziei. Ale skargę kasacyjną do Moskwy pisałem już wyłącznie dla satysfakcji pisania, jakby nie o mnie chodziło, jakbym pisał powieść, w której mój bohater znajduje się w takim właśnie położeniu. Nie miałem nadziei, że odpowiedź przyjdzie pomyślna. Sytuację moją pogarszał drugi wyrok śmierci. Trzeci komplet sędziowski nie zechce się wykazać mniejszą gorliwością w wymiarze kary za uchybienie „geniuszowi ludzkości”. Mógłby popaść w podejrzenie o sabotowanie najbardziej zasadniczego dogmatu wiary bolszewickiej. Na to się nie narazi. A kiedy znów upłynął tydzień, nabrałem nowej pewności, że będę stracony. Może dzisiejszej nocy, może jutro. Pewnego przedwieczerza leżałem na sienniku i rozważałem, jaki rodzaj egzekucji najbardziej by mi przypadł do smaku. W Polsce wieszają. Nie! Obrzydliwe! W Anglii również wieszają, ale jeszcze paskudniej, bo się spada na długim sznurze pod usuniętą nagle podłogę. W Niemczech odrąbują głowę toporem. Ohydne! Już lepiej we Francji: gilotyna. Bądź co bądź, nie człowiek rąbie. Uderzenie jest precyzyjniejsze, maszynowe. Tylko że to wstępowanie na szafot, kładzenie się na deskę, to podsuwanie deski razem z człowiekiem pod bramkę z nożem!… okropny jest ten zabieg przedoperacyjny! W Stanach Zjednoczonych elektryczne krzesło. Przywiązywanie rąk do fotela i na głowę hełm, również przytwierdzony do fotela, bo uderzenie prądu jest tak silne, że delikwent nie przymocowany byłby wyrzucony pod sufit. A przedtem spacer między celami więziennymi, gdzie siedzą inni skazańcy, i każdy jakimś słowem żegna idącego, który za kilka minut stanie się węglem. Wolę rozstrzelanie! Pluton żołnierzy, komenda, salwa, koniec. Nikt mnie nie dotyka, stoję sam i sam upadam. Lepszy i strzał z rewolweru w tył głowy. Ze świadomości walę się raptem w wielkie „Nie wiem”! Odetchnąłem z ulgą, że grozi mi rozstrzelanie. Zaczął się piąty tydzień mojego odosobnienia. W połowie dnia dozorca otworzył drzwi i powiedział, że zaraz pójdę do łaźni. Ucieszyłem się, ponieważ byłem brudny. Myłem się pseudo herbatą, której sobie trochę zostawiałem co rano i wycierałem się chustką do nosa. Ucieszyłem się i z tego jeszcze względu, że łyknę świeżego powietrza, bo do łaźni szło się przez podwórze, jakieś dziesięć kroków. Łaźnia była zepsuta, ale dostałem dwa wiadra wody, zimnej i gorącej, i mały kawałek mydła, trudny do utrzymania w palcach. Komfortem było to, że się myłem bez towarzyszów, nie w ścisku, jak to się odbywało dotychczas. Pilnowało mnie dwóch żołnierzy. (…)
Na drugie danie dawano nam trochę kaszy. Zjadłem swoją porcję ze smakiem i zwracałem talerz przez okienko, gdy drzwi się otworzyły i weszło do sali dwóch małych i chudych żołnierzy NKWD. Spotkanie było tak niespodziewane, że mnie przeszedł dreszcz. Obaj byli w szynelach, obaj byli powolni, obaj położyli na mnie swoje spokojne spojrzenie. Znieruchomiałem z talerzem w ręku. Przeleciało mi przez myśl, że przyszli mnie zabić. Nigdy o tej porze nie wchodzili do celi żołnierze i nigdy nie widziałem tych dwóch małych enkawudzistów, wyglądających na niepozorne dwa stworzonka o straszliwej sile zabijania, jak jadowite pająki, skorpiony czy muchy. Jeden z nich powiedział flegmatycznie:
-  Oddaj!
Dotyczyło to talerza, który trzymałem w ręku. Drzwi się już zamknęły. Zapukałem w okienko, zezem badając każdy ruch żołnierzy, a raczej ich prawie nieruchomość. Bliższy nie wyjmował rąk z kieszeni szynela; mogło się wydawać, że ściska w garści rewolwer. Drugi stał tuż za nim. Okienko się otworzyło, musiałem się odwrócić od żołnierzy. „Teraz mogą mnie zastrzelić z tyłu” – pomyślałem. Ogarnęło mnie głębokie zniechęcenie do wszystkiego; nie potrafię inaczej nazwać tego uczucia. Zniechęcenie z odcieniem obrzydzenia. W tej chwili pożegnałem się z życiem. Korytarzowy wziął ode mnie talerz, okienko się zamknęło. Znów spojrzałem na małych żołnierzy. Ten z rękami w kieszeni wciąż mi się przyglądał. „Co będzie dalej” – myślałem. Milczeli. Ten znad materaca podniósł materac: zaczęło biec po podłodze kilka stonóg. Drugi rzekł spokojnie:
-  Rozbieraj się!
Zdjąłem powoli marynarkę, położyłem ją przy sobie na podłodze; zdjąłem kamizelkę…
-  Czy i koszulę? – zapytałem, gdy spadły ze mnie spodnie.
Zacząłem zdejmować koszulę. We wzroku żołnierza zaszła wyraźna zmiana. Wydało mi się, że mnie zrozumiał, że i jego ogarnęło to samo co mnie, bezgraniczne zniechęcenie, smutek, nie mający końca. Powiedział:
-  Nie trzeba.
Sięgnął po marynarkę. Obejrzał ją niedbale, włożył rękę do kieszeni…..Ach, więc to jest tylko rewizja”! – pomyślałem. Ale zniechęcenie mnie nie opuściło. Drugi żołnierz, obmacawszy materac i zrewidowawszy palto, wziął z kąta owe pantofle sznurkowe, otrzymane przeze mnie od naczelnika w pamiętny wieczór po procesie. Z jednego z tych pantofli wysypały się twarde kulki.
-  Co to jest? – zapytał żołnierz.
-  To jest mój kalendarz – odpowiedziałem.
Co dzień robiłem z chleba jedną kulkę i rzucałem do pantofla. Ósmego marca odbył się proces, pierwszą kulkę zrobiłem dziewiątego. W ten sposób zapisywałem, ile dni upłynęło od czasu, gdy mnie wprowadzono do „pojedynki”, i wiedziałem jaki jest dzisiaj dzień i miesiąc.
-  Nie wolno – rzekł żołnierz. Wysypał kulki do paraszy. Popatrzyli na mnie i wyszli. (…)
Pewnego popołudnia, koło godziny szóstej, usłyszałem kroki licznych osób na korytarzu. Drzwi mojej celi się otworzyły i wszedł wysoki mężczyzna w rozpiętym palcie, brodaty, bo nieogolony, typowy więzień bolszewicki. Za nim wszedł naczelnik, na progu został dyżurny.
-  Przyprowadzam panu towarzysza – rzekł naczelnik. – Zalcman-Sulikowski.
Brodacz wyciągnął do mnie rękę, wymieniając swoje nazwisko, raczej tylko pseudonim.
-  Sulikowski – powiedział.
-  Otrzymał również najwyższy wymiar kary – rzekł naczelnik.
-  Czyby mu pan nie zechciał pomóc w napisaniu skargi kasacyjnej? On nie zna języka rosyjskiego.
Dyżurny rzucił na podłogę worek, czyli siennik.
-  Będzie pan miał z kim rozmawiać – powiedział naczelnik, a zwracając się do Sulikowskiego przed opuszczeniem celi, powiedział:
-  Panu zmienią wyrok.
Zostaliśmy we dwóch, ja i pan Sulikowski.
-  Woli pan leżeć bliżej drzwi, czy bliżej okna? – zapytałem.
-  Wszystko mi jedno – odpowiedział pan Sulikowski. – Nie chciałbym zakłócać pańskich przyzwyczajeń.
-  Znam pana z widzenia i trochę ze słyszenia. Pokazano mi pana na „przejściówce” we Lwowie, przy tym powiedziano, że pan jest komunistą.
-  Tak. Jestem.
-  I dostał się pan do więzienia?
-  Ano… tak. Za trockizm. Ale ja nie jestem trockistą. Właśnie wracam z sądu. Sprawa się toczyła od rana do tej pory. Niewiarygodne! (pan Sulikowski się uśmiechnął). Za uchyt, za odchylenie w interpretowaniu Marksa, skazali mnie na rozstrzelanie. Naczelnik mi powiedział w bramie: „Niech pan nie upada na duchu”. Daję panu słowo honoru, że wyrok mnie tylko rozśmieszył. I w ogóle cały ten proces nie mieści mi się w głowie. Nie rozumieją, co do nich mówię. Słuchają mnie, ale nie słyszą moich argumentów. Wiem, że w ciągu pięciu dni mam być rozstrzelany i nie mogę się do tego ustosunkować poważnie. Proces mi się wydaje niepoważny. Wiem, że to wszystko dzieje się naprawdę, że tu naprawdę chodzi o moje życie i jednocześnie wydaje mi się to wszystko nie poważne.
-  Doznawałem czegoś bardzo podobnego.
-  Miejscowa ludność musi inaczej reagować, bo sędzia był zaskoczony moim spokojem po odczytaniu wyroku. Trzy razy zapytywał, czy rozumiem, na co mnie sąd skazał. Oni tu muszą bardzo łatwo „upadać na duchu”.
_  Niech pan sobie przypomni sławne procesy moskiewskie, Zinowiewa, Bucharina… To ich kajanie się! Długie lata walczył z caratem, potem za bolszewizmu, o swój punkt widzenia komunistycznej Rosji, i w końcu przed pójściem pod mur bije pokłony batiuszce Stalinowi, jak nieomylnemu!
-  Już inaczej zachowywał się Radek, bo Radek pochodził z Polski.
Przez trzy dni, z przerwą nocną na spanie, oddawałem się nieustannej rozkoszy rozmawiania z moim niespodziewanym towarzyszem niedoli. Po pięciu czy sześciu tygodniach samotności miałem współlokatora! Na trzeci dzień przyszedł do więzienia obrońca pana Sulikowskiego. Po krótkiej z nimi rozmowie w kancelarii pan Sulikowski powiedział, że skargę kasacyjną napiszę mu ja. Na co obrońca (jak mi powtórzył pan Sulikowski): „Czytałem skargę Grubińskie-go. Dobrze napisał. Bardzo dobrze napisał”. Najwyższy Sąd w Kijowie zareagował na tę skargę powtórnym skazaniem mnie na śmierć. Tego samego dnia dostaliśmy papier, pióro, „taburet” i stolik. Naradziliśmy się i napisałem skargę, którą pan Sulikowski uznał za dobrą.
-  Będzie zabawne, jeżeli pan otrzyma odpowiedź przede mną. Pańska sprawa jest o wiele prostsza. Spraw o torckizm mają wiele, pańskie wyjaśnienia są przekonywające. Był pan współpracownikiem „Czerwonego Sztandaru” od chwili wkroczenia bolszewików do Lwowa, obserwowali pana przez kilka miesięcy na tym stanowisku, a oskarżają pana za ?błędy przeszłości”, za artykuły, które pan pisywał przed wojną w polskiej prasie.
-  Myliłem się. Bieg wypadków wskazuje, że jednak Stalin miał rację, nie jego przeciwnicy. Zrozumiałem to od razu po wkroczeniu czerwonej armii do Polski.
-  Dlaczegóż oni się czepiają pańskich „starych grzechów”- Przecież kilka miesięcy należał pan do składu redakcji bolszewickiego „Czerwonego Sztandaru” i było dobrze!
-  Tak. Zadenuncjowali mnie moi serdeczni przyjaciele, koledzy redakcyjni, z którymi jeszcze przed wojną żyłem naprawdę w najściślejszej przyjaźni. (…)
Pan Sulikowski, o ile się nie mylę, wykładał przez pewien czas we Lwowie historię Polski w szkole. Władze bolszewickie uważały to za przestępstwo prawie takiej wagi, jak pełnienie funkcyj policyjnych w państwie kapitalistycznym. Podczas naszych rozmów biło rozmiłowanie się pana Sulikowskiego w historii Polski. Dziwny komunista, rozkochany w dziejach „Rzeczypospolitej panów” i w polskiej literaturze! Zauważyłem, że nie tylko dobrymi, ale nawet miernymi powieściami polskimi ostatniego dwudziestolecia był zachwycony. (…)
Nocną służbę przy mojej celi objął żołnierz głupi, ale o dobrym sercu. Dawał mi zazwyczaj „lepszy” kawałek chleba i słyszałem przez drzwi, jak kiedyś się użerał z dziewczyną, nakładającą z kotła jedzenie dla mnie:
-  Daj mu więcej! Co ty tak? Och, ty!
Wyciągnąłem się na sienniku zadowolony,  że na korytarzu pilnuje mnie dzisiaj nie zwierzę. Wiedziałem oczywiście, że jeżeli przyjdzie rozkaz wyprowadzenia mnie pod mur, ten żołnierz o dobrym sercu nie będzie mnie bronił. Ale przynajmniej nie będzie na mnie patrzył z nienawiścią. Dziwne, ale to przeświadczenie robiło mi przyjemność. Zasypiałem, odczuwając bliskość kogoś życzliwego. Jak, w gruncie rzeczy, niewiele potrzeba człowiekowi! Wśród nocy obudził mnie szelest otwieranego okienka. Natychmiast siadłem na sienniku. Ujrzałem twarz dozorcy i jego rękę szybko zatrzaskującą okienko. Wstałem, zapukałem do drzwi. Dozorca nie odpowiedział. Zapukałem mocniej. Cisza. Zapukałem jeszcze mocniej. Ani się okienko nie otworzyło, ani nawet się nie odsłonił „judasz”. Znów uderzyłem kilkakrotnie w drzwi, bo przecież za drzwiami był żołnierz o dobrym sercu: widziałem go przed chwilą w okienku! Mimo że pukałem dosyć mocno, co w nocy wydawało się jeszcze głośniejsze, żołnierz okienka nie otworzył i nie zapytał mnie, o co chodzi. Oczywiście nabrałem pewności, że na korytarzu stoją oprawcy. Nie mogli mnie zaskoczyć wczoraj, przyszli dzisiaj. Widocznie mają wyraźny rozkaz naczelnika wziąć mnie znienacka. Może nawet jest z nimi naczelnik? Nie udało im się wejść do celi znienacka, podczas mojego snu, więc czekają żebym znów zasnął, albo odkładają robotę do jutra. Czekałem pode drzwiami kilka minut, z korytarza nie doleciał mnie najlżejszy szelest. Cóż było robić? Położyłem się na worku, nakryłem się paltem, zasnąłem. (…)
Przeniknął mnie nagły żal, że jednak będą mogli ze mną postąpić według swego upodobania, że umrę takim sposobem, jaki oni zechcą zastosować, przeniknął mnie żal na wskroś i ? nie wiem, jak się to stało – wstrząsnęło mną szlochnięcie, jedno i drugie, ciche, ale z najostatniejszej głębi mojej istoty. I natychmiast się uspokoiłem. Doznałem ulgi. Ulgi, która była więcej niż ulgą: rozkoszą! Stałem tyłem do drzwi. Ukradkiem otarłem łzy, postąpiłem ku oknu, zapatrzyłem się w chmury. Był to siedemdziesiąty siódmy dzień czekania na odpowiedź sądu. (…)
Okienko we drzwiach się otworzyło i zamajaczyła w nim twarz, która mi się nie wydała twarzą korytarzowego. Szkła zabrano mi jeszcze na Zamarstynowie, więc niezbyt dobrze widziałem rysy twarzy o kilka kroków ode mnie i ocienione stałym półmrokiem korytarza. Wstałem z siennika i podszedłem do drzwi.
- Jak to dobrze, że pan przyszedł, panie naczelniku! – powiedziałem, ujrzawszy obywatela Moskalenkę. – Niech mi pan pozwoli pójść na przechadzkę. Mnie się już kręci w głowie! Od trzech miesięcy nie byłem na spacerze.
Pójdzie pan na spacer – odpowiedział cicho, jak zawsze, naczelnik. – Zmienili panu wyrok.
Nie zrozumiałem tego drugiego zdania; zapewne naczelnik za cicho je powiedział. Ale, zanim zdążyłem go zapytać, co mówi, okienko się zamknęło. W tej samej chwili zgrzytnął zamek, otworzyły się drzwi i do celi wszedł naczelnik.
-  Zmienili panu wyrok. Dostał pan dziesięć lat zamknięcia i cztery lata pozbawienia praw obywatelskich (… czetyrie goda parażenja).
-  Przyszła odpowiedź z Moskwy?
-  Niech się pan podpisze.
Podał mi karteczkę niewiele większą od biletu tramwajowego. Było na niej napisane „Niezwłocznie zawiadomić Grubińskiego, że Sąd Najwyższy zmienił mu wyrok na…” itd. Spojrzałem na datę. „Niezwłoczne” zawiadomienie podróżowało z Moskwy do Horodni sześć dni! Podpisałem.
-  Zaraz pan przejdzie do celi ogólnej.
-  Czy mógłbym wrócić do tej, z której poszedłem na sprawę?
-  Nie wolno. Przejdzie pan do celi, gdzie siedzą kołchoźnicy. (…)
-  Idziemy na spacer! – odezwał się żołnierz, stojący na progu kamery.
Ledwie ten próg przekroczyłem, żołnierz wziął mnie mocno w garść za ubranie z tyłu koło prawego ramienia i tak mnie zaczął sprowadzać ze schodów. „Cham, bo cham” – pomyślałem – … „ale dobre chłopisko! Domyśla się, że miewam zawroty głowy z powodu  niewychodzenia na powietrze i obawia się, że upadnę”. Ale i na powietrzu nie wypuszczał mnie z garści. Więc powiedziałem:
-  Puść mnie, nie upadnę.
-  Nic, nic! – burknął drwiąco. – Idź dalej! Wtem usłyszałem wesoły głos Gorbatienki:
-  Puść!
Żołnierz mnie puścił. Słońce się zniżało ku horyzontowi, nie było już piekące, ale się zarumieniło, jak gdyby zmęczone całodzienną bieganiną po niebie. Zaciągałem się wiosną. Co za rozkosz! Wprawdzie na podwórcu nie było zieleni, ani drzewa, ani krzaka, pod nogami piasek, ale to niebo bezkresne, ale to słońce nie parzące, i nareszcie ta świadomość, że już nie jestem skazany na śmierć! Dziesięć lat zamknięcia? Chciało mi się śmiać! (…)
Obudził mnie huk wybuchów. Śliczna pogoda, na niebie tylko dla ozdoby kilka białych obłoczków, ranek się śmieje, jak dziewczyna, do siebie i do niczego, pociąg zwalnia biegu. Ktoś mówi:
-  Bachmacz! Widać stację.
Podjeżdżamy do stacji. Właściwie nie dojeżdżamy do stacji. Stajemy opodal długiego parterowego budynku, dawno nie odnawianego, jakiś kilometr za dworcem. Jednocześnie z nami przybyły do Bachmacza aeroplany niemieckie. Krążą nad miastem i od czasu do czasu rzucają bombę. Nikt do nich nie strzela. Miasto jak gdyby przycupnęło w ciszy na podobieństwo domowego ptactwa, które przyciska się do ziemi, spostrzegłszy wysoko nad sobą czarny sierp skrzydeł jastrzębich. Znów pada bomba: daleko w mieście. Głuchy huk. Skutków detonacji nie widzimy. Na razie nie bardzo nas przejmuje ten pierwszy nalot niemiecki, z którym zdarzyło nam się spotkać, ale gdy bombowce skręcają w naszą stronę i słychać coraz głośniejszy warkot ich motorów, więźniowie zaczynają się domagać otwarcia wagonu,  ten  i ów krzyczy,  niektórzy biją pięściami w ściany. (…)
Jechaliśmy stłoczeni, głodni, żarci  przez wszy i konający z pragnienia. Pociąg nasz stawał przeważnie poza stacją, więc enkawudzistom nie chciało się chodzić po wodę. Schły nam gardła i języki. Jedni błagali o wodę, inni ryczeli nieludzkim głosem, walili pięściami w ściany wagonu, zasypywali żołnierzy przekleństwami. Żołnierze rozdawali pchnięcia bagnetem w otwory okienne, oczywiście bezskutecznie, ponieważ na widok doskakującego żołnierza więźniowie się usuwali, ale dwa razy doszło do takiego obustronnego rozżarcia, że Gorbatienko zagroził strzelaniem.
-  Zabij! – wołali więźniowie – Wolę paść od razu, niż zdychać z pragnienia!
-  To jest bunt! Postawię kulomioty! – odkrzykiwał Gorbatienko.
W dusznym wagonie, cały dzień zaryglowanym na spiekocie, nieraz mi się wydawało, że następnego oddechu już nie wezmę, że wziąłem n aj ostatni ej szą resztkę powietrza, że już nie ma ani źdźbła powietrza naokoło mnie, że jest do końca wyłykane przez moich towarzyszów.
-  Otwórz drzwi! – ryczeli więźniowie.
-  Spokój! bo każę strzelać! – odpowiadał Gorbatienko. Pewnego rana nie dostaliśmy nic do jedzenia.
-  Chleb się wyczerpał – oświadczył nam konwojent. – Może wydadzą kilka bochenków na następnej stacji.
Jużeśmy się nie buntowali: zanadtośmy byli osłabieni. Na pewnym przystanku kolejowym otrzymaliśmy kilku nowych towarzyszów; byli to zwykli złodzieje. Próbowali nas sterroryzować, ale stanowiliśmy tak wielką przewagę, że im się to nie powiodło. Złodzieje sowieccy w gronie więźniów politycznych uważają się za „coś lepszego”. Nie mają się wprawdzie za element twórczy w społeczeństwie, ale powiedziałbym, za element fantazji, może figlarności. W swoim przeświadczeniu nie grzeszą przeciw społeczeństwu, ponieważ go nie zwalczają, nie pragną go wywrócić, owszem uznają społeczeństwo po to, żeby je skubać. Są w społeczeństwie czymś w rodzaju rozpieszczonych jedynaków, nie lubiących pracować, ale uważających pracę za rzecz konieczną dla przeciętnych obywateli, pozbawionych brawury. Politycznymi przestępcami gardzą, jako wrogami istniejącej organizacji społecznej, jako szkodnikami. Bo musi istnieć zorganizowane społeczeństwo, aby mógł istnieć wolny złodziej. Musi ktoś pracować, żeby złodziej miał gdzie kraść! Kto chce obalić organizację społeczną, dybie na pole harców złodziejskich, jest wrogiem złodzieja. Przeciętnych obywateli złodzieje uważają za juczne zwierzęta, przestępców politycznych ? za zbrodniczych głupców. (…)
Zauważyłem, że nieznani nam miejscowi oficerowie NKWD wypytują się o nas, a Gorbatienko daje im informacje. Musiała być i o mnie mowa, bo jeden z oficerów zbliżywszy się do mnie, przyglądał mi się z zainteresowaniem. Właśnie lekarz badał mojego sąsiada metodą krótkich pytań i właśnie go zapewniał, że mu nic nie jest. Oficer zwrócił się pół żartobliwie do mnie:
-  A Grubiński wytrzyma siedem kilometrów?
-  Myślę, że wytrzymam – odpowiedziałem.
Trochę zaskoczony moją odpowiedzią, bo wszyscy więźniowie pragnęli jechać, oficer znów zapytał:
-  A dwanaście kilometrów wytrzyma?
-  Chyba wytrzymam – odpowiedziałem.
Oddychanie powietrzem, które sięgało nie po dach pudła wagonowego, ale pod wysokie chmury, sprawiało mi taką przyjemność, że chciałem jak najdłużej przebywać poza wagonem i murami. Oficer przyglądał mi się ze zdziwieniem i cokolwiek kpiąco. Wróciłem do wagonu. (…) Nareszcie przyszła zupa. Rzadka, chuda, mało! Zjedliśmy ją, raczej wypili, aleśmy zaraz potem zaczęli na nią wygadywać. Obecny w tej chwili w baraku naczelnik przyszłego naszego więzienia, ten, który nas „odebrał” na stacji w Magnitogorsku, zapytał o co chodzi. Otrzymawszy odpowiedź, przybrał postawę mówcy, odkaszlnął, i zabrał głos (barytonowy). Po oratorsku powiedział wśród ciszy, że nasza zupa jest cienka umyślnie, ze względu na nasze zdrowie. Małośmy jedli w drodze, za mało, więc nagłe najedzenie się teraz do syta mogłoby nam zaszkodzić. Organizm ludzki jest instrumentem delikatnym… Zaczęliśmy się śmiać tak serdecznie, że mówca urwał w połowie zdania i lekko stropiony zapytał najbliższego więźnia, co się stało. Gdy mu wyjaśniono przyczynę naszej wesołości, na razie nie bardzo rzecz zrozumiał, szukał przez chwilę oratorskiego wyrazu, potem powiedział barytonem: „Zważywszy…” potem się zakłopotał i zamyślił, potem począł pojmować komizm sytuacji, uśmiechnął się, potoczył wzrokiem po więźniach, wreszcie wykręcił się na obcasie i wyszedł. A nas ogarnęło rozbawienie jeszcze większe. (…)
Trudno znaleźć w historii tak błyskawicznie zawarty układ polityczny, którego wynikiem byłaby podobnie natychmiastowa, równie doniosła i tak dobroczynna zmiana w życiu milionowej masy ludzkiej, jak układ generała Sikorskiego z Sowietami w roku 1941. Dla obywateli polskich w Bolszewii po podpisaniu tego aktu dosłownie pękły mury więzienne, wrota obozów katorżniczych i obwodowa linia osiedleńcza. Wyszliśmy z więzień, obozów, posiłków. Nie wszyscy tego samego dnia, niektórych trzymano dłużej, zwalniano niechętnie, z opóźnieniem półrocznym, znam takich, których wypuszczono dopiero po ośmiu miesiącach, a byli i tacy, o których w ogóle słuch zaginął, ale to już są szczegóły. Z obywateli polskich, zagarniętych przez Sowiety, powstała prawie z dnia na dzień osiemdziesięciotysięczna armia polska! Rosja przechodziła z obozu niemieckiego do obozu aliantów; zależało jej na efektownym geście, podkreślającym wobec całego świata jej nowe wyznanie polityczne. Generał Sikorski pochwycił w lot tę sposobność, przez co ocalił ogromne rzesze Polaków. Co do lojalności swych rosyjskich kontrahentów z pewnością nie miał złudzeń. Kiedy Sowiety porosły w pióra wojennych dostaw anglo-amerykańskich, rząd moskiewski zaczął wprowadzać dysonanse do duetu, śpiewanego zrazu harmonijnie z politykami polskimi. (…)
Na drugi czy dopiero na trzeci dzień naszego przybycia do Magnitogorska, pod wieczór zaprowadzono nas do łaźni. Łaźnia była w budowie: prysznice nie działały. Dano nam miski, zresztą w ilości niewystarczającej, nabieraliśmy wody gorącej i zimnej z kranów, które po pewnym czasie tryskały tylko wodą zimną, oblewaliśmy się tą wodą, przy czym nacieraliśmy ciało miniaturowym kawałkiem nie mydlącego się mydła, i zdzieraliśmy z siebie pazurami warstwy brudu. Zaczęliśmy się trząść z zimna, zanim nam pozwolono przejść do obocznego pokoiku, w którym wydawano odwszawioną bieliznę i wyparzone ubrania, kołdry, buty, czapki i fufajki. Tutaj zapanował chaos. W ciasnocie, w wzajemnym obijaniu się, deptaniu sobie po nogach, śród przekleństw i pod władczym nakazem stale powtarzającego się nawoływania: Bystro! odbieraliśmy nasze nie ponumerowane rzeczy. Ktoś otrzymał pół koszuli, ktoś inny nie dostał spodni, komuś zginęły buty, innemu przepalono kalesony. Nie potrzebuję dodawać, że po dezynsekcji nasze ubranie nie było podobne do siebie, kolorowa bielizna zmieniła barwę i wróciła w plamach, prze-jąwszy częściowo fiolet lub czerwień od sąsiedniego łacha, z którym się prażyła w temperaturze 105 stopni powyżej zera, nie wiem już jakiego rosyjskiego termometru. Wyrzucono nas nareszcie na podwórze. Ściął nas wieczorny chłód. Szliśmy po górach i dołach, kamieniach, porzuconych deskach, śmieciach i kałużach. Takeśmy dobrnęli do baraku. Zmęczenie waliło mnie z nóg. Byłem głodny. Rozdano nam spóźnioną zupę, przez troskliwość władz tak wodnistą, że najbardziej nawet odzwyczajonym od jedzenia nie mogła zaszkodzić. Następnego dnia rozeszła sią wiadomość, że pójdziemy piechotą do Wierchnieuralska, sześćdziesiąt dwa kilometry od Magnitogorska.
-  Kiedy?
-  Jutro o świcie.
-  Co tam jest w tym Wierchnieuralsku, obóz czy więzienie?
-  Podobno więzienie. Ale tam na krótko. Stamtąd zaraz nas roześlą po obozach i posiołkach. W tych stronach mają być kołchozy, w których się można nieźle najeść. (…)
Do Wierchnieuralska wjechaliśmy po zachodzie słońca, ale jeszcze było tak widno, żeśmy z łatwością przeczytali napis na jakimś murowanym składzie mąki. Ten dwupiętrowy brudny dom wyglądał najokazalej w rzędzie drewniaków i koślawych glinianek. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka na ulicach. Prawa strona ulicy, na którą wkrótceśmy skręcili, nie była zabudowana. Z tej strony rozciągało się pole. Zapewneśmy jechali brzegiem miasta, nie jego główną tętnicą. W każdym razie nie wydał nam się Wierchnieuralsk miastem dużym, i nie biła z niego zasobność. Ciężarówka wpadała co chwila w błoto i doły. Żołnierze w dwu rogach lory parskali śmiechem. Rzadko rozrzucone domki stawały się coraz rzadsze. Zaczęło nam się zdawać, że wyjeżdżamy za miasto. Widocznie to jeszcze nie jest Wierchnieuralsk!  Żołnierz przy kierownicy zatrąbił dwa razy. Ujrzeliśmy ogromny gmach. Zmierzaliśmy do tego gmachu. Żołnierz znów zatrąbił. W promieniu trzech kilometrów od gmachu urozmaicał płaszczyznę polną mały gaik. Zapytaliśmy żołnierza, co to za lasek. Odpowiedział:
-  Cmentarz!
Stanęliśmy przed ciemnym gmachem o żelaznej bramie. Po chwili wjechaliśmy w tę bramę, która rozchyliła swe ogromne, płaskie skrzydła. Ogarnęła nas noc. Kiedy się brama za nami zamknęła, usłyszeliśmy otwieranie drugiej żelaznej bramy i wjechaliśmy na podwórzec. Ze wszystkich stron tego podwórca wznosiły się czarne mury gmachu więziennego albo raczej gmachów więziennych. Najpierw zabrano kobiety. Potem zjawił się między nami żołnierz z ogarkiem w ręku i wprowadził nas poprzez jakiś hall, korytarz, zakamarek, do obszernej i wysokiej izby, która się wydawała jeszcze obszerniejsza przez to, że rozbijał jej mroki mały płomyk ogarka. Zajęliśmy miejsce pod ścianami na granitowej podłodze. Żołnierz wyszedł, zabierając ogarek. Zostaliśmy w ciemnościach, wśród przejmującego chłodu. Więźniowie którzy z nami przyjechali, a których po raz pierwszy widzieliśmy w ciężarówce, zaczęli się w ciemnościach zachowywać podejrzanie. Próbowano ukraść Leśniakowi jego tobołek spod głowy. Krzyk, potem wzajemne pogróżki, już miało dojść do bójki. Było ciemno, choć oko wykol! Skrzypnęły drzwi i wszedł z ogarkiem dozorca korytarzowy. Zażądaliśmy światła. Odpowiedziano nam, że jeśli się nie uspokoimy, pójdziemy do karceru. Światła nie będzie, ponieważ reperują przewody elektryczne. Od granitowej podłogi wiało zimno. Leśniak mi coś podłożył pod kostniejące ciało, ale i przez to coś przenikał chłód i gniotła twardość granitu. (…)
Po trzech dniach umieszczono nas w dużej celi, gdzie jednak było ciasno, ponieważ wprowadzono do niej zbyt wielu więźniów. Tym razem sąsiadowałem z młodzieńcem o nazwisku S-in. Razem, o ile się nie mylę, było nas czterdzieści trzy osoby. W poprzedniej celi szczękaliśmy zębami z zimna, w tej było tak duszno, że miałem nieustannie przyśpieszone bicie serca. Podłoga granitowa. Pod oknem kaloryfery (nie działające). Na kaloryferach firma polska Gostyńskiego z Warszawy i, o ile się nie mylę, data sprzed pierwszej wojny światowej. (…)
Jako przesyłkowe, więzienie w Magnitogorsku było o wiele lżejsze,  niż „spectiurma” Wierchnieuralska. Jeść dawano licho ale do dozorców można się było zwracać z pytaniami i na pytania odpowiadali, może nie bardzo grzecznie, przecież bez tej nienawiści, jaka wilczymi iskrami patrzyła na nas z oczu enkawudzistów wierchnieuralskich. Spędziliśmy w tym więzieniu blisko tydzień. Pewnego przedwieczerza ustawiono nas w kolumnę i poprowadzono osiem czy dziesięć kilometrów na stację kolejową. Tutaj kazano nam przykucnąć między szynami. W tej niewygodnej pozycji czekaliśmy na dalsze rozkazy co najmniej trzy kwadranse. Potem przeszliśmy na drugi plant, gdzie czekał nasz pociąg. Wpakowali nas do wagonów trzeciej klasy (nareszcie nie tiepłuszki!) już po ciemku. Nie potrzebuję dodawać, że było ciasno. Nie pamiętam, jak długośmy jechali do Świerdłowska. Pamiętam natomiast, że w przesyłkowym więzieniu świerdłowskim, które mi się wydało rajem, trzymano nas kilka dni. I jedzenie było tutaj lepsze, i szachy w celi, i przechadzki dłuższe, i gazety nam czytywała raz na trzy dni jakaś brudna towarzyszka od kultury, i wolno było listy pisać, i nawet na korytarz się wydostać. Spotkałem tutaj polskiego porucznika czy kapitana o dziwnym nazwisku pół francuskim, pół niemieckim. Bardzo długo przebywał, pomijany, zdaje się, od roku, przy wysyłaniu więźniów w dalszą drogę. W ogromnej celi, urządzonej barakowo, po prawej mojej stronie leżał Niemiec nadwołżański, po lewej bardzo śmieszny młody człowiek o jedwabistej rudej bródce, tak zwany bytowik,  złodziej. Bytowik oznacza przestępcę nie politycznego, obywatela, który zawinił w dziedzinie moralności i obyczajowości, oszukał, ukradł, zabił, przestępstwa traktowane w Sowdepii raczej pobłażliwie. „Errare humanum esf”. (…)
O postanowieniach komisji lekarskiej mieliśmy się dowiedzieć nazajutrz, aleśmy się niczego nie dowiedzieli. Nie wzięto nas jeszcze do roboty. Ci katorżnicy, którzy tu przybyli dawniej, wychodzili poza zonę przed świtem i wracali po ciemku. Byli zmęczeni, rzucali się na chleb i zupę, nie należeli do rozmownych. Pracowali na szosie. Wśród naszej grupy rozeszło się przeświadczenie, że w Kaszaju jest lepiej niż w innych obozach i że trzeba się starać tutaj pozostać. Pan Leśniak i pan Drewniak zwracali mi uwagę na „kon-szachty” naszych towarzyszów, ale ja im odpowiadałem, że to nie moja rzecz Nie miałem nic do podarowania lekarzowi, więc co najwyżej mogę mu powiedzieć, że chciałbym zostać w Kaszaju, co go oczywiście mało wzruszy, więc się w ogóle nie odezwę. A zresztą, czy to od niego zależy?
On określa naszą zdatność do pracy i dobrze jest z naczelnikiem – objaśnił mnie pan Leśniak. – Ci, co tutaj są dłużej, powiadają, że to wielki łapownik.
Wieczorem zauważyliśmy, że dwu naszych delegatów, chodzących po talony na chleb i zupę, robi malwersacje z elegantem bytowikiem. Nie chce mi się wchodzić w szczegóły tej „intrygi”, w której wyniku nasi dwaj delegaci i jeszcze dwaj ich wspólnicy otrzymywali podwójną porcję zupy i więcej chleba, oczywiście z krzywdą niektórych towarzyszów. Postanowiliśmy od jutra zmienić delegatów. Zaczęły się szepty i pogróżki. Tymczasem zachodził do nas Ormianin, zapytywał o zdrowie, temu i owemu kazał przyjść do prijomnoj na zbadanie. I do mnie zagadał. Zapytywał, czy zniknął obrzęk moich nóg.
- Niech pan do mnie zajdzie koło szóstej – powiedział i dodał: – Razem z tym dużym… Leśniakiem. – Pamiętał nazwisko. Nie skorzystałem z zaproszenia. Pan Leśniak poszedł sam i wrócił rozczarowany. Doktor go nie badał, mówił nie wiadomo co. Na zakończenie powiedział: Jeżeli pan będzie miał ochotę, niech pan do mnie znów przyjdzie. Zawsze panu pomogę. Najlepiej o tej porze. W Kaszaju jest lepiej niż w innych obozach. Łatwiej się zwolnić z pracy. Ja daję takie zwolnienia. Tutaj się zatrzymuje przeważnie półinwalidów. Z tego badania wynikało, że doktor ciągle jeszcze liczy na zapasowe buty pana Leśniaka. Nazajutrz odczytano listę zostających w obozie, jako niezdolnych do ciężkiej pracy. Między tymi słabymi byli pan Szajman, pan Emanuel Szerer i pan Radost, razem pięciu skazańców. Ormianin obecny w baraku podczas odczytywania nazwisk, powiedział nam w zaufaniu, że do tej listy można wnieść poprawki. Trzeba się do niego zgłosić z zażaleniem, on dokona nowej ekspertyzy … Zaraz się zgłosiło kilku Ukraińców, ale nie umieli swych zażaleń umotywować dość przekonywająco. Następnego przedpołudnia kazano nam się szykować do drogi. Kto nie miał długich butów, miał dostać walonki i „rękawice. Mróz aż trzeszczał. Poszedłem do ?magazynu”. Było tam kilka par starych walonek, przeważnie w stanie opłakanym. Z ledwością dobrano mi coś połatanego i twardego. Dano mi ogromne rękawice, Bóg wie z jakich gałganów zrobione i przez kogo dotąd używane.
-  Jest to własność państwowa! – pouczał mnie enkawudzista. Trzeba te rzeczy szanować i przy opuszczeniu obozu zwrócić. Niech pan pokwituje.
Napisałem pokwitowanie na brudnym świstku papieru, chyba wyjętym ze śmietnika. W dwie godziny później ustawiono nas opodal wrót, zrewidowano nasze tobołki, zajrzano do naszych kieszeni i nie wiadomo na co jeszcześmy potem czekali na trzaskającym mrozie około godziny. Panowie Radost, Szajman,  Szerer wyszli z baraku, żeby na nas spojrzeć pożegnalnie, trochę jakby zawstydzeni, że zostają w Kaszaju, w obozie dla półinwalidów, gdzie się mało pracuje albo wcale, gdy my się udajemy do obozu o gorszej reputacji. Pan Drewniak potupywał z zimna, elegant bytowik nasuwał czapkę na uszy. Widząc nasze przestępowanie z nogi na nogę, Ormianin, który się właśnie wsunął między pana Szerera i pana Radosta, spojrzał złośliwie na  mnie  i   na  pana  Leśniaka  i  wesoło zawołał:
-  Mróz w styczniu dochodzi do sześćdziesięciu stopni! A Tretia Komandirowka i Wtoroj Punkt leżą jeszcze bardziej na północy, niż Kaszaj.
Wyprowadzono nas z zony i przeszliśmy ku jakimś zabudowaniom drewnianym, jakby warsztatom i szopom. Grunt był nierówny i śliski. Tutaj znów czekaliśmy z pół godziny na samochód. Wreszcie kazano nam przejść z pół kilometra za szopę, gdzie czekała lora  z ładunkiem drzewa. Długie kloce sosnowe i inne leżały na ciężarówce, ze trzy metry wystając poza wóz, a było ich tyle, że trudno się było na nie wdrapać. Siedzieliśmy na tych drzewach, jak na wysokim i stromym pagórku, niewygodnie i niepewnie. Trzeba się było trzymać rękami za kawałek sęka, bo ciężarówka od razu ruszyła „galopem”, a  grunt był wyboisty, a resorów ani śladu. (…)
Wreszcieśmy dojechali do miejsca, gdzie ciężarówka stanęła i i kazano nam schodzić. W promieniu trzech czy czterech kilo-’ metrów las był wyrąbany, stały niskie szopy, leżały kłody drzewne i deski. O jakiś kilometr od nas pracowało kilku ludzi. Teraz na ziemi uczuliśmy w większym jeszcze stopniu dojmujący ból palców, rąk i nóg z zimna. Zaczęliśmy się gimnastykować, trzeć twarze, podskakiwać. Ustawiono nas po czterech w szeregu i poszliśmy przez bór szeroką drogą. Później się droga zwęziła, szliśmy parami. Kazano nam iść prędko. Było to męczące, ale nas rozgrzało. Szliśmy godzinę, dwie … zapadał zmrok, wlekliśmy się coraz wolniej. Prawie po ciemku zaszliśmy przed wrota obozu, zwanego Szef/a Komandirowka. Przed tymi wrotami trzymano nas co najmniej godzinę. Potem wpuszczano nas przez wąskie drzwi oboczne po dwu. Był to rodzaj domku złożonego z dwu pokoików, coś niby kancelaria z przepierzeniem. Stało dwu żołnierzy i dwu cywilów w fufajkach. Zdejmowali z nas wierzchnie ubrania, obmacywali nas, przetrząsali nasze tobołki, zapytywali o nazwiska. Powiedziawszy swoje nazwisko, zapytałem tego, który mnie rewidował, kiedy wyjdę na wolność. Zdziwił się, spojrzał na osobistość kierowniczą, również w fufajce, i rzekł:
-  Dlaczego na wolność?
-  Ponieważ jestem Polakiem. Powinienem być wypuszczony na podstawie umowy, zawartej między rządem polskim i rządem sowieckim. (…)
Oddano mi moje zimowe palto z cielęcym kołnierzem, przyjrzawszy mu się w uznaniem i wypchnięto mnie z rozwiązanym moim pakunkiem za drzwi. Znów wpadłem w mróz. Kilku moich towarzyszów już tu przestępowało z nogi na nogę.
-  Czeho sujetiszsia! (Co się kręcisz) – warknął na nich żołnierz, który ich pilnował.
Wkrótce przyszedł pan Leśniak, zły, z dużym tobołem, luźno związanym: zaczął dociągać końce sznurka. Zaprowadzono nas do baraku. Na zupę było za późno, chlebaśmy również nie dostali. (…)
Niebo zaczęło blednąc, gwiazdy zmizerniały. Szliśmy godzinę szliśmy dwie. Z drogi skręciliśmy w las, w zaspy śnieżne, ten i ów zapadał w dół, przełaziliśmy okrakiem kadłuby zwalonych drzew, jeden drugiego przeciągał przez zdradliwie ukryte pod śniegiem pniaki, pięliśmy się pod górę, schodziliśmy w dolinę … Rozcierałem sobie czoło, nos i uszy, rozbolałe z mrozu, ale plecy miałem spocone. Mrok zaczął dokoła nas mięknąć, noc się wymykała między drzewami. Szliśmy ze trzy godziny.
-  Stać! – zawołał brygadier.
Część naszej kolumny roboczej już wcześniej odeszła w bok. Ktoś zaczął krzesać ogień, inni szukali suchego drzewa. Przysiadłem na pieńku. Dopierośmy przyszli na miejsce pracy, a już byłem zmęczony! Zresztą wszyscy byli zmęczeni. Ten i ów kręcił papierosa, ten i ów chuchał w dłonie, jeden z nieznanych mi jeszcze kolegów wydobył kawałek chleba zza pazuchy… (…)
Brygadier wskazywał drzewa przeznaczone na zrąbanie. Pomałuśmy się rozpełzli w promieniu jakichś dwu kilometrów. Trzymałem się pana Drewniaka, z którym zamierzałem powalić kilka co okazalszych olbrzymów leśnych. Zaczęliśmy od drzewa skromniejszych rozmiarów. Ja wziąłem jedną stronę piły, pan Drewniak drugą, pochyliliśmy się na rozkraczonych nogach i zaczęliśmy ranić pień drzewny prawie nad samą ziemią. Pan Drewniak znał się na piłowaniu, ja nie mogłem tego powiedzieć o sobie. Wziąłem, się do dzieła z zapałem, ale nieumiejętnie. Szwankowałem w rytmie i moje pociągnięcia nie miały posuwistości, przypominając raczej szarpnięcia i to szarpnięcia nie w porę. Piła się zwijała pod moimi pchnięciami i nie wchodziła głęboko w drzewo.” Zauważyłem, że pan Drewniak był mną rozczarowany. Wyznaję, że i ja inaczej sobie wyobrażałem ścinanie drzew w lesie. Nie przypuszczałem, że drzewo może stawić taki opór. Stało nieporuszone, jak kamień, i na moje ataki odpowiadało milczącym jak gdyby twardnieniem w sobie. (…)
Pan Drewniak zwrócił uwagę brygadiera na mój wiek i powiedział, że piłowanie jest dla mnie pracą zbyt ciężką.
-  Niech pali sęczki – odpowiedział brygadier. – Niech zbiera gałązki, które zaśmiecają las, niech odrąbuje gałęzie drzew ściętych, niech to gromadzi w jednym miejscu i niech pali.
Zaraz się zabrałem do tej roboty, która mi się wydała idiotyczna. Ze zbieraniem gałęzi było jako tako, i nieźle z odrąbywaniem sęczków, ale podpalenie takiego śmietnika wymagało po pierwsze zapałek, których nie miałem, a po drugie umiejętności, do której mi było daleko. Chodziłem z kilometr do ogniska, brałem stamtąd palący się patyk, niosłem go do moich sęczków, po drodze patyk gasł, wracałem do ogniska, i tak w kółko. Pomimo mrozu w lesie było mokro. Na łażeniu, rąbaniu, schylaniu się, podpalaniu, zeszedł mi cały dzień. Bez jedzenia. Wreszcie zaczęto nas zwoływać do powrotu. Na jakieś dziesięć minut przedtem usiadłem na pieńku i przygarbiłem się ze zmęczenia. Kiedy przyszło wstawać, uczułem niezwykłe znużenie i tępy ból w plecach. Powlokłem się za innymi. Bolały mnie uda, a ból krzyża stawał się coraz ostrzejszy. Zaciskałem  zęby,  żeby  nie jęczeć  i  pochylałem się coraz niżej. Szliśmy gęsiego. Krzyknięto na mnie, żebym szedł prędzej. Z niezmiernym wysiłkiem podnosiłem nogi, przełażąc przez kłody, upadałem w śnieg, a potem szedłem zgięty prawie pod kątem prostym. Ktoś mnie ujął pod rękę. Był to pan Drewniak. Wziął ode mnie topór i pomagał mi iść. Plecy mnie tak bolały, że już nie mogłem się powstrzymać od stękania. Pan Drewniak powiedział do żołnierza, że nie dojdę do obozu. Żołnierz mi się przyjrzał i rzekł po namyśle:
-  Gdy wyjdziemy z lasu, droga będzie równiejsza.
-  Ale tej drogi jest trzy godziny! – odparł pan  Drewniak.
Znów się przewróciłem. Pan Drewniak mnie podniósł. Towarzysze mnie mijali. Idąc noga za nogą pochylałem się coraz niżej. Ktoś mnie ujął pod drugie ramię. Nie znałem tego więźnia. Był to Rosjanin, człowiek młody, oficer, t.j.  eksoficer.
-  Niech się pan nie niepokoi – powiedział uprzejmie. – Doprowadzimy pana do obozu, tam pan odpocznie.
-  Dziękuję panu – odpowiedziałem między jednym jęknięciem a drugim.
Było mi wstyd, że robię ludziom kłopot. Do tego stopnia tego nie lubię, że byłbym poprosił Drewniaka i eksoficera, żeby mnie zostawili w lesie, gdyby mnie nie był powstrzymywał inny wstyd: przed melodramatycznością takiego zwrotu. (…)
Nie wyobrażałem sobie, że zdołam dojść aż tak daleko. Zgięty prawie w kabłąk, z wysiłkiem dźwigałem nogi, które najbardziej mnie bolały w udach, ale bolały mnie również łydki i czułem, że mam pościerane kostki. Ogarniało mnie przerażenie na myśl, że już nigdy nie będę mógł rozprostować krzyża. Bo tak mi się wydawało. Musiał to być rodzaj zawiania. Rozgrzany przez nieustanny ruch, nieraz rozpinałem palto, a mróz był silny. Moje spocone plecy może przejął mróz, kiedy ostatnio odpoczywałem na zmarzniętym pieńku. Wyrzucałem sobie, że usiadłem. Ale czy mogłem nie usiąść w ciągu dwunastu godzin? Posuwałem się naprzód nie tylko śród tortur fizycznych, ale j z głową pełną czarnych myśli. Jeszcze dwieście kroków, jeszcze sto, jeszcze dziesięć. Nareszcie jestem przy ognisku. Żołnierz wydaje odpowiednie rozporządzenia któremuś „furmanowi”. Kilku furmanów patrzy na mnie z pogardliwym zaciekawieniem. Pan Drewniak skorzystał z odstąpienia nieco w bok któregoś więźnia i posadził mnie na belce koło ogniska. Oficer ? katorżnik podążył na przełaj ku więźniom, którzy już wyszli na drogę.
- Niech pan nie spali sobie palta – ostrzegł mnie na odchodnym pan Drewniak, przy czym odgarnął moją połę, zaglądającą między rozżarzone gałęzie. I odszedł z żołnierzem. (…)
Nareszcie przyjechała komisja lekarska. Zawiadomiono nas o tym po wieczornej zupie i kazano się nam zgłaszać w takiej a takiej kolejności do szopy lekarza. Samo chodzenie w ciemnościach po zlodowaciałym śniegu było trudne, ponieważ ścieżki biegły zygzakowato i składały się z urozmaiconych nierówności. Tu i ówdzie leżał kawałek deski, z której się człowiek ześlizgiwał w zdradziecki dołek, a po obydwu stronach dróżki wpadało się w puszysty śnieg po kolana. Mimo, że i komendant obozu tędy chadzał, nigdy nie przyszła mu do głowy myśl o możliwości wyrównania tych wybojów. Dobrnąwszy do „szpitala”, z ledwością wcisnąłem się do ?poczekalni”, w której było miejsce na czteroosobową nieoheblowaną ławkę, węższą niż dłoń męska, i na czterech stojących pacjentów, a w tej chwili dusiło się w niej po ciemku trzydzieści kilka osób. Z „gabinetu” lekarskiego wpadało do poczekalni trochę światła przez szerokie szpary w ścianie i wyraźnieśmy słyszeli gwar urzędującego  dygnitariatu   medycznego,  poszczególne  pytania przewodniczącego, jego głośne uwagi i cichsze odpowiedzi badanych. Padały takie zdania:
-  Zdejmij koszulę! Co? Dlaczego nie możesz? A! związana sznurkiem. Rozpłacz! I portki ściągaj! Następnych dwu niech się też rozbiera, bo w ten sposób do rana nie skończymy. A ty się ubieraj. Nic ci nie jest! Jesteś chory na próżniactwo! Nie chce ci się chodzić do lasu. A w lesie dobre powietrze, oddychasz samym zdrowiem. I ruch dobrze robi organizmowi.
Albo:
_  Umyślnie się zaciąłeś w palec! Sztuczka sabotażysty. Utrzymasz siekierę i z tym skaleczeniem palca! Jakie tam odmrożenie! Za dużo gadasz. Nie słyszałeś o nowym prawie? Trzecia odmowa wyjścia na roboty grozi sądem i rozstrzelaniem. Strzeż się! Umierać nie warto, życie jest piękne, zwłaszcza gdy się posiada taki skarb, jak młodość. Masz przed sobą długie lata szczęścia! Wtłoczony w moje plecy katorżnik zgrzytał złym śmiechem, drugi powiedział basem:
-  Nie ma gdzie splunąć!
Ściśnięci stanowimy żywy blok, wykonywający bezwiednie „ruch robaczkowy” ku drzwiom lekarskiego gabinetu. Po pewnym czasie znalazłem się przy drewnianej klamce. Gdy wypchnięto jakiegoś pacjenta przez uchylone drzwi, ktoś mnie tak nagniótł, że wpadłem do „gabinetu”. Ujrzałem stół w oślepiającym blasku dwu małych naftowych lamp najstarszego systemu. Naokoło stołu ledwie się mogli zmieścić członkowie komisji. Albo raczej nie mogli się zmieścić. Nikt nie siedział przodem do stołu, wszyscy siedzieli bokiem, prawie połową ciała, a niektórzy nawet jakby tylko ćwiartką swojej całości. Przy przewodniczącym tkwiła kobieta. Było kilka kobiet w tym uczonym gronie. Przed każdą osobą leżał kawałek papieru, prawie wszyscy trzymali ołówki w ręku, ten i ów dzierżył pióro. Doktor obozowy kazał mi wejść za przepierzenie, gdzie kilku kryminalistów zdejmowało z siebie ubranie, podejrzliwie zerkając na współtowarzyszów. Ściągali z siebie łachy dziwnie powiązane, wymyślnie uzależnione jedne od drugich, po wirtuozowsku poszczepiane sznurkami, łykiem, nawet patykami. Pan Leśniak w przykrótkiej koszuli i boso czekał tu na swoją kolej od dawna, bo się dopchał do „gabinetu” o jakie pół godziny przede mną. Tak atoli manewrował, żeby przed komisją stanąć razem ze mną. Nie umiał mówić po rosyjsku i nie mógł się nauczyć trzech krótkich zdań, które mu wbijałem w pamięć, a które miały precyzyjnie odmalować opłakany stan jego organizmu. Umówiliśmy, się że będę jego tłumaczem, niby przypadkowo znalazłszy się obok niego przed obliczem komisji. W pewnej chwili doktor obozowy wykrzyknął moje’ nazwisko. Wyszedłem zza przepierzenia, za mną poczłapał na swoich rozległych stopach pan Leśniak. Przed stołem uczonych obojga płci stało trzech dekoltowanych kajdaniarzy. Ja byłem piąty, pan Leśniak szósty. W jakiegoś suchotnika wmawiano, że jego osłabienie jest przejściowe i że nie ma lepszego sportu nad siekierę. Robiąc, głęboko się oddycha, co ogromnie rozwija płuca. Suchotnik próbował być innego zdania, ale się zakasłał, więc racja została przy komisji. Przewodniczący zapytał mnie o nazwisko i narodowość, po czym ślizgnął się spojrzeniem po doktorze obozowym. W tej chwili zrozumiałem, że moje pantofle w skórzanym futerale zrobiły na Uralu piorunujące wrażenie.
-  Co panu dolega? – zapytał przewodniczący, niby w tym samym, trochę szyderczym tonie, w jakim rozmawiał z poprzednimi katorżnikami, ale życzliwiej, cieplej.
Zauważyłem, że całe grono komisyjne patrzyło na nas żartobliwie, jak to się zdarza dobrze dobranemu towarzystwu po niezłej kolacji, nie pozbawionej jakiej takiej butelczyny. Łatwo się wówczas spostrzega śmieszne strony bliźnich, choćby nawet rzuconych w położenie dalekie od świetności.
-  Anemia – odpowiedziałem – płuca nie w porządku i z sercem nie dobrze. (…)
Prawie wszyscy katorżnicy mieli poprzeziębiane pęcherze. Dziwna to była dolegliwość. Bezbolesna. Uczuwało się nagle kategoryczną potrzebę wybiegnięcia z baraku. Ta kategoryczność spędzała nas z naszych desek barakowych kilka razy w ciągu nocy. Wybiegaliśmy kłusem na zlodowaciałą zonę. Trzeba było biec z pięćdziesiąt kroków do odpowiedniego miejsca. Prawie nikt nie mógł zdążyć. Przyłapani na niesuboordynacji dostawali się do karceru. Zimno w baraku wydawało się upałem, kiedy się z rozpędem wpadało w mróz nie osłonięty ścianami. Te wypady nocne nazywałem   wybieganiem   pod   Oriona.   Człowiek  się  dostawał w uścisk chłodu, jak w przemocne garście zbója. Aż oddech zamierał! Naokoło cisza. Czarne budynki i obszar zony w poświacie] nocnej, niby w pleśni. (…)
Na czwarty dzień pobytu w obozie udałem się do naczelnika! z zapytaniem, dlaczego dostaję tylko 250 gramów chleba dziennie] i najmizerniejszy kocioł, tj. cienką zupkę w południe i wieczorem. ‘ Enkawudzista przyjął mnie szorstko. Nie mogłem się dobrze przyj-1 rżeć jego twarzy, ponieważ małe szybki okienne były od zewnątrz! obłożone lodem i śniegiem, co powodowało prawie piwniczny! mrok w izdebce. Dygnitarz siedział przy stole nachylony nad papierem i usiłował czytać. W otwartym piecu płonęły polana, mimo to dygnitarz był w szynelu zapiętym pod szyję i w czapce na głowie. Zapytał mnie o nazwisko i zawołał ordynarnie:
-  Bo nie pracujesz!
-  Nie wezwano mnie do pracy. A poza tym jestem inwalidą drugiego stopnia i w poprzednim obozie zwolniono mnie na dziesięć dni z robót z powodu osłabienia.
-  Inwalidzi muszą pracować! Kto nie pracuje, ten nie je! Na tym polega komunizm. Poproś którego z brygadierów, żeby cię I wziął do swojej brygady!
-  Komisja lekarska uznała mnie za niezdolnego do pracy w lesie. Uczę się robić łapcie.
-  Rób łapcie! Jeżeli nie wyrobisz normy, będziesz dostawał j 250 gramów chleba dziennie! Poproś brygadiera Bardieja, może cię przyjmie do swojej brygady.
Wyszedłem na zonę. Zapytałem jakiegoś skazańca, czy nie jest Bardiejem. Potem zatrzymałem „furmana”, który wiózł na sankach ścięte drzewo. Nie wiedział, gdzie jest brygadier Bardiej, ale po chwili dodał:
-  To dobry człowiek. Może jest w pierwszym baraku. On tam mieszka. (…)
Następnego rana pracowałem w zimnej ciasnej szopie. Po dziś dzień nie rozumiem, jak to się mogło dziać, że nie wybijano tam sobie oczu końcami cienkich drzew, zwłaszcza, że ciągle się toczyły swary o miejsca na ławkach. Bardiej przez piętnaście minut wtajemniczał mnie osobiście w sztukę plecenia łapci, potem oddał mnie pod opiekę jednookiego Uzbeka. Nie mogę powiedzieć, że robiłem szybkie postępy. Normą dla inwalidów drugiego stopnia było wyrabianie siedmiu łapci dziennie, za to inwalida otrzymywał 550 gramów razowca. Szczytem mojej produktywności był jeden łapeć na dwa dni. Moja wydajność robocza nigdy się nie wznios/a nad ten poziom, a nieraz spadała poniżej i tego poziomu. Pierwszy łapeć, zrobiony przeze mnie samodzielnie, wyróżniał się ogromem. (…)
Gdyby nie życzliwość Bardieja, nie otrzymywałbym 550 gramów chleba, tudzież lepszego kotła. Co prawda i ta życzliwość wkrótce przestała skutkować przy skrzyżowaniu się z siłą wyższą. Zdarzyło się mianowicie, że od końcowych dni grudnia 1941 roku do marca 1942 przychodził chleb do obozu nieregularnie i w takich ilościach, żeśmy otrzymywali pięćdziesięciogramową, najwyżej sto pięćdziesięciogramową, kromkę raz na dwa dni, a czasem i rzadziej. Ale na razie jako tako. (…)
Wezwano mnie do kancelarii. Wręczono mi ćwierćarkusz z pieczęciami. Miałem jechać do Buzułuku, gdzie na rozkaz generała Sikorskiego generał Anders, zwolniony z więzienia sowieckiego, formował Armię Polską. Potem wyprowadzono nas za zonę: mnie i Leśniaka. Chodziliśmy od szopy do szopy, gdzie nas zaopatrzono w półbochenek chleba („resztę dostaniecie w Kaszaju”), przy czym dano nam po osiem rubli na bilety kolejowe, co stanowiło zdumiewająco małą cząstkę rzeczywistych kosztów przejazdu z Sośwy do Buzułuku. Leśniak się niepokoił, ja byłem uszczęśliwiony, żeśmy się nareszcie wyrwali za obóz. Wreszcie wsadzono nas na lorę i ruszyliśmy do Kaszaja. W lesie pracowała grupa Gruzinów. Krzyknąłem ku nim i pożegnaliśmy się okrzykami i machaniem rąk. W Kaszaju spotkaliśmy pana Emanuela Szerera. Zajmował uprzywilejowane stanowisko dniewalnego w najlepszym baraku. Poza kilkoma słabosiłkami barak był w tej chwili pusty. Panowie Szajman i Radost poszli na robotę do lasu. Ogoliliśmy się, konwojent nas zaprowadził do kancelarii, gdzieśmy zostawili nasze dokumenty. Lekarza nie było Jakiś dygnitarz obozowy zadał mi kilka pytań i w końcu powiedział:
- Teraz może pan pojechać nawet do Londynu. (…)

Londyn, 1948

Brak komentarzy: