WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
poniedziałek, 26 maja 2008
Tadeusz Korzeniewski * "Książka o W."
2008-05-17, 07:44:21
Książka o Wałęsie
Tagi:
* Polska
* Solidarność Walcząca
* Lech Wałęsa
* Ruch Młodej Polski
W 1975 zakolegowałem się intelektualnie z Debkiem z Oliwy.
Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, ten sam wyniesiony z domu twardy stosunek do komuny, i przede wszystkim pasjonowaliśmy się miliarderami kultury: Stendhalem, Tołstojem, Flaubertem, Rilkem, Mannem, Camusem...
No i Gombrowiczem. Który jechał po naszych krajowych królach zaduchach jak niezadowolony pan po karkach chamów. Cieszyliśmy się z Debkiem jak szczeniaki, kiedy w "Dzienniku" z każdą następną stroną otwierał nam W.G. oczy na motywy i zakryte fakty z przeszłości naszych fałszerzy prawdy, przywracał naturalność polskiej kulturze, którą z biologicznej racji jeszcze nowicjatu w życiu, czuliśmy z automatu - ale nie znajdowaliśmy wokół dla niej wyrazu.
Ale i Gombrowicz odpuścił jeden żywotny dla Polski temat, na czym go wtedy z Debkiem nie potrafiliśmy jeszcze przyłapać. Na to trzeba trochę poznać świat.
Kilka lat później w Paryżu ktoś kto spotykał W.G. po powrocie z Argentyny mówił mi, że zachowywał się on jak przekupka na rogu. Nachalnie zachwalając, wyolbrzymiając swój towar, wczepiając się w rękawy, wykłócając o miejsce na pisarskiej grzędzie, tak bardzo chciał zostać autorem światowym. I w pewnym momencie tego chciejstwa zdradził swoją powinność przekazania pełnej prawdy udzielonej mu jako pisarzowi. To jest w "Dzienniku" jak na dłoni, można dokładnie wskazać stronę w książce i w życiu W.G. moment, w którym przydeptał gardło pieśni. Wyczuwał swoim przekupczym instynktem, że bez tego przydeptania nie ma szansy, żeby wstąpić na światowy literacki tron. Co i tak się nie stało. A przy okazji zdradził kraj.
Tak więc żyliśmy z Debkiem w Polsce.
On znał się z ogólniaka z Barciejem z grupki gdańskich szczawi, która wkrótce rozwinęła się w Ruch Młodej Polski. W dużej części ferajna prawie literalnie z tej samej szkolnej ławki, jeszcze niedawno małolaty, obrzucające balonikami z atramentem tablice z czerwoną propagandą. W przeciwieństwie do warszawskiego KORu, w dominującej większości wywodzili się z tradycyjnej polskiej inteligencji. Z czym wiązało się nieantagonistyczne zanurzenie w tradycyjnym polskim katolicyzmie, i polityczna uczciwość - wtedy.
Kiedy pierwszy strajk w sierpniu '80 w Stoczni Gdańskiej się zawiązał, Debek z Barciejem i resztą gromadki już tam pruli, a po porozumieniu ogólnopolskim przeszli do akcji papierkowej w zarządzie głównym "S" we Wrzeszczu. To tam, w kwaterze, zjawiłem się jednego poniedziałku na początku 1981, przyjeżdżając wczesnym pociągiem z Warszawy.
Powitał mnie Debek.
- Obsuwa - rozłożył ręce. - Wałęsa pojechał na ryby. On lubi tak czasami. Myśmy myśleli, że po prostu będzie, ty wpadniesz i porozmawiacie, dlatego się specjalnie nie umawialiśmy. Poczekamy, może pokaże się po południu.
Poczułem jak kilowy odważnik spadł mi z klatki. Od początku coś mi nie pasowało, żeby tę "książkę o Wałęsie" pisać. To był pomysł Barcieja i Debka. Chcieli dobrze, popatrz, mówili, tylu koło niego się kręci, łowcy bestsellerów, kasy - ty powinieneś tę pierwszą książkę o nim napisać!
Z oczami świata skierowanymi na Gdańsk, Solidarność, zbierała się w tamtych miesiącach w tym hanzeatycko-kresowym zakolu Bałtyku fantastyczna energia. Jeśli ktoś w pole takiej energii wchodzi, to jego instynkt nie powinien mieć większych trudności z rozpoznaniem, czy na lepiej, czy na gorzej mu to wyjdzie. Taka energia angażuje system prognotystyczny człowieka do najcieńszego nerwowego włókna.
I mój instynkt to był czujny koń z towarzyszącym mu psem wywiadowczym do spółki. Wyłapywali, wierni towarzysze drogi, że nie wszystko tu się do końca zgadza. I tak Debkowi i Barciejowi podaję, że nic z tego raczej nie będzie, ja w tym siebie nie widzę.
No, ale była to jednak ogromna pokusa. Wejście w kłąb energii prawie że świata, szansa wslizgnięcia się w rolę Faetona, wzięcia w ręce lejców Słońca.
Debek wpadł w międzyczasie do mnie do Warszawy i popatrując z balkonu na Pole Mokotowskie - takie zwykłe, wydaje się, pole z trawą, ławkami, drzewami i wodą, a ile i w nim polskiej historii, starty Żwirki i Wigury, ostatnie harcerskie czołganie Syrenki-Krahelskiej - i popatrując na Pole zeszliśmy z Debkiem znowu na "książkę".
Debek zrelacjonował jaki Barciej miał na nią pomysł. Żebym z nimi, "Wałęsami", się "zżył", "prawie że zamieszkał", "poznał od środka". Barciej znał przyszłego Prezydenta z lat jeszcze 70-tych, załatwił mu kiedyś naprawę samochodu swojego ojca za kasę w trudnym czasie. Barcieja dziewczyna była teraz jego ulubioną sekretarką. Jeśli Barciej myślał o czymś takim, to niewykluczone, że mogło tak się potoczyć.
Debek wrócił do Gdańska, ja w następnych dniach dużo chodziłem po Polu. Prospekt bycia z "nimi", "prawie zamieszkania", poznania "od środka" powodował, że z dotychczasowego mglistego odsuwania od siebie możliwości napisania takiej książki, zaczęły wyłaniać się konkretniejsze kontury. Z moim młodym przyczepialstwem do skorumpowanego świata dopatrzę się pewnie ograniczeń i śmieszności w charakterze przywódcy Solidarności i co, wywlokę je na światło? Kiedy tu Solidarność i w ogóle polska niepodległość jeszcze w pieluchy robią? A jeśli wchodzić w to i potem wygaszać co się prawdziwego zobaczyło, to po co w ogóle brać się za "pisanie", trzeba było zostać inżynierem.
Czyli nie.
A jednak przekabaciłem siebie. Przekabaciłem to jest dobre słowo, gdyż w dalszym ciągu w środku - "cichy głos" - wiedziałem, że doszedłem do tej decyzji wbrew sobie samemu, przeginając łokieć. Po prostu wykombinowałem, że jeśli "książka o Wałęsie" dojdzie do skutku, to przez pierwszych pięć lat wpływy za nią pójdą na konto Solidarności, a dopiero ewentualne późniejsze na moje.
Ściema, każdy kumający widzi.
Ale napisałem pół kartki konspektu i posłałem do Gdańska. Parę dni później Debek dzwoni - przyjeżdżaj. Tak znalazłem się tamtego poniedziałku wiosną 1981 w byłym Hotelu Morskim we Wrzeszczu. I odetchnąłem, kiedy dowiedziałem się, że Temat Główny przedsiewzięcia pojechał gapić się na spławik.
- Słuchaj - mówi Debek. - Pokręcimy się trochę tu, potem pojedziemy do Sopotu, bo tam spotykam się z moją ekipą na obiad. Po obiedzie mamy krótkie zdjęcia w Gdyni i potem wrócimy, może on z ryb będzie.
W Sopocie w pensjonacie Irena chłopaki z ekipy filmowej gazowali aż stolik błagał o litość. Jeden z nich miał imieniny. Grupa trzech, kamerzysta, światłowiec i przynieś-podaj. Po godzinie pojechaliśmy do Gdyni.
W Gdyni zdjęcia były na Nabrzeżu. Kiedy pojawiliśmy się, polewaczka kończyła zraszać ciemnogranatowy asfalt. Zmyty, lśnił teraz na paręset metrów. U wylotu polanej powierzchni stały autobusy, wysiadali z nich żołnierze. Kompania honorowa Marynarki Wojennej.
Przyjęli szyk i zaczęli maszerować w naszym kierunku. Kompania honorowa, doborowe chłopaki, mundury lśniły, odbijały się granatem i bielą w wilgotnym asfalcie deptaku. Zaczęli zatrzymywać się ludzie, przyglądać z satysfakcją. Kiedy oddział zbliżył się, można było rozróżnić twarze, dziewiętnasto, dwudziestolatków. Od Miasteczka na północy kraju po Zatwarnicę na południu pewnie, zewsząd. Dumnych, że w Marynarce. Do tego w Kompanii. Buty, mundury ze szczególną pilnością oporządzone na okazję, mogli przećwiczyć jeszcze to i owo w koszarach - ekipa z Solidarności potrzebuje ich w filmie. Doszli do nas bez wypadnięcia jednym chrzęstem z rytmu, zjednani w napięciu jak sprężyna.
Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą jeszcze raz maszerować.
Widzowie, których zebrało się już parę tuzinów, zadowoleni, bo jeszcze raz zobaczą. Kompania wróciła, przyjęła szyk, zrobiła następny przemarsz. Po nim Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą trzeci raz iść. Za trzecim razem kamerzysta zdecydował zrobić ujęcie z pobliskiego murku. Kiedy tam podbiegał z kamerą na ramieniu, już chwiało nim na boki, a wskakując na murek, prawie że zrobił wywrotkę, tak był zaprawiony.
To zauważyli już ludzie. Ktoś na głos powiedział:
- Ja to bym ich tak parę razy przegonił. Zamiast tamtych.
Wróciliśmy przed czwartą do Wrzeszcza. Przewodniczący w dalszym ciągu był na rybach. W każdym razie nie w kwaterze. Wieczorem wsiadłem w pociąg i wróciłem do Warszawy. Debek i Barciej jeszcze namawiali, nie jedź, on jutro przecież będzie, pogadacie. Pojechałem.
Ale zobaczyłem Lecha Wałęsę w realu, pół roku później, na Zjeździe "S" w Oliwie. Pojechałem specjalnie, chciałem niedoszłego bohatera mojej książki przed wyjazdem z kraju zobaczyć. Przyglądałem mu się intensywnie przez kilkanaście minut, jakby robiąc dagerotyp jego i kraju w tym punkcie czasu. Właśnie dostałem info z MSW, że dostanę paszport, przyjechałem powiedzieć rodzicom w Elblągu. No i wybrałem się do Oliwy zerknąć na Zjazd "S" przed wycumowaniem z szykującej się Rzeczypospolitej Żulii.
W biurze przepustek Zjazdu znalazł się ktoś znajomy, dostałem pass. Wszedłem na trybuny Hali Olivii. Niewielu widzów. Usiadłem na wysokości pierwszego rzędu delegatów. Ktoś o czymś perorował znad stołu prezydialnego, ktoś ripostował z sali. Wyglądało, że chodzi o sprawy pomniejsze, organizacyjne. Nie mogłem wypatrzyć Lecha Wałęsy. Pięć minut, dziesięć. Zastanawiałem się, wrócić do biura przepustek, zapytać o Barcieja, on powinien gdzieś się tu kręcić, będzie wiedział.
Ale - jest. Wszedł na podłogę obrad wejściem pode mną, posuwa się wzdłuż pierwszego rzędu ku środkowi. Niższy, drobniejszy w realu. Tak bywa. W ciemnej koszuli, spodniach jakby sztruksach. Idzie krokiem posuwistym, trochę rozkapryszonym, znudzonym, jak piłkarz co niby zamierza podać, a faktycznie strzeli.
Pojawił się, bo miało być głosowanie. Jeszcze coś ktoś tłumaczy znad stołu, ktoś postuluje z sali, zaczynają się podnosić ręce. Lech Wałęsa skręca się to w lewo, to w prawo w krześle, to za siebie, podciągając ręce sąsiadujących z nim delegatów, to ściągając, zależnie co o punkcie pod głosowaniem uważa. Bawi się swoją wolą.
Na zewnątrz Hali, kiedy ją po kilkunastu minutach opuszczam, monitory pokazują film z zamachu tego dnia na prezydenta Egiptu Anwara Sadata. Strzela do niego jak do kaczki seriami z karabinów maszynowych rękami ekstremistów faktycznie jego naród, gdyż w układach ze śmiertelnym adwersarzem pozbawił go argumentu wojny.
(Napisane jakiś czas temu. Pod tekstem zanotowałem: Pociągnąć dalej o różnicy między Solidarnością a Solidarnością Walczącą. Że skończyło się "okrągłym stołem", gdyż wyeliminowano z gry argument siły. I że nic zasadniczo nie zostanie odkręcone, dopóki nie przywróci się do gry argumentu siły.)
Książka o Wałęsie
Tagi:
* Polska
* Solidarność Walcząca
* Lech Wałęsa
* Ruch Młodej Polski
W 1975 zakolegowałem się intelektualnie z Debkiem z Oliwy.
Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, ten sam wyniesiony z domu twardy stosunek do komuny, i przede wszystkim pasjonowaliśmy się miliarderami kultury: Stendhalem, Tołstojem, Flaubertem, Rilkem, Mannem, Camusem...
No i Gombrowiczem. Który jechał po naszych krajowych królach zaduchach jak niezadowolony pan po karkach chamów. Cieszyliśmy się z Debkiem jak szczeniaki, kiedy w "Dzienniku" z każdą następną stroną otwierał nam W.G. oczy na motywy i zakryte fakty z przeszłości naszych fałszerzy prawdy, przywracał naturalność polskiej kulturze, którą z biologicznej racji jeszcze nowicjatu w życiu, czuliśmy z automatu - ale nie znajdowaliśmy wokół dla niej wyrazu.
Ale i Gombrowicz odpuścił jeden żywotny dla Polski temat, na czym go wtedy z Debkiem nie potrafiliśmy jeszcze przyłapać. Na to trzeba trochę poznać świat.
Kilka lat później w Paryżu ktoś kto spotykał W.G. po powrocie z Argentyny mówił mi, że zachowywał się on jak przekupka na rogu. Nachalnie zachwalając, wyolbrzymiając swój towar, wczepiając się w rękawy, wykłócając o miejsce na pisarskiej grzędzie, tak bardzo chciał zostać autorem światowym. I w pewnym momencie tego chciejstwa zdradził swoją powinność przekazania pełnej prawdy udzielonej mu jako pisarzowi. To jest w "Dzienniku" jak na dłoni, można dokładnie wskazać stronę w książce i w życiu W.G. moment, w którym przydeptał gardło pieśni. Wyczuwał swoim przekupczym instynktem, że bez tego przydeptania nie ma szansy, żeby wstąpić na światowy literacki tron. Co i tak się nie stało. A przy okazji zdradził kraj.
Tak więc żyliśmy z Debkiem w Polsce.
On znał się z ogólniaka z Barciejem z grupki gdańskich szczawi, która wkrótce rozwinęła się w Ruch Młodej Polski. W dużej części ferajna prawie literalnie z tej samej szkolnej ławki, jeszcze niedawno małolaty, obrzucające balonikami z atramentem tablice z czerwoną propagandą. W przeciwieństwie do warszawskiego KORu, w dominującej większości wywodzili się z tradycyjnej polskiej inteligencji. Z czym wiązało się nieantagonistyczne zanurzenie w tradycyjnym polskim katolicyzmie, i polityczna uczciwość - wtedy.
Kiedy pierwszy strajk w sierpniu '80 w Stoczni Gdańskiej się zawiązał, Debek z Barciejem i resztą gromadki już tam pruli, a po porozumieniu ogólnopolskim przeszli do akcji papierkowej w zarządzie głównym "S" we Wrzeszczu. To tam, w kwaterze, zjawiłem się jednego poniedziałku na początku 1981, przyjeżdżając wczesnym pociągiem z Warszawy.
Powitał mnie Debek.
- Obsuwa - rozłożył ręce. - Wałęsa pojechał na ryby. On lubi tak czasami. Myśmy myśleli, że po prostu będzie, ty wpadniesz i porozmawiacie, dlatego się specjalnie nie umawialiśmy. Poczekamy, może pokaże się po południu.
Poczułem jak kilowy odważnik spadł mi z klatki. Od początku coś mi nie pasowało, żeby tę "książkę o Wałęsie" pisać. To był pomysł Barcieja i Debka. Chcieli dobrze, popatrz, mówili, tylu koło niego się kręci, łowcy bestsellerów, kasy - ty powinieneś tę pierwszą książkę o nim napisać!
Z oczami świata skierowanymi na Gdańsk, Solidarność, zbierała się w tamtych miesiącach w tym hanzeatycko-kresowym zakolu Bałtyku fantastyczna energia. Jeśli ktoś w pole takiej energii wchodzi, to jego instynkt nie powinien mieć większych trudności z rozpoznaniem, czy na lepiej, czy na gorzej mu to wyjdzie. Taka energia angażuje system prognotystyczny człowieka do najcieńszego nerwowego włókna.
I mój instynkt to był czujny koń z towarzyszącym mu psem wywiadowczym do spółki. Wyłapywali, wierni towarzysze drogi, że nie wszystko tu się do końca zgadza. I tak Debkowi i Barciejowi podaję, że nic z tego raczej nie będzie, ja w tym siebie nie widzę.
No, ale była to jednak ogromna pokusa. Wejście w kłąb energii prawie że świata, szansa wslizgnięcia się w rolę Faetona, wzięcia w ręce lejców Słońca.
Debek wpadł w międzyczasie do mnie do Warszawy i popatrując z balkonu na Pole Mokotowskie - takie zwykłe, wydaje się, pole z trawą, ławkami, drzewami i wodą, a ile i w nim polskiej historii, starty Żwirki i Wigury, ostatnie harcerskie czołganie Syrenki-Krahelskiej - i popatrując na Pole zeszliśmy z Debkiem znowu na "książkę".
Debek zrelacjonował jaki Barciej miał na nią pomysł. Żebym z nimi, "Wałęsami", się "zżył", "prawie że zamieszkał", "poznał od środka". Barciej znał przyszłego Prezydenta z lat jeszcze 70-tych, załatwił mu kiedyś naprawę samochodu swojego ojca za kasę w trudnym czasie. Barcieja dziewczyna była teraz jego ulubioną sekretarką. Jeśli Barciej myślał o czymś takim, to niewykluczone, że mogło tak się potoczyć.
Debek wrócił do Gdańska, ja w następnych dniach dużo chodziłem po Polu. Prospekt bycia z "nimi", "prawie zamieszkania", poznania "od środka" powodował, że z dotychczasowego mglistego odsuwania od siebie możliwości napisania takiej książki, zaczęły wyłaniać się konkretniejsze kontury. Z moim młodym przyczepialstwem do skorumpowanego świata dopatrzę się pewnie ograniczeń i śmieszności w charakterze przywódcy Solidarności i co, wywlokę je na światło? Kiedy tu Solidarność i w ogóle polska niepodległość jeszcze w pieluchy robią? A jeśli wchodzić w to i potem wygaszać co się prawdziwego zobaczyło, to po co w ogóle brać się za "pisanie", trzeba było zostać inżynierem.
Czyli nie.
A jednak przekabaciłem siebie. Przekabaciłem to jest dobre słowo, gdyż w dalszym ciągu w środku - "cichy głos" - wiedziałem, że doszedłem do tej decyzji wbrew sobie samemu, przeginając łokieć. Po prostu wykombinowałem, że jeśli "książka o Wałęsie" dojdzie do skutku, to przez pierwszych pięć lat wpływy za nią pójdą na konto Solidarności, a dopiero ewentualne późniejsze na moje.
Ściema, każdy kumający widzi.
Ale napisałem pół kartki konspektu i posłałem do Gdańska. Parę dni później Debek dzwoni - przyjeżdżaj. Tak znalazłem się tamtego poniedziałku wiosną 1981 w byłym Hotelu Morskim we Wrzeszczu. I odetchnąłem, kiedy dowiedziałem się, że Temat Główny przedsiewzięcia pojechał gapić się na spławik.
- Słuchaj - mówi Debek. - Pokręcimy się trochę tu, potem pojedziemy do Sopotu, bo tam spotykam się z moją ekipą na obiad. Po obiedzie mamy krótkie zdjęcia w Gdyni i potem wrócimy, może on z ryb będzie.
W Sopocie w pensjonacie Irena chłopaki z ekipy filmowej gazowali aż stolik błagał o litość. Jeden z nich miał imieniny. Grupa trzech, kamerzysta, światłowiec i przynieś-podaj. Po godzinie pojechaliśmy do Gdyni.
W Gdyni zdjęcia były na Nabrzeżu. Kiedy pojawiliśmy się, polewaczka kończyła zraszać ciemnogranatowy asfalt. Zmyty, lśnił teraz na paręset metrów. U wylotu polanej powierzchni stały autobusy, wysiadali z nich żołnierze. Kompania honorowa Marynarki Wojennej.
Przyjęli szyk i zaczęli maszerować w naszym kierunku. Kompania honorowa, doborowe chłopaki, mundury lśniły, odbijały się granatem i bielą w wilgotnym asfalcie deptaku. Zaczęli zatrzymywać się ludzie, przyglądać z satysfakcją. Kiedy oddział zbliżył się, można było rozróżnić twarze, dziewiętnasto, dwudziestolatków. Od Miasteczka na północy kraju po Zatwarnicę na południu pewnie, zewsząd. Dumnych, że w Marynarce. Do tego w Kompanii. Buty, mundury ze szczególną pilnością oporządzone na okazję, mogli przećwiczyć jeszcze to i owo w koszarach - ekipa z Solidarności potrzebuje ich w filmie. Doszli do nas bez wypadnięcia jednym chrzęstem z rytmu, zjednani w napięciu jak sprężyna.
Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą jeszcze raz maszerować.
Widzowie, których zebrało się już parę tuzinów, zadowoleni, bo jeszcze raz zobaczą. Kompania wróciła, przyjęła szyk, zrobiła następny przemarsz. Po nim Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą trzeci raz iść. Za trzecim razem kamerzysta zdecydował zrobić ujęcie z pobliskiego murku. Kiedy tam podbiegał z kamerą na ramieniu, już chwiało nim na boki, a wskakując na murek, prawie że zrobił wywrotkę, tak był zaprawiony.
To zauważyli już ludzie. Ktoś na głos powiedział:
- Ja to bym ich tak parę razy przegonił. Zamiast tamtych.
Wróciliśmy przed czwartą do Wrzeszcza. Przewodniczący w dalszym ciągu był na rybach. W każdym razie nie w kwaterze. Wieczorem wsiadłem w pociąg i wróciłem do Warszawy. Debek i Barciej jeszcze namawiali, nie jedź, on jutro przecież będzie, pogadacie. Pojechałem.
Ale zobaczyłem Lecha Wałęsę w realu, pół roku później, na Zjeździe "S" w Oliwie. Pojechałem specjalnie, chciałem niedoszłego bohatera mojej książki przed wyjazdem z kraju zobaczyć. Przyglądałem mu się intensywnie przez kilkanaście minut, jakby robiąc dagerotyp jego i kraju w tym punkcie czasu. Właśnie dostałem info z MSW, że dostanę paszport, przyjechałem powiedzieć rodzicom w Elblągu. No i wybrałem się do Oliwy zerknąć na Zjazd "S" przed wycumowaniem z szykującej się Rzeczypospolitej Żulii.
W biurze przepustek Zjazdu znalazł się ktoś znajomy, dostałem pass. Wszedłem na trybuny Hali Olivii. Niewielu widzów. Usiadłem na wysokości pierwszego rzędu delegatów. Ktoś o czymś perorował znad stołu prezydialnego, ktoś ripostował z sali. Wyglądało, że chodzi o sprawy pomniejsze, organizacyjne. Nie mogłem wypatrzyć Lecha Wałęsy. Pięć minut, dziesięć. Zastanawiałem się, wrócić do biura przepustek, zapytać o Barcieja, on powinien gdzieś się tu kręcić, będzie wiedział.
Ale - jest. Wszedł na podłogę obrad wejściem pode mną, posuwa się wzdłuż pierwszego rzędu ku środkowi. Niższy, drobniejszy w realu. Tak bywa. W ciemnej koszuli, spodniach jakby sztruksach. Idzie krokiem posuwistym, trochę rozkapryszonym, znudzonym, jak piłkarz co niby zamierza podać, a faktycznie strzeli.
Pojawił się, bo miało być głosowanie. Jeszcze coś ktoś tłumaczy znad stołu, ktoś postuluje z sali, zaczynają się podnosić ręce. Lech Wałęsa skręca się to w lewo, to w prawo w krześle, to za siebie, podciągając ręce sąsiadujących z nim delegatów, to ściągając, zależnie co o punkcie pod głosowaniem uważa. Bawi się swoją wolą.
Na zewnątrz Hali, kiedy ją po kilkunastu minutach opuszczam, monitory pokazują film z zamachu tego dnia na prezydenta Egiptu Anwara Sadata. Strzela do niego jak do kaczki seriami z karabinów maszynowych rękami ekstremistów faktycznie jego naród, gdyż w układach ze śmiertelnym adwersarzem pozbawił go argumentu wojny.
(Napisane jakiś czas temu. Pod tekstem zanotowałem: Pociągnąć dalej o różnicy między Solidarnością a Solidarnością Walczącą. Że skończyło się "okrągłym stołem", gdyż wyeliminowano z gry argument siły. I że nic zasadniczo nie zostanie odkręcone, dopóki nie przywróci się do gry argumentu siły.)
TAJNY RPrl ' 07 contra POLE DRITTE REICH a'la 1933
Marsz, marsz, Dąbrowski
Mazurek Dąbrowskiego został odśpiewany w Krakowie przez krótko ostrzyżonych chłopców blokujących Marsz Tolerancji. Poprzedni mój wpis był o krzyżach na kontrdemonstracjach. Teraz o hymnie - bo to ta sama bajka.
foto: K. Szczuka
Chłopcy, jak na prawdziwych patriotów przystało mieli ze sobą rózne narzędzia walki. Kiedy policja zaczęła im je odbierac, inny dzielny patriota krzyczał "Hańba! Komu przysięgaliście? Rzeczpospolitej czy pedałom? Hańbicie orzełki na czapkach!" (Jak widac na zdjęciu, policja obywała się też bez czapek, bez mundurów i bez orzełków. Tylko kabura wychodzi spod koszuli, ups).
Jak się ma krzyż, biało - czerwoną flagę albo hymn, to automatycznie ma się rację. To działa jak pieczątka. Kto przystawi ją pod swoją manifestacją, pod swoimi okrzykami, pod programem wyborczym, ten górą. Więc trwa licytacja na pieczątki: Matka Boska Trybunalska, powstańcy warszawscy, Marszałek. Kto podskoczy Matce Boskiej i powstańcom?
Zdjęciami rycerzy Rzeczpospolitej i Matki Boskiej inaugurujemy listę blackwatch. Chyba wszystkie jesteśmy na liście redwatch i na Liście Prawdziwych Żydów. Czas więc stworzyc Listę Prawdziwych Polaków.
A Kazia robi super zdjęcia. Więc jeszcze jedno:
foto: K. Szczuka
poniedziałek, 23 kwietnia 2007, magda.mosiewicz
poleć znajomemu » śledź komentarze (rss) »
Dodaj komentarz »
Komentarze
aleksandra_sowa
2007/04/23 14:37:55
Szłam razem z innymi Zielonymi Frakcjami prawie na samym końcu - tam nie było słychać okrzyków, hymnow etc.. Więc maszerowaliśmy sobie w błogiej nieświadomości, że z przodu lecą butelki i jajka, a jedyni słuszni patrioci robią zadymę (sic!).. Ale przecież oprócz tego było kolorowo i przyjemnie ;) I o wiele spokojniej niż w tamtym roku.. A Kazia jawi sie jako wielki talent z dziedziny fotografii! ;) Pozdrowienia
-
intel-e-gent
2007/04/23 14:40:03
Zapomniała Pani jeszcze dodać, że przypieczętowanie swojej demonstracji Bogiem i Ojczyzną zdaje się automatycznie zwalniać z myślenia, co widać po rozpaczliwie szukających inteligencji oczach "chłopców" na zdjęciach... ;) Pozdrawiam Intel-e-gent Lewy Sierpowy zapiskizoblezonegomiasta.blox.pl
-
przekrojone_kiwi
2007/04/23 15:46:17
Sytuacja kiepska, więc zdjecie wyszło atrakcyjne. Czy to super zdjęcie? Bardziej kiepska chwila...Ale Kazia, Kazia, osłodzi nam wszystko.Bo jest Kaaaaazią! Od razu przepraszam, ale za duzo dla mnie na raz. I że Kazia zdjęcie gobi, i że zdjęcie dokumentuje sprawę niefajną. Co prawda nie należę do osób, oceniających Kazię jako cyniczna karierowiczkę,która wyjeżdża na wszystkim. Akurat tak nie uważam, żeby paparazzi Szczuka taka była, ale co jakis czas strzykne na nią, zanim mi nie odpisze na moje mejle. Ale chociaż to dowcipne i będzie nadawało blogowi ton. Wracam wieczorem. Kiwi
-
przekrojone_kiwi
2007/04/23 19:19:38
Ja na przykład nie jestem ani na liscie redwatch ( moi znajomi są), ani blackwatch. Ale też Zieloni dali mi juz nazwę. Jestem "miłosierną samarytanką". To tez była "zadyma", sprzed paru lat. Opisłam to gdzieś w czeluściach mojego bloga ( pod loginem), ale powtórzę. Jeden z warszawskich polityków Zielonych 2oo4 jest moim sąsiadem. Siedział w ciepłe popołudnie pod domem na podwórku. Z nim znajomi, wszyscy super. Jedna postac wygladała jak paparazzi Szczuka, ale czasu troche mineło, nie upieram się.Ja niosłam sobie wode oligoceńską.Ponieważ ten sąsiad wie, że moja matka, z którą teraz mieszkam, jest parafialna, a jednocześnie sie jej boi, za cel dowcipiu obrał mnie. Postawiłam ta wodę na chodniku, akurat przy zgromadzeniu, bo bolało mnie ścięgno w przegubie. Może to wygladało jak prowokacja, ale po prostu szłam pod swoim domem. A oni wołali: " miłosierna samarytanka". Samarytanka to jeszcze gorzej niz Żydówka. W każdym razie w sensie z Ewangelii, ale to był taki sens, skoro niosłam wodę. Nie twierdzę, że to jakis skandal, ale czemu mam tego nie opisać? Do dzisiaj mi przykro. Napisałabym cos na temat tekstu, ale znowu za bardzo przywalam. Jesli inni internauci sie pojawią, to napiszę. Kiwi
-
monika.czaplicka
2007/04/23 20:03:46
Trochę nie nadążam za Twoimi myślami Kiwi. Mam niezmierną przyjemność być posiadaczką książki Homofobia po polsku. Dziękuję wszystkim, którzy się do jej powstania przyczynili. Jest naprawdę boska. I zamiast marszy- może warto zrobić znowu coś na kształt Niech nas zobaczą? PS do Kiwi- Kiwi od ptaszka czy pasty? :)
-
hikkaari
2007/04/23 20:34:34
dla mnie to jedna wielka paranoja, patriotyzm to przeciez rowniez tolerancja, bo każdy z nas jest bratem Polakiem czy siostrą Polką. wiec na dobra sparwe skoro my tworzymy narod a patriotyzm do milsoc do kraju i narodu... hmmm.,.,,.,. to ja dzialanosc tamtych panow z narzędziami nazwalabym apatriotyzmem -.-' ehh mam pytanie, czy wiedzą Panie, czy istnieje orgaznizacja dla młodych feministek, ktore na dobra sprawe sa przyszloscia narodu plci famme, pragną się wyrazić pokazac i nauczyc działac w takiego typu organizacji???z przykroscia stwierdzam, iż nie mam wiadomosci o jakimkolwiek oddziale istaniejącym w Kielcahc, jako ze jestem mieszkanka tego miasta... co poradzic? pzdr ;)
-
przekrojone_kiwi
2007/04/23 20:34:53
Ja z kolei nie chce tu pisac elaboratów. potem wszystko wyjasnię. Jutro. Kiwi to od ptaka kiwi. Wcześniej tu na blogu pisałam, że on wyginął. Ale sprawdziłam i żyje, hurrrraa!!! Kiwi żyje w Nowej Zelanndii, w górskich lasach. Jest nielotem, na dziobie ma nos. Jest wielokosci kury. To gatunek endemiczny. Poza tym owoc kiwi jeszcze inspirował mnie, gdy wymyślałam swój login. Ale za czym konkretnie nie nadążasz? Kiwi
-
chinique
2007/04/23 21:40:28
Co do patriotyzmu, to "szkoda, że tak wielu Polaków wyjechało za granicę". Wiele osób homoseksualnych mając dosyć ciągłego ukrywania się, dyskryminacji, wyjeżdża do europejskich metropolii, podczas, gdy w kraju mogliby stanowić wysokokwalifikowaną kadrę białych kołnierzy. Być może przegrzewająca się gospodarka, brak dobrych ludzi do pracy sprawi, że rząd i szeroko rozumiani pracodawcy zechcą uśmiechnąć się także w ich stronę ...
-
agnieszka.graff
2007/04/23 23:38:51
Magdo, Pełna zgoda, flaga i i hymn działają jak stempel ważności - w tym sensie że legitymizują wszystko co pod tym szyldem się sprzedaje. Działa tu jakaś magia... Wobec tego są dwie strategie: 1. Krytykować to co pod szyldem razem z szyldem, tj. odcinać się od patriotycznych symboli i tworzyć nowe. To jest nasza obecna strategia chyba. 2. Promowana przezemnie nieśmiało próba odwojowania tych symboli przejęcia, czy może raczej wzięcia po prostu patriotyzmu. Strasznie się ucieszyłam widząc pod Sejmem Panią z polską flagą narodową - po naszej stronie. Rozmawiałyśmy, wiem że inspoiracja z mojego kawałka na blogu. To by byla inauguracja taka. Oprócz flag proponuję przestać się bać sformułaowań 'mój kraj" czy "nasz kraj". Acha, NIE proponuję przynoszenia na parady równości krzyży... Bardzo żałuję że nie mogłam być w Krakowie. pozdro Agraffka
-
bleczyc
2007/04/24 02:06:41
Szanowne Panie, właśnie obejrzałem powtórkę Żakowskiego - Najsztuba z Manułellą. Odnoszę wrażenie, że Manułella w stylu Stana Tymińskiego ( pojawił się jakiś trzeci wymiar ) "ukradnie" Wam pole działania. Życzę Manułelli jak najgorzej bo to co robi ( i mówi: katoliczka, która nigdy nie popełniłaby aborcji !!! ) jest nieszczere, a przez to szkodliwe dla sprawy praw kobiet. Mam nadzieję, że Konferencja z 27 kwietnia da "odpór" i coś wymyśli. Szanowne Panie wydaje mi się, że czas zamienić kolorowe peruki na garsonki. Życzę sukcesów i wiecej ... cynizmu. Manułella się nie "szczypie" i przy pomocy tanich "psychoterapeutycznych" sloganów coś stworzyła, choć co i po co tego nikt nie wie, a zwłaszca ona. PS. Opis stanu spraw przedstawiony przez Panią Agnieszkę Graff jest niestety trafny, ale wniosek co demontażu prawicy chyba przedwczesny.
-
aleksandra_sowa
2007/04/24 07:36:25
No tak, w tym przypadku symbol - schemat jest najszybciej pojmowany przez społeczeństwo. Kiedy spytałam swojego kolegę dlaczego przychodzi manifestować z MW, ONRem, NOPem, odpowiedział "Bo szanuję swój kraj". Odwoływanie się do symboli narodowych to coś co musimy zrobić - musimy je odzyskać. Tylko pytanie - czy mamy pomysł na to jak. Przyniesienie na Parade Równości/Manifę etc flagi, godła i Bogini wie czego jeszcze, nie zadziała magicznie, tak jak w przypadku "tej drugiej strony" (zaczyna mi brakować synonimów i chetnie napisałabym - nazioli, ale się powstrzymuję..). Oni budują swój "wizerunek patrioty"(sic!) przez lata. Naszym zadaniem jest raczej pokazanie, że patriotyzm wygląda INACZEJ i że wszyscy mamy takie samo prawo do określania się jako Polak/Polka. Jak to zrobić? Nie wiem. Co do Manueli - dziwaczna populistka kreowana na dyzurną specjalistkę kobiet? Tak, to chyba trafne określenie. Pozdrowienia, Ola
-
know
2007/04/24 08:39:03
wiadomosci.onet.pl/33547,8,28,pokaz.html mniam mniam ;).
-
chinique
2007/04/24 09:45:13
Nie ważne jak, póki co Manuela pokazała znacznie lepszą cyfrę w/s praw kobiet niż dotąd gdziekolwiek widzieliśmy. Jeżeli hipotetyczne przyszłe rządy Manueli wprowadzą legislację pro choice, to rozumiem, że krytykantki z tego nie skorzystają i urodzą z gwałtu?
-
bleczyc
2007/04/24 11:47:34
"PRZEWODNICZĄCA PARTII KOBIET MANUELA GRETKOWSKA PREZYDENT RP Pan LECH KACZYŃSKI LIST OTWARTY Szanowny Panie Prezydencie, Partia Kobiet zgodnie ze swoją deklaracją programową i wolą większości przyszłych członkiń nie zgadza się na zmiany w Konstytucji, a zwłaszcza na te dotyczące kwestii ochrony życia. Jego obrona jest w sposób wystarczający sformułowana w obecnie obowiązujących ustawach. Partia Kobiet po konsultacji z sześcioma tysiącami kobiet zrzeszających się w kołach partyjnych obejmujących całą Polskę stwierdziła, że: 99 % spośród nas nie zgadza się na dokonanie zmian w Konstytucji. Jeśli one nastąpią 80% pytanych przez nas Polek opowiada się za referendum, w którym chcą brać czynny udział. 90% opowiedziało się za wydaniem oświadczenia w tej sprawie. Mamy nadzieję, że głos tysięcy kobiet wypowiadających się w tak istotnych dla nich kwestiach zostanie wzięty pod uwagę. Z wyrazami szacunku Przewodnicząca Partii Kobiet Manuela Gretkowska Do wiadomości Sz. P Marii Kaczyńskiej Marka Jurka – Marszałka Sejmu Jarosław Kaczyńskiego – Premiera Donalda Tuska - Przewodniczącego Platformy Obywatelskiej" Szanowna Pani CHINIQUE, to jest jedyne co Manułella zrobiła "w/s kobiet". Wszyscy adresaci bardzo się przejęli tym listem, ale zapominiała wysłać "do wiadomości" do Glempa. To co mówi jest żenujące, a to co robi jest szkodliwe. PS. Zaskakuje mnie tylko udział Pana Osiatyńskiego w tym ... "czymś".
-
aleksandra_sowa
2007/04/24 11:54:34
A jesli partia, której nie popierasz wprowadzi jakiekolwiek prawo, z którego chciałabyś skorzystac to nie zrobisz tego, z uwagi na fakt, że samego ugrupowania jesteś przeciwniczką? To faktycznie, zabójcza logika. Zresztą i tak chyba nie jest analogiczna sytuacja do tej, którą podałaś, bo ja przeciwniczką PK samej w sobie nie jestem. Sprzeciwiam się z ato, (braku) strategii, który ta partia reprezentuje.. Poza tym, sam pomysł zaktywizowania kobiet na scenie politycznej i chęc namówienia ich do zabierania głosu w ich własnych sprawach jest super. Ale jak dotychczas PK nie zrobiła NIC oprócz jeżdzenia po Polsce i wysyłania sprzecznych przekazów, głoszenia wielkich haseł. Zresztą Gretkowskiej nie przeszkadza uprawiać czegoś, co nazywa się krytykanctwem (bo przecież nie krytyka.. a już na pewno nie konstruktywna) w stosunku do ruchu feministycznego, partii Zielonych 2004 jednocześnie domagając się podobnych praw... Ale my nie możemy podac konkretnych argumentów kontra w stosunku do PK w formie, w jakiej istnieje ona TERAZ. Bo będziemy poskarżone o jakieś zupełnie absurdalne rzeczy.. Pzdr. Ola
-
przekrojone_kiwi
2007/04/24 14:27:43
Na razie napisze tylko, że kiedy wcześniej pisałam tu komentarz o zdjęciach, byłam leko poirytowana i nie zauważyłam tego gana pod kurtką. Gdybym to zauważyła od razu, przyznałabym że zdjecie rzeczywiście bardzo dobre. Zadziałało na mnie rzeczywiście mnóstwo bodżców, podieciłam sie i nieuwaznie przeczytałam tekst i zdjecie. Bardziej myslałam, że Kazia popstrykała sobie fotki i dlatego one sa, bo to Kaaaazia zrobiła. Nieważne. W takiej sytuacji uważam, że fajnie.Wieczorem napisze z 10 komentrzy, a teraz nie mam czasu. Manułella! Dobrze brzmi.Popieram nadanie takiej ksywki. Kiwi
-
magda.mosiewicz
2007/04/24 14:38:44
Do Agnieszki Graff: Tak, na naszych dmeonstracjach też są polskie flagi. Na Paradzie Równości były, na demonstracjach antygiertychowych. Byli nawet ludzie w dresach z napisem "Polska". Ale nigdy nie przebijesz tych, którzy mają zerowe poczucie przyzwoitości i żenady. Na twoje pięc flag, przyniosą piec tysięcy i przemalują trawę w barwy narodowe. Ty powiesz, że trzeba szanowac różne światopoglądy, również religijne, oni, że trzeba koronowac Jezusa Chrystusa na Króla Polski. Nie wygrasz licytacji na coraz to większe stemple. W Dolinie Rospudy ktoś wręczył krzyż Adamowi Wajrakowi, myśląc, że on - w ramach wyimaginowanego pojedynku na symbole - go nie weźmie. A kiedy wziął, podbili stawkę. "Pocałuj, pocałuj ten krzyż!" - krzyczeli. Nie będę całowac flagi, ani orła białego. Patriotyzm tak, wypaczenia nie. I już przegrałam w tej grze.
-
przekrojone_kiwi
2007/04/24 18:37:50
A z boku to wygląda jeszcze zupełnie inaczej. A w końcu z boku to wszyscy ci, co zostali w domach i co najwyżej interesuja się marszami, paradami, siedząc w domach przed internetem i telewizorem. Z boku jest mnóstwo ludzi. W tym ja, Miłosierna Samarytanka. Czy ja przegrałam w grze, skoro zostałam przed przystąpieniem do niej nazwana obrażliwie " miłosierną samarytanką" ? ( czytaj: spadaj od nas, nie nadajesz się) Czasem myślę, że inni myslą że ja przegrałam. Ale ja jeszcze nie zaczęłam grać. Więc nie mogłam przegrać. Z boku sa dobrzy ludzie, zyczliwi. Wcale nieobojetni. Tylko z boku to wyglada inaczej. To inna perspektywa niż spotkania przy Chmielnej, krewni i znajomo królika, Kaaaaazia, Kaaazia prowadząca fantowe loterie... Coś musi sie zmienić. Wy nie lubicie gapiów.Jesteście lepsi, bo demonstrujecie. Ale póki cos sie nie zmieni, ja bedę musiała stac wśród gapiów. I wielu takich, jak ja. Pozdrawiam Kiwi
-
aleksandra_sowa
2007/04/24 18:47:32
...
-
chinique
2007/04/24 22:53:30
Cieszę się z tej zazdrochy o Manuelę, mi nie chodziło o zacytowany list, a o wynik sondażu. Polityka, to taki szołbiz dla brzydkich, poparcie to rozpoznawalność i oglądalność, wpasowanie się w niszę na specyficzny przekaz medialny, reakcja na wyniki dobrze sformułowanych sondaży, a zbieżność z rzeczywistymi poglądami, czystość intencji i dobór zagrywki są tutaj drugoplanowe. Po objęciu stołka posłanki będzie miała przynajmniej cień szansy na jakiekolwiek realne działanie, podczas gdy krytykantki będą se mogły dodać wpis na blogu.
-
aleksandra_sowa
2007/04/25 07:17:45
Jak na razie to Ty też SE możesz dodac wpis na blogu, bo bycie Manueli w Sejmie pozostaje wciąż w sferze politycznych fantazji.
-
bleczyc
2007/04/25 08:00:16
Drogie CHINIQUE, wiem że chodziło o "słynny" sondaż, o którym Gretkowska stara się "paplać" gdzie może. "List otwarty" do wszystkich świętych zacytowałem bo jest zabawny, żeby nie powiedzieć kuriozalny i świadczy o ... jak to najdelikatniej ująć - niemocy intelektualnej speców od marketingu, którzy według mojej oceny ciągną ten projekt pod nazwą Partia kobiet. Im też zapewne wydaje się, że "polityka to taki szołbiz dla brzydkich" i wcisnąć można każdy kit. Ale to prawda tylko do pewnego stopnia ( taką mam nadzieję, że to nie to samo co rynek pasty do zębów lub romasów ). Nie widzę też "zazdrochy" wśród Feministek, raczej nazwałbym to konsternacją. Bo cóż począć w sytuacji gdy np. partię narodowo katolicką zamiast Jurka zacząłby zakładać Jurek Urban. Gretkowska nigdy niczego nie zrobiła w sprawie walki o prawa kobiet. Swoje książczyny sprzedawała prawie zawsze w oparciu o skanadal, który starała się wywołać. Ostatni romans zareklamowała słynną "odezwą do uciśnionych kobiet" i zrobiło się dziwnie i groteskowo. No ale skoro mamy w życiu publicznym Starego Giertycha ( reprezentuje nas, Polaków w Parlamencie Europejskim !) i wicepremiera Leppera to własciwie Gretkowską w polityce można uznać na normę. Gretkowska jako "obrończyni" praw kobiet to i tak jeden z mniejszych "obciachów". PS. Szkoda tylko, że Feministki do programu Żakowskiego - Najsztuba wydelegowały Magdę M., a nie Panią Kazimierę. Całuski
-
chinique
2007/04/25 11:29:29
Aleksandra_Sowa: cieszę się, że skończyły Ci się argumenty w tej sprawie. Koniec argumentów, to element dyskusji. Bleczyc: (pochlebia mi nazwanie w rodzaju nijakim) błagam, przestańcie analizować fakty, dekonstrułować i krytykować femininstycznie ten medialny cyrk, który niestety nie jest literaturą. Jako wyborcy-intelektualiści jesteście w mniejszości, większość nie myśli tak jak Wy, nie ma czasu, ochoty, ani potencjału analitycznego, ludzie nie kumają podstaw ekonomii, czyż mają kumać i śledzić setki zależności i poglądów na "scenie politycznej", potrzebny im jest prosty przekaz - że ten proszek do prania jest lepszy od innych i dodatkowo nawilża, tonizuje i rewitalizuje. Moim zdaniem Gretkowska załapała się na ostatni dzwonek nośności słowa (bo przecież nie pojęcia) na f i wzmacniając ją popularnością Magdy M. próbuje coś ugrać. ZTC widać rośnie nowe pokolenie urodzone w buehehehe wolnej Polsce, dla którego telefon komórkowy zawsze był, net zawsze był, zwykłe i day-after w aptekach internetowych zawsze były, otwarte granice do niemiec i wycieczki autostopem połączone z zabiegiem i zwiedzaniem katedry w Kolonii zawsze były, gender index zawsze był, pozytywne ;) dla kobiet orzecznictwo w/s mobbingu zawsze było, wsparcie dla młodych mam w postaci możliwości pracy zdalnej zawsze było, setki ngo wspierających kobiety za pieniądze z UE zawsze były, dopuszczalność społeczna Magdy M. jako przebojowej singielki zawsze była. I te młode "postfeministki" będą się na Was niedługo gapić drogie ciotki rewolucji jak na jakieś friki ;), że niby o co Wam chodzi. Bo w sumie, to o co Wam chodzi ;) (?)
-
przekrojone_kiwi
2007/04/25 16:43:43
Niepokoi mnie trochę ten enigmatyczny wpis " Aleksandry Sowy" pod moim komentarzem. Uważam, ze jest złosliwy. Niestety, taka agresja nie jest fajna nie robi Zielonym dobrze. Pani Ola ma 15 cz 16 lat, więc wybaczam, ale miałam nadzieje, Pani Olu, ze juz sie Pani uspokoiła i sytuacje oniżej krytyki z salonu 24 nie powtórzą się. jesli ma pani ochote dialogowac ze mna, prsie nie bac. Stawianie trzech kropek stwarza wrażenie, że lekcewazy Pani przedmówcę ( w moim przypadku niepierwszy raz to Pani robi), albo niestety, że rzeczywiście skończyły się Pani argumenty. No i znowu napisałam nie to co chciałam. Pewnie jeszcze wrócę. To znaczy, chciałam to napisaćw nadziei, że Pani ola może odniesie sie do mojego komentarza na blogu gender. Pisała tam Pani o linku do Zadry i pozwolsie wtrącić. Miała tam pani miejsce [ bo je pani stworzyłam, czy Pani to rozumie?], zeby też jakos czy przeprosić czy co tam pani uważa zastosowne...Natomiast jeśli zamiast tego dopisuje mi pani jakies trzy kropki, - pokazuje pani jedynie dziecinade i całkowita niezdolnośc do dyskusji - obraza Pani, a to nieładnie, szczególnie kiedy komentujemy u Pani Mosiewicz, która jest w tej samej Partii, co Aleksandra Sowa. Czyżby sie pani podlizywala wyzszym strukturom? Bo internauci odbieraja nieraz tak Panią [ gadałam o Pani na czacie]. Błagam, niech Pani sie wreszcie ode mnie odczepi, jesli Pani ma znowu coś na moim punkcie. Kiwi
-
anialek_s
2007/04/25 20:47:47
Fajne te foty Kazi... Bóg, honor, ojczyzna to piękne, ale w naszym kraju niestety nie do zrealizowania, a szkoda może... Kiedyś to była wspaniała młodzież, miała ideały (ta z Powstania Warszawskiego chociażby), a teraz jedynym celem tych chłopaków ze zdjęcia jest zrobić zadymę, nakopać kogoś po mordzie i powyzywać... Koło honoru to oni nigdy nawet nie stali. Są żałośni,jak się na nich patrzy, to w ich oczach nic nie widać, tylko pustka i chowaja się za kapturami...
-
mcwal
2007/04/26 11:32:45
Manuella I też chciala zostać posłanką, ale duch jej się stłukł, posłem został jej kolega Sebastian Florek( w nagrodę za donosy na kolegów, jak tu go nie lustrować), różne są drogi prowadzące na Wiejską. Może blogowiczki zaproszą Manuellę I aby opowiedziała jak to jest z Kopciuszka zmienić się w księżniczkę. Jeśli Big Brother był wystarczający dla " kariery politycznej" to Partia Kobiet też jest. "Jako wyborcy-intelektualiści jesteście w mniejszości, większość nie myśli tak jak Wy, nie ma czasu, ochoty, ani potencjału analitycznego, ludzie nie kumają podstaw ekonomii, czyż mają kumać i śledzić setki zależności i poglądów na "scenie politycznej", potrzebny im jest prosty przekaz - że ten proszek do prania jest lepszy od innych i dodatkowo nawilża, tonizuje i rewitalizuje. " Jaki jest mój potencjał analityczny, każdy widzi, to tak aby intelektualistom-wykształciuchom smutno nie było.
-
pragmatyk11
2007/04/27 17:50:17
WWW.ANTYKACZY.BLOG.ONET.PL a ja marze o tym ze na nastepnych Maqrszach, Pradach Równości, Tolerancji także wsród LGTB będą obecne akcenty patriotyczne - odbierzmy faszystom z NOP, MW, ONR symbolikę która sobie zagarnęli !!!
-
sebastcure
2007/04/29 15:37:46
Tam gdzie faszyści, tam i komuniści. Nie wiem skąd u mnie taka wątpliwie sensowna dygresja, ale cóż, poszło. Nie mogę się nadziwić skąd w rozumieniu władz i ich podejściu do zjawiska bojówek z kręgów MW, jest tyle naiwności, ślepoty i czego tam jeszcze. Przecież Ci ogoleni na łyso (zazwyczaj, choć to nie reguła) młodzi(?!) chłopcy to nic innego jak brygady przede wszystkim faszyzujących grup znajomych z blokowisk naszych miast, czy też ekipy krewkich, szukających zawsze okazji do manifestacji swojej siły i przynależności do braci chuligańskiej wszelkiej maści. I tak w kółko. Parada Równości to idealny pretekst by wyjść na ulicę, pokrzyczeć, (odśpiewać w duchu pseudo-patriotycznym hymn), dać komuś w mordę, pokazać się kamero i obiektywom aparatów, a po całej akcji, iść się nachlać z ziomalami i tak do następnego razu. Czy tak już będzie zawsze?
-
przekrojone_kiwi
2007/05/04 20:04:26
Ponieważ zanotowałam dośc sporą liczbę zejść pod link do moich blogów [mam dwa]z tego wpisu, wyjaśniam. Teraz pod loginem jest link do bloga " Własny Pokój". Tam opisałam znowu wydarzenie podwórkowe z Samarytanką. Przy okazji. Do mojego bloga satyrycznego " Różowy Młyn" wczoraj chłopcy z łysymi głowami zrobili link z tyłu. Więc nie jest to co prawda Redwatch, ale i tak nieprzyjemnie ( straszą mnie). Kiwi.
-
saszenka2
2007/05/04 21:31:22
Także sądzę, że trzeba odzyskać symbole narodowe. Ci, którzy określają się, jako prawdziwi Polacy i noszą ze sobą nasze symbole narodowe, jednocześnie rzucając w homoseksualistow/feministki kamieniami, przynoszą hańbę tymże symbolom. Doszło do sytuacji, kiedy część osób odcina się od polskich barw, bo kojarzą się one jedynie z agresywnymi, przepełnionymi nienawiścią wszechpolakami. Coraz mniej osób mówi o sobie z dumą, że są Polakami, bo wstyd im za to, co obecnie dzieje się na polskiej scenie politycznej. Trzeba jakoś odzyskać te symbole, przyznawać się do własnej tożsamosci narodowej. Niech zobaczą, że Polska nie składa się wyłącznie z wszechpolaków, ksenofobów i homofobów. Osobiście nie mam problemu z mówieniem o sobie, iż jestem Polką. Jednak zdaję sobie sprawę, ze fakt, iż organizacje takie jak MW, ONR, NOP zawlaszczyły sobie barwy narodowe, sprawia, że wielu ludzi wstydzi się swego obywatelstwa. Nie dziwię się im. Jak napisała Agnieszka Graff, istnieją dwa rozwiązania. Odzyskanie tych symboli albo tworzenie nowych szyldów. MOgłoby być ciekawie, gdyby przyjść z flagami np. na Paradę Równości i pokazać, że wszechpolacy nie posiadają monopolu na bycie "prawdziwym Polakiem".
Dodaj komentarz »
Casus PRL : komputerowiec Q-class
Polski Bill Gates żyje w biedzie
Napisany przez Jacek Konikowski, z 23-05-2008 18:33
wejść : 209
Opublikowane w : Publicystyka, Ludzie Sylwetki
Jacek Karpiński, twórca pierwszego naszego minikomputera, protoplasty peceta, żyje w biedzie i w zapomnieniu.
Pałac Kultury i Nauki. Muzeum Techniki. Cmentarzysko dawnych zaskoczeń. Na drugim piętrze, wśród przedmiotów dziwnych i z wyglądu nudnych, stoją trzy niepozorne maszyny. Na nich tajemnicze symbole: AAH, KAR-65. Jest też pudełko z pokrętłem i mnóstwem białych przełączników. Pod nimi tabliczka: K-202. Szkolne wycieczki przemykają obok, bo też mało kto zna zaskakującą historię tych niepozornych przedmiotów. Zwłaszcza ostatniego. I człowieka, który je stworzył. Historię przewrotną i tragiczną, która mogła się wydarzyć tylko w Polsce. Wiele lat temu.
Mały Jacek
Wojna. Batalion Zośka. Ten sam, w którym walczył Kamil Baczyński. Mały Jacek wspomina, jak to na dyżurze, z nudów, wspólnie układali głupie wierszyki o byle czym, jedną zwrotkę Kamil, jedną on. Dla zabicia czasu. Powstanie. Pierwszy dzień. Mały Jacek jedzie z bronią z Dolnego Mokotowa na plac Zawiszy. Pech. Strzelanina. Na rogu Chałubińskiego i Koszykowej niemieckie kaemy wytłukły prawie cały oddział. On dostał kulę w kręgosłup. Ot, i cała powstańcza historia. Trzy dni później zginął Kamil. A Mały Jacek zaczynał naukę chodzenia. Dzisiaj porusza się bez laski, chociaż niemiecka kula wciąż tkwi w kościach. Przeszłość nieraz jeszcze da o sobie znać.
Skończyła się wojna, zaczął komunizm.
— W czerwcu1945 r. zdałem maturę. Potem Politechnika Warszawska. I fascynacje maszynami. Wtedy cudem techniki był amerykański komputer ENIAC. Jeden z pierwszych. Tak wielki, że zbudowano dla niego specjalną halę, a obok elektrownię, która go zasilała — wspomina Jacek Karpiński, ps. Mały Jacek.
Do niedawna uważano, że był to pierwszy komputer na świecie. Ważył prawie 30 ton, zajmował 140 mkw. i składał się z ponad 18 tys. lamp elektronowych. Po wojnie, gdy odtajniono niektóre dokumenty brytyjskiego wywiadu, okazało się, że Brytyjczycy z ośrodka kryptograficznego w Bletchley Park ubiegli Amerykanów o dwa lata. W 1941 r. zbudowali pierwszy sprawnie działający komputer na świecie o nazwie Colossus.
— Po studiach z nakazu pracy robiłem nadajniki radiowe dla ambasad, które dzięki nim komunikowały się z Polską. Spore, dwukilowatowe — mówi Karpiński.
Kiedy odpracował studia, przeniósł się do PAN, gdzie wreszcie rozwinął skrzydła. I stworzył swoją pierwszą „mądrą” maszynę. Do przepowiadania pogody.
— AAH była pierwszą na świecie maszyną, która pomagała tworzyć długoterminowe prognozy pogody. Po wprowadzeniu danych z obserwacji Słońca na ekranie pojawiał się wynik. W sumie to był taki wielki procesor o wymiarach dwa metry na półtora. Maszyna pracowała dwa lata. Ale pewnego dnia spadła ze schodów — wspomina Karpiński.
Po prostu podczas przenoszenia tragarze nie utrzymali komputera wielkości szafy i przyrząd runął z wysokości dwóch pięter. Na oczach jego twórcy. Przykre. Karpiński wykonał jeszcze kilka innych maszyn, jak na owe czasy rewolucyjnych. Chociażby pierwszy na świecie analogowy komputer do działań różniczkowych AKAT-1. Albo perceptron. Maszyna, która sama potrafiła rozpoznawać otoczenie i uczyć się. Miała kamerę i system do analizy obrazu pokazywanego jej np. trójkąta. Bez problemu wskazywała jego cechy charakterystyczne i identyfikowała jego kształt.
— Perceptron nie miał jakiegoś konkretnego zastosowania. To była raczej sztuka dla sztuki, zabawa. Podstawą działania była sieć neuronowa, składająca się z 2 tys. tranzystorów. Poza podobnym urządzeniem w Stanach Zjednoczonych nikt na świecie czegoś takiego nie zbudował — twierdzi Karpiński.
Bo na sztuczną inteligencję było jeszcze za wcześnie. W 1964 r. FSO produkowała syrenki. Po ulicach jeździły wołgi i warszawy. Niewielu obywateli i towarzyszy wiedziało, co znaczy słowo komputer. Co też nieraz im Karpiński wytykał.
Maszyna KAR-65
Co musi czuć człowiek, który w szarej rzeczywistości siermiężnego komunizmu wybiega myślami lata do przodu i konstruuje urządzenia wyprzedzające swoją epokę? Dumę? Jakież frukty musiał dostawać od władzy za taką robotę? Jakże musiał być hołubiony? Wiodło mu się niezgorzej?
— Nie te czasy. Bycie inteligentnym bardziej szkodziło, niż pomagało. Owszem, pozwalano tworzyć maszyny, ale gdy powstawały, zaczynały się kłopoty. Wpierw był szum, potem maszyna zamiast do ludzi trafiała do piwnicy pod klucz, i cisza. A już nie daj Boże, żeby gazety napisały. Cenzura zabraniała. Bo jak naukowcy, to tylko radzieccy. I jak naukowe osiągnięcia, to tylko radzieckich naukowców. Polacy to kopanie węgla i ziemniaków. Prasa, owszem, pisała, że mamy pierwsze miejsce na świecie, ale w uprawie ziemniaka. O technicznych osiągnięciach cisza — mówi Karpiński.
A nasz bohater, ku utrapieniu komunistów, co skończył jakąś maszynę, zaraz zaczynał następną, równie zmyślną. Po wynalezieniu perceptronu ówczesny kierownik Pracowni Sztucznej Inteligencji w Instytucie Automatyki PAN odmówił mu pieniędzy na dalsze konstrukcje. Miarka się przebrała.
— Ubek i kawał durnia. Podstawiał mi nogę, kiedy tylko mógł, więc z opanowanej przez komunistów PAN przeniosłem się na Uniwersytet Warszawski, do Instytutu Fizyki Doświadczalnej, pod skrzydła profesora Pniewskiego, wspaniałego człowieka. Mogłem dalej robić swoje — mówi Karpiński.
Pniewski miał problem. Z ośrodka CERN w Szwajcarii (Europejski Ośrodek Badań Jądrowych, ten sam, w którym w 1989 r. Tim Berners-Lee wymyślił i stworzył sieć WWW) otrzymywał tony danych, których nie potrafił analizować. Bo nie miał na czym. Karpiński zbudował mu kilka urządzeń, w tym komputer do analizy danych KAR-65.
— Był znacznie szybszy i tańszy od ówczesnej Odry. Wykonywał 100 tys. operacji na sekundę i kosztował jakieś 6 mln złotych. Odra była wolniejsza, za to kosztowała 200 mln złotych — wspomina Karpiński.
Zbudował jeden taki komputer, który pracował jeszcze w latach osiemdziesiątych. Mógł więcej, ale:
— Wokół mnie zagęszczała się atmosfera. Byłem wrogiem ludu. Co chwila Pniewski dostawał anonimy, że jestem hochsztaplerem, że nigdy nic nie zbudowałem. On mi je czytał i pytał: Jacek, ale ty mi zrobisz ten komputer, prawda? — opowiada Karpiński.
Wrogiem ludu? Jakim sposobem? Przecież robił rzeczy wyjątkowe za pieniądze i ku chwale PRL-u.
— Ktoś się dokopał w moim życiorysie, że walczyłem w AK. Do tego doszła zwykła ludzka zawiść, że ja potrafię, że mnie się udaje, a innym nie. To wystarczyło. Poza tym komuniści hołubili robotników i chłopów, a nie intelektualistów — mówi Karpiński.
Dlatego następne KAR-65 nie powstały. Karpiński zaczął jednak pracować nad czymś zupełnie innym, rewolucyjnym. Czymś, co wyprzedzało swoje czasy o wiele lat i mogło zapewnić mu życie w luksusach, ale stało się największym jego utrapieniem. To coś nazywało się K-202.
Miłe złego początki
Był rok 1969. Karpińskiemu marzyło się, żeby cały komputer dało się wsadzić do pudełka po butach. Marzenie jak na owe czasy księżycowe. K-65 był wielki jak dwie szafy. Odra potrzebowała osobnego pokoju. Kto wtedy słyszał o miniaturyzacji? I to nie tylko w Polsce. Ale Karpiński się uparł.
— Poszedłem z pomysłem minikomputera do znajomego pułkownika z Zegrza. Mało nie spadł z krzesła, gdy mu go przedstawiłem. Powiedział: rób, wojsko kupi każdą ilość. Zamówienie z armii otwierało wszystkie drzwi. Jedyną firmą w PRL-u, która mogła wyprodukować taki komputer, były zakłady Zjednoczenia Mera. Dyrektor Huk zainteresował się pomysłem. Zwołał komisję do jego oceny — mówi Karpiński.
Po kilku tygodniach komisja uradziła: tego nie da się zrobić, bo nie ma i nie będzie takiej technologii, która pozwoliłaby dwie szafy wcisnąć do pudełka po butach. Bo jakby była, to Amerykanie dawno by już coś takiego zbudowali. A nie zbudowali.
— W Merze poradzili mi, żebym poszukał naiwnych gdzie indziej. Projekt minikomputera pokazałem znajomemu Anglikowi. To był handlowiec, więc miał znajomości. Pokazał go specom z branży komputerowej. Olśniło ich. Uznali to za najlepszą konstrukcję logiczną, jaką widzieli, i od razu padła propozycja produkcji w Anglii pod angielską nazwą — mówi konstruktor.
No, właśnie, byłoby jak niegdyś z Enigmą. Karpiński, na swoje nieszczęście, chciał tego uniknąć i postawił warunek: produkcja w Polsce za pieniądze angielskie. Przeszło.
— Wróciłem do Mery z opinią Anglików. A tu wciąż mur. Nie da się — wspomina Karpiński.
Pomógł przyjaciel, Stefan Bratkowski. Zapukał do kilku drzwi. Otworzył ówczesny minister nauki Jerzy Łukasiewicz, późniejszy spec od propagandy w KC, który zmusił Zjednoczenie Mera do produkcji komputera. Powstała polsko-angielska spółka. My — miejsce i ludzi, Anglicy — pieniądze i zachodnie komponenty.
— Partia się zgodziła, więc produkcja ruszyła. Mera podpisała umowę z firmami Data-Loob i MB Metals i tak powstał Zakład Mikrokomputerów. Zostałem jego kierownikiem. Zaraz też zaczęły się pielgrzymki różnych partyjnych aparatczyków i wsadzanie do mojego zespołu znajomych, a to dyrektora, a to księgowej. Zapach dewiz kusił. Połowa z nich to ubecy. Na szczęście, zespół techniczny miałem swój — mówi Karpiński.
Z Karpińskim pracowali, m.in.: Ewa Jezierska, Andrzej Ziemkiewicz, Zbysław Szwaj, Teresa Pajkowska, Krzysztof Jarosławski. Młodzi entuzjaści. Ruszyło z kopyta. W małym domku, nieopodal zakładów Mery w podwarszawskich Włochach. Zakłady stoją do dzisiaj (na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Hynka). Domek też.
Gierek pomoże
K-202 był małym modularnym komputerem o uniwersalnym zastosowaniu. Jego sercem były 16-bitowe układy scalone. Komputer wzorem współczesnych miał pamięć stałą i operacyjną, które można było rozszerzać, oraz własny system operacyjny — SOK (System Operacyjny Karpińskiego). Dzięki zastosowaniu przez Karpińskiego adresowania stronicowego, komputer dysponował zawrotną jak na owe czasy pamięcią 8 MB (pierwsze amerykańskie minikomputery miały zaledwie 64 kB pamięci), wykonując milion operacji na sekundę, szybciej niż pierwsze komputery osobiste IBM PC, które pokazały się 10 lat później.
— K-202 był ewenementem w Europie, a może i na świecie. Bodajże pierwszy mikrokomputer na świecie. Początek ery minimalizacji w komputerach, w wyniku której powstały pecety — mówi Zbysław Szwaj. W zespole Karpińskiego zajmował się mechaniczną stroną K-202, wszystkimi układami mechanicznymi, był również projektantem stylistycznym komputera.
Protoplasta peceta?
— Absolutnie. K-202 zaprojektowałem w 1969 r., a pierwszy pecet IBM powstał w 1982 r., a i tak mu do pięt nie dorastał — dodaje Karpiński.
Pracowali po 10-15 godzin na dobę.
— Byliśmy zgranym zespołem młodych studentów, zapaleńców. Karpiński był dyktatorem w kwestii rozwiązań konstrukcyjnych, często pytał nas o opinie, ale i tak robił po swojemu. Pasjonowała nas ta robota. Często spaliśmy w zakładzie. Razem spędzaliśmy wolny czas. Zarabialiśmy tyle, co wszyscy, grosze. Karpiński miał wiele patentów, z których dostawał pieniądze, więc często nam dawał na jedzenie albo ubranie. Ale i tak żaden z nas nigdy nie powtarzał, że: „za pięć trzecia bierz kapotę, s... na szefa i robotę, tak dożyjesz starczej renty nawet w d…ę niekopnięty” — wspomina Zbysław Szwaj, który dzisiaj, wraz z synem, prowadzi w Mielcu własną firmę Leopard.
W rok powstał gotowy model, rok później prototyp. W 1971 r. minikomputer po raz pierwszy wyszedł poza mury pracowni. Na Targach Poznańskich, do stoiska, na którym stał niepozorny K-202, podszedł Edward Gierek z Piotrem Jaroszewiczem. Za nimi świta wszystkich ministrów. Krawaty. Zachwyty.
— W pewnej chwili Gierek pyta mnie, czy będziemy w stanie go produkować na masową skalę? Ja mu na to, że tak. A dacie radę? Ja mu na to: a pomożecie? Wyczuł żart, ale odparł: pomożemy. Pamiętam, że obok było stoisko Elwro, które produkowało Odrę, ale tam I sekretarz nawet nie zajrzał. To był dla nich straszliwy policzek — wspomina Karpiński.
Gierek pomógł. O K-202 zaczęła pisać polska prasa. I zagraniczna. Do pracowni Karpińskiego zaczęli zjeżdżać naukowcy zza żelaznej kurtyny. I dziwili się, jakim cudem w kraju, gdzie pralki są na talony, a po banany ustawiają się kolejki, powstał tak szybki minikomputer. Radzieccy naukowcy, którzy dopiero co skopiowali IBM 360, też przyjeżdżali. I dziwili się.
— Ławronow (główny konstruktor komputera RIAD, wiernej kopii IBM) nie mógł się nadziwić, że to, co u niego zajmuje całą ścianę, u mnie mieści się w walizce. Gdy wylałem na K-202 herbatę, po czym zrzuciłem go ze stołu, oczy zrobiły mu się jak denka od butelki. Komputer wciąż działał — wspomina Karpiński.
Tajemnica trwałości drzemała w stykach. Wszystkie złocone.
Z pierwszej produkcji 15 egzemplarzy poszło do Anglii, reszta rozeszła się w Polsce. Kilka kupił Franciszek Szlachcic do MSW, kilka trafiło do MSZ, Marynarki Wojennej („służył” na ścigaczu, jako komputer sterujący ogniem). Jeden pracował w Hucie im. Lenina, drugi w FSO, inny pojechał nawet do Szwajcarii, do CERN-u.
— Przygotowywaliśmy właśnie kolejną partię, tym razem 200 sztuk, gdy pojawiły się schody. A to problem z tym, a to z tamtym — mówi Karpiński.
Nie wiedział wtedy, że w KC zapadł wyrok. Na niego i na K-202.
Wyrok
— Karpiński to człowiek na wskroś uczciwy, patriota, wielki naukowiec. I zupełne beztalencie ekonomiczne. No i ta jego arogancja wobec ówczesnej władzy. Często powtarzał, że przeżył okupację, więc komunę też przeżyje. I wcale się z tym nie krył — twierdzi Szwaj.
Arogancja? Wobec ręki, która go karmiła?
— Kiedyś wizytowała nas partyjna wierchuszka. Jednemu z partyjniaków wypalił wprost, że jego wiedza wystarczyłaby co najwyżej do budowy nocników — wspomina Szwaj.
Ekonomicznie nieporadny naukowiec, do tego arogant wobec władzy. Musiało się skończyć tragicznie. Ale było coś jeszcze. Zawiść. Elwro, gdzie produkowano Odrę, nie zapomniało incydentu z Targów Poznańskich. Dyrekcja poskarżyła się ówczesnemu premierowi Piotrowi Jaroszewiczowi, że Karpiński chce ich zniszczyć.
— W Elwro 6 tysięcy ludzi robiło wolniejszą, droższą i wielką Odrę, podczas gdy ja z 200 ludźmi o wiele lepszy minikomputer. Nasz wkład dewizowy wynosił 1800 dolarów, ich — 30 tys. dolarów. Oni nie mieli zamówień, my po targach mieliśmy na prawie 3 tysiące sztuk. Wiadomo było, że nasz sukces ich zje, więc zamiast współpracować, walczyli o swoje tyłki — mówi Karpiński.
Skutecznie. Po kilku miesiącach Karpiński dostał wymówienie. Strażnicy wyprowadzili go z zakładu, którym kierował. 200 niedokończonych minikomputerów zostało zniszczonych. To był koniec K-202. I koniec inżyniera Karpińskiego. Wilczy bilet w nauce i odebrany paszport. W urzędzie paszportowym widniała adnotacja premiera Jaroszewicza — „Nie wydawać do odwołania. Powód: sabotażysta i dywersant gospodarczy”. Nagle, niemal z dnia na dzień, został wrogiem ludu.
— Kiedyś spotkałem na Marszałkowskiej znajomego. Powiedział, że pierwszy raz w życiu widzi dywersanta i sabotażystę, który w PRL-u chodzi sobie wolno po stolicy — wspomina Karpiński.
Wesoły epizodzik. Ale losy konstruktora wesołe nie były. Mógł robić wszystko, pod warunkiem że nie będą to komputery. Czyli nic. Minister przemysłu maszynowego Tadeusz Wrzaszczyk chciał go zagonić na „front” konteneryzacji kraju. Wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami ze złości. Machnął ręką na przeszłość. Skończył kurs rolniczy. Wydzierżawił starą chałupę na Mazurach. We wsi zapadłej. I 30 ha nieużytków. Wstawił okna, podciągnął kabel z prądem, zbudował kominek. Dało się mieszkać. On, konstruktor maszyn matematycznych, i ona, żona Ewa, magister matematyki i informatyki. On karmił świnie i kury, ona doiła jedyną krowę. Taki był układ. Raz w tygodniu jeździł jeszcze na Politechnikę Warszawską dać wykład studentom budownictwa, dla pieniędzy. Przy okazji sprzedać jajka. I tak do 1980 r., gdy do pobliskiego PGR-u przyjechali dziennikarze. Dyrektor wspomniał im coś o oryginale z pobliskiej wioski, co przychodzi po paszę dla kur i bajdurzy o komputerach. Pojechali z ciekawości. Wrócili z Kroniką Filmową. Bo wśród świń znaleźli „słynnego budowniczego komputerów”. Do kamery Karpiński wypalił, że woli prawdziwe świnie od ludzi. Poszło w Polskę. Później Aleksander Bocheński napisał artykuł: „Konstruktorzy do świń!”.
Doradca Balcerowicza
Dalsze losy inżyniera Karpińskiego są mniej sensacyjne, choć niejeden palnąłby sobie w łeb. Karpiński wyjechał do Szwajcarii, do swojego przyjaciela Stefana Kudelskiego (tego od magnetofonów). Trzy dni później wybuchł w Polsce stan wojenny. Otworzył firmę Karpiński Computer Systems. Zrobił robota sterowanego głosem. Już miał rozpocząć produkcję. Nie zdążył. Zbankrutował. Potem wymyślił Pen-Readera, skaner do wczytywania tekstu. W 1990 r. wrócił do Polski z zamiarem jego produkcji. Nie starczyło pieniędzy. Wyprodukował 500 sztuk, zanim BRE Bank położył rękę na produkcji i jego domu w Aninie. Kredyt okazał się zabójczy. 120 procent odsetek. Karnych. Kolejny pomysł — kasa dla handlarzy targowych i małych sklepów. Jak twierdzi, tak małej (20/16 cm) nie zbudowano wtedy nigdzie na świecie. Miał już umowę z Libellą. Nie wypaliła. Podpisał drugą, z Apatorem. Produkcja miała ruszyć lada dzień. Brakowało jedynie zamówionych w Warszawie płyt głównych. Przyszły, ale:
— Wszystkie spieprzone, co do jednej. Całe 3 tysiące. Potem wyszło, dlaczego. Ten sam kooperant robił płyty dla konkurencji, która miała siedzibę w tym samym budynku, co on — mówi Karpiński.
Dwa lata był doradcą ds. informatyki ministra Leszka Balcerowicza i Andrzeja Olechowskiego.
— Na trzy czwarte etatu, żeby móc robić swoje komputery, a nie tylko papierki — wspomina Karpiński
Dzisiaj ma 81 lat. Mieszka w wynajętej, skromnej kawalerce we Wrocławiu. Nie żyje w luksusie, jak sądził pewien Szwajcar, któremu Karpiński opowiedział o swoich wynalazkach. Część emerytury zabiera bank za niespłacony kredyt. Karpiński ledwo się porusza. Niemiecka kula. Ale na pytanie, kim jest, odpowiada dziarsko: programistą. I z wysiłkiem sięga na półkę po najnowszy wynalazek, niewielki przedmiot mieszczący się w dłoni — skaner dla księgowych, który rzędy cyfr z ksiąg handlowych zamienia na kolumny w Excelu, automatycznie wychwytując i korygując ewentualne błędy w obliczeniach.
— To dzieło moje i syna Daniela, który niedawno założył firmę informatyczną. Na razie sprzedajemy skaner w Szwajcarii. W Polsce wciąż szukamy kogoś, kto by go sprzedawał — mówi Karpiński.
Czyżby historia się powtarzała? Karpiński już się nie przejmuje.
— Mam własny sposób na kłopoty: gdy nic nie mogę zrobić, po prostu je olewam — mówi konstruktor.
Jego dawny współpracownik Zbysław Szwaj też ma na swoim koncie wiele konstrukcji i wynalazków, począwszy od spektrometru, aparatu do diagnozowania tarczycy, a skończywszy na radiometrycznym znaczniku planktonu. Ale skończył z tym. Dzisiaj produkuje sportowego Leoparda z 405-konnym silnikiem Corvetty. Ręczna robota. Za 150 tys. dolarów od sztuki.
źródło: Puls Biznesu
http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1579&Itemid=3
http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1579&Itemid=3
niedziela, 25 maja 2008
sobota, 24 maja 2008
Zapiski Polakow. Profesor Rafal BRODA
22 maja 2008 - 125
Dawkowanie nierządu
W codziennych przekazach medialnych otrzymujemy kolejne obrazki, ukazujące jak straszny i pełen nieszczęść jest współczesny świat. Prawie co drugi dzień, z winy beztroskich i zwykle pijanych matek, dzieci wypadają z okien, rodzice lub konkubenci maltretują niemowlaki, psy rozszarpują ludzi w każdym wieku, pijani kierowcy sieją śmierć, młode nastolatki popełniają samobójstwo, a w rodzinnych sporach siekiera rozwiązuje problemy.
I już sami nie wiemy, czy to dzisiaj Polska stoczyła się na takie dno deprawacji, czy tak zawsze było, ale nam o tym nie mówiono, a dopiero dzisiaj dociekliwa działalność ludzi mediów, motywowanych zarabianiem jak największej kasy, ujawnia selektywną prawdę o nędzy gatunku ludzkiego. A może jest to tylko niezbędne tło potrzebne do przykrycia znaczenia tych innych, po stokroć ważniejszych spraw, które są źródłem nieszczęść w o wiele szerszym wymiarze, w tym także tych indywidualnych nieszczęść, które zdają się być tak paskudnie atrakcyjne dla telewizyjnych hien. Bo jakże rozdygotany emocjonalnie człowiek, który właśnie usłyszał o skatowaniu na śmierć niewinnego maleństwa, ma się przejąć tym, że ABW kazało komuś zdjąć spodnie, że ktoś komuś rozrzucił dziecięce ubranka w mieszkaniu, że jakiś były minister podejrzewa, że jest śledzony, że politycy się znowu kłócą, a o kimś ważnym dla Polski w ogóle nie powiedziano.
W tym tle dawkowane są informacje o ważnych sprawach, które rozpalają czasem do białości emocje polityczne, ale zawsze rozpływają się w chaosie informacyjnym, przysłaniane przez kolejne sprawy, by nigdy nie znaleźć rozwiązania. Kolejne afery, nawet jeśli powracają tak jak falujące przypływy lustracji, kończą się zwykle niczym, bez jakiejkolwiek konkluzji, aż po rozpłynięcie się w nicość. Można odnieść wrażenie, że chodzi o utrwalenie w Polakach przekonania, że nic się nie da zrobić, nawet nie warto niczego zaczynać.
Sądzę jednak, że wbrew tym, dotąd skutecznie dokonywanym zabiegom, rosną zastępy ludzi, którzy potrafią syntetycznie spojrzeć na dawkowane informacje i wyciągnąć właściwe wnioski. Jeżeli każda z takich dawkowanych kroplami spraw ma swój indywidualny wymiar, swoją historię i złożoność godną osobnego wyjaśnienia, to przecież już samo ich zestawienie we wspólnym kontekście prowadzi do syntetycznej konkluzji:
Polska nierządem stoi!
Spróbujmy zestawić kilka aktualnych dawek tego nierządu, bez specjalnej troski o chronologię, ważność, czy stan zaawansowania, bo zwykle w takim bezładzie są nam one serwowane.
Sprawcy zamachu stanu o nazwie stan wojenny nie będą ukarani.
Czy ktoś mógł się łudzić, że ci, którzy wybrali Jaruzelskiego na pierwszego prezydenta nowej Rzeczypospolitej dopuszczą do jego ukarania? Czy zwykły sąd, zwłaszcza w sprawie przepełnionej na wskroś politycznym brzemieniem, może cokolwiek rozstrzygnąć ? Gdyby była polityczna wola, mielibyśmy sprawę w Trybunale Stanu. Jeżeli istnienie takiej instytucji jak Trybunał Stanu ma jakikolwiek sens, to sprawa stanu wojennego jest klasycznym przypadkiem do rozpatrzenia przez taki trybunał. Czy warto szukać potrzebnych zwykłemu sądowi dowodów na troskę Jaruzelskiego o Polskę i Polaków wobec grożącej rzekomo interwencji, jeżeli Trybunał Stanu dysponuje stuprocentowymi argumentami jego winy na podstawie losów Polski po stanie wojennym. Te wszystkie skutki, które dotknęły nas w przeciągu ośmiu lat niepodzielnej władzy junty, wykazały dobitnie zło, którego był sprawcą i które rozpoczął stanem wojennym? Pogrążenie narodu w apatii, kompletne zniszczenie gospodarki, wielki cywilizacyjny krok wstecz, a wreszcie wypędzenie z Ojczyzny blisko miliona osób wybijających się w aktywności społecznej. Cóż znaczą płacze nad losem 20 tys. zmuszonych do emigracji po marcu 68, gdy milczenie okrywa milionowa strata narodowej substancji po grudniu 1981.
ABW na polecenie prokuratora krajowego uderza w likwidatorów WSI
Trudno przewidzieć, jakie będzie zakończenie tej ordynarnej prowokacji, bo już zaczyna opadać zasłona medialnej ciszy, ale najważniejszą sprawą jest, by nikt nie zapomniał, kto i od czego zaczął, jaki pretekst podchwycił prokurator krajowy, by wydać odpowiednie dyspozycje dla wykonawców z ABW. Pułkownik, agent WSW, niegdyś faworyt B.Komorowskiego, główny twórca mitów o rynkowej dostępności tajnych materiałów z likwidacji WSI, prowokator oferujący handel wpływami na decyzje komisji weryfikacyjnej, stwarza podstawy do ataku i zastraszania członków komisji, której przewodniczy J.Olszewski. Prokuratura krajowa "rżnie głupa" i udając, że nie wie, o co tak naprawdę chodzi, wpisuje się w plany prowokatorów. Nie udało się innymi działaniami zastopować funkcjonowanie komisji weryfikacyjnej, trzeba się zatem uciec do technik bezpośrednich. W tle tego wszystkiego wisi nieuzasadnione niczym podejrzenie wobec całej komisji weryfikacyjnej, że ich werdykt można kupić, bo przecież takie werdykty nie mogą zależeć od wpływów pojedynczego kreta, musiałaby w tym brać udział znacząca część komisji. I pewnie o to w tym wszystkim chodzi, by oskarżenie tkwiło w przestrzeni publicznej, by zaspokoić potrzeby zastępów światłych ludzi, którym nie przeszkadza manipulacja, o ile dostarcza argumenty łagodzące krzyk sumienia. Mogą wtedy wykrzyczeć to swoje: "przecież ta komisja jest niewiarygodna i motywowana politycznie" i spróbujcie im udowodnić, że tak nie jest.
Włamanie do rodziny Olewników
No i te rozrzucone dziecięce ubranka, które są jeszcze bardziej wymownym sygnałem, niż śnięta ryba. Oczywiście słychać odkrywcze deklaracje śledczych: ".....poza rabunkowymi, bierzemy też pod uwagę inne motywy sprawców". A może by tak odwrotnie postawić sprawę! Podstawowe przesłanie dla opinii publicznej, to złowieszczy sygnał, że sprawcy wciąż się nie boją, że wciąż zdają się być mocno osadzeni w strukturach wielopoziomowej władzy. R.Kalisz, po niedawnej niedyspozycji medialno-wizerunkowej, ochłonął i czuje się wyraźnie zrelaksowany, sprawa chyba już weszła w normalny, czyli jałowy tryb. Rodzina Olewników, natomiast, wykazuje nieprzeciętny hart ducha zgadzając się na ochronę policyjną, choć nie ma pewności, jakie naprawdę dyspozycje otrzyma ta ochrona. Oczywiście sprawa spadła z pola widzenia mediów i tkwi w procedurach, tak jak dawniej, a zdawałoby się wszystkie nici wiodące do mózgu operacji porwania, są w rękach śledczych. Nawet najprostsza sprawa wyjaśnienia "samobójczej" śmierci Kościuka, gdzie krąg "pomocników" ograniczony jest do małego, w pełni ustalonego grona, dla prokuratury jest przedsięwzięciem tytanicznym, a więc zmierzającym pewnie do umorzenia.
Mamy też ważne sprawy, w których jakby nic się nie działo, czekające w kolejce do zapętlenia, umorzenia, przedawnienia, pozostające już teraz bez zainteresowania "dziennikarzy", którzy zdają się czekać na zupełne ostygnięcie emocji i powszechne zapomnienie, że coś się w ogóle działo. Beata Sawicka podobno zmienia nazwisko, a prokuratorzy, którzy dogłębnie badają, czy wzięła łapówkę, czy też zaczarowano nas wszystkich wszechogarniającym omamem, niedługo skierują swoje rozważania i wnikliwe działania śledcze na problemie ustalenia tożsamości i miejsca pobytu byłej posłanki PO.
Albo ów, niezwykle wpływowy warszawski prokurator, przyłapany na przyjęciu kontrolowanej kilkusettysięcznej łapówki, a potem ponownie przyłapany na próbie przekazania łapówki za nie pozbawianie go immunitetu. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Czy coś się w tej sprawie dzieje? Czy to wszystko musi tak trwać i niknąć w rozwijanych ponad miarę procedurach? A Ryszard Krauze, ukazujący Polsce i światu, jak można przeczekać bezpiecznie za granicą zakusy władzy, która ośmiela się traktować dosłownie równość wobec prawa. Przecież tak, jak zaplanował, doczekał się rządu sprzyjającego przestępcom i umożliwiającego bezpieczny powrót. A Mirosław G., który nie jest zabójcą, bo przecież nie poderżnął przy świadkach pacjentowi gardła. Zostawił wprawdzie wacik w komorze serca, co każdemu może się zdarzyć, nie usunął go, bo przecież nie będzie pielęgniarka dyktować, co ma zrobić wybitny chirurg. Pacjent wprawdzie umarł, ale przecież rodzina tak mało zapłaciła. No i chociaż brał regularnie łapówki, to przecież wszyscy biorą, a poza tym, czy to taka frajda dostawać raz po raz wieczne pióro, srebrne łyżeczki, dziwne zakładki w nieciekawej książce? Wszystko jest chyba normalnie, skoro chce go zatrudnić szpital samego Świętego Rafała - Rafael znaczy "Bóg uzdrowi", więc i Mirosław G. już nie pozbawi życia.
Pomysł komunalizacji szpitali, jako przygotowanie prywatyzacji służby zdrowia poraża bezczelnością, z jaką przyjmuje się dosłowne i detaliczne przyjęcie tej strategii "kręcenia lodów", które tak niedawno, wprost zasygnalizowała B.Sawicka. Kopacz, Grad, Tusk i inni nawet się nie zaczerwienili, podczas gdy Sawicka wtedy zaszlochała.
Zapowiedziana prywatyzacja 740 państwowych firm,w tym także ostatnich banków polskich, przeraża. Jeszcze bardziej irytuje argumentacja, która jest literalnym powtórzeniem tego, co prawie ci sami ludzie mówili przed laty, gdy zaplanowali wielki przekręt i ponad pięćset firm przekazali funduszom NFI na roztrwonienie. I nikt nie sięga do materiałów archiwalnych telewizji z tamtego czasu, by pokazać podobne do dzisiejszych wypowiedzi, ale pokazać je w kontekście tego, co się później stało.
A w tym wszystkim jawnie totalitarne zapędy związane z najważniejszym zamachem, z zamachem na telewizję publiczną. To, co się dzieje wymaga osobnego, obszernego tekstu, ale słucham ze zdumieniem tej całej propagandowej sieczki towarzyszącej brutalnej grze Platformy Obywatelskiej, w której beznamiętnie powtarza się w każdym wystąpieniu jedno podstawowe kłamstwo - "PiS wykonał skok zagarniający w całości media publiczne i teraz to trzeba zmienić". To kłamstwo już tak wrosło w rzeczywistość, że nawet politycy PiS przyjmują je w milczeniu, bez reakcji, jakby sami w to uwierzyli (trzeba oddać sprawiedliwość, że Prezydent w tym przypadku wykazuje większą troskę o prawdę). Kłamstwo wspiera się na prawdziwym fakcie, że skład KRRiT został zdominowany przez ludzi nieżyczliwych PO. Tylko, że z tego nie wyniknął żaden skutek programowy, w którym PiS byłby faworyzowany w porównaniu z PO. Ludzie Platformy Obywatelskiej uznają, że telewizja, która nie faworyzuje ich partii w tak ordynarny sposób, jak czyni to TVN, jest automatycznie telewizją sterowaną przez ich przeciwników politycznych. Jedną z wielu irytacji zwolenników PiS podnoszonych często wobec ich rządu, było zdziwienie, a nawet złość, że politycy PiS nie doceniają znaczenia mediów i nie opanowują przynajmniej częściowo TVP. Dzisiaj, przecierając oczy, dowiadujemy się, że przejęli oni wtedy całkowicie telewizję publiczną, a my nie zauważyliśmy tylko, jak pazerni PiSowcy królują na szklanym ekranie, dziennikarze się przed nimi płaszczą, a zahukane niedobitki PO próbują bezskutecznie wedrzeć się z fragmentami prawdy do studia telewizyjnego.
Czy warto kontynuować to dawkowanie nierządu? Może wystarczy tylko rzucić jeszcze parę nazwisk, które stały się hasłami wywołującymi charakterystyczne obrazy z dziedziny tego zjawiska: Palikot, Niesiołowski, Komorowski, Borusewicz, Sikorski, Wenderlich, Pitera, Gowin, Chlebowski, aby konkludować jeszcze raz:
Polska nierządem stoi!..........., ale....
......ale, oto dzieje się coś ważnego!
Powiedziałem kiedyś, że bez kompletnego wyjaśnienia sprawy L.Wałęsy, nie zrozumiemy tego, co stało się z Polską po 1989 roku. Coś się w tej materii zaczęło, a narastające, a nawet potężniejące pomruki tych, którzy całą swoją pozycję zawdzięczają utrzymywanej przez ćwierć wieku niewiedzy, wskazują na czekające nas trzęsienie ziemi. Można mieć nadzieję, że te pomruki są uprzedzeniem eksplozji, do której każdy może się przygotować, by skutki nie były zbyt niszczące. Tak przyjazny wulkan Etna zwykle ostrzega Sycylijczyków przed erupcją, która bywa spektakularna, ale nigdy nie niesie takich zagrożeń, jak nieprzyjazny Wezuwiusz. Słuchajmy więc tego narastającego szumu, bo wróży dobre rzeczy, a nawet już odsłania obiecujące fragmenty nadziei wspartej na prawdzie. Oto grono "intelektualistów", stanowiących atrapę elity współczesnej Polski, kompromituje się listem w obronie mitu Wałęsy i potępiającym IPN. Czy jeszcze kilka lat temu byłaby możliwa taka reakcja na ten list, z jaką mamy dzisiaj do czynienia? Czy nie jest pozytywnym zaskoczeniem ta niezwykła powszechność dostrzegania i nazywania po imieniu kompromitacji osób o nazwiskach, które do niedawna dyktowały obowiązkowe interpretacje w każdej dziedzinie? Czy nie warto w tym uczestniczyć, by kula się wreszcie potoczyła?
Warto!
W tak długim zapisku dobiję jeszcze Szanownych Czytelników odesłaniem do mojego artykułu z 1995 roku, który wręczyłem kiedyś osobiście Lechowi Wałęsie wywołując u niego paroksyzm wściekłości. Wracam do tego, ponieważ kilka sympatycznych i dzielnych osób zwraca się dzisiaj z sugestią do byłego Prezydenta, by się wreszcie do wszystkiego przyznał. Chcę przywołać tamte moje dawne i bardzo podobnie życzliwe rady dla niego. Dzisiaj mi to jego przyznanie się nie jest do niczego potrzebne, a nawet nie skłoniłoby mnie do zrozumienia i wybaczenia. Chyba, że....chyba że to jego przyznanie dotyczyłoby spowiedzi z całego okresu i wniosło ważne informacje pozwalające Polsce rozprawić się także z innymi elementami wielkiego kłamstwa, którego Lech Wałęsa stał się współtwórcą po 1989 roku.
http://ojczyzna.pl/blogi/index.htm
Dawkowanie nierządu
W codziennych przekazach medialnych otrzymujemy kolejne obrazki, ukazujące jak straszny i pełen nieszczęść jest współczesny świat. Prawie co drugi dzień, z winy beztroskich i zwykle pijanych matek, dzieci wypadają z okien, rodzice lub konkubenci maltretują niemowlaki, psy rozszarpują ludzi w każdym wieku, pijani kierowcy sieją śmierć, młode nastolatki popełniają samobójstwo, a w rodzinnych sporach siekiera rozwiązuje problemy.
I już sami nie wiemy, czy to dzisiaj Polska stoczyła się na takie dno deprawacji, czy tak zawsze było, ale nam o tym nie mówiono, a dopiero dzisiaj dociekliwa działalność ludzi mediów, motywowanych zarabianiem jak największej kasy, ujawnia selektywną prawdę o nędzy gatunku ludzkiego. A może jest to tylko niezbędne tło potrzebne do przykrycia znaczenia tych innych, po stokroć ważniejszych spraw, które są źródłem nieszczęść w o wiele szerszym wymiarze, w tym także tych indywidualnych nieszczęść, które zdają się być tak paskudnie atrakcyjne dla telewizyjnych hien. Bo jakże rozdygotany emocjonalnie człowiek, który właśnie usłyszał o skatowaniu na śmierć niewinnego maleństwa, ma się przejąć tym, że ABW kazało komuś zdjąć spodnie, że ktoś komuś rozrzucił dziecięce ubranka w mieszkaniu, że jakiś były minister podejrzewa, że jest śledzony, że politycy się znowu kłócą, a o kimś ważnym dla Polski w ogóle nie powiedziano.
W tym tle dawkowane są informacje o ważnych sprawach, które rozpalają czasem do białości emocje polityczne, ale zawsze rozpływają się w chaosie informacyjnym, przysłaniane przez kolejne sprawy, by nigdy nie znaleźć rozwiązania. Kolejne afery, nawet jeśli powracają tak jak falujące przypływy lustracji, kończą się zwykle niczym, bez jakiejkolwiek konkluzji, aż po rozpłynięcie się w nicość. Można odnieść wrażenie, że chodzi o utrwalenie w Polakach przekonania, że nic się nie da zrobić, nawet nie warto niczego zaczynać.
Sądzę jednak, że wbrew tym, dotąd skutecznie dokonywanym zabiegom, rosną zastępy ludzi, którzy potrafią syntetycznie spojrzeć na dawkowane informacje i wyciągnąć właściwe wnioski. Jeżeli każda z takich dawkowanych kroplami spraw ma swój indywidualny wymiar, swoją historię i złożoność godną osobnego wyjaśnienia, to przecież już samo ich zestawienie we wspólnym kontekście prowadzi do syntetycznej konkluzji:
Polska nierządem stoi!
Spróbujmy zestawić kilka aktualnych dawek tego nierządu, bez specjalnej troski o chronologię, ważność, czy stan zaawansowania, bo zwykle w takim bezładzie są nam one serwowane.
Sprawcy zamachu stanu o nazwie stan wojenny nie będą ukarani.
Czy ktoś mógł się łudzić, że ci, którzy wybrali Jaruzelskiego na pierwszego prezydenta nowej Rzeczypospolitej dopuszczą do jego ukarania? Czy zwykły sąd, zwłaszcza w sprawie przepełnionej na wskroś politycznym brzemieniem, może cokolwiek rozstrzygnąć ? Gdyby była polityczna wola, mielibyśmy sprawę w Trybunale Stanu. Jeżeli istnienie takiej instytucji jak Trybunał Stanu ma jakikolwiek sens, to sprawa stanu wojennego jest klasycznym przypadkiem do rozpatrzenia przez taki trybunał. Czy warto szukać potrzebnych zwykłemu sądowi dowodów na troskę Jaruzelskiego o Polskę i Polaków wobec grożącej rzekomo interwencji, jeżeli Trybunał Stanu dysponuje stuprocentowymi argumentami jego winy na podstawie losów Polski po stanie wojennym. Te wszystkie skutki, które dotknęły nas w przeciągu ośmiu lat niepodzielnej władzy junty, wykazały dobitnie zło, którego był sprawcą i które rozpoczął stanem wojennym? Pogrążenie narodu w apatii, kompletne zniszczenie gospodarki, wielki cywilizacyjny krok wstecz, a wreszcie wypędzenie z Ojczyzny blisko miliona osób wybijających się w aktywności społecznej. Cóż znaczą płacze nad losem 20 tys. zmuszonych do emigracji po marcu 68, gdy milczenie okrywa milionowa strata narodowej substancji po grudniu 1981.
ABW na polecenie prokuratora krajowego uderza w likwidatorów WSI
Trudno przewidzieć, jakie będzie zakończenie tej ordynarnej prowokacji, bo już zaczyna opadać zasłona medialnej ciszy, ale najważniejszą sprawą jest, by nikt nie zapomniał, kto i od czego zaczął, jaki pretekst podchwycił prokurator krajowy, by wydać odpowiednie dyspozycje dla wykonawców z ABW. Pułkownik, agent WSW, niegdyś faworyt B.Komorowskiego, główny twórca mitów o rynkowej dostępności tajnych materiałów z likwidacji WSI, prowokator oferujący handel wpływami na decyzje komisji weryfikacyjnej, stwarza podstawy do ataku i zastraszania członków komisji, której przewodniczy J.Olszewski. Prokuratura krajowa "rżnie głupa" i udając, że nie wie, o co tak naprawdę chodzi, wpisuje się w plany prowokatorów. Nie udało się innymi działaniami zastopować funkcjonowanie komisji weryfikacyjnej, trzeba się zatem uciec do technik bezpośrednich. W tle tego wszystkiego wisi nieuzasadnione niczym podejrzenie wobec całej komisji weryfikacyjnej, że ich werdykt można kupić, bo przecież takie werdykty nie mogą zależeć od wpływów pojedynczego kreta, musiałaby w tym brać udział znacząca część komisji. I pewnie o to w tym wszystkim chodzi, by oskarżenie tkwiło w przestrzeni publicznej, by zaspokoić potrzeby zastępów światłych ludzi, którym nie przeszkadza manipulacja, o ile dostarcza argumenty łagodzące krzyk sumienia. Mogą wtedy wykrzyczeć to swoje: "przecież ta komisja jest niewiarygodna i motywowana politycznie" i spróbujcie im udowodnić, że tak nie jest.
Włamanie do rodziny Olewników
No i te rozrzucone dziecięce ubranka, które są jeszcze bardziej wymownym sygnałem, niż śnięta ryba. Oczywiście słychać odkrywcze deklaracje śledczych: ".....poza rabunkowymi, bierzemy też pod uwagę inne motywy sprawców". A może by tak odwrotnie postawić sprawę! Podstawowe przesłanie dla opinii publicznej, to złowieszczy sygnał, że sprawcy wciąż się nie boją, że wciąż zdają się być mocno osadzeni w strukturach wielopoziomowej władzy. R.Kalisz, po niedawnej niedyspozycji medialno-wizerunkowej, ochłonął i czuje się wyraźnie zrelaksowany, sprawa chyba już weszła w normalny, czyli jałowy tryb. Rodzina Olewników, natomiast, wykazuje nieprzeciętny hart ducha zgadzając się na ochronę policyjną, choć nie ma pewności, jakie naprawdę dyspozycje otrzyma ta ochrona. Oczywiście sprawa spadła z pola widzenia mediów i tkwi w procedurach, tak jak dawniej, a zdawałoby się wszystkie nici wiodące do mózgu operacji porwania, są w rękach śledczych. Nawet najprostsza sprawa wyjaśnienia "samobójczej" śmierci Kościuka, gdzie krąg "pomocników" ograniczony jest do małego, w pełni ustalonego grona, dla prokuratury jest przedsięwzięciem tytanicznym, a więc zmierzającym pewnie do umorzenia.
Mamy też ważne sprawy, w których jakby nic się nie działo, czekające w kolejce do zapętlenia, umorzenia, przedawnienia, pozostające już teraz bez zainteresowania "dziennikarzy", którzy zdają się czekać na zupełne ostygnięcie emocji i powszechne zapomnienie, że coś się w ogóle działo. Beata Sawicka podobno zmienia nazwisko, a prokuratorzy, którzy dogłębnie badają, czy wzięła łapówkę, czy też zaczarowano nas wszystkich wszechogarniającym omamem, niedługo skierują swoje rozważania i wnikliwe działania śledcze na problemie ustalenia tożsamości i miejsca pobytu byłej posłanki PO.
Albo ów, niezwykle wpływowy warszawski prokurator, przyłapany na przyjęciu kontrolowanej kilkusettysięcznej łapówki, a potem ponownie przyłapany na próbie przekazania łapówki za nie pozbawianie go immunitetu. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Czy coś się w tej sprawie dzieje? Czy to wszystko musi tak trwać i niknąć w rozwijanych ponad miarę procedurach? A Ryszard Krauze, ukazujący Polsce i światu, jak można przeczekać bezpiecznie za granicą zakusy władzy, która ośmiela się traktować dosłownie równość wobec prawa. Przecież tak, jak zaplanował, doczekał się rządu sprzyjającego przestępcom i umożliwiającego bezpieczny powrót. A Mirosław G., który nie jest zabójcą, bo przecież nie poderżnął przy świadkach pacjentowi gardła. Zostawił wprawdzie wacik w komorze serca, co każdemu może się zdarzyć, nie usunął go, bo przecież nie będzie pielęgniarka dyktować, co ma zrobić wybitny chirurg. Pacjent wprawdzie umarł, ale przecież rodzina tak mało zapłaciła. No i chociaż brał regularnie łapówki, to przecież wszyscy biorą, a poza tym, czy to taka frajda dostawać raz po raz wieczne pióro, srebrne łyżeczki, dziwne zakładki w nieciekawej książce? Wszystko jest chyba normalnie, skoro chce go zatrudnić szpital samego Świętego Rafała - Rafael znaczy "Bóg uzdrowi", więc i Mirosław G. już nie pozbawi życia.
Pomysł komunalizacji szpitali, jako przygotowanie prywatyzacji służby zdrowia poraża bezczelnością, z jaką przyjmuje się dosłowne i detaliczne przyjęcie tej strategii "kręcenia lodów", które tak niedawno, wprost zasygnalizowała B.Sawicka. Kopacz, Grad, Tusk i inni nawet się nie zaczerwienili, podczas gdy Sawicka wtedy zaszlochała.
Zapowiedziana prywatyzacja 740 państwowych firm,w tym także ostatnich banków polskich, przeraża. Jeszcze bardziej irytuje argumentacja, która jest literalnym powtórzeniem tego, co prawie ci sami ludzie mówili przed laty, gdy zaplanowali wielki przekręt i ponad pięćset firm przekazali funduszom NFI na roztrwonienie. I nikt nie sięga do materiałów archiwalnych telewizji z tamtego czasu, by pokazać podobne do dzisiejszych wypowiedzi, ale pokazać je w kontekście tego, co się później stało.
A w tym wszystkim jawnie totalitarne zapędy związane z najważniejszym zamachem, z zamachem na telewizję publiczną. To, co się dzieje wymaga osobnego, obszernego tekstu, ale słucham ze zdumieniem tej całej propagandowej sieczki towarzyszącej brutalnej grze Platformy Obywatelskiej, w której beznamiętnie powtarza się w każdym wystąpieniu jedno podstawowe kłamstwo - "PiS wykonał skok zagarniający w całości media publiczne i teraz to trzeba zmienić". To kłamstwo już tak wrosło w rzeczywistość, że nawet politycy PiS przyjmują je w milczeniu, bez reakcji, jakby sami w to uwierzyli (trzeba oddać sprawiedliwość, że Prezydent w tym przypadku wykazuje większą troskę o prawdę). Kłamstwo wspiera się na prawdziwym fakcie, że skład KRRiT został zdominowany przez ludzi nieżyczliwych PO. Tylko, że z tego nie wyniknął żaden skutek programowy, w którym PiS byłby faworyzowany w porównaniu z PO. Ludzie Platformy Obywatelskiej uznają, że telewizja, która nie faworyzuje ich partii w tak ordynarny sposób, jak czyni to TVN, jest automatycznie telewizją sterowaną przez ich przeciwników politycznych. Jedną z wielu irytacji zwolenników PiS podnoszonych często wobec ich rządu, było zdziwienie, a nawet złość, że politycy PiS nie doceniają znaczenia mediów i nie opanowują przynajmniej częściowo TVP. Dzisiaj, przecierając oczy, dowiadujemy się, że przejęli oni wtedy całkowicie telewizję publiczną, a my nie zauważyliśmy tylko, jak pazerni PiSowcy królują na szklanym ekranie, dziennikarze się przed nimi płaszczą, a zahukane niedobitki PO próbują bezskutecznie wedrzeć się z fragmentami prawdy do studia telewizyjnego.
Czy warto kontynuować to dawkowanie nierządu? Może wystarczy tylko rzucić jeszcze parę nazwisk, które stały się hasłami wywołującymi charakterystyczne obrazy z dziedziny tego zjawiska: Palikot, Niesiołowski, Komorowski, Borusewicz, Sikorski, Wenderlich, Pitera, Gowin, Chlebowski, aby konkludować jeszcze raz:
Polska nierządem stoi!..........., ale....
......ale, oto dzieje się coś ważnego!
Powiedziałem kiedyś, że bez kompletnego wyjaśnienia sprawy L.Wałęsy, nie zrozumiemy tego, co stało się z Polską po 1989 roku. Coś się w tej materii zaczęło, a narastające, a nawet potężniejące pomruki tych, którzy całą swoją pozycję zawdzięczają utrzymywanej przez ćwierć wieku niewiedzy, wskazują na czekające nas trzęsienie ziemi. Można mieć nadzieję, że te pomruki są uprzedzeniem eksplozji, do której każdy może się przygotować, by skutki nie były zbyt niszczące. Tak przyjazny wulkan Etna zwykle ostrzega Sycylijczyków przed erupcją, która bywa spektakularna, ale nigdy nie niesie takich zagrożeń, jak nieprzyjazny Wezuwiusz. Słuchajmy więc tego narastającego szumu, bo wróży dobre rzeczy, a nawet już odsłania obiecujące fragmenty nadziei wspartej na prawdzie. Oto grono "intelektualistów", stanowiących atrapę elity współczesnej Polski, kompromituje się listem w obronie mitu Wałęsy i potępiającym IPN. Czy jeszcze kilka lat temu byłaby możliwa taka reakcja na ten list, z jaką mamy dzisiaj do czynienia? Czy nie jest pozytywnym zaskoczeniem ta niezwykła powszechność dostrzegania i nazywania po imieniu kompromitacji osób o nazwiskach, które do niedawna dyktowały obowiązkowe interpretacje w każdej dziedzinie? Czy nie warto w tym uczestniczyć, by kula się wreszcie potoczyła?
Warto!
W tak długim zapisku dobiję jeszcze Szanownych Czytelników odesłaniem do mojego artykułu z 1995 roku, który wręczyłem kiedyś osobiście Lechowi Wałęsie wywołując u niego paroksyzm wściekłości. Wracam do tego, ponieważ kilka sympatycznych i dzielnych osób zwraca się dzisiaj z sugestią do byłego Prezydenta, by się wreszcie do wszystkiego przyznał. Chcę przywołać tamte moje dawne i bardzo podobnie życzliwe rady dla niego. Dzisiaj mi to jego przyznanie się nie jest do niczego potrzebne, a nawet nie skłoniłoby mnie do zrozumienia i wybaczenia. Chyba, że....chyba że to jego przyznanie dotyczyłoby spowiedzi z całego okresu i wniosło ważne informacje pozwalające Polsce rozprawić się także z innymi elementami wielkiego kłamstwa, którego Lech Wałęsa stał się współtwórcą po 1989 roku.
http://ojczyzna.pl/blogi/index.htm
TEXT POLECANY * DLA ARMII CZERWONEJ
2008-05-24, 09:10:18
gorrrąco polecam* czytać i myśleć
Tagi: feminazizmantyseksimosizm.POLECANE w EUCCCPolska
--------------------------------------------------------------------------------
http://pawelpaliwoda.salon24.pl/43036,index.html
Snobka filantropka – wykształciuch w spódnicy
Współczesna demokracja odwzorowuje mentalność kobiet „wyzwolonych”
NAGRODA PAŃSTWOWA RPrl stopnia CCCP
Zawiadomienie o wszczęciu egzekucji ruchomości
Redaktor: Administrator
19.05.2008.
Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym w Sopocie xxx Kancelaria Komornicza
al. ......703 A
..... S....t
tel. (058) 551-21-08
KM 788/08
Sopot, dnia 30-04-2008 P.T.
.....................
l....................
ZAWIADOMIENIE O WSZCZECIU EGZEKUCJI Z RUCHOMOŚCI
Komornik Sądowy przy Sądzie Rejonowym w Sopocie zawiadamia, z wniosku wierzyciela:
Fundacja "Sprawni Inaczej" w Gdańsku 80-292 Gdańsk, ul. Niedźwiednik 21
którego reprezentuje: xxxxxxx
xxxxxx 80-279 Gdańsk ul.xxxx 21
przeciwko dłużnikowi:
....................................
w oparciu o tytuł wykonawczy:
Wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku
z dnia 30-1 0-2007r, sygn. akt I ACa 639/07 zaopatrzony w klauzulę wykonalności z dnia 11-04-2008r.
Wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku .
z dnia 11-1 0-2006r, sygn. akt I C 954/05 zaopatrzony w klauzulę wykonalności z dnia 11-04-2008r. zaopatrzony w klauzulę wykonalności zostało wszczęte postępowanie egzekucyjne w celu zaspokojenia następujących należności:
należność główna 10 000,00 zł
koszty zastępstwa adwokackiego w egzekucji 600,00zł
opłata egzekucyjna 1590,45zł
Do każdej przekazywanej kwoty należy doliczyć opłatę za przelew 3,00zł.
Do powyższych kwot dojdą dalsze koszty egzekucyjne których wysokość zostanie ustalona w miarę dokonywania czynności.
Egzekucja została skierowana do ruchomości dłużnika.
http://wyszkowski.com.pl/content/view/329/158/
czwartek, 22 maja 2008
- ochlokracja Analfabetów
2007-11-30, 10:20:39
Ochlokracja analfabetów
Tagi:
* demokracja
* analfabetyzm
Przed pięćdziesięcioma laty w Polsce, jak wiadomo, panował analfabetyzm. Całą winę zrzucono na stan przedwojennej oświaty. Do tego przyczynił się też, rzecz jasna, okres wojny i okupacji. Postanowiono rozprawić się z tym groźnym zjawiskiem. Uruchamiano na gwałt rozliczne formy walki z analfabetyzmem: specjalne kursy, kilkumiesięczne podstawówki wieczorowe (szóste, siódme klasy) wydające „świstki” ukończenia tej czy innej formy edukacyjnej i w ten sposób sprawę analfabetyzmu likwidowano... Polska stawała się „krajem ludzi kształcących się”.
Dziś analfabetyzmu w takiej formie, na szczęście, nie ma. Jesteśmy w Europie. Ale weszliśmy tam z innego rodzaju analfabetyzmem. Analfabetyzm ten (zwany funkcjonalnym), choć ukryty, objawia się brakiem umiejętności czytania tekstu ze zrozumieniem. Przeprowadzone ponad pięć lat temu międzynarodowe badania na temat czytania tekstu i jego rozumienia dowiodły, że tej umiejętności nie posiada wielu obywateli świata, ale wśród nich prawie najgorzej wypadli Polacy. 42% badanych rodaków nic nie rozumiało z tego co czytało, a dalsze 35% bardzo niewiele. Problem ten, wbrew pozorom, nie dotyka jedynie ludzi słabo wykształconych. Z badań przeprowadzonych pod patronatem OECD wynika, że co szósty magister znad Wisły to analfabeta funkcjonalny. Okazało się, że Polacy gubili się przy odczytywaniu rozkładu jazdy pociągów czy mapki pogody (40%). Trzy czwarte rodaków bezradnie rozkładało ręce przy pytaniu, czy dostrzegają związek między dwoma wykresami (jeden dotyczył sprzedaży petard, drugi - liczby wypadków). W rezultacie na najwyższych (piątym i czwartym) poziomie znalazło się zaledwie 3% Polaków. Do dwóch najsłabszych grup zaliczono natomiast prawie 80% mieszkańców naszego kraju. Co trzeciego z nas uznano za analfabetę wtórnego lub funkcjonalnego.
Problem ten dotyczy również oglądania telewizji będącej dla przeważającej części społeczeństwa głównym źródłem wiedzy o świecie. Przeciętny Polak spędza przed telewizorem około 4 godzin dziennie. Ogląda głównie wiadomości, filmy i seriale, wydarzenia sportowe i publicystykę. Nie znalazłem nigdzie wyników stosownych badań, lecz łatwo się domyślić, że rozumienie słowa mówionego jest na niewiele wyższym poziomie niż tego pisanego. Mam na myśli zwłaszcza programy informacyjne i publicystykę polityczną.
Przygniatająca większość ludzi nie wie zatem o czym mówią do nich politycy. Nie wiedzą co to PKB, lobbing, inflacja czy koncesja albo deficyt budżetowy. Nie odróżniają afirmacji od asymilacji. Reagują niechęcią, gdy słyszą z ust polityka słowo „substrat”, „desygnat”, czy „paradygmat”. Skoro nie rozumieją słów, to cóż dopiero mówić o rozumieniu procesów. Zmniejszanie deficytu, polityka prorodzinna, redukcja kosztów pracy, integracja europejska, trwanie przy judeochrześcijańskich wartościach – kto wie o czym mowa?
Co decyduje więc o sympatiach politycznych tych ludzi? Wrażenia i emocje. I nic więcej. Może jeszcze tzw. styl. Sympatyczni to ładnie wyglądający, sprawiający wrażenie umiarkowanie rozluźnionych i uśmiechniętych. Nie zapowiadający radykalnych zmian i gruntownych reform, a obiecujący powszechne szczęście i dobrobyt. Sprawiający wrażenie kompetentnych. Niekonfliktowi - polskie społeczeństwo nie lubi konfliktów. Mający dobrze skrojone garnitury, ładne koszule i właściwie dobrane krawaty. Lekko opaleni i z ładnymi zębami. Z ładnymi żonami. Chwaleni za granicą, rubasznie poklepywani tam po plechach „Światowi” i „europejscy”. Koncyliacyjni. Znający ceny z supermarketu. Tak łatwo ukoić przy nich nasze kompleksy..
A ci niesympatyczni? Tym widać owłosione golenie wystające spod nogawek przykrótkich spodni i nierówne zęby. Twarze ich blade a spojrzenia zacięte. Burczą wciąż pod nosem o rozliczeniach i niesprawiedliwościach. Mamroczą coś nieustannie o Polsce. I o wartościach. Czoła ich często zrasza pot a ręce się trzęsą, co widzimy w dużych zbliżeniach. Wciąż kłócą się o coś ze wszystkimi. Obrażają się za byle co. Kanapki wnoszą do samolotów w reklamówkach. Zachód (i Wschód) ich wyszydza. Wyniośli i zamknięci w sobie. Żon nie mają, a jeśli mają to nieładne. Jednym słowem: obciachowe, zakompleksione gnojki. Wstydzimy się ich; nasze kompleksy przy nich zdają się być wielkie jak Czomolungma.
Kiedyś świat był znacznie prostszy. Należało z wysiłkiem uprawiać ziemię i skrupulatnie zbierać jej plony. Dobrym panem był ten, który umiarkowanie uciskał i nie wymierzał pochopnie zbyt wielu batów pozwalając czasem wypasać na wspólnym pastwisku. Dobry Żyd dawał gorzałkę na kredyt i sprzedawał łachmany i złom po nie wygórowanej cenie.. Prusak i Moskal byli wrogami, do walki z którymi trzeba było oddawać synów. Dzisiaj świat się zmniejszył i skomplikował. Tylko postrzeganie rzeczywistości pozostało w większości bez mała równie proste. Acha.. I nastała demokracja..
Aż żal, że w tym kraju nigdy nie zrobiono nawet jednej porządnej rewolucji..
komentarze (27)
http://kasandra.salon24.pl/49608,index.html
środa, 21 maja 2008
* * nasz Wlk K s i ą d z * *
http://www.orient.to.pl/main.php?lng=pl
Wspomóż dzieło misyjne
Misyjne doświadczenia ks. Jarosława Wiśniewskiego
Kaukaz, Sachalin, UKRAINA
--- WAŻNE - PILEGRZYMKA ---
Poezja
Tryptyk "Paschalny" Azjatycki
Rosjo Ojczyzno Moja
Rosja - 2
Wiersze różne
Wiersze z Ukrainy
Dziennik człowieka znikąd
I. HADES Wspomnienia z Ojczyzny Kujawy, Śląsk, Podlasie
II. CZYŚCIEC Refleksje misyjne ze Wschodu Sakramenty, kolędy, pogrzeby
III. RAJ Tomik pielgrzymkowy Tułaczka po świecie
Kaukaz
Misjonarz - sierota
Zobaczyć znowu wiarę w sercu
Operacja Fatima (1)
Operacja Fatima (2)
Operacja Fatima (3)
Sachalin
Operacja Fatima (4)
Budowa Kościoła na Sachalinie
Wczoraj i dziś Karafuto
Kapłani Sachalinu
Wielkanoc na Sachalinie
Wydalenie z Rosji
Przyczyny mojego wydalenia
Drugi pogrom katolickichdiecezji w Rosji
Inicjatywa Wschód - Podziękowanie
Ukraina
Tłuste koty - nowy
Wesoły Biskup - nowy
Tęcza nad Charkowem
Raport z Ługańska
Katolicki Disneyland
Puste konto i ryba w chlebie
Misjonarz prosi o pomoc - wywiad
Człowiek ze stali
Płaczące kościoły
Raport z Donbasu
Adwentowa pomarańcza
40-ty dzień
Bez intencji - bez nadziei
Wyrastają świątynie
Raport wielkanocny
Raport na Trójcę
Portrety parafian - nowy
Świadectwa hiszpańskich wolontariuszy
Estar - 1993
Estar - 1994
Estar - 1996
Estar - 1997
etc...
Rocznica śmierci Papieża
Mój dar na Rok Różańcowy
Pożegnanie z Pekinem
Zabić Polskę
13 sekretów fatimskich
Obraz Pana
Galerie
Zdjęcia z Rosji i inne
Zdjęcia z Ukrainy
Linki
Napisz do mnie
>>> Świat odcieni - Barwy.net
>>> Aforyzmy dla Ciebie
>>> Quotations for Every Mood
Gdybyście 10 procent swej wiedzy o Bogu, którą zdobywacie na studiach dla egoizmu, pieniędzy, tytułów i próżnych akademickich sprzeczek ofiarowali dla misji, już dziś Azja byłaby katolicka... (św. Franciszek Ksawery do profesorów i studentów Sorbony)
ThisBlessed Virgin Mary Ring owned by MISSIONNARY EXPERIENCE IN RUSSIA
[ Join Previous Next Skip Previous ] [ Skip Next Next 5 Sites Previous 5 Sites List Sites ]
Subskrybuj:
Posty (Atom)