o * H e r o i z m i e

Isten, a*ldd meg a Magyart
Patron strony

Zniewolenie jest ceną jaką trzeba płacić za nieznajomość prawdy lub za brak odwagi w jej głoszeniu.* * *

Naród dumny ginie od kuli , naród nikczemny ginie od podatków * * *


* "W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie." - Adam Jerzy książę Czartoryski, w. XIX.


*************************

WPŁATY POLSKI do EU 2014 :
17 mld 700 mln 683 tys. zł.
1 mld 492 mln / mies
40 mln d z i e n n i e

50%
Dlaczego uważasz, że t a c y nie mieliby cię okłamywać?

W III RP trwa noc zakłamania, obłudy i zgody na wszelkie postacie krzywdy, zbrodni i bluźnierstw. Rządzi państwem zwanym III RP rozbójnicza banda złoczyńców tym różniących się od rządców PRL, iż udają katolików

Ks. Stanisław Małkowski

* * * * * * * * *

poniedziałek, 26 maja 2008

Tadeusz Korzeniewski * "Książka o W."




2008-05-17, 07:44:21
Książka o Wałęsie
Tagi:

* Polska
* Solidarność Walcząca
* Lech Wałęsa
* Ruch Młodej Polski


W 1975 zakolegowałem się intelektualnie z Debkiem z Oliwy.

Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, ten sam wyniesiony z domu twardy stosunek do komuny, i przede wszystkim pasjonowaliśmy się miliarderami kultury: Stendhalem, Tołstojem, Flaubertem, Rilkem, Mannem, Camusem...

No i Gombrowiczem. Który jechał po naszych krajowych królach zaduchach jak niezadowolony pan po karkach chamów. Cieszyliśmy się z Debkiem jak szczeniaki, kiedy w "Dzienniku" z każdą następną stroną otwierał nam W.G. oczy na motywy i zakryte fakty z przeszłości naszych fałszerzy prawdy, przywracał naturalność polskiej kulturze, którą z biologicznej racji jeszcze nowicjatu w życiu, czuliśmy z automatu - ale nie znajdowaliśmy wokół dla niej wyrazu.

Ale i Gombrowicz odpuścił jeden żywotny dla Polski temat, na czym go wtedy z Debkiem nie potrafiliśmy jeszcze przyłapać. Na to trzeba trochę poznać świat.

Kilka lat później w Paryżu ktoś kto spotykał W.G. po powrocie z Argentyny mówił mi, że zachowywał się on jak przekupka na rogu. Nachalnie zachwalając, wyolbrzymiając swój towar, wczepiając się w rękawy, wykłócając o miejsce na pisarskiej grzędzie, tak bardzo chciał zostać autorem światowym. I w pewnym momencie tego chciejstwa zdradził swoją powinność przekazania pełnej prawdy udzielonej mu jako pisarzowi. To jest w "Dzienniku" jak na dłoni, można dokładnie wskazać stronę w książce i w życiu W.G. moment, w którym przydeptał gardło pieśni. Wyczuwał swoim przekupczym instynktem, że bez tego przydeptania nie ma szansy, żeby wstąpić na światowy literacki tron. Co i tak się nie stało. A przy okazji zdradził kraj.

Tak więc żyliśmy z Debkiem w Polsce.

On znał się z ogólniaka z Barciejem z grupki gdańskich szczawi, która wkrótce rozwinęła się w Ruch Młodej Polski. W dużej części ferajna prawie literalnie z tej samej szkolnej ławki, jeszcze niedawno małolaty, obrzucające balonikami z atramentem tablice z czerwoną propagandą. W przeciwieństwie do warszawskiego KORu, w dominującej większości wywodzili się z tradycyjnej polskiej inteligencji. Z czym wiązało się nieantagonistyczne zanurzenie w tradycyjnym polskim katolicyzmie, i polityczna uczciwość - wtedy.

Kiedy pierwszy strajk w sierpniu '80 w Stoczni Gdańskiej się zawiązał, Debek z Barciejem i resztą gromadki już tam pruli, a po porozumieniu ogólnopolskim przeszli do akcji papierkowej w zarządzie głównym "S" we Wrzeszczu. To tam, w kwaterze, zjawiłem się jednego poniedziałku na początku 1981, przyjeżdżając wczesnym pociągiem z Warszawy.

Powitał mnie Debek.

- Obsuwa - rozłożył ręce. - Wałęsa pojechał na ryby. On lubi tak czasami. Myśmy myśleli, że po prostu będzie, ty wpadniesz i porozmawiacie, dlatego się specjalnie nie umawialiśmy. Poczekamy, może pokaże się po południu.

Poczułem jak kilowy odważnik spadł mi z klatki. Od początku coś mi nie pasowało, żeby tę "książkę o Wałęsie" pisać. To był pomysł Barcieja i Debka. Chcieli dobrze, popatrz, mówili, tylu koło niego się kręci, łowcy bestsellerów, kasy - ty powinieneś tę pierwszą książkę o nim napisać!

Z oczami świata skierowanymi na Gdańsk, Solidarność, zbierała się w tamtych miesiącach w tym hanzeatycko-kresowym zakolu Bałtyku fantastyczna energia. Jeśli ktoś w pole takiej energii wchodzi, to jego instynkt nie powinien mieć większych trudności z rozpoznaniem, czy na lepiej, czy na gorzej mu to wyjdzie. Taka energia angażuje system prognotystyczny człowieka do najcieńszego nerwowego włókna.

I mój instynkt to był czujny koń z towarzyszącym mu psem wywiadowczym do spółki. Wyłapywali, wierni towarzysze drogi, że nie wszystko tu się do końca zgadza. I tak Debkowi i Barciejowi podaję, że nic z tego raczej nie będzie, ja w tym siebie nie widzę.

No, ale była to jednak ogromna pokusa. Wejście w kłąb energii prawie że świata, szansa wslizgnięcia się w rolę Faetona, wzięcia w ręce lejców Słońca.

Debek wpadł w międzyczasie do mnie do Warszawy i popatrując z balkonu na Pole Mokotowskie - takie zwykłe, wydaje się, pole z trawą, ławkami, drzewami i wodą, a ile i w nim polskiej historii, starty Żwirki i Wigury, ostatnie harcerskie czołganie Syrenki-Krahelskiej - i popatrując na Pole zeszliśmy z Debkiem znowu na "książkę".

Debek zrelacjonował jaki Barciej miał na nią pomysł. Żebym z nimi, "Wałęsami", się "zżył", "prawie że zamieszkał", "poznał od środka". Barciej znał przyszłego Prezydenta z lat jeszcze 70-tych, załatwił mu kiedyś naprawę samochodu swojego ojca za kasę w trudnym czasie. Barcieja dziewczyna była teraz jego ulubioną sekretarką. Jeśli Barciej myślał o czymś takim, to niewykluczone, że mogło tak się potoczyć.

Debek wrócił do Gdańska, ja w następnych dniach dużo chodziłem po Polu. Prospekt bycia z "nimi", "prawie zamieszkania", poznania "od środka" powodował, że z dotychczasowego mglistego odsuwania od siebie możliwości napisania takiej książki, zaczęły wyłaniać się konkretniejsze kontury. Z moim młodym przyczepialstwem do skorumpowanego świata dopatrzę się pewnie ograniczeń i śmieszności w charakterze przywódcy Solidarności i co, wywlokę je na światło? Kiedy tu Solidarność i w ogóle polska niepodległość jeszcze w pieluchy robią? A jeśli wchodzić w to i potem wygaszać co się prawdziwego zobaczyło, to po co w ogóle brać się za "pisanie", trzeba było zostać inżynierem.

Czyli nie.

A jednak przekabaciłem siebie. Przekabaciłem to jest dobre słowo, gdyż w dalszym ciągu w środku - "cichy głos" - wiedziałem, że doszedłem do tej decyzji wbrew sobie samemu, przeginając łokieć. Po prostu wykombinowałem, że jeśli "książka o Wałęsie" dojdzie do skutku, to przez pierwszych pięć lat wpływy za nią pójdą na konto Solidarności, a dopiero ewentualne późniejsze na moje.

Ściema, każdy kumający widzi.

Ale napisałem pół kartki konspektu i posłałem do Gdańska. Parę dni później Debek dzwoni - przyjeżdżaj. Tak znalazłem się tamtego poniedziałku wiosną 1981 w byłym Hotelu Morskim we Wrzeszczu. I odetchnąłem, kiedy dowiedziałem się, że Temat Główny przedsiewzięcia pojechał gapić się na spławik.

- Słuchaj - mówi Debek. - Pokręcimy się trochę tu, potem pojedziemy do Sopotu, bo tam spotykam się z moją ekipą na obiad. Po obiedzie mamy krótkie zdjęcia w Gdyni i potem wrócimy, może on z ryb będzie.

W Sopocie w pensjonacie Irena chłopaki z ekipy filmowej gazowali aż stolik błagał o litość. Jeden z nich miał imieniny. Grupa trzech, kamerzysta, światłowiec i przynieś-podaj. Po godzinie pojechaliśmy do Gdyni.

W Gdyni zdjęcia były na Nabrzeżu. Kiedy pojawiliśmy się, polewaczka kończyła zraszać ciemnogranatowy asfalt. Zmyty, lśnił teraz na paręset metrów. U wylotu polanej powierzchni stały autobusy, wysiadali z nich żołnierze. Kompania honorowa Marynarki Wojennej.

Przyjęli szyk i zaczęli maszerować w naszym kierunku. Kompania honorowa, doborowe chłopaki, mundury lśniły, odbijały się granatem i bielą w wilgotnym asfalcie deptaku. Zaczęli zatrzymywać się ludzie, przyglądać z satysfakcją. Kiedy oddział zbliżył się, można było rozróżnić twarze, dziewiętnasto, dwudziestolatków. Od Miasteczka na północy kraju po Zatwarnicę na południu pewnie, zewsząd. Dumnych, że w Marynarce. Do tego w Kompanii. Buty, mundury ze szczególną pilnością oporządzone na okazję, mogli przećwiczyć jeszcze to i owo w koszarach - ekipa z Solidarności potrzebuje ich w filmie. Doszli do nas bez wypadnięcia jednym chrzęstem z rytmu, zjednani w napięciu jak sprężyna.

Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą jeszcze raz maszerować.

Widzowie, których zebrało się już parę tuzinów, zadowoleni, bo jeszcze raz zobaczą. Kompania wróciła, przyjęła szyk, zrobiła następny przemarsz. Po nim Debek porozmawiał z ekipą, podszedł do dowódcy Kompanii, wytłumaczył, będą trzeci raz iść. Za trzecim razem kamerzysta zdecydował zrobić ujęcie z pobliskiego murku. Kiedy tam podbiegał z kamerą na ramieniu, już chwiało nim na boki, a wskakując na murek, prawie że zrobił wywrotkę, tak był zaprawiony.

To zauważyli już ludzie. Ktoś na głos powiedział:

- Ja to bym ich tak parę razy przegonił. Zamiast tamtych.

Wróciliśmy przed czwartą do Wrzeszcza. Przewodniczący w dalszym ciągu był na rybach. W każdym razie nie w kwaterze. Wieczorem wsiadłem w pociąg i wróciłem do Warszawy. Debek i Barciej jeszcze namawiali, nie jedź, on jutro przecież będzie, pogadacie. Pojechałem.

Ale zobaczyłem Lecha Wałęsę w realu, pół roku później, na Zjeździe "S" w Oliwie. Pojechałem specjalnie, chciałem niedoszłego bohatera mojej książki przed wyjazdem z kraju zobaczyć. Przyglądałem mu się intensywnie przez kilkanaście minut, jakby robiąc dagerotyp jego i kraju w tym punkcie czasu. Właśnie dostałem info z MSW, że dostanę paszport, przyjechałem powiedzieć rodzicom w Elblągu. No i wybrałem się do Oliwy zerknąć na Zjazd "S" przed wycumowaniem z szykującej się Rzeczypospolitej Żulii.

W biurze przepustek Zjazdu znalazł się ktoś znajomy, dostałem pass. Wszedłem na trybuny Hali Olivii. Niewielu widzów. Usiadłem na wysokości pierwszego rzędu delegatów. Ktoś o czymś perorował znad stołu prezydialnego, ktoś ripostował z sali. Wyglądało, że chodzi o sprawy pomniejsze, organizacyjne. Nie mogłem wypatrzyć Lecha Wałęsy. Pięć minut, dziesięć. Zastanawiałem się, wrócić do biura przepustek, zapytać o Barcieja, on powinien gdzieś się tu kręcić, będzie wiedział.

Ale - jest. Wszedł na podłogę obrad wejściem pode mną, posuwa się wzdłuż pierwszego rzędu ku środkowi. Niższy, drobniejszy w realu. Tak bywa. W ciemnej koszuli, spodniach jakby sztruksach. Idzie krokiem posuwistym, trochę rozkapryszonym, znudzonym, jak piłkarz co niby zamierza podać, a faktycznie strzeli.

Pojawił się, bo miało być głosowanie. Jeszcze coś ktoś tłumaczy znad stołu, ktoś postuluje z sali, zaczynają się podnosić ręce. Lech Wałęsa skręca się to w lewo, to w prawo w krześle, to za siebie, podciągając ręce sąsiadujących z nim delegatów, to ściągając, zależnie co o punkcie pod głosowaniem uważa. Bawi się swoją wolą.

Na zewnątrz Hali, kiedy ją po kilkunastu minutach opuszczam, monitory pokazują film z zamachu tego dnia na prezydenta Egiptu Anwara Sadata. Strzela do niego jak do kaczki seriami z karabinów maszynowych rękami ekstremistów faktycznie jego naród, gdyż w układach ze śmiertelnym adwersarzem pozbawił go argumentu wojny.

(Napisane jakiś czas temu. Pod tekstem zanotowałem: Pociągnąć dalej o różnicy między Solidarnością a Solidarnością Walczącą. Że skończyło się "okrągłym stołem", gdyż wyeliminowano z gry argument siły. I że nic zasadniczo nie zostanie odkręcone, dopóki nie przywróci się do gry argumentu siły.)

Brak komentarzy: