WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
piątek, 9 maja 2008
"..kamienie wołać będą."
List do mecenasa Marcina Streszyńskiego
Grzegorz Braun
Szanowny Panie Mecenasie, oto co przytrafiło mi się w ubiegłą sobotę.
Po nocnym powrocie do Wrocławia (jak Pan się orientuje, od roku nie ma tu jakoś dla mnie pracy – i większość czasu spędzam ostatnio w W-wie) wstałem późno. W popołudniowych wiadomościach telewizyjnych zobaczyłem obrazki z naszego miasta: grupę młodzieży w piaskowych koszulach otaczaną przez „oddział prewencji” (za moich czasów: ZOMO). Usłyszałem, że demonstracja faszystów z Narodowego Odrodzenia Polski uznana została przez władze miejskie za nielegalną po tym, jak jej uczestnicy wznosić zaczęli hasła: „Precz z komuną” i „Raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę”. Nadzwyczajne – pomyślałem – kto by pomyślał, że historia zatoczy koślawe kółeczko tak szybko, że dożyję ponownej delegalizacji werbalnego antykomunizmu. Na pewno będą na ten temat świeże, pomysłowe kłamstwa w późniejszych programach informacyjnych – uznałem – i natychmiast postanowiłem wybrać się na miejsce akcji, by zawczasu poczynić własne obserwacje.
Od ponad ćwierć wieku jestem bowiem nałogowym obserwatorem – a okazjonalnie marginalnym uczestnikiem – wydarzeń życia publicznego. Większość moich filmów, jak Pan wie, dotyczy w jakiś sposób historii i polityki. Za punkt honoru mam więc utrzymywanie się w formie polemicznej – poprzez systematyczne rozeznawanie, najlepiej oparte na własnym doświadczeniu, „co w trawie piszczy”.
Pod katedrą znalazłem się ok. 17.30 – może trochę wcześniej. Sytuacja była w pełni statyczna: grupa młodych ludzi płci obojga, sądząc z ubrania i umundurowania należących do organizacji narodowo-radykalnych, stłoczona na chodniku przy ulicy Katedralnej – odcięta od otoczenia ścisłym kordonem rosłych policjantów w czarnych mundurach a la „Łowca androidów”. Duże wrażenie robił ekwipunek – zwłaszcza broń długa i miotacze gazu łzawiącego. Żadnych okrzyków ze strony demonstrantów, żadnych nawoływań ze strony policji. Żadnej dynamiki zdarzeń. Zadałem kilka pytań napotkanemu koledze, b. dziennikarzowi, który wyjaśnił mi, że to faza schyłkowa, że znacznie liczniejsze uprzednio szeregi demonstrantów przybyłych z różnych miast z zamiarem uczczenia rocznicy zbrodni katyńskiej zostały zredukowane przez policję, która działa „metodą salami” (nie próbuje aresztować wszystkich otoczonych na raz – tylko na raty). Zapytałem, czy ze strony demonstrantów dochodziło do jakichkolwiek aktów agresji wobec policjantów. Dowiedziałem się, że owszem, na widok sił porządku młodzież krzyczała: „Gestapo”. De ja vu – pomyślałem i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. Po uzyskaniu wstępnych wskazówek od funkcjonariuszy z kordonu (kontakt interpersonalny utrudniały kosmiczne hełmy z nieprzezroczystymi przyłbicami) udało mi się zlokalizować dowódcę akcji w jednym z kilku stojących opodal pojazdów (za starego reżimu powiedziałbym: „w suce”). Przedstawiwszy się imieniem i nazwiskiem zapytałem o zamiary – zostałem jednak w krótkich słowach odesłany do rzecznika prasowego Policji. Na odchodnym pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie prowokacyjną, w moim przekonaniu, dysproporcjonalnością zaangażowanych sił i środków – zwłaszcza ostentacją w eksponowaniu broni palnej o sporym kalibrze – po czym wróciłem do obserwowania akcji.
Akurat na plac wtaczała się duża niebieska ciężarówka (za starego reżimu: „buda”) – i słusznie spodziewałem się, że nie została tu sprowadzona po to, by wracała pusta. Zrobiwszy kilka kroków – spod świętej figury na chodnik, pod mur (od strony księgarni archidiecezjalnej) – zmieniłem punkt obserwacyjny. Chciałem lepiej widzieć, jak policjanci obchodzić się będą z aresztowaną młodzieżą. Stałem zatem oparty o mur i przyglądałem się, podczas gdy pojazd na wstecznym biegu zajmował miejsce do „załadunku”, do którego funkcjonariusze z kordonu odławiali już pierwszych nie stawiających oporu demonstrantów. Jeden z ubranych na czarno funkcjonariuszy polecił, bym się odsunął. Usłuchałem natychmiast robiąc krok lub dwa w bok. Jednak funkcjonariusz ów uznał, że to mało i polecił mi w ogóle oddalić się. Na to przystać nie chciałem – znajdowałem się wszak w miejscu publicznym: nieogrodzonym, niewydzielonym, nieoznaczonym w żaden sposób, jako zastrzeżone lub zakazane. Nie zdążyłem jednak nawet poprosić policjanta o wyjaśnienie, dlaczego chce mi uniemożliwić obserwowanie działań służby publicznej w miejscu publicznym – bo zaraz jakiś cywil w kraciastej kurteczce z gwałtownością całkowicie nieadekwatną do sytuacji zaczął mnie wyganiać z miejsca pod murem, które zajmowałem. Co istotne: ów cywil nie przedstawił się, nie pokazał żadnego dokumentu ani insygniów władzy. Nie wspomniał nawet, że jest z Policji – tylko zaczął mnie poszarpywać. Kiedy poprosiłem, by się wylegitymował, na moment opamiętał się i mignął mi przed oczami wyjętą zza pazuchy policyjną „blachą” – zrobił to jednak w sposób nie umożliwiający odczytania jakichkolwiek danych. Podobnie uczynił drugi cywil, który przyłączył się do pierwszego. Również pomachał „blachą” i zamiast przypomnieć koledze, że legitymowanie się przez funkcjonariusza niczemu i nikomu nie uwłacza – podjudził go do szybszej rozprawy ze mną. Podkreślić wypada, że w widocznej okolicy nie zachodziły żadne zdarzenia o charakterze gwałtownym, które mogłyby usprawiedliwić nieregulaminowe, nieformalne działanie tajniaków. Kilkakrotnie ponowiłem wezwania do wylegitymowania się. Ale oni tymczasem chwycili mnie już za ramiona i zaczęli ciągnąć „na stronę”. Zrobiło się ich więcej – może czterech, może sześciu. Trudno mi było liczyć, bo tymczasem ci pierwsi wykręcili mi już ręce – co w naturalny sposób zawęziło moje pole widzenia, jako że jednocześnie mój kark przygięty został do ziemi. Pamiętam, że kilkakrotnie wypowiedziałem słowa: „Nie stawiam oporu”. W odpowiedzi zostałem powalony na bruk – przy czym ktoś strącił mi okulary. Ręce wykręcone na plecy zostały skute kajdankami, które jeden z anonimowych napastników zacisnął jeszcze dodatkowo, by bardziej bolało. Owszem, bolało – ale nie to najbardziej. Bo zaraz potem któryś z dziarskich chłopców wyłamał mi palce.
Dla ścisłości powtórzę: kiedy już klęczałem z głową przyciskaną do bruku ktoś ujął od tyłu moje skute kajdankami dłonie i bez pośpiechu wyłamał mi oba kciuki. Który z funkcjonariuszy (bowiem wszyscy anonimowi napastnicy okazali się być funkcjonariuszami Policji) wykazał się bezinteresownym sadyzmem, tego oczywiście nie wiem. W tak wymuszonej pozycji trudno bowiem obejrzeć się za siebie. Zresztą strącono mi okulary, więc moje zeznanie (ew. rozpoznanie maltretujących) mogłoby być zasadnie kwestionowane w sądzie. Faktem jest, że do dziś trudno mi odwzajemnić energiczny uścisk dłoni, a pisząc niniejsze sprawozdanie muszę ograniczać liczbę palców, jakimi stukam w klawiaturę.
Po chwili zostałem podniesiony z ulicy i wepchnięty do samochodu osobowego, który po kilku minutach zatrzymał się pod komisariatem przy ulicy Rydygiera, gdzie przyszło mi spędzić kolejne trzy godziny.
Dopiero tam, kiedy po raz kolejny o to poprosiłem, jeden z funkcjonariuszy założył mi na nos moje wygięte okulary.
Około pół godziny trwało, nim zdjęto mi kajdanki. Stało się to w jednym z pokojów na piętrze, gdzie jeden z policjantów (właściciel brudnych kajdanków, młodszy aspirant Marek Ś.) zabrał się za spisywanie „protokołu zatrzymania”, a drugi (anonim w kraciastej kurteczce – nadal odmawiający przedstawienia się) za pisanie „notatki służbowej”.
Wcześniej zostałem przeszukany – przy czym nie wykryto w moich kieszeniach żadnych „substancji zabronionych” ani „groźnych narzędzi”.
Dopiero po półtorej, może dwóch godzinach pojawił się przełożony zajmujących się mną tajniaków (nadinspektor Z.). Dopiero wtedy oddano mi zabrany podczas rewizji osobistej telefon. I dopiero wówczas mogłem skontaktować się z najbliższymi – i z Panem Mecenasem.
Świadomie zrezygnowałem z przysługującego mi prawa do badania lekarskiego – chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu, by zdążyć się spakować – jeszcze tej samej nocy miałem jechać z Wrocławia na lotnisko w Warszawie, nie chciałem ryzykować, że spóźnię się na samolot – i producent będzie musiał odwołać zdjęcia w Londynie (m.in. wywiad z Wiktorem Suworowem do nowego filmu o największej zagadce II wojny światowej – polecam łaskawej uwadze Pana Mecenasa, powinien być gotowy do emisji jesienią).
Z tego samego powodu – by nie opóźniać procedury – nie odmówiłem badania stanu trzeźwości. Ale ostatecznie policjanci sami jakoś odstąpili od tej szykany – mimo że wcześniej uznali za stosowne grozić mi pobraniem krwi siłą. Oczywiście, byłem całkowicie trzeźwy – o czym informowałem zapytany przez sporządzającego protokół zatrzymania policjanta. Gdyby jednak ktokolwiek zaproponował mi wówczas kieliszek czegoś mocniejszego, przyznam, nie odmówiłbym (wywichnięte stawy obu dłoni lekko już spuchły).
Nb. odmówiłem podpisania owego protokołu – informując z góry, że na postępowanie Policji będę się skarżył – co niniejszym z pomocą Pana Mecenasa czynię.
Nie odmówiłem natomiast złożenia zeznań – chciałem, by moja relacja natychmiast przyjęła formę urzędową. Co znamienne: na pytanie, w jakim charakterze mam być przesłuchany, kolejny funkcjonariusz (łącznie przewinęło się ich może ok. tuzina) oznajmił, że „w charakterze świadka”. Zapytany przeze mnie, odkąd to świadków sprowadza się w kajdankach i po uprzednim „rzuceniu na glebę”, wyjaśnił, że „nie ma informacji o jakichkolwiek podejrzeniach” i nie ma „podstaw do stawiania mi żadnych zarzutów”. Podyktowałem zatem do protokołu opis zdarzeń, których byłem „świadkiem” we własnej sprawie.
Kiedy zastępca dowódcy posterunku, pan nadkomisarz Z., z zafrasowaną miną odprowadzał mnie do drzwi i kiedy żegnał mnie uściskiem dłoni (uwaga na kciuk), a ja życzyłem mu bezpiecznej służby – było około dziewiątej wieczorem.
Wychodząc z komisariatu na ul. Rydygiera uświadomiłem sobie, że akurat 20 lat mija od moich ostatnich kontaktów z organami państwowymi o podobnym charakterze: bodaj w 88 roku, w trakcie Wigilii Rewolucji organizowanej przez Pomarańczową Alternatywę zostałem zgarnięty z ul. Świdnickiej (jako „czerwony kolędnik” z pięcioramienną gwiazdą na kiju). Wówczas milicjanci posługiwali się zdecydowanie gorszą polszczyzną. Ale prawda też, że miałem wtedy więcej szczęścia: nikt mnie nawet nie kopnął, okularów nie strącił, w kajdanki nie zakuł i palców nie wyłamał.
(...) http://www.opcja.pop.pl/index.php?id_artykul=2412&id=4
Szanowny Panie Mecenasie, oto co przytrafiło mi się w ubiegłą sobotę.
Po nocnym powrocie do Wrocławia (jak Pan się orientuje, od roku nie ma tu jakoś dla mnie pracy – i większość czasu spędzam ostatnio w W-wie) wstałem późno. W popołudniowych wiadomościach telewizyjnych zobaczyłem obrazki z naszego miasta: grupę młodzieży w piaskowych koszulach otaczaną przez „oddział prewencji” (za moich czasów: ZOMO). Usłyszałem, że demonstracja faszystów z Narodowego Odrodzenia Polski uznana została przez władze miejskie za nielegalną po tym, jak jej uczestnicy wznosić zaczęli hasła: „Precz z komuną” i „Raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę”. Nadzwyczajne – pomyślałem – kto by pomyślał, że historia zatoczy koślawe kółeczko tak szybko, że dożyję ponownej delegalizacji werbalnego antykomunizmu. Na pewno będą na ten temat świeże, pomysłowe kłamstwa w późniejszych programach informacyjnych – uznałem – i natychmiast postanowiłem wybrać się na miejsce akcji, by zawczasu poczynić własne obserwacje.
Od ponad ćwierć wieku jestem bowiem nałogowym obserwatorem – a okazjonalnie marginalnym uczestnikiem – wydarzeń życia publicznego. Większość moich filmów, jak Pan wie, dotyczy w jakiś sposób historii i polityki. Za punkt honoru mam więc utrzymywanie się w formie polemicznej – poprzez systematyczne rozeznawanie, najlepiej oparte na własnym doświadczeniu, „co w trawie piszczy”.
Pod katedrą znalazłem się ok. 17.30 – może trochę wcześniej. Sytuacja była w pełni statyczna: grupa młodych ludzi płci obojga, sądząc z ubrania i umundurowania należących do organizacji narodowo-radykalnych, stłoczona na chodniku przy ulicy Katedralnej – odcięta od otoczenia ścisłym kordonem rosłych policjantów w czarnych mundurach a la „Łowca androidów”. Duże wrażenie robił ekwipunek – zwłaszcza broń długa i miotacze gazu łzawiącego. Żadnych okrzyków ze strony demonstrantów, żadnych nawoływań ze strony policji. Żadnej dynamiki zdarzeń. Zadałem kilka pytań napotkanemu koledze, b. dziennikarzowi, który wyjaśnił mi, że to faza schyłkowa, że znacznie liczniejsze uprzednio szeregi demonstrantów przybyłych z różnych miast z zamiarem uczczenia rocznicy zbrodni katyńskiej zostały zredukowane przez policję, która działa „metodą salami” (nie próbuje aresztować wszystkich otoczonych na raz – tylko na raty). Zapytałem, czy ze strony demonstrantów dochodziło do jakichkolwiek aktów agresji wobec policjantów. Dowiedziałem się, że owszem, na widok sił porządku młodzież krzyczała: „Gestapo”. De ja vu – pomyślałem i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. Po uzyskaniu wstępnych wskazówek od funkcjonariuszy z kordonu (kontakt interpersonalny utrudniały kosmiczne hełmy z nieprzezroczystymi przyłbicami) udało mi się zlokalizować dowódcę akcji w jednym z kilku stojących opodal pojazdów (za starego reżimu powiedziałbym: „w suce”). Przedstawiwszy się imieniem i nazwiskiem zapytałem o zamiary – zostałem jednak w krótkich słowach odesłany do rzecznika prasowego Policji. Na odchodnym pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie prowokacyjną, w moim przekonaniu, dysproporcjonalnością zaangażowanych sił i środków – zwłaszcza ostentacją w eksponowaniu broni palnej o sporym kalibrze – po czym wróciłem do obserwowania akcji.
Akurat na plac wtaczała się duża niebieska ciężarówka (za starego reżimu: „buda”) – i słusznie spodziewałem się, że nie została tu sprowadzona po to, by wracała pusta. Zrobiwszy kilka kroków – spod świętej figury na chodnik, pod mur (od strony księgarni archidiecezjalnej) – zmieniłem punkt obserwacyjny. Chciałem lepiej widzieć, jak policjanci obchodzić się będą z aresztowaną młodzieżą. Stałem zatem oparty o mur i przyglądałem się, podczas gdy pojazd na wstecznym biegu zajmował miejsce do „załadunku”, do którego funkcjonariusze z kordonu odławiali już pierwszych nie stawiających oporu demonstrantów. Jeden z ubranych na czarno funkcjonariuszy polecił, bym się odsunął. Usłuchałem natychmiast robiąc krok lub dwa w bok. Jednak funkcjonariusz ów uznał, że to mało i polecił mi w ogóle oddalić się. Na to przystać nie chciałem – znajdowałem się wszak w miejscu publicznym: nieogrodzonym, niewydzielonym, nieoznaczonym w żaden sposób, jako zastrzeżone lub zakazane. Nie zdążyłem jednak nawet poprosić policjanta o wyjaśnienie, dlaczego chce mi uniemożliwić obserwowanie działań służby publicznej w miejscu publicznym – bo zaraz jakiś cywil w kraciastej kurteczce z gwałtownością całkowicie nieadekwatną do sytuacji zaczął mnie wyganiać z miejsca pod murem, które zajmowałem. Co istotne: ów cywil nie przedstawił się, nie pokazał żadnego dokumentu ani insygniów władzy. Nie wspomniał nawet, że jest z Policji – tylko zaczął mnie poszarpywać. Kiedy poprosiłem, by się wylegitymował, na moment opamiętał się i mignął mi przed oczami wyjętą zza pazuchy policyjną „blachą” – zrobił to jednak w sposób nie umożliwiający odczytania jakichkolwiek danych. Podobnie uczynił drugi cywil, który przyłączył się do pierwszego. Również pomachał „blachą” i zamiast przypomnieć koledze, że legitymowanie się przez funkcjonariusza niczemu i nikomu nie uwłacza – podjudził go do szybszej rozprawy ze mną. Podkreślić wypada, że w widocznej okolicy nie zachodziły żadne zdarzenia o charakterze gwałtownym, które mogłyby usprawiedliwić nieregulaminowe, nieformalne działanie tajniaków. Kilkakrotnie ponowiłem wezwania do wylegitymowania się. Ale oni tymczasem chwycili mnie już za ramiona i zaczęli ciągnąć „na stronę”. Zrobiło się ich więcej – może czterech, może sześciu. Trudno mi było liczyć, bo tymczasem ci pierwsi wykręcili mi już ręce – co w naturalny sposób zawęziło moje pole widzenia, jako że jednocześnie mój kark przygięty został do ziemi. Pamiętam, że kilkakrotnie wypowiedziałem słowa: „Nie stawiam oporu”. W odpowiedzi zostałem powalony na bruk – przy czym ktoś strącił mi okulary. Ręce wykręcone na plecy zostały skute kajdankami, które jeden z anonimowych napastników zacisnął jeszcze dodatkowo, by bardziej bolało. Owszem, bolało – ale nie to najbardziej. Bo zaraz potem któryś z dziarskich chłopców wyłamał mi palce.
Dla ścisłości powtórzę: kiedy już klęczałem z głową przyciskaną do bruku ktoś ujął od tyłu moje skute kajdankami dłonie i bez pośpiechu wyłamał mi oba kciuki. Który z funkcjonariuszy (bowiem wszyscy anonimowi napastnicy okazali się być funkcjonariuszami Policji) wykazał się bezinteresownym sadyzmem, tego oczywiście nie wiem. W tak wymuszonej pozycji trudno bowiem obejrzeć się za siebie. Zresztą strącono mi okulary, więc moje zeznanie (ew. rozpoznanie maltretujących) mogłoby być zasadnie kwestionowane w sądzie. Faktem jest, że do dziś trudno mi odwzajemnić energiczny uścisk dłoni, a pisząc niniejsze sprawozdanie muszę ograniczać liczbę palców, jakimi stukam w klawiaturę.
Po chwili zostałem podniesiony z ulicy i wepchnięty do samochodu osobowego, który po kilku minutach zatrzymał się pod komisariatem przy ulicy Rydygiera, gdzie przyszło mi spędzić kolejne trzy godziny.
Dopiero tam, kiedy po raz kolejny o to poprosiłem, jeden z funkcjonariuszy założył mi na nos moje wygięte okulary.
Około pół godziny trwało, nim zdjęto mi kajdanki. Stało się to w jednym z pokojów na piętrze, gdzie jeden z policjantów (właściciel brudnych kajdanków, młodszy aspirant Marek Ś.) zabrał się za spisywanie „protokołu zatrzymania”, a drugi (anonim w kraciastej kurteczce – nadal odmawiający przedstawienia się) za pisanie „notatki służbowej”.
Wcześniej zostałem przeszukany – przy czym nie wykryto w moich kieszeniach żadnych „substancji zabronionych” ani „groźnych narzędzi”.
Dopiero po półtorej, może dwóch godzinach pojawił się przełożony zajmujących się mną tajniaków (nadinspektor Z.). Dopiero wtedy oddano mi zabrany podczas rewizji osobistej telefon. I dopiero wówczas mogłem skontaktować się z najbliższymi – i z Panem Mecenasem.
Świadomie zrezygnowałem z przysługującego mi prawa do badania lekarskiego – chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu, by zdążyć się spakować – jeszcze tej samej nocy miałem jechać z Wrocławia na lotnisko w Warszawie, nie chciałem ryzykować, że spóźnię się na samolot – i producent będzie musiał odwołać zdjęcia w Londynie (m.in. wywiad z Wiktorem Suworowem do nowego filmu o największej zagadce II wojny światowej – polecam łaskawej uwadze Pana Mecenasa, powinien być gotowy do emisji jesienią).
Z tego samego powodu – by nie opóźniać procedury – nie odmówiłem badania stanu trzeźwości. Ale ostatecznie policjanci sami jakoś odstąpili od tej szykany – mimo że wcześniej uznali za stosowne grozić mi pobraniem krwi siłą. Oczywiście, byłem całkowicie trzeźwy – o czym informowałem zapytany przez sporządzającego protokół zatrzymania policjanta. Gdyby jednak ktokolwiek zaproponował mi wówczas kieliszek czegoś mocniejszego, przyznam, nie odmówiłbym (wywichnięte stawy obu dłoni lekko już spuchły).
Nb. odmówiłem podpisania owego protokołu – informując z góry, że na postępowanie Policji będę się skarżył – co niniejszym z pomocą Pana Mecenasa czynię.
Nie odmówiłem natomiast złożenia zeznań – chciałem, by moja relacja natychmiast przyjęła formę urzędową. Co znamienne: na pytanie, w jakim charakterze mam być przesłuchany, kolejny funkcjonariusz (łącznie przewinęło się ich może ok. tuzina) oznajmił, że „w charakterze świadka”. Zapytany przeze mnie, odkąd to świadków sprowadza się w kajdankach i po uprzednim „rzuceniu na glebę”, wyjaśnił, że „nie ma informacji o jakichkolwiek podejrzeniach” i nie ma „podstaw do stawiania mi żadnych zarzutów”. Podyktowałem zatem do protokołu opis zdarzeń, których byłem „świadkiem” we własnej sprawie.
Kiedy zastępca dowódcy posterunku, pan nadkomisarz Z., z zafrasowaną miną odprowadzał mnie do drzwi i kiedy żegnał mnie uściskiem dłoni (uwaga na kciuk), a ja życzyłem mu bezpiecznej służby – było około dziewiątej wieczorem.
Wychodząc z komisariatu na ul. Rydygiera uświadomiłem sobie, że akurat 20 lat mija od moich ostatnich kontaktów z organami państwowymi o podobnym charakterze: bodaj w 88 roku, w trakcie Wigilii Rewolucji organizowanej przez Pomarańczową Alternatywę zostałem zgarnięty z ul. Świdnickiej (jako „czerwony kolędnik” z pięcioramienną gwiazdą na kiju). Wówczas milicjanci posługiwali się zdecydowanie gorszą polszczyzną. Ale prawda też, że miałem wtedy więcej szczęścia: nikt mnie nawet nie kopnął, okularów nie strącił, w kajdanki nie zakuł i palców nie wyłamał.
(...) http://www.opcja.pop.pl/index.php?id_artykul=2412&id=4
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz